Maria Magdalena Garszyńska-Jarosz, pseudonim „Marianna”, „Elżbieta” lub „Elżbieton”.
Pierwsza przynależność to był Czerwony Krzyż, w którym zdawałam egzamin z pierwszej pomocy i to było moje pierwsze zaangażowanie konspiracyjne w 1940 roku. Stamtąd dostaję się do jednostki „Jaszczury”. Dowódca Jerzy Padlewski zostaje aresztowany, wywieziony i stracony w Moabit. Stamtąd po wsypie, dostaję się do następnej jednostki – 7. Pułk Ułanów. Mój dowódca „Ran” ginie w bardzo tragiczny sposób. Stamtąd po przerwie i po opuszczeniu Warszawy na pół roku dostaję się do „Baszty”. Moim dowódcą jest Feliks Dąbrowski, pseudonim „Bohusz”, z którym mam przez cały czas kontakt, jak również mam kontakt w czasie konspiracji z Eugeniuszem Ajewskim, pseudonim „Kotwa”.
1 września 1939 roku byłam w Puławach, to było zaskoczenie, bo byłam wakacyjnie z moimi kuzynami z Lublina. Tam przeżywaliśmy wiadomości, słuchaliśmy radia przez cały czas. Byliśmy bez rodziców. Dlaczego mówię „byliśmy”? Bo był ze mną mój brat.
Rodzice byli w Warszawie, a ja byłam z moją ciotką i moimi kuzynami. Stamtąd wyjechaliśmy 3 września do Lublina, który dosłownie przed naszym wjazdem był bombardowany (dom Plichala został wtedy zburzony). W nocy dołączyła do nas matka z Warszawy. W momencie wjechania do Lublina i zatrzymania się u mojego wujostwa starsi postanawiają, że będą jechać dalej.
W stronę Lwowa, do mojego stryja. Następuje przepakowywanie, pakowanie i tak dalej przez całą noc i później jest wyjazd, z tym że jedziemy po drodze najpierw do majątku mojej ciotki. Tam jest już pełno osób z Poznańskiego, nie ma dla nas właściwie miejsca. Jedziemy dalej i jedziemy do majątku Obrocz, gdzie jest moja babka, to jest koło Zwierzyńca. Tam nas zastaje dalszy ciąg wojny. Jest taka sytuacja, że w pewnym momencie zajeżdżają armaty, zajeżdżają kuchnie polowe, robi się straszne zamieszanie...
Koło Zwierzyńca w majątku Obrocz. Majątek, dwór jest położony na wzgórzu, więc dowództwo – to jest Dywizja Częstochowska, o ile dobrze pamiętam – zajmuje pokoje w dworze. Włączają radio i wydają rozkazy. To wszystko idzie w szalonym tempie. W pewnym momencie w nocy następuje zwiększenie ruchu na terenie ogrodów, gumna i koło dworu. Okazuje się, że mają wiadomość, że Rosjanie przekroczyli granicę – 17 września. Pakują się, likwidują się i wyjeżdżają. W międzyczasie moi wujostwo organizują dwa wielkie wozy drabiniaste, którymi wywożą w jary i lasy wszystkich gości, którzy się ukrywali.
Nie w lasy, tylko po prostu w jary, w lasy dla bezpieczeństwa, ze względu na spodziewaną akcję, tam przebywają przez trzy dni. Jak się wycofały oddziały polskie, następuje bardzo silny obstrzał niemieckiej artylerii, która goni te oddziały przez cały czas, angażuje w akcje... Jest pięciu rannych i są zabici.
Tak, wszystko. Stary ogrodnik mówi, że są zabici w ogrodzie. Oficer jest ranny, moja matka opatruje oficera i innych rannych, układają ich gdzieś w łóżkach i teraz następuje konsternacja... W pewnym momencie wujostwo mówią: „To teraz nadchodzi moment, kiedy możemy spodziewać się Niemców”. Przed wejściem do dworu jest wielki klomb, w tym klombie są krzaki, wchodzimy z bratem w te krzaki. Starsi w ogóle nie zwracają uwagi, co się z nami dzieje, stoją zdezorientowani w drzwiach i rzeczywiście... Jest godzina popołudniowa, wielki warkot motocykli, zajeżdżają trzy motocykle, na których siedzą fantastycznie uzbrojeni Niemcy w skórzanych płaszczach, w okularach na oczach. Zajeżdżają, stają i głupieją. Głupieją, bo ta grupa osób starszych stoi w drzwiach we dworze i oni zgłupieli, bo się spodziewali, że będzie jakieś bronienie się, czy ja wiem co... Ochłonęli. Wchodzą do budynku, zaczynają być bardzo brutalni i wtedy... Moja matka bardzo dobrze znała niemiecki, mówi, że są ranni i tak dalej. Oni na to mówią, że na dole na wsi są również ranni i żeby zorganizować transport i wywieźć rannych do szpitala w Zwierzyńcu.
W Zwierzyńcu w szpitalu jest bardzo przykra sytuacja (mówię tutaj o okresie kilku dni od momentu, kiedy zostają zawiezieni ci ranni), bo [daje się we znaki] żywności, leków, wszystkiego. Ranni niemieccy i polscy żołnierze leżą razem. W każdym razie moi wujostwo dają jedną furmankę żywności do szpitala i na tym się kończy moja wiedza na temat sytuacji tamtych ludzi. Z tym że tego samego dnia wieczorem, jak ci Niemcy przyjechali, powiedzieli, że są ranni na dole na wsi, zeszłam tam. W stodole rzeczywiście na słomie leżeli ranni i jeden ranny umarł, jak go trzymałam za rękę. Powiedział, że: „Moje imię jest Jan i żeby dać znać żonie”, ale nie miał żadnej blaszki, żadnego nazwiska, nic, tak, że nigdy tego nie mogłam przekazać.
Sytuacja we dworze robi się bardzo nieprzyjemna, bo uje żywności. Ludzie postanawiają jednak wracać albo jechać dalej. Moja matka decyduje, że będziemy wracali w stronę Warszawy. Pojawia się bardzo duża trudność, dlatego że na rzekach są pontonowe mosty i tylko wojsko może z tego korzystać. Ale znowu tutaj jest kwestia znajomości niemieckiego przez moją matkę i... W okolicach Zwierzyńca jest sztab niemiecki, do którego matka dobrnęła, i tam od jakiejś bardzo wysokiej wojskowej jednostki niemieckiej dostaje przepustkę.
Żeby przeprawić się na drugą stronę, pontonem oczywiście. Z jedną z pań, która jest na wakacjach w Obroczy, kupują konie i wóz i wozem zaprzężonym w konie moja matka i ta pani z dwojgiem dzieci postanawiamy wrócić do Warszawy. Dojeżdżamy do... nie pamiętam dokładnie, czy to jest Janowiec, czy... w każdym razie miejscowość, która ma coś wspólnego z Janem, jakieś miasto. Tam nad rzeką jest most pontonowy, przez który przejeżdżamy.
