Helena Wojciechowska
Nazywam się Helena Wojciechowska, z domu Osińska. Urodziłam się w Warszawie przy ulicy Wolskiej 115 mieszkania 23.
- Proszę powiedzieć coś więcej o swoim domu, o pierwszych wspomnieniach, o przedwojennej Warszawie.
Trudno mi o przedwojennej Warszawie wiele mówić, bo miałam dziesięć lat. Z tego co pamiętam, było zupełnie inaczej. Były rynsztoki, płynęła woda rynsztokami, ale było miło, było bardzo sympatycznie. W domu, w którym mieszkałam, były dwa piętra, była oficyna i w środku budynek. Pośrodku trawnik, jako dzieci bawiliśmy się na tym trawniku. Sąsiedzi byli bardzo ze sobą zżyci.
- Jaką dzielnicą była przed wojną Wola? Kto mieszkał na Woli?
Przeważnie mieszkali robotnicy, ale mieszkali także w naszym budynku inżynierowie, inżynier Fickowski. Więcej nie pamiętam. Właścicielką domu była pani Halina Grabowska, [mieszkała] z mamą. To była starsza panna i mama starsza pani. A tak to przeważnie byli pracownicy fizyczni.
Mój tato pracował w zakładach inżynierii na Terespolskiej. W 1939 roku fabryka została ewakuowana. Tato dostał samochód ciężarowy do dyspozycji, przyjechał do domu, zabrał nas wszystkich i wyjechaliśmy na wschód. Mamy nie było w domu, bo pojechała do Błonia, do kuzynki. Tata pojechał do Błonia, bo chciał mamę przywieźć, ale mama już wyjechała pociągiem. Pociąg utkwił gdzieś po drodze, więc tata wrócił. Babcia mieszkała w tym samym domu, w którym mieszkała moja ciocia, siostra mamy z dzieckiem (z drugim była w ciąży podczas wojny), druga ciocia z dzieckiem i z mężem; jedna ciocia razem z babcią, druga z mężem i z dzieckiem i była w ciąży. Tata poprosił babcię, mówi: „Mama, mam tutaj namiary, zostawię, jak Olesia przyjedzie – bo tak nazywał mamusię, mama miała na imię Aleksandra – niech zgłosi się na Terespolską i dowiozą ją do nas”. Wywiózł nas.
1 września podczas nalotu wyjeżdżaliśmy z Warszawy. Jechaliśmy przez Warszawę, tata się nie zatrzymywał, bo był na numerach wojskowych. Przejechaliśmy szybko i wyjechaliśmy, pojechaliśmy na wschód. Siostra miała szesnaście lat, brat trzynaście, ja dziesięć.
Jak mamusia wróciła, babcia mówi: „Słuchaj, Józio zostawił ci namiary, zgłoś się i pojedziesz do nich”. Wtedy mamusia się zwróciła do mojej cioci, mówi: „Zosiu, jesteś w ciąży, Michaś jest na wojnie – mój wujek – więc daj mi Czesia”. Sześć lat miał chłopczyk. [Mamusia] mówi: „Tu będziesz sama z dzieckiem, urodzisz malutkie i będzie ci trudno, a tam, gdzie jedziemy, nie będzie wojny”. Ciocia się zgodziła i mamusia z sześcioletnim Czesiem dojechała do nas autobusem.
- Gdzie państwo się udaliście?
Tata wynajął kwaterę pod Pińskiem, w wiejskiej chałupie i tam się zatrzymaliśmy. Mama przyjechała z tym chłopczykiem, już nie pamiętam którego dnia, 3 czy 4 września i pod Pińskiem żeśmy na razie byli. To była zbiorowość, kobiety razem gotowały, razem się jadło, było sympatycznie. Ale dyrekcja postanowiła, że jadą w stronę Równego, to jest dawna granica polsko-rumuńska. Zostaliśmy z mamą sami, tata pojechał. Parę dni potem panowie mówią, że jedziemy dalej. Już nie mamy taty, więc dowożą nas autobusem do pociągu w Pińsku. Tam leżymy z tobołami. Miałam potworną migrenę, od dziecka cierpiałam na migrenę, leżałam, miałam torsje, tragedia. Doczekaliśmy się na pociąg, wszyscy wsiedliśmy, jedziemy w stronę Równego. Tymczasem jedna stacja przed Równem, stacja nazywa się Rzeszuck, zatrzymali nasz pociąg Rosjanie i mówią: „Natychmiast opuszczać pociąg, bo jeżeli w ciągu piętnastu minut nie opuścicie terenu, będziemy ostrzeliwać”. [Mówili tak], bo przed nami było w pociągu wojsko polskie.
