Wojciech Militz, urodzony 29 lipca 1926 [roku], pseudonim „Bystry”, stopień strzelec, zgrupowanie Pułk Armii Krajowej „Baszta”
Chodziłem do szkoły, zdawałem egzamin do gimnazjum, bo to akurat był ten czas. Nawet muszę przyznać, że zdałem, tylko niestety gimnazja z chwilą zdobycia Warszawy przez Niemców, zostały zamknięte. Zdawałem do Górskiego. Miałem marzenie, że będę chodził do pięknego gimnazjum, ale to się nie spełniło. W związku z tym trzeba było wrócić do klasy siódmej szkoły powszechnej, tak się wówczas nazywała. Chodziłem do szkoły powszechnej numer trzydzieści trzy na Mokotowie, gdzie się urodziłem i wychowałem przy ulicy Grottgera. Trzeba było wrócić do siódmej klasy, przeczekać jeden rok, zastanowić się do dalej. Potem los potoczył się tak jak każdego z chłopców z tamtych czasów. To znaczy zamiast do gimnazjum Górskiego przy pomocy dyrektora szkoły powszechnej – była rekrutacja – dostałem się do tak zwanego III Miejskiego Gimnazjum Mechanicznego, gdzie zdobyłem przez trzy lata zawód, nie byle jaki, ślusarza, tokarza, frezera metalowego. To się równało tak zwanej małej maturze. W między czasie zaszły różne okoliczności, był rok 1942, kiedy na jesieni wstąpiłem do Armii Krajowej.
Dom był mizerny. Jestem pogrobowcem, to znaczy dwa miesiące przed moim urodzeniem umarł mój ojciec. Wychowałem się z matką i siostrą w jednopokojowym mieszkaniu przy u światła elektrycznego i różnych wygód. A szkoła jak szkoła, koledzy jak koledzy. Było to raczej środowisko robotnicze, to co można było wynieść z kontaktów podwórkowych czy potem szkolnych.
Tak, oczywiście w 1935 pogrzeb Józefa Piłsudskiego. To było wydarzenie. Najpierw uczęszczałem, muszę wspomnieć, do szkoły podstawowej trzydziestej trzeciej, ale ona wówczas mieściła się w innym rejonie, w którym potem walczyłem, czyli akurat na rogu ulicy Narbutta i Kazimierzowskiej. Potem to ochrzczono w ramach kryptonimu jako „Basy”, ale o tym potem. Tam zresztą miałem kontakty harcerskie. Mieliśmy zbiórki, może nie harcerskie, zuchowe, bo harcerskie przyszły potem. Atmosfera była normalna z dużym ładunkiem zainteresowań sprawami społecznymi chyba przez harcerstwo.
Zdarzało się. Oczywiście to były rzadkie przypadki, ale spotykało się starszych panów, wówczas ci powstańcy byli wyposażeni – przypuszczam, przez państwo – w granatowe mundury, rogatywki z wyłogami o barwach narodowych. Bardzo to ładnie wyglądało, żeśmy z dużym szacunkiem [ich] oglądali, ale to było rzadko. Raczej można było widzieć przy okazji 11 listopada, defilad, różnych przemarszów.
Raczej sam. Od małego byłem dość samodzielny. Mama była pracownicą, właściwie robotnicą w fabryce wstążek przy ulicy Mokotowskiej. Poza tym zajmowała się domem, siostrą i mną. Siostra była starsza o pięć lat, już nie żyje.
Myśmy od paru dni byli przygotowywani w ramach organizacji komitetów blokowych, dla nas się coś znalazło. Pamiętam, że byłem zaopatrzony w maskę gazową, z czego byłem szalenie dumny, apteczkę. Chyba już 1 września przeżyliśmy pierwsze, bombardowanie to może za dużo, ale pierwszy nalot, który owocował tym, że na dom, w którym mieszkałem, na okolice domu, spadły jak się zorientowałem fosforowe bombki zapalające. Byliśmy chłopcami trzynaście, czternaście lat, żeśmy się na tym znali. Do nas należało starać się je zasypać póki one nie zaczęły płonąć, a jeśli chodzi o dach – to był jednopiętrowy dom – należało to zrzucić i też przysypać piaskiem. Piasek był nawet przygotowany. To było pierwsze wrażenie. Potem czym Niemcy byli bliżej Warszawy, tym naloty się nasilały, przeżywaliśmy większe bombardowania. Z naszego domu – to był adres róg Puławskiej i ulicy Olesińskiej – trzeba było w głąb Olesińskiej do większych czteropiętrowych kamienic się przenosić i tam w piwnicach przeczekać nalot. Wiele rzeczy zapamiętałem. Mam w pamięci bombardowanie, które nie dotykało bezpośrednio rejonu, w którym byłem co umożliwiło mi wyjście na róg Puławskiej i obserwować co się dzieje w Śródmieściu. Na moich oczach otwierał się widok aż do kościoła Zbawiciela, Puławską potem Marszałkowską. Byłem świadkiem, kiedy płonąca jedna z wież kościelnych zawaliła się i spadła jak gdyby obok czy też zwiesiła się. [To było] ciekawe spostrzeżenie. Baliśmy się wszyscy, nie było to wesołe. Poza tym nie wiedzieliśmy czym to się skończy. Z tym, że nie był to strach bardzo osobisty, raczej sytuacja się zmieniała i ona nasuwała różne myśli. Natomiast byliśmy nastawieni psychicznie przez sposób wychowania nie tyle w domu, ale w szkole, w harcerstwie, że my tu się nie damy. Jak się okazało nie spełniły się wówczas nasze życzenia. Mimo tego, że wiedzieliśmy, że wojsko jest przygotowane a mobilizacja była w odpowiednim czasie, to Warszawa musiała ulec.