Dlaczego wspominam o przepustce? Bo ta przepustka już później, w okresie, kiedy byliśmy w Warszawie i była kwestia pomocy, wydostania z obozu jeńców, Kazimierza Kamlera związanego... architekt, który był ranny w rękę. Siostra jego, Zofia Klepacz, żona pułkownika Klepacza, prosi matkę o pomoc i znowu matka ze swoim niemieckim idzie załatwiać w urzędzie warszawskim możność i przepustkę pojechania do Łodzi, żeby wydostać tego rannego. Wtedy, będąc w urzędzie niemieckim, pokazuje tą przepustkę. Dostała bez wielkiego bólu i zastanawiali się tylko, skąd zna niemiecki i tak dalej, takie bzdury.
Mieszkaliśmy na Naruszewicza...
Tak. Mieszkanie było niezajęte, ale później bardzo szybko Niemcy zajęli, tak że musieliśmy się stamtąd wycofać i wtedy zaproponowali nam mieszkanie na Frascati 27, profesor Pniewski. Tam mieszkaliśmy po wyrzuceniu nas z Naruszewicza.
Chodziłam do Gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego, to było na Rozbrat. Dyrektorką była pani Maria Rościszewska, która zresztą też pracowała w konspiracji. Później, to chyba był listopad, jak Niemcy któregoś dnia przyszli do Gimnazjum w ciągu dnia. Całe Gimnazjum pełne Niemców, do każdej klasy powchodzili z karabinami Niemcy: „Raus! Pakować książki, teczki!”. Nim żeśmy się zorientowały, byłyśmy ustawione przed gimnazjum, gimnazjum zamknięte i już lekcji nie ma.
1939, tak.
Później była taka kwestia, że myśmy sami się starali uczyć, ale to w końcu było bezsensowne. Któregoś dnia przyszła pani Rościszewska na Frascati z propozycją, że gimnazjum będzie organizowało komplety, czy moi rodzice byliby zainteresowani? Naturalnie myśmy nie mieszkali we własnym mieszkaniu, więc w porozumieniu z Pniewskimi, gdzie ich córka Basia była postawiona wobec tej samej sytuacji (ona chodziła do Platerówny, która była zamknięta), [rodzice zdecydowali], że też będą komplety. Wtedy jeszcze na te komplety chodziły dwie moje koleżanki, Oleńka Abramowicz i Rosenkreutz, które później niestety musiały pójść do getta. Pamiętam moje uczucie.
Dlaczego o tym mówię? Bo jak zaczęły się ukazywać te gwiazdy na ramionach, to nas ogarnęło uczucie niesprawiedliwości: jakim prawem mają piętnować? Od tamtego momentu, kiedy żeśmy pożegnałyśmy się któregoś dnia na kompletach, nie pamiętam, jaka to była lekcja, więcej nie słyszałam o moich koleżankach.
Nie wiem, nic nie wiem o nich...
Do konspiracji... jak byłam właśnie na Frascati. Miałam zawsze dużo różnych przyjaciółek i koleżanek i starszych koleżanek z gimnazjum. Któregoś dnia spotkałam około, nie chcę w tej chwili przekręcić nazwiska, spotkałam koleżankę, która skończyła nasze gimnazjum i była na drugim roku medycyny. Mając to doświadczenie z majątku Obrocz, gdzie byli ranni i nie wiedziałam, co trzeba zrobić i tak dalej, zapytałyśmy wtedy, czy ona by mogła zorganizować pierwszą pomoc. Zaproponowałam moim koleżankom z kompletów, czy byłyby tym zainteresowane. Tak się stworzyła grupa nas dziesięciu. W tym należały te obydwie Oleńki – Oleńka Abramowicz i Oleńka Rosenkreutz – z tym że one potem odpadły.
Tak, właśnie z koleżanką z medycyny. Z tym że słyszałyśmy, że ludzie starsi mówią, przebąkują różne rzeczy. Mój brat ze swoim przyjacielem jeszcze na samym początku w październiku, jak chodzili po ogrodach, czy po czymś, to znaleźli broń, tam zakopywali i tam... W każdym razie one dzięki mojej matce, która znała w Czerwonym Krzyżu osoby z okresu pierwszej wojny światowej... Tam zostało zorganizowane przeegzaminowanie nas, tej first aid, i to był mój pierwszy pozytywny kontakt w związku z tym, że gdyby coś było, żeby być gotowym.
Później, jak się dostałam do następnej komórki… Pan Padlewski był profesorem na Uniwersytecie Poznańskim, wyrzucili go z Uniwersytetu i zjawił się w Warszawie, jego jeden syn Roman Padlewski, który zginął na Starówce, był skrzypkiem, muzykiem. Jerzy Padlewski był architektem, więc przed wojną pracował w pracowni Pniewskiego. Jak się zjawili z Poznańskiego, znaleźli się na Frascati i w ten sposób (myśmy się znali jeszcze sprzed wojny) po pewnym czasie zostałam wciągnięta w jednostkę „Jaszczury”.
Zaprzysiężona, jakby to powiedzieć... Właściwie zaprzysiężoną byłam dopiero w 1941 roku. Po wpadce „Jaszczurów” i wywiezieniu Jerzego Padlewskiego do Moabitu była przerwa. Potem dostałam się do 7. Pułku Ułanów. Tam właśnie byłam zaprzysiężona. Moja praca miała zupełnie inną formę, przenoszenie broni.
Kiedyś miałam taką rzecz, że przeniesienie na Dzielną granatów i radia... Dlaczego tak to mocno pamiętam? Bo weszli Niemcy do tramwaju, jak z tym jechałam, ale miałam szczęście. Tam, tak jak pokazywałam moją skrytkę, byłam związana z kenkartami, z dokumentami, również...
Miałam dostarczane kenkarty i po prostu – robienie, fałszowanie pieczęci i takich rzeczy. Później również rysowałam do walk ulicznych dla podchorążówki, jakby to powiedzieć... Była wydana cała książka o walkach ulicznych.
Skrypty, tak. Dla podchorążówki – walki uliczne, więc to robiłam.
Dostawałam... powiedzmy, to nie to, że sama stwarzałam, tylko dostawałam przykłady. To chyba była nawet kwestia przedwojennych...
Nie, nie kończyłam podchorążówki w tej formie, w jakiej można sobie wyobrazić. Dopiero bronioznawstwo na przykład, jak byłam przydzielona do ostatniego oddziału, do O-2, do „Baszty”, to tam miałyśmy zorganizowane bronioznawstwo. Do tego stopnia ono było przeprowadzane, że miałyśmy oczy zawiązane, żeby po ciemku rozłożyć pistolet, złożyć i to przeprowadzał w naszej grupie policjant granatowy, pseudonim „Zygmunt”. W każdym razie myśmy go zawsze nazywały „Zygmunt”.
1943 rok, chyba. Dokładnie nie umiem teraz powiedzieć.
Zostałam przydzielona do „Baszty” przez Dzielną, przez... tam pułkownik Klepacz [„Jesion”] po wpadce 7. Pułku Ułanów... oni mnie skontaktowali, tak można to chyba zrozumieć.
Moja praca w „Baszcie” polegała na całkowitym związaniu z sanitariatem. Przechodziłam przez, byłam instruktorką, byłam w Szpitalu Maltańskim na praktyce. Praktyka obejmowała tak sale dzienne, jak i dyżury nocne.