Tobołów mieliśmy niesamowicie dużo. Każde z nas coś brało do ręki, pomagało, wynosiło. Był tam pan miejscowy i mówi do mamusi: „Proszę pani, ja pani pomogę. Mam rower, odniesiemy troszeczkę dalej bagaże, a potem przyjadę furmanką, dam pani pokój u siebie i pani się zastanowi, co dalej robić”. Tak było. Przyjechał pan, wziął nas na furmankę. [Była] pani, której mąż pracował z tatą. Mamusia mówi do tego gospodarza: „Proszę pana, czy ta pani mogłaby z nami?”. On mówi: „Proszę pani, ja pani pokój zapewniam, jeżeli pani nie przeszkadza, to przecież mnie też nie przeszkadza”. Rzeczywiście, mamusia wzięła ze sobą tę panią, z synem w wieku mojego brata, z pieskiem. Tam się zatrzymaliśmy. Byliśmy tam do późnej jesieni. Piękna pogoda, piękne lasy, dobra Radziwiłłów. Dzieciaki, szczególnie ja, bo byłam jeszcze głupia, miałam dziesięć lat, cieszyłam się z przedłużonych wakacji. Nie powiedziałam, [że] jak jechaliśmy do Rzeszucka, po drodze były potworne naloty. W lasach stawał pociąg, uciekaliśmy w las. To było dla mnie potworne przeżycie, straszliwie się bałam. Ale dotarliśmy do Rzeszucka i zatrzymaliśmy się u tego pana. Moja mama była bardzo pracowita, więc od razu zaczęła gotować i tę panią utrzymywała przez cały czas, kiedy była z nami.
W końcu mamusia usiadła z nami i mówi tak: „Dzieci, jeżeli tata żyje, to tylko w Warszawie możemy się spotkać”. Robiła poszukiwania, nic się nie mogła dowiedzieć, więc mówi: „Wracamy do Warszawy”. Ale żeby wrócić do Warszawy, trzeba dostać przepustki na przekroczenie granicy niemiecko-rosyjskiej. Te przepustki można dostać w Pińsku, więc wracamy do Pińska.
Przyjeżdżamy na stację, ta pani z nami i proszę sobie wyobrazić, że nadjeżdża pociąg od strony Równego i w tym pociągu znajduje się mąż tej pani. Mamusia się ucieszyła, bo myślała, my również, że może coś się dowiemy o tacie. Tymczasem on nic nie wiedział. Przyjechaliśmy do Pińska, ten pan pojechał dorożką na miasto. Mama była pewna, że jak ona pomagała tej pani, to i ten pan pomyśli o nas. Tymczasem on przyjechał dorożką, zabrał żonę, synka i odjechał. Mamusia jeszcze zapytała, mówi: „Proszę pana, czy nie znajdzie się kąt dla nas?”. – „Pani Osińska, trzy gospodynie do jednej kuchni, to za wiele”. Pojechał, mama się zalała łzami, mówi: „Wracamy do Rzeszucka”. Poszła do zawiadowcy stacji, bo wsiadając do pociągu… Mieliśmy szafę z najlepszymi ubraniami, ta szafa była wstawiona do pociągu i pociąg odjechał. Mamusia poszła do zawiadowcy, mówi: „Proszę pana, może na następnej stacji ktoś ten kufer odda?”. Zadzwonił, oczywiście kufer przepadł. Wtedy on poradził mamusi, mówi: „Proszę pani, niech pani nie jedzie na wschód. Musi pani stąd jak najszybciej uciekać, bo jesteście z Warszawy, a z Warszawy to są burżuje dla kacapów. Musicie opuścić teren”.