Tak, to się rzucało w oczy. Była wśród nas duża radość. Myśleliśmy, że skoro, tacy wtedy mówiliśmy sojusznicy, potem to się nazywało alianci, potęgi... W naszej świadomości Wielka Brytania, Francja jawiły się jako państwa po pierwsze szalenie bogate, a ponadto doskonale uzbrojone, co oczywiście nie było tak, jak się potem okazało. To spowodowało ogromną nadzieję i wielką radość, która jednak powoli zaczęła w nas cichnąć.
Ona sporo się zmieniła.
Przede wszystkim jeśli tak można powiedzieć, to żeśmy zbiednieli. Jednak zrobiło się ciężko. Miejsce pracy, w którym mama pracowała, po jakimś czasie zostało zamknięte. Przedsiębiorca wycofał się, już nie wiem jak tam było. W każdym bądź razie mama musiała zająć się drobnym handlem, raczej papierosy. To wymagało od niej marznięcia, stania, chodzenia, zaopatrzenia. Dla mnie się zmieniło, że po prostu było ciężej.
Oczywiście jeździłem, chodziłem do gimnazjum. Gimnazjum, muszę wspomnieć, było dość dalekie.
Tak się złożyło, że III Miejskie Gimnazjum Mechaniczne było na ulicy Konopczyńskiego, koło Kopernika w tym samym gmachu w, którym mieściło się do tej pory gimnazjum Mickiewicza. Z tym, że sprowadzono tam, do podziemnych pomieszczeń, maszyny, zorganizowano tak zwane warsztaty. To już była szkoła przygotowująca do zawodu. Trzeba było tam jeździć z Mokotowa. To była spora odległość. Pokonywaliśmy ją w różny sposób. Trochę humoru było przy tym, bo do tramwaju było się bardzo ciężko dostać. Myśmy wówczas mieli różne przyrządy do kreślenia, które trzeba było ze sobą dźwigać, nie zawsze się dało. Zwykle człowiek się wieszał na tramwajach. Mieliśmy jeden sposób, który żeśmy wykorzystywali w kilku znajomych chłopców mieszkających obok. Niedaleko Olesińskiej, sąsiednia ulica to była Madalińskiego. Tam się mieścił zakład oczyszczania miasta, który co rano wysyłał szereg swoich śmieciarek na Karową na punkt zborny, czy też rozdzielczy do pracy. Myśmy to odkryli, nie wiem w jaki sposób, że można było przy przychylności kierowcy na stopniu we dwóch, trzech przejechać. W drodze na Karową, on wiedział, że ma przystanąć tak, żebyśmy mogli wysiąść. Bardzo często z tego żeśmy korzystali.
Były przygody.
Jeden z kolegów. Też to wyda się trochę dziwne. Nie byłem na tyle zorientowany, sprawa konspiracji była oczywista – tylko kiedy, kto i gdzie.
Zostałem skierowany przez kolegę na Żoliborz na Plac Wilsona – nawet dzisiaj ten budynek stoi – pod określony adres. Wówczas na początku była konspiracja, bo trzeba było zapukać w umówiony sposób. Oczywiście dobrze trafiłem. Przyjęto mnie. Ale to jeszcze nie była przysięga, to był pierwszy kontakt, z którego wynikał potem przydział do piątki, sekcji, którą prowadził nasz drużynowy. Do Powstania żeśmy potem z nim poszli. Zbiórki mieliśmy różnie, w naszych mieszkaniach, u kolegów. Najczęściej zbiórki mieliśmy na Woli. Może to się łączyło z tym, że – w 1942 roku na jesień wstąpiłem do Armii Krajowej – jeszcze byłem uczniem gimnazjum mechanicznego, szkoły zawodowej.
Ona dopiero na początku 1943 roku dla nas się skończyła wydaniem świadectwa o egzaminie czeladniczym i skierowaniem do pracy zawodowej, przymusowej.
Trafiłem dość dobrze z kilkoma kolegami do oddziału wielkich zakładów mieszczących się w Ursusie, ale oddział, do którego trafiłem, mieścił się przy ulicy Skierniewickiej na Woli. Tam wykonywaliśmy prace, które nam zlecono. Pracowaliśmy przy różnych maszynach zgodnie ze zdobytą wiedzą i kwalifikacjami. Mogę dodać żeśmy się nie przepracowali. Bardzo charakterystycznym momentem jest to, że pracowało się na tak zwaną dzienną i nocną zmianę. My jako pracownicy oddziału Ursusa – w nazwie był Ursus pamiętam – mieliśmy na owe czasy bardzo dobre przepustki. Dokument, że jest się pracownikiem, bo były to zakłady zbrojeniowe, to się bardzo liczyło