Później przeszłam w też zorganizowany przez Szpital Maltański kurs noszowych, to znaczy dla oddziałów, które były w pierwszej linii, umiejętność czołgania się z rannym, niesienia rannego w zależności od rany. Zresztą to bardzo mi się przydało w takim wypadku, gdzie Bozia jest, ten kurs noszowych. Te kursy miałyśmy prowadzone w Ogrodach Maltańskich. Dostawałyśmy białe fartuchy, bo w naszych letnich sukienkach trudno było się tam czołgać.
W każdym razie to przeszłam i również miałam dużo kontaktów z górą. Nastąpił w pewnym momencie przydział do oddziału. Ale jako kobiety... kwestia zarejestrowania oddziału kobiecego jako osobnej jednostki nastąpiła dopiero później. Pamiętam, jak właśnie pani Konówna... miałam kontakt, że mam się z nią spotkać i pani Konówna przyszła do nas na Mokotowską 18 i mnie wyjaśniała sytuację, dlaczego powinnam z dziewczynami zostać zarejestrowana w jednostce kobiecej, czy jak to nazwać.
Moje mieszkanie. Aha, bo nie wspomniałam, że w pewnym momencie na Frascati przyszło trzech lekarzy niemieckich, powiedziało, że im się dom podoba i że mamy się wynosić, więc wyrzucili nas wszystkich...
Też. Była kwestia taka, że kolega mojego ojca, który mieszkał na Mokotowskiej 18 musiał iść do getta i ci panowie się umówili, że jak wojna się skończy, to jedni wrócą tu, drudzy wrócą tam i tak myśmy się znaleźli na Mokotowskiej 18. A Pniewscy wtedy przenieśli się... jeden ze znajomych był za granicą i jego willa była wolna i przenieśli się na Prezydencką. Ale jak Powstanie wybuchło, to nie wiem nawet jakimi drogami, ale znaleźli się znowu na Frascati.
Wielka radość, że nareszcie wychodzimy z podziemi. Najpierw alarm, już jest bardzo podminowana atmosfera.
Przychodzi moja matka do domu i ja, bo żeśmy poprzedniego dnia postanowiły, że dla całej naszej grupy i grupy sanitariuszek doktora Lotha i mojej matki, która tam miała przydział jako główna siostra i moje dziewczynki, że idziemy do spowiedzi i do komunii świętej. To prowadził ksiądz Roztworowski, jezuita. Wygłosił w końcu swojej nauki niezapomniane słowa, że: „Pamiętajcie! Kogo powoła Bóg następnego dnia, jest rzeczą nieznaną.” Rano pierwszego miałyśmy odprawioną mszę świętą u jezuitów i tam cała nasza grupa przystąpiła do komunii świętej.
Stamtąd wróciłam do domu, gdzie była moja matka. Postanowiłyśmy, jak to będzie, że złapiemy rikszę. Miałam nosze. Ponieważ to była dzielnica niemiecka i miałam rozkaz od pani Jasiukowiczowej-Stępniewskiej, która była jedną z głównych sanitariuszek czy związanych z sanitariatem, żebym dostała pozwolenie ze względu na to, że to jest dzielnica niemiecka, ze względu na naloty rosyjskie [na otrzymanie] materiałów pierwszej pomocy.
Rzeczywiście, dobrnęłam do Szucha, dostałam się na pierwsze piętro, dostałam pozwolenie i miałam – zresztą o tym wspomina Pajewski w swoich pamiętnikach, że właśnie u nas w domu były przechowywane nosze i trochę opatrunków pierwszej pomocy.
Rakowiecka, szare budynki. Tam dojechałyśmy z tym wszystkim rikszą i tam się znalazłyśmy. Wszystkie moje koleżanki stawiły się niezależnie od sytuacji personalnej, bo matka jednej z harcerek była bardzo ciężko chora, więc zostawiła ciężko chorą matkę. Tak samo jak łączniczka Wanda Arentz – też zostawiła ciężko chorą matkę w okolicach Starówki.
Jest właściwie moment zdezorientowania, jesteśmy właściwie wszyscy na podwórzach tych szarych bloków, to jest twierdza zupełnie zamknięta. Jest nasz dowódca. I teraz oczekiwanie na broń. Broń nie przychodzi i jeden z oddziałów, jedna z drużyn, która była, stacjonowała w Królikarni, miała zaangażować przeciwlotnicze działa, które stały w tamtych okolicach. Cisza, nic się nie dzieje, więc jest wielka konsternacja i dowódca „Felek” mówi do mnie: „Słuchaj, daję ci żołnierza. Musicie się dostać do dowództwa”. Idziemy, czołgamy się, tam są nieduże ogródki, które ogrodzone były wysoką, metalową siatką. Mój kolega zaczyna to przecinać, siatka się rusza i Niemcy z bunkra, który jest na rogu Wołoskiej, strzelają. Mój kolega dostaje rykoszetem w rękę. Leci mu straszliwie krew, połowa ręki oberwana, łapię go, cofam się i wracam. W tym samym momencie mój dowódca mówi do Wandy Arentz, która koło niego stoi niedaleko (nawiasem mówiąc jego narzeczona): „To ty idź”. Moja matka zjawia się w tej sytuacji i mówi: „Ona taka młoda, ja pójdę za nią” – i moja matka idzie. Nawiązuje kontakt z dowództwem, przynosi wiadomość, że „wpadła”... To właściwie był wóz, którym broń wieźli. Niby wóz pod kamuflażem przy placu Unii Lubelskiej, z bronią i ta broń do nas nie dociera.
Ale jednocześnie jest godzina „W”, więc mój dowódca wsiada na rower, chłopcy z bloków otwierają bramę i... do ataku! Dostają się w straszliwy ogień, jest ogromne zamieszanie z tym wszystkim.
Mieli bardzo mało broni. Cała zasadnicza broń, która miała dojść, to właśnie...
Było kilka granatów, był tam jeden pistolet, ale to naprawdę było niewiele wobec pozycji niemieckiej i ich uzbrojenia. W każdym razie niezależnie później, dokładnie tego nie wiem, bo mnie w tamtym momencie nie było, ale z opowieści [wiem], że zaatakowali, wzięli i podpalili Niemców. Podpalili Niemców na parterze. Z tej akcji w każdym razie „Felek” nie wraca, bo ginie. Koledzy wpadają do szarych budynków, zamykamy drzwi i co będzie dalej? Nie wiadomo. Tak przychodzi zmrok.
O zmroku, mniej więcej o godzinie drugiej, nie, to trochę było wcześniej, zjawia się moja matka i do zastępcy dowództwa „Bohusza”– „Withala”. Mówi: „Rozkaz jest taki, żeby wycofywać się na środkowy Mokotów”.
Oni się wycofują, później zgłaszam się do dowódcy i pytam się: „Co z nami, z sanitariatem?”. To znaczy sanitariat nie doktora Lotha, który jest w szpitalu, tylko te patrole, które są polowymi patrolami i idą zawsze z oddziałem, który idzie do akcji. Na to otrzymuję rozkaz zostania. Wdaję się w dyskusję, że: „Jakim prawem nas zostawiacie, kiedy jesteśmy...”. – „Nie. Zostajecie”.