Zatrzymaliśmy się [u tego pana]. Ten starszy pan mieszkał z żoną. Mieli duży ogród, duży dom. W tym domu byliśmy chyba do początku 1940 roku. Cały czas mama spieniężała kosztowności, co mogła, to spieniężała, żeby zanieść łapówkę, bo tam siedziały w urzędach rosyjskie Żydówki. Mama stała trzy dni i trzy noce i dostała przepustki. Z Pińska jechaliśmy znowu pociągiem do Małkini. W Małkini przekroczyliśmy granicę furmanką, wsiedliśmy w pociąg i przyjechaliśmy na Dworzec Wileński. Z Dworca Wileńskiego mamusia wzięła furmankę i przyjechaliśmy pod dom [numer] 115. Proszę sobie wyobrazić, że schodzimy z furmanki, a z bramy wychodzi tato. Te same słowa powiedzieli rodzice, że jeżeli żyją, to tylko w Warszawie mogą się spotkać.
- Od dawna tata był w Warszawie?
Tata był chyba tak, jak się pobrali, w 1900 roku. Tata służył u Piłsudskiego, był w 1. Pułku Szwoleżerów. W naszym domu panował kult Piłsudskiego. Pamiętam, miałam sześć lat, jak zmarł Piłsudski. Do dzisiaj pamiętam słowa piosenki, którą śpiewało się o Piłsudskim.
„To nieprawda, że ciebie już nie ma, to nieprawda, że leżysz już w grobie. Cała Polska jest pogrążona w żałobie. To nieprawda, że ci serce nie bije, to nieprawda…”. [Jeszcze] coś, że „lud twój wierny” – coś takiego.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie? Jak pani rodzina sobie radziła ze wszystkim?
Tato pracował w fabryce tytoniowej na Dzielnej, to było na terenie getta. Brat miał praktykę również na terenie getta, róg obecnej Jana Pawła i Grzybowskiej, tam był chyba numer 25, była fabryka wyrobów dla lekarzy: szafki, narzędzia.
- Poszła pani do szkoły, uczyła się w czasie okupacji?
W czasie okupacji kończyłam pierwszą klasę gimnazjum. Mam legitymację, mam odpis świadectwa mojej przyjaciółki. Po Powstaniu chodziłam do gimnazjum Sowińskiego i tam złożyłam odpis, nie mam go, ale koleżanka przysłała mi odpis. Pan kierownik Lewandowski – wtedy się mówiło kierownik – jak byłam uczennicą na Bema i kończyłam siódmą klasę, wybrał sobie kilka osób (nie wszystkich, bo nie każdemu można było zaufać), żeby posłać na tajne komplety. Byłam wielce uhonorowana, bo mi pan kierownik zaproponował. Oczywiście zgodziłam się. Każda lekcja odbywała się gdzie indziej, jedna u kolegi, Wolska 115, [inna] Chłodna 20, Bema – czerwony dom na górze, po lewej stronie. W wielu miejscach. Pierwszą klasę zaliczyłam podczas [okupacji]. Wtedy pan kierownik zostawił mnie w siódmej klasie, żebym miała legitymację szkolną, że chodzę do powszechnej szkoły, żeby nie było, że nic nie robię. Powstanie zastało mnie na zbiórce harcerskiej. Byłam z moją przyjaciółką.
- Jak pani trafiła do harcerstwa?
Mój kuzyn, Tomasz Gudzak (jest w książce pana Marka Stroka, on pisze o Woli i ma książkę, w której jest mój kuzyn) skierował mnie do swojej szkolnej koleżanki. To była Krystyna Karkowska, potem została aktorką, Krzysztof Krauze jest jej synem. Nawet nie wiem, czy ona jeszcze żyje, bo była dużo starsza ode mnie, przynajmniej osiem lat. Kuzyn mnie do niej skierował. Kuzyn kończył gimnazjum Batorego, razem z „Czarnym”, razem z „Zawiszą” – wszyscy ci, co brali udział w bitwie pod Arsenałem, to byli koledzy mojego kuzyna. On mnie skontaktował z Krystyną i przyjęła nas do grupy. Też miałyśmy różnie [zbiórki, na przykład] na Grzybowskiej, a jak wybuchło Powstanie, byłam na zbiórce w alei Niepodległości przy Wawelskiej.
- Jak wyglądały harcerskie spotkania?
Odbywały się w mieszkaniach. Ćwiczyłyśmy: opatrunki zakładałyśmy, pierwsza pomoc. Wyjeżdżałyśmy do Choszczówki, do lasu chodziłyśmy, rozmawiałyśmy, zdobywałyśmy stopnie. Było bardzo serdecznie. Nie czułam w ogóle strachu.