Zostałyśmy w szarych budynkach otoczone Niemcami. W międzyczasie godzina druga, matka dostaje rozkaz dowództwa, że ma się przedostać na kolonię Staszica, na ulicę Prezydencką i nawiązać kontakt z dowództwem z tamtego rejonu i to jest ostatni raz, kiedy widzę moją matkę – w nocy 2 sierpnia.
Następne dni staram się zorientować, co się dzieje w okolicy, i chodzę do budowy Wawelberga, później dostaję się na Aleję Niepodległości. Tam dobrnęłam, jest kilku lekko rannych żołnierzy, którzy się ukrywają w domach prywatnych.
Nie, nie wskazywano. Po prostu trafy, zbiegi okoliczności, żadnej nie było współpracy z ludnością cywilną. Pod tym względem byli bardzo dyskretni i nie zdradzali tajemnicy rannych, absolutnie. Przypadki...
Dochodzę do punktu, w którym chłopak, jak wspomniałam przedtem, z Obroczy o godzinie piątej przekrada się od jezuitów i daje znać, że są tam ranni. Wtedy staram się z moimi koleżankami ich wydostać i rzeczywiście o godzinie jedenastej...
Ranni to ludność cywilna, ksiądz Mońko, ksiądz Kisiel czy... nie pamiętam, jak się nazywał, na „P” chyba... Ksiądz Mońko wyszedł cało z tej masakry, jak Niemcy ich zgonili do piwnic, bo jezuici dużo drukowali i mieli ogromne składy papieru, bele papieru. On się skrył za jedną belę papieru i jak Niemcy wrzucili granaty i strzelali, to po prostu odpryski uderzyły w bele papieru i tak on ocalał. Po tej całej masakrze oni się skryli. Ci , którzy wyszli – tam była kobieta ranna, mężczyzna był ranny, jeden ksiądz był ranny lekko w głowę, był ranny, draśnięty i oni się schowali w węglarni. Przez cały czas siedzieli i straszliwie się bali. tekst
W tym samym czasie Niemcy plądrowali klasztor. Pierwsi wyszli ci dwaj księża i potem myśmy już z noszami poszli po rannych. To znaczy, poszliśmy... To był biały dzień, jedenasta mniej więcej godzina. Trzeba było przejść przez ulicę, wejść do ogrodów, przy wejściu do ogrodów była buda z psem i pies stał, nie szczeknął, nic. Była klatka z królikami, gdzie te króliki były niesamowicie głodne i wszystkie pyszczki przy siatce z klatki siedziały, to był kontrast przy całości. Szłyśmy pod elewacją budynku...
Nie. To naprawdę trudno opisać, dlaczego tak los chciał. Doszłyśmy do piwnicy, tam była woda, były zwęglone postacie ludzkie, potem był stopień, uskok, jakaś duża maszyneria. Dalej były drzwi do węglarni. Najpierw straszliwie się bali, nie chcieli wierzyć w ogóle, ale w jakiś sposób żeśmy przetransportowali na nosze w biały dzień wzdłuż elewacji, wzdłuż murów budynku przeniosłyśmy tych rannych do profesora doktora Lotha, który się nimi zajął. W tym samym czasie Niemcy na pierwszym piętrze plądrowali. Jeden z nich niósł wielką złotą monstrancję, w której się słońce odbijało. Zawsze uważam, że to ich oślepiło i dlatego myśmy mogli przejść.
To dopiero... Następuje sobota i jest dobijanie się do bram tych szarych budynków, gdzie są Marie. Dlaczego jest mowa o Mariach? Dlatego że [od] Giedroycia przedtem jeszcze (to było 3 sierpnia) dostałam wiadomość, że w niczyich rękach w piwnicy jest ranny. Wtedy postanowiłam iść po tego rannego i wzięłam sobie do towarzystwa Żydówkę, która wydostała się z getta z listem z prośbą o pomoc do fabryki Kamlera. Ją przydzielili do tego samego oddziału, co mnie. Bardzo dobrze znała niemiecki, dlatego postanowiłam wziąć ją ze sobą, ponieważ trzeba było jednak iść przez duży kawał Pola Mokotowskiego, bardziej w stronę środkowego Mokotowa, żeby z budynków przy Wołoskiej wydostać rannego.
Dobrnęłyśmy tam. Michał Giedroyć był dosyć ciężko ranny w nogę. Niesiemy go na noszach, mamy we dwie białe fartuchy z opaskami Czerwonego Krzyża i dostajemy się w ogień. Jedzie ciężarówka z powstańcami, którzy myśleli, że my jesteśmy siostry niemieckie. Z drugiej strony, z klasztoru Niemcy też widzą, że niesiemy rannego, więc strzelają. Ale nic nas nie trafiło.
Tak. Niesiemy tego biednego Michała Giedroycia na noszach, podskakuje na nich z tą biedną nogą i w pewnym momencie jak wpadamy z Wołoskiej w ulicę Fałata, dwóch Niemców podlatuje i pomaga nam nieść nosze. Stąd później są te dwie Marie – jak się dobijają do budynków. Jest ogromne zamieszanie. Ludność cywilna, że musimy się zgłosić do nich i tak dalej, że nie możemy, że musimy wyjść, bo tu ludność cywilna... więc się decydujemy, wychodzimy.
Oni chcieli wiedzieć, co się dzieje w tych budynkach w środku, bo nie wiedzieli, czy wojsko jest, czy coś, bo cisza. Tylko my jako sanitariuszki występowałyśmy. Wychodzimy i później jest, że tak powiem, następny rozdział.
Teraz wracam do punktu, jak żeśmy przeszły. Tutaj następuje moment, w którym oni mówią, żebyśmy poszły po rannego majora niemieckiego, który leży w polu. My się orientujemy, że oddziały niemieckie nie mają żadnej pomocy sanitarnej. Idziemy po majora, przynosimy go do profesora Lotha, który go operuje i Niemcy obstawiają cały punkt profesora Lotha z bronią.
Byli tylko powstańcy i to był pierwszy ranny Niemiec, ten major. Korzystając z bałaganu, jaki się wytworzył z niemieckim rannym, mówię do moich koleżanek, poprzedniego dnia wieczorem się zapytałam: „Które będą się starały przedostać, ryzykować i przedostać?”. Z trzydziestu dziewczyn tylko dziewięć, wyłączając mnie, decyduje się na przedostawanie dalej, próbę dalszej walki.
Korzystając z zamieszania, jakie wynikło, dzielę dziewięć dziewczynek na trzy grupy i po kolei, po trzy starają się przedostać. Jestem w ostatniej grupie z dwoma koleżankami. Dołącza do nas dwóch kolegów, Danek i Bogdanek, którzy zostają wysłani w tym samym czasie tego samego dnia ze środkowego Mokotowa od naszego dowódcy, żeby nas ściągnąć. Wtedy już większą grupką staramy się przedostać nocą na środkowy Mokotów, czołgając się w kartofliskach i tak dalej i dostajemy się na ulicę Różaną. Tam pierwsze, że tak powiem, głos, hasło. Tak się dostałyśmy wszystkie dziewięć na środkowy Mokotów. Potem już cały czas walczymy [ze swoim] oddziałem.
Pierwszą podałam, teraz z samego Powstania to właściwie można powiedzieć, że była duża akcja nawiązania [łączności] między Śródmieściem a Mokotowem i to nasz oddział wychodził z ulicy Grażyny. Były szopy, w których żeśmy stali, i mieliśmy stamtąd atakować. Niestety to się jednak nie udało, było dużym fiaskiem, niemożnością nawiązania [kontaktu], bo dystans był za duży do pokonania.
Nie umiem powiedzieć tego.
Nie, nie udało się zupełnie. Później byłyśmy w różnych punktach, na Puławskiej i tak dalej. Potem w końcu jesteśmy przydzielone na ulicę Dolną, w której jest fabryka „Magnet”. To jest nasza placówka właściwie wysunięta jak najdalej, jesteśmy pod obstrzałem z Dworkowej i trzy czołgi, które stoją... Nie pamiętam, jak ta ulica się nazywa, tam ciągle nas atakują.
Tam była nasza placówka, którą utrzymywaliśmy. Stamtąd był wypad na... tam ginie „Waldemar”. To był dosyć duży atak, tam ciągle chodziło o zdobycie pozycji niemieckiej i właściwie ciągle niestety [ktoś ginął].
Właśnie z punktu „Magnetu”, który... wyleciała mi nazwa z pamięci, to była dosyć znana pozycja niemiecka, a poza tym Niemcy co rusz nas atakowali. Myśmy mieli bunkier, który właściwie blokował ulicę, a naprzeciwko siedzieli Niemcy, więc właściwie ciągle była strzelanina. Była Dworkowa, która ciągle nas atakowała, i później następuje... z takich większych, to była – jeśli chodzi o moje silne zaangażowanie nad stroną niemiecką, żeby się przedostać – Ligocka, Króżańska. To był bardziej centralny Mokotów. Ogólnie to codziennie chodziłam z meldunkami i co rusz jak patrol gdzieś szedł...
Nie, po prostu te dwie rzeczy wykorzystywałam. Nie tyle wykorzystywałam, tylko stanęłam wobec bardzo dużego problemu, widząc, co się dzieje, jak się dzieje, że ostatecznie, jak kogokolwiek poślę, to nie wiadomo, czy wróci. W rezultacie wolałam zawsze pójść sama, czy po rannego, czy zanieść meldunek. Do tego stopnia, że miałam kilkakrotnie tego typu zarzut od koleżanek, że: „Tobie dobrze, bo ty zawsze idziesz” – i tak dalej.
Tymczasem stałam wobec dylematu, że nie daj Boże coś się stanie – i rzeczywiście. Jak Mokotów się kurczył, byłyśmy przerzucone na Goszczyńskiego. Tam był punkt sanitarny dla dowództwa, zostałyśmy do tego przydzielone. Część została na Dolnej i później walczyła dalej, a myśmy zostały przydzielone na Goszczyńskiego i tam trafiła bomba. Pięć osób zginęło w tej willi. Nas, moją koleżanką i lekarza podmuch wyrzucił. Usiadłyśmy pod murowaną ścianą, nic się nam nie stało.
Nie. Później żeśmy się znalazły na Madalińskiego. Stamtąd dostałyśmy wiadomość, że jest ranny w Parku Orlicza-Dreszera. Wtedy powiedziałam: „To świetnie. Tak mi zarzucacie, to idźcie we dwie”. Poszła Krysia i poszła „Dzidzia”. Później po jakimś czasie przylatuje zrozpaczona „Dzidzia”: „Krysia ranna, jest w kostnicy w szpitalu Elżbietanek!”. Poleciałam z „Dzidzią”, wpadamy do tej kostnicy, rzeczywiście biedna Krysia tam leży. Ale naprawdę nie chciałam wierzyć, że ona mogła zginąć. Przyłożyłam jej lusterko i to lusterko pokryło się delikatnie oddechem. Wtedy do doktora „Mikroba” po całym szpitalu elżbietanek, szukam go, gdzie jest doktor „Mikrob”? „Krysia żyje”. „Ta Krysia? Co za Krysia?”. Wtedy go prosiłam i on dał zastrzyk do mięśnia. Krysia została ranna w momencie, kiedy mięsień sercowy był w kurczu i moment przejścia kuli zatrzymał mięsień i to robiło wrażenie, że ona nie żyje. Ona była bardzo ciężko ranną, bo w płuca i tak dalej, ale wyszła i jest w Warszawie, żyje...
Mokotów się coraz bardziej kurczył, kurczył. W pewnym momencie moi koledzy, którzy zostali przy „Magnecie”, znaleźli się na górnym Mokotowie i wszyscy dostaliśmy pozycje przy ulicy Bałuckiego i tam niby mieliśmy się bronić. W każdym razie umieściliśmy się na dole, był magiel i niektórzy koledzy byli bardzo zmęczeni. Położyli się spać i rano się obudzili z połową twarzy fioletową, bo tam była jakaś farbka czy coś takiego.
Sytuacja była taka, że tutaj koledzy siedzieli w oknach, a ludność cywilna wywieszała białe płachty. W pewnym momencie dostaliśmy rozkaz wychodzić z lżej rannymi do kanałów. Mój lżejszy ranny był ranny w nogę, właściwie w piętę, można powiedzieć, miał zgruchotaną piętę. No, [kazano], żeby z nim iść w kanale. Wejście do kanałów na Wiktorskiej było bardzo wąskie. Był straszliwy korek. Kawałek tam żeśmy się usunęli i w międzyczasie Niemcy rzucili karbid na Dworkowej czy w każdym razie w którymś z otwartych włazów. Straszliwe...
Nie tylko zamieszanie, ale zaduch, łzawienie... i wycofywaliśmy się. Wycofaliśmy się i znowu do magla i w dalszym ciągu zamierzamy się niby bronić. Ale w pewnym momencie starsi koledzy decydują się, że nie, jednak kapitulacja jest nieodwołalną i wyszli jako parlamentariusze.
27 września rano. W każdym razie sytuacja jest taka, że mamy zrzucać, oddawać broń i na podwórzach kamienic na Bałuckiego rośnie sterta broni. Tutaj właśnie w pewnym momencie wchodzi kolega i odbiera sobie życie. Właśnie zdjęłam tego orzełka i oddałam do Muzeum.
Siedzę właśnie nad nim i płaczę i podchodzi do mnie moja zwierzchniczka Marynia Paszkowska, która mnie potrząsa, żebym oprzytomniała i żebym poszła zbierać rannych z ostatniej akcji, więc idę z następną koleżanką. Idziemy i wchodzimy na punkt, w którym jest Irka Sikorska (znałam ją, tą koleżankę, była wykształconą pielęgniarką) i tam jest trzydziestu rozstrzelanych. Wszyscy są rozstrzelani, więc jednocześnie Marynia z doktorem... na „K” jakoś się nazywał ten lekarz... Niemcy przydzielają trzy kamienice i tam ma być zorganizowany szpital dla zebranych z pierwszej akcji. Rzeczywiście, mamy z piwnic poprzynosić pościel dla rannych, układać ich i tak dalej, więc rannych przybywa coraz bardziej, niektórzy bardzo ciężko ranni, w brzuch... Temu cieknie mózg z głowy, okropne rany...