Jak wyszłyśmy z moją przyjaciółką ze zbiórki w alei Niepodległości, jechał tramwaj w stronę Alej Jerozolimskich. Tramwaj się zatrzymał, wsiadłyśmy, dojechałyśmy do Alej Jerozolimskich i tramwaj stanął. Jesteśmy [na] rogu Alej Jerozolimskich i Chałubińskiego, dalej tramwaje nie jadą, więc poszłyśmy do Żelaznej. Na Żelaznej, przy Złotej (ten budynek stoi) byli powstańcy. Weszłyśmy do podwórka. Chłopcy mieli karabiny jeszcze sznurkami owinięte, jeszcze im papiery wisiały. Przed budynkiem stał samochód i był zabity Niemiec, leżał w samochodzie i leciała mu strużka krwi. Miałam piętnaście lat, ale przyznam, że ucieszył mnie ten widok. Przeraził i ucieszył, bo to jest okropne, młody człowiek zginął, ale byli nasi chłopcy. Zaczęłam płakać, jak ich zobaczyłam. Mówią: „Nie bójcie się, dziewczynki”. Mówię: „Ja się nie boję, ja jestem szczęśliwa, że was widzę”.
Ze Złotej powędrowałyśmy Żelazną do Krochmalnej, Krochmalną w lewo, doszłyśmy do Karolkowej, Karolkową do Wolskiej. Tu, gdzie dawniej było kino „W-Z”, za Młynarską jest budynek. W tej chwili tam nic nie ma, ale było kino „W-Z” po wyzwoleniu. Tam stały prywatne budynki. Wtedy to się nazywało „Wenecja”. Ten teren to była „Wenecja”, tam odbywały się tańce na lodzie, tam się uczyłam jeździć na łyżwach. Obok „Wenecji” był budynek, tam mieszkał mój wujek. Weszłyśmy z przyjaciółką do tego budynku, ale wujka w domu nie było, bo też poszedł do Powstania. Powędrowałyśmy Wolską. Za kościołem Świętego Wojciecha, Wolska 82, jest dom pod filarami. Tam już stali Niemcy. Wpędzili nas do bramy, mężczyźni osobno, kobiety osobno, nam kazali wejść do pomieszczenia. Na szczęście miałyśmy legitymacje szkolne.
- To cały czas był pierwszy dzień Powstania?
Pierwszy dzień Powstania. Już jest godzina co najmniej… O siedemnastej myśmy wyszły. Ile mogłyśmy iść stamtąd? Co najmniej dwie godziny. Sprawdzili nam legitymacje szkolne i puścili. Co zrobili z tymi ludźmi, nie mam pojęcia. Kobiety osobno, mężczyźni byli osobno. Myśmy przywędrowały do mnie i moja przyjaciółka poszła jeszcze dalej, bo mieszkała przy cmentarzu. Jest duży budynek przy samym Cmentarzu Wolskim i ona tam poszła, bo tam mieszkała, a ja zostałam w domu. Jak Powstanie wybuchło, to była euforia, radość ogromna.
- Brat też poszedł do Powstania?
Brat mój, tak. Brat już od piątku był w ostrym pogotowiu. Brata nie było w domu, a w dniu, w którym wychodziłam na zbiórkę harcerską, on przyszedł na chwilę do domu, żeby się przebrać. Pożegnaliśmy się na podwórku i już go więcej nie zobaczyłam. 5 sierpnia rano, dziewiąta godzina, wyprowadzili nas wszystkich.
Z rodzicami. Siostra nie mieszkała z nami, ale ponieważ jej mąż także poszedł walczyć, to przyszła do nas. Mieszkała na Jana Kazimierza, stoi ten budynek. Siostra była z nami, byłam ja, mama, siostra, tata, babcia moja w tej grupie i ciocie z dziećmi. Czesio, który z nami podróżował we wrześniu, zmarł w 1942 roku. Malutki, który się urodził podczas wojny miał cztery i pół roczku, drugiej cioci synek miał pięć lat, babcia moja miała sześćdziesiąt trzy lata. Taty stryj mieszkał na Wolskiej 123, został zamordowany z żoną i jego synowa została zamordowana z dziećmi, dziewczynką i chłopcem. A my uratowaliśmy się w ten sposób… Tam było olbrzymie podwórko, trawnik i Niemcy kazali nam się położyć na tym trawniku. Nie stawiali nas pod murem, tylko strzelali ruchem koszącym, tak jakby kosili trawę. Rzucali granaty.