To jest kwestia organizacji. Ni z tego, ni z owego Niemcy podpalają budynki naprzeciwko i ci ranni zaczynają się czołgać, bo żar jest straszny. Zaczynają się czołgać z łóżek i tutaj ten lekarz (nazwisko na „K”, ale nie mogę sobie przypomnieć, trochę tak jakby niemieckie) wychodzi i niesamowitą niemczyzną – jak zaczął krzyczeć! A Niemcy przyzwyczajeni...
Do rozkazu, ale właśnie do wrzasku. Taka była grupa młodych żołnierzy, oni zbaranieli i rezultat taki, że zaczęli gasić ten pożar. W wannach była woda i była studnia w pobliżu, więc wraca znowu kwestia rannych i organizowania szpitalika i kwestia wody dla nich, dla tych rannych. Jest studnia, do której lekarze i Marynia wysyłają po kolei, żeby przynieść wodę. Każda osoba, która podeszła do tej studni, zostaje zastrzelona przez Niemców. Tak zginęło kilka osób, to dygresja na boku.
Później jest strzelanina do psów, które wyją potwornie i latają nieprzytomnie. W trzy dni Niemcy przysyłają furmanki i... ewakuacja tych rannych. Przyjeżdżają furmanki spoza Warszawy z chłopami. Teraz jest taka sytuacja, że tutaj my ładujemy na to, a chłopi zrzucają z pierwszego, drugiego piętra, z mieszkań a to dywany, to jakieś skarby, to obrazy lecą i zabierają to. Ale na to się patrzyło jednak przez palce, bo i tak to Niemcy potem podpalali, więc ktoś może miał z tego jakiś pożytek. W każdym razie jechaliśmy już na furmankach.
Tak, trzy dni po. Jest taki moment – jechałam na furmance z ciężko rannym, Niemcy szli obok furmanek w hełmach i... jest bank koło ulicy Dworkowej. Raptem ludzie zeskakują z furmanek i lecą, bo tam jest rozbity... kupę pieniędzy leży, kupę pieniędzy, więc wszyscy ładują te pieniądze w kieszenie. Pamiętam moje uczucie z takim zdziwieniem: „Po co pieniądze?”. Człowiek był pełen Powstania, po co pieniądze...
Przywożą nas... to chyba był Ożarów, do Ożarowa. Tam są podstawione pociągi, ładują rannych i nam nie pozwalają wejść do wagonów. Na razie stoimy koło wejść wagonowych i w pewnym momencie jeden z kolegów, lekko ranny, mówi: „Starajcie się uciekać”.
Jako żołnierz, tak. Ale „Starajcie się uciekać”. Niemcy nas oddzielają od rannych i ustawiają w jednym miejscu. Wtedy z koleżanką powoli zaczynam się wycofywać. Stoi rząd furmanek, który przywoził rannych. Staramy się powoli wycofywać w stronę tych furmanek i do jednej furmanki bez pytania wsiadamy. Chłop bez słowa rusza i przejeżdżamy, nikt nas [nie zaczepia].
Nie, jechałyśmy tak. Na samym początku chłop bez słowa, w ogóle bez niczego ruszył i jedzie. Jedna wacha – przejechałyśmy, druga wacha – przejechałyśmy, na trzeciej nas Niemcy zatrzymują. Biorą chłopa i podchodzi dwóch Niemców do furmanki, bardzo niesympatycznie [wyglądających], o ile można mówić o wyglądzie.
W pewnym momencie zaczynam sobie zdawać sprawę z potwornego niebezpieczeństwa innego gatunku. Widzę jak oni tak wolno skręcają papierosy i gadają między sobą. Na szczęście usłyszałam lecący samolot i zaczęłam wołać na głos: „Ruski!” – i Niemcy plackiem padli. Wtedy my z koleżanką z drugiej strony zeskoczyłyśmy w rów i zaczęłyśmy uciekać, a samolot, bombowiec, coraz tak ciężej, ciężej, bliżej, bliżej, więc oni leżeli. Tak udało mi się uciec z Ożarowa.
Dotarłam do Brwinowa. Ponieważ jako żołd były dwa pudełka papierosów, butelka wódki, z tym wyszłyśmy z Ożarowa.
To dawali w momencie,[...] kiedy wsiadałyśmy na furmanki, odjeżdżałyśmy. Wyszłyśmy z Ożarowa, znalazłyśmy się na jakiejś stacji. Pojechałyśmy kawałek, dojechałyśmy do Milanówka. W Milanówku spotkałam jedną ze znajomych pań z Warszawy, która nam ofiarowała nocleg na poddaszu i potem... do Brwinowa.
W Brwinowie moja koleżanka „Dzidzia” spotkała swojego ojca. Było tak, że myśmy u dróżnika w pięcioro wynajęli pokój i tam żeśmy w pięcioro nocowali w tym pokoju. Stamtąd żeśmy poszły z „Dzidzią” – już nie pamiętam do jakiej miejscowości – w niedzielę pod kościół. Zaczęłyśmy sprzedawać papierosy z dosyć smutnym skutkiem, bo żeśmy się w końcu bardzo wstydziły, czy ja wiem... Właściwie kościół się opróżnił zupełnie i w pewnym momencie patrzę, a tutaj mąż koleżanki mojej matki: „Co wy tutaj robicie?” – i tak dalej. Oni kupili od nas wszystkie papierosy i tak miałyśmy trochę pieniędzy.
Potem żeśmy handlowały chlebem. Trzeba było jechać trzydzieści kilometrów z Brwinowa. Jechałyśmy. Przed lokomotywą były zawsze platformy ustawione przez Niemców i był fantastyczny kolejarz, który się zatrzymywał przed przejazdem. Zwalniał, zwalniał tak, że można było wskoczyć. Jechałyśmy, szłyśmy kilka kilometrów do piekarza, tam kupowałyśmy mąkę, mąkę przywoziłyśmy do Brwinowa i tak żeśmy żyły, aż któregoś pięknego dnia Niemcy urządzili obławę i zostałam zaaresztowana. Dostałam się za kraty na stacji w Brwinowie, potem ładowanie do pociągu...
Chyba październik, może początek listopada, nie pamiętam dokładnie.
W jakieś dobre dwa, trzy tygodnie, coś takiego... I tam stałam. W pewnym momencie słyszę, ktoś krzyczy: „Co ty tu robisz, Misiuniu?” – ojciec mojej koleżanki nazywał mnie „Misiunia” – „Jak ty możesz uciekać w białych skarpetkach?”. Poszedł, kupił ciemne skarpetki i bochenek chleba, przyniósł mi za kraty. I te skarpetki, żebym mogła uciekać...
Przyszedł moment, kiedy nas ładowali do pociągu i znowu moment bardzo śmieszny, bo zjawia się jegomość, pan, który został złapany przez Niemców, a który w brzozowym lasku, w którym rosło masę muchomorów, zebrał te wszystkie muchomory (miał śliczny bukiet czerwonych muchomorów w białe kropki). Przyszedł do Niemca, klęka przed nim, żeby go puścił, a ten Niemiec ręką z całej [siły] i wszystkie główki ściął i go wpakował do pociągu.
Tak, tak. To było znane. Przyjechałyśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie wielkie hale, wsadzili nas w te hale. Zrobiłam sobie znajomość z koleżanką w tym pociągu. Ona zgubiła się z matką, matka w jednym wagonie, ona w drugim, więc żeśmy się razem trzymały. Dostałam kolbą po głowie od Niemców, bo zaczęli uciekać, wyskakiwać i kilka osób nawet zostało postrzelonych przez Niemców. W każdym razie znalazłam się w Pruszkowie z tą nową znajomą. Teraz okropna hala, pełno ludzi, gwar, gadanie...
Chyba tak. W pewnym momencie podeszła do mnie, obtarła się koło mnie [siostra] z Czerwonego Krzyża i wtedy dałam jej karteczkę i z tą karteczką ona się zgłosiła do Pniewskich, bo prosiłam o pomoc. Dostałam od Pniewskich pierścionek z ametystem i wiadomość, że będą się starali mnie stamtąd wydostać.
Przychodzi noc, są betonowe, okropne podłogi i widzę w pewnym momencie szafę. Bierzemy z koleżanką szafę, wywracamy do góry nogami i już mamy drzewo, już nam jest cieplej. Rano jest jakiś harmider. Patrzę, wychodzę z szafy – hałas jakiś i potem wielki wybuch. Uchyla się... te hale miały na przestrzał wejścia. Jedno wejście było obstawione przez Niemców, a drugie było łańcuchem zamotane i łańcuch się rozluźnił po wybuchu. Widzę, że przez szparę, która powstała, przepycha się człowiek, jakiś pan, więc wyłażę z mojej szafy i idę za nim. Patrzę, jest następny barak. Między barakami stos bielizny, pościeli, poduszek, zabawek, Bóg wie czego. Bo tą ludność cywilną.. nie pozwalali im zabierać, więc to tam wszystko się zbierało, zbierało... Biorę poduszkę, biorę kołdrę, jakiś obrus, czy coś tej koleżance, bo ona się decyduje, że ona nie będzie próbowała uciekać, a ja się decyduję, że będę uciekać. Drugi raz wychodzę na tą stertę i wychodzę za następny barak. Patrzę, że droga jest pusta, więc zaczynam sobie iść dosyć pewnie. Przechodzi koło mnie Niemiec, mówi: Good morning, good morning. Idę dalej i tak dochodzę i raptem z boku wychodzi stado krów, więc myślę sobie: „Mam czarny płaszcz, to wejdę w to stado krów...” i tak z tym stadem krów przeszłam duży kawałek do ruin fabryki.
Tutaj zaczyna się kwestia, o której na początku wspomniałam, że wchodzę do... widzę, że pociąg stoi. Kręcę się koło tego pociągu, ktoś się uchyla z pociągu i mówi, że: „Nie radzimy tędy, niech pani się jakoś stara ukryć. Transport będzie na pewno po południu, my jesteśmy tutaj funkcyjni. Nie radzimy w ruinach fabryki”. Widzę maleńką budkę drewnianą na środku ruin. Pytam się: „A co to?”. – „To są zegary do pomp na Pruszków”. Więc myślę sobie: „Na pewno nikomu nie przyjdzie na myśl, że ktoś tam się może ukrywać”. Weszłam i tak sobie siedziałam. O pewnej godzinie jedna z funkcjonariuszek przyniosła mi kawałek chleba. Jest godzina druga czy któraś tam i jest nalot na Pruszków, syreny wyją, później to się uspakaja. Przychodzą Niemcy, obstawiają budkę i jest ładowanie transportu. [...] O godzinie piątej przychodzi jeden z funkcjonariuszy, przynosi mi przepustkę. To jest w każdym razie fałszywa przepustka zrobiona przez funkcjonariuszy w pociągu. Wyszłam z tą przepustką i z tym panem z obozu. Niemiec tylko zerknął i machnął ręką.
Skierowaliśmy się do sklepu i wtedy się zorientowałam, że on nie ma grosza przy sobie, więc wszystkie pieniądze jakie miałam to jemu przekazałam, żeby dla tych w pociągu kupił, co im tam potrzeba, chleb, tłuszcz jakiś czy coś. Sama poszłam na stację, wsiadłam do pociągu do Brwinowa i przychodzi konduktor, pyta mnie o bilet. Mówię, że nie mam biletu, a on powiedział: „Bóg z tobą, dziecko”. Dojechałam do Brwinowa i spotkałam się znowu z moimi przyjaciółmi u dróżnika, gdzie żeśmy nocowali.
Obrazek Matki Boskiej dostałam w momencie, kiedy z moją koleżanką „Wisią” Cyrańską zgłosiłyśmy się na ochotnika, bo przyszła wiadomość z dowództwa, że jest ranny, jego pseudonim „Wilk”. Ranny został również sanitariusz, który po niego poszedł na rogu Króżańskiej, Ligockiej. To było po stronie niemieckiej. Myśmy się we dwie zgłosiły na ochotnika. „Wisia” się uparła, na Mokotowie koledzy rozbili magazyny niemieckie, gdzie były szare kombinezony i myśmy dostały przydział tych szarych kombinezonów i jakieś chusteczki w kwiateczki, czarne, szare, coś takiego. Ona się uparła, że będzie jej się łatwiej czołgać w tym kombinezonie, a ja jej przez cały czas mówiłam: „Nie, słuchaj. Wydaje mi się, że powinnyśmy iść jako dziewczyny”. „Nie, to będzie łatwiej się czołgać”. Byłam tutaj bezradna. Nałożyła kombinezon i poszłyśmy. Poszłyśmy w cztery. Były dwie Krystyny, była Danusia i byłam ja, parę noszy.
Przeszłyśmy, dostałyśmy się w strefę niczyją. Weszłyśmy do kamienicy, kamienica dosyć luźno stała, miała podwórko z budą i koło budy był parkan z dziurą w kartofliskach. Jak podchodziłam do tej dziury, zostawiłam nosze z dwiema koleżankami, z małą Krysią i z Danusią przy dziurze, a z „Wisią” postanowiłyśmy wejść w kartofliska. W tym momencie Bozię dała mi ta starsza osoba i wsadziłam ją sobie w żakiet. Weszłyśmy w kartofliska, zaczęłyśmy się czołgać. Straszne były jęki kolegi, który dostał w wątrobę. Odległość to naprawdę... Jak teraz człowiek myśli, to jest... Zaczęłyśmy się czołgać i w pewnym momencie „Wisia”, która się za mną czołgała, powiedziała: „Słuchaj, dostałam w rękę”, więc wzięłam rurkę gumową, podwiązałam jej rękę i pytam się czy wracamy? „Nie, nie, idziemy. Już jesteśmy niedaleko” i dalej się czołgamy. W pewnym momencie słyszę straszliwy kwik. To „Wisia” dostaje w brzuch. Zupełnie mnie sparaliżowało. Absolutnie nie mogłam [się ruszyć] – ani w przód, ani w tył, ani do góry, w ogóle. W kartofliskach rosły słoneczniki, w pewnym momencie Niemcy strzelali i zestrzelili głowę słonecznika i głowa słonecznika mnie uderzyła i oprzytomniałam. Wtedy wzięłam tą biedną „Wisię” pod ramiona i zaczęłam się z nią wycofywać. Niemcy się przesunęli nad dachami. Tutaj są kartofliska, tutaj jest ulica, tutaj jest elewacja domów i w oknie widzę, stoi pani. W pewnym momencie pani mówi: „Jeszcze kawałeczek, jeszcze kawałeczek...” i ona przez cały czas dodawała mi otuchy.