- Nie oddzielili mężczyzn od kobiet?
Nie, wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci, kobiety z dziećmi przy piersi, kobiety w ciąży, wszyscy razem tam leżeli. Do budynku mieliśmy może pięć metrów. Tatuś mówi tak: „Słuchajcie, podczołgam się do budynku. Jeżeli dotrę szczęśliwie, to czołgajcie się za mną”. Poczołgał się, wczołgał się do budynku. Mama mówi do siostry: „Stasia, teraz ty”. Moja siostra się poczołgała. Potem mamusia mówi do mnie: „Teraz ty”. Mówię: „Mamusiu, ja nie mogę!”. Byłam sparaliżowana ze strachu, nie mogłam się ruszyć. Mamusia mówi: „Jeżeli nie pójdziesz, ja również nie pójdę i zginę przez ciebie, więc zdecyduj się. Albo zginiemy obie, albo mamy jakąś szansę na uratowanie”. Jak przebyłam te pięć metrów, czołgając się, to nie wiem, ale poczołgałam się. Mama na końcu. Przy mnie leżała pani z dzieckiem przy piersi. Ta kobieta była zabita, a dziecko, może trzy miesiące [miało], płakało długi czas. Słyszałam z budynku, jak mój braciszek wołał: „Ludzie! Mamuńka moja zabita!”. Pięcioletnie dziecko […]. My [byliśmy] w budynku. Najpierw tata próbował… Jak się wchodziło, były schody na drugie piętro, tam był strych, a pod schodami była komórka. Tata mówi: „Może wykuję dziurę i się wydostaniemy”. Tam był ogród.
- Jak to się stało, że Niemcy nie zauważyli?
Nie wiem. Tam było dużo ludzi, ludzie ranni, więc się kręcili. Wiadomo, jak ranni się zachowują. Nie pamiętam tego, bo nie patrzyłam, tylko pamiętam dzieciątko, które płakało, a którego mama leżała na wznak. Nie zauważyli, bo było za dużo ludzi. Tam zginęło cztery tysiące osób, a uratowaliśmy się tylko my, nas czworo i z nami młody człowiek. Szczawik się nazywał, nie wiem, czy to jego nazwisko, czy pseudonim, czy przezwisko. Mieszkał gdzieś na Bema, był z nami w budynku.
Tata mówi: „Na dole za gruby mur, idziemy na strych”. Poszliśmy na strych i tata zaczął [kuć] dziurę. Budynki były w półkolu, podkowa była. Był drewniany budynek, niezamieszkały, nie pamiętam, jakieś składy chyba, potem była komórka piętrowa, drewniana. W komórce same klamoty, węgiel, drewno, różne rzeczy, które jako niepotrzebne wynosi się do komórki. Kiedyś były komórki. To było piętrowe, dalej był parterowy dom i półkolem parterowe szły do budynku, w którym się schowaliśmy. Ten dom był piętrowy. Poszliśmy na strych i tata zaczął wykuwać w strychu dziurę. Rzeczywiście wykuł, ale już zaczynał się wdzierać dym do środka. Były prześcieradła, tata zasłonił otwór i mówi: „Nie, nie możemy tędy uciekać, bo jak wyjdziemy na dach, to od razu nas zastrzelą”. W tym czasie wszedł, nie wiem, Niemiec albo własowiec, mówił po polsku: „Kto tam jeszcze jest, niech wychodzi, bo za chwilę dom wysadzimy w powietrze”. Rodzice się zastanowili i mówią: „Nie. Jeżeli wysadzą w powietrze, zginiemy wszyscy razem, a jeżeli nie wysadzą, bo może tylko blefuje, to jest szansa na uratowanie. Jak wyjdziemy, na pewno nas zabiją”. Zostaliśmy. Była godzina już chyba dziewiętnasta. Zeszliśmy znowu na dół i tata z tym panem… Młody człowiek, trzydzieści parę lat, tata też nie był stary, miał wtedy czterdzieści sześć lat. Stanęli przy drzwiach, pan Szczawik uchylił drzwi i pierwszy wyskoczył.
Trupy leżały naokoło, na stosie. Już się te trupy paliły. Jak zostało parę osób rannych, to rannym osobom kazali trupy składać na stos. Podpalili to napalmem chyba, jakąś bardzo palącą substancją i wszystko się paliło.
- Jak pani, jako dziecko, to pojmowała? Jak pani to przeżywała?
Wyszliśmy z Warszawy. Dwadzieścia osiem kilometrów szliśmy pieszo. Moja siostra miała nogi wypalone do kości, bo wskoczyła w komórkę, a była w pantofelkach i dostały jej się węgle. Nie chodziła potem, trzy miesiące leżała w łóżku, ale na tych biednych nogach przeszła dwadzieścia osiem kilometrów, pod Błonie, to była wioska Kopytów, tam mieszkał jej teść. U teścia się zatrzymaliśmy.
Vis-à-vis był duży majątek ziemski. Wychodziły kobiety w pole i śpiewały w polu. Myślałam, że oszaleje, bo jak ten głos z daleka do mnie dochodził, to słyszałam jęki rannych. Zatykałam rękami uszy i krzyczałam: „Niech one przestaną śpiewać!”. Ale jak mogą przestać śpiewać, jak są kilometr, pół kilometra od nas? Czy można powiedzieć: „Nie śpiewajcie?”. U tego gospodarza mieszkaliśmy jakiś czas.
- Jak państwo wydostaliście się z budynku numer 115?
Wyprowadzili nas Niemcy i własowcy. [Na Woli] działali własowcy. Budynek spalili, był spalony doszczętnie. W 1939 roku stał nietknięty, a w Powstaniu został spalony.
- Czyli w końcu was Niemcy znaleźli, ujawniliście się?
Nie, myśmy wyszli, szliśmy cały czas drogą. Jak samoloty leciały, to myśmy się chowali pod drzewa, bo nam się zdawało, że nas szukają. Ale na szczęście doszliśmy szczęśliwie do tego gospodarza, do teścia mojej [siostry] i tam jakiś czas mieszkaliśmy. Mama gotowała obiady. Polacy kopali tam rowy przeciwczołgowe, a Niemcy ich doglądali. Sołtys wyznaczył, [że] każdy gospodarz miał dwa czy trzy dni utrzymywać Niemców, robić dla nich obiady, więc mamusia robiła obiady. Kiedyś przyszedł Niemiec, mamusia stała przy kuchni, on doszedł, wyciągnął rękę. Mama mu podała rękę, a do mnie wyciągnął, ja się odwróciłam i wyszłam. Był schowek, usiadłam tam.
- Co to była za miejscowość?
Kopytów pod Błoniem. Usiadłam i myślę sobie: „Co ja zrobiłam? Zaraz nas tu wszystkich rozstrzelają”. Ale już się stało. Nie mogłam podać Niemcowi ręki. Jakiś czas tam mieszkaliśmy. Tata sobie załatwił pracę jako kierowca w ratuszu, w Błoniu. Dostał zaświadczenie, że pracuje tam, jeszcze przed Powstaniem, więc wydawało się, że jesteśmy bezpieczni, bo tata miał ausweis, który wskazywał, że nie byliśmy w Warszawie w tym czasie. Ale kenkarta była z Warszawy.
Przenieśliśmy się do Błonia. Tam rodzice wynajęli mieszkanie i tam już do wyzwolenia, do 1945 roku mieszkaliśmy. Jak do Warszawy weszli Rosjanie, to przyjechałam do Warszawy, jakimś wojskowym samochodem mnie zabrali. Przyjechałam, zobaczyłam trupy, gruzowiska. Wróciłam pieszo, bo już w tamtą stronę nie miał mnie kto zabrać. Zaczepiałam furmanki, nikt nie chciał mnie wziąć, więc wróciłam pieszo i powiedziałam: „Mamusiu, ja do Warszawy nie wrócę”. Rodzice pierwsi wrócili, mieszkanie zajęli w tym domu, [w którym obecnie mieszkam], na drugim piętrze. Takie jak [moje], tylko bez [jednego] pokoju. Mamusia oddała pokój sąsiadom, bo mieli dzieci, było ich dużo, a nas było tylko troje. Rodzice byli w Warszawie, a ja jeszcze trochę siedziałam na wsi, ale w końcu myślę sobie: „Co tu będę robić?”.