Dociągnęłam „Wisię” do tej dziury, przeciągnęłam przez dziurę i tutaj wzięły ją następne dwie sanitariuszki. Położyłyśmy ją na nosze i tak jakby elewacja domu tutaj, tutaj płot, tutaj budynki i tutaj położyłyśmy nosze. Robię jej opatrunek. Niemcy się przesunęli i calusieńką serię znowu w nią – dum, dum! Ona po prostu na oczach konała. Mała Krysia tak w pewnym momencie mówi: „Wisiuniu, módl się do Bozi za Polskę”. I tak „Wisia” umarła. I to, jak dostałam tą Bozię...
Właśnie tak. Bo Niemcy strzelali. Jak mówią, że pan Bóg kule nosi, tak ta kula przeszła i jest ślad na Bozi. „Wilk” i sanitariusz... „Wilka” czy Niemcy, czy ludność z budynku poprzedniego przeciągnęła, w każdym razie spłonął, został spalony.
Byłam w transporcie i też uciekłam.
W momencie zakończenia, znaczy 8 maja, byłam w Nowym Targu, to jest następna część mojego życia, popowstaniowa. W Nowym Targu znalazłam się w momencie, kiedy postanowiłam starać się wracać do Warszawy, bo dowiedziałam się w międzyczasie w Brwinowie, że mój ojciec również zginął, więc [wróciłam] do Warszawy, żeby zorientować się w sytuacji. Zresztą szczęśliwie, bo zaczęły się ekshumacje.
Wróciłam i ciała matki nigdy nie znalazłam, jest symbolicznie tylko, a jeżeli chodzi o ojca, to znalazłam ojca. Ojciec został pochowany na tyłach kościoła Świętego Aleksandra. Tam był mały skwerek i tam chowano.
Tak.
Nie mam zielonego pojęcia. Wiem tylko, że był na Hortensji, znaczy Górskiego czy Hortensji. Został ranny w momencie, kiedy poszedł po wodę dla rannych. Został ranny w krocze i miał strzaskaną rękę. Lekarka, która miała grupę zerową chciała dać transfuzję, był przeniesiony do szpitala – to są wiadomości z trzeciej ręki, przy tym nie byłam. Było bombardowanie i lekarz nie chciał zejść i nie chciał dać transfuzji i ojciec umarł z upływu krwi. Ale został pochowany, na szczęście koledzy go pochowali w trumnie, tak że ekshumując, miałam to szczęście, że ojciec był w trumnie.
Jedyna z ciekawostek z tamtego czasu, że jeżeli się otwierało grób, to trzeba było wszystkich wtedy zabrać. Jeżeli mój ojciec byłby ostatnim, znaczy pierwszym w grobie, to musiałabym wszystkich z góry, którzy byli pochować też. Ale na szczęście ojciec był pochowany ostatnim, na górze był. Tak że wzięłam trumnę, a władze miejskie zabrały następne sześć osób.
Tak. To była wiosna.
Pozostał mi w pamięci obraz szalonego koleżeństwa, ogromnego oddania. Jeżeli chodzi o samą siebie, to nigdy bym nie miała możliwości sprawdzenia siebie w różnych sytuacjach, gdyby nie Powstanie. Bo każdy człowiek się boi, ale kwestia opanowania to jest jedna rzecz, a druga rzecz, jeżeli człowiek widzi czy słyszy cierpienie innego człowieka, to właściwie inne rzeczy przestają być istotne. Tylko – żeby iść na pomoc. I takie, powiedziałabym, odniosłam wrażenie co do większości moich koleżanek i kolegów. Tak jak patrzę w tej chwili czy w Anglii, czy w jakimkolwiek innym kraju, to czasem tak sobie myślę, że jestem wdzięczna losowi, że mi dał możność zobaczenia tej strony człowieka, dobrej strony, która nie ma właściwie granic poświęcenia. Jeżeli chodzi o kolegów i koleżanki, naprawdę...
Niepowtarzalna. To samo zresztą, jeśli się weźmie ludzi, którzy byli przesłuchiwani przez gestapo i torturowani, którzy się potrafili zaprzeć, milczeć, żeby nie narażać nikogo innego. W ogóle proporcja wartości przedmiotów w życiu, to taki moment, że...
Spotykam panią i proszę, żeby mogła dać mi filiżankę i biorę sama filiżankę z jej serwantki, żeby dać wodę rannemu. Ona mówi: „Przecież to meissen!”. Przychodzę [za] trzy, czy cztery godziny, nie ma już tego domu. Tak właśnie – przywiązanie do martwego przedmiotu.
Ale na przykład pani Plewińska… Na Mokotowskiej była mała cukierenka, w której sprzedawała ciastka. Ciastka, które były sprzedawane w czasie okupacji, to były fantastyczne ciastka. Spotykam ją na Mokotowie, idę tak i ona trzyma pajdę chleba ze smalcem, a ja taka głodna straszliwie! A ona się tak ucieszyła, że mnie zobaczyła. Pyta się, [czy] głodna jestem. Mówię: „Tak”. Oddała mi pajdę chleba – gest bardzo szeroki.
Jak „Wisia” zginęła, właśnie żeśmy chowali ją, koledzy znaleźli jej trumnę, ale myśmy strasznie chciały, żeby jakieś kwiatki były, więc poszłyśmy do ogrodnika. Ogrodnik mówi do mnie: „Mam ogromne zapotrzebowanie, nie, nie mogę...”. Mówię: „Niech pan da nam trochę cynii”. Nie chciał dać tych cynii. Potem w końcu myśmy już prawie z pistoletem do głowy do niego, żeby dał cynie. W dwa dni później Niemcy już wszystko zajęli, a tak się trząsł nad tymi kwiatami.
Trudno powiedzieć, że jak człowiek patrzy na kolegów, którzy giną czy są w straszliwych mękach, czy poparzeni, czy... tak, żeby człowiekowi nie został straszliwy ślad na całe życie bezradności.
Mnie się wydaje, że wspomnienie o Powstaniu to też jest kwestia usposobienia człowieka. Bo jeden człowiek będzie z każdej rzeczy robił dramat, a drugi będzie szedł naprzód. Że były nonsensy i powiedzmy, dowódcy nawalali i takie rzeczy – oczywiście. Ale jak się patrzy, jak mówię, że... Człowiekowi w pewnym wieku jest bardzo trudno ocenić swoje kroki, bardzo młodzieńcze. Bardzo trudno, bo prawdopodobnie inaczej bym do wielu rzeczy podchodziła teraz, a inaczej podchodziłam wtedy. Życie się nawarstwiło. Ale jak mówię, że jakkolwiek właściwie straciłam wszystko, bo straciłam rodziców, straciłam dom, straciłam całą moją egzystencję, możliwość, czy ambicję, czy plany, czy... Wszystko do góry nogami. Ale okazało się, że życie postawiło mnie wobec innych wyborów czy innych trudności, które trzeba pokonać.
Na pewno. Miałam szczęście, los był łaskawy. Wiele rzeczy mi się udało, wiele rzeczy nabałaganiłam, ale zostało naprawdę niepowtarzalne wspomnienie, jeśli chodzi o ludzi.