Wróciłam, zapisałam się do gimnazjum Sowińskiego na Młynarską, do drugiej klasy i chodziłam tam do czwartej klasy. Męża poznałam 20 lipca 1946 roku. Miałam wtedy siedemnaście lat, chodziłam do szkoły. Mój mąż, jak był w Niemczech, w Hanowerze, przysłał list do swoich rodziców. Jego rodzice mieszkali na tej samej klatce, na czwartym piętrze i zaprzyjaźnili się z moimi rodzicami. Bywali u nas, my bywaliśmy u nich. Mąż zrobił [sobie] zdjęcie w mundurze polskim, przysłał przez przyjaciela. Mój teść postawił to zdjęcie, oparł o wazon i mówi: „Tu jest mój syn, a to będzie moja synowa”. Na mnie [tak powiedział].
- Jak potoczyły się losy pani brata w czasie Powstania?
Mój brat walczył na Ochocie. Poszedł na Ochotę, tam miał zbiórkę. Od piątku było ostre pogotowie.
Tadeusz, a pseudonim miał „Warszawiak”. Ten oddział – niejeden – wyjechał z Warszawy kolejką WKD. Dojechali do Reguł i szli w stronę Pęcic. Chcieli jakoś się przez Lasy Kabackie [przedostać], nie wiem, trudno mi powiedzieć. W każdym razie natknęli się na Niemców w Pęcicach. Tam był majątek i pałacyk. Tam stali Niemcy i oni mieli z Niemcami potyczkę. Brat został ranny. Nieszczęśliwie, bo rannych odwozili do szpitala w Pruszkowie, nie wiem, dlaczego mojego brata nie odwieźli. Brat leżał u kobiety jakiś czas, mamusia potem trafiła do tej kobiety, ale niestety brata wyprowadzili i rozstrzelali. Wszyscy stali nad mogiłą, Niemcy strzelali do nich i oni wpadali, może jeszcze żywi, bo przecież nie każda kula zabija. Dziewięćdziesiąt trzy osoby, najstarsza osoba ma tam pięćdziesiąt trzy lata. Reszta: piętnaście, szesnaście, siedemnaście, dziewiętnaście, trzydzieści sześć lat też jest.
- Kiedy państwo, pani rodzina dowiedzieli się o śmierci brata?
Mamusia się dowiedziała, jak już byliśmy na wsi. Przyszła do Pęcic. Jeszcze byli Niemcy. Przyszła do Pęcic i kobieta, u której brat leżał w chałupie, wyniosła mamusi brata dokumenty. Zaniosłam te dokumenty do Muzeum, może będą wystawione.
Niestety brata rozstrzelali. Potem, w 1945 roku była ekshumacja. Mamusia mogła zabrać ciało, ale powiedziała: „Nie, zginął z kolegami, niech tu leży z kolegami. Nawet jeżeli nikogo z rodziny nie będzie, to ktoś zawsze o tym grobie będzie pamiętał”. Jest piękny pomnik w Pęcicach, orzeł z koroną był, jeszcze jak byli komuniści. Moją mamę wzywali do UB. Były zrobione fotki tego pomnika, mama miała sklep w naszym domu i sąsiadom, klientom proponowała te zdjęcia, bo zbierali na dalszą budowę pomnika. Wzywali mamusię na Górczewską, tam było UB, róg Płockiej i Górczewskiej. Mamusię tam bardzo maglowali. Mamusia powiedziała: „Mój syn zginął, a wy możecie siedzieć teraz tutaj i rządzić” – rządzić w cudzysłowie. Mówi: „Jeżeli uważacie, że popełniłam wielkie przestępstwo, to mnie zabijcie”. Puścili mamę. Do 1951 roku mama prowadziła sklep, a potem oddała klucze, bo już nie mogła sobie dać rady, tak gnębili podatkami.
- Jak doświadczenie okupacji i Powstania Warszawskiego wpłynęło na panią, na pani charakter?
Trudno mi powiedzieć, jak wpłynęło na mój charakter. Na pewno wpłynęło.
- Wtedy się pani kształtowała, była pani jeszcze dzieckiem.
Tak, byłam dzieckiem, piętnaście lat.
- Coś w środku zostaje w człowieku.
Zostaje do końca życia. W każdym razie uważam, że Powstanie było potrzebne, że to była słuszna decyzja i bardzo kocham wszystkich powstańców. Są mi wszyscy bardzo bliscy.
Przeżyłam bardzo ciężką operację na otwartym sercu, dziewięć godzin. To chyba konsekwencje tych przeżyć. Ale żyję. Pan profesor Religa robił mi operację pięć lat temu, mam kawał sztucznej zastawki, ale żyję.
Warszawa, 29 października 2008
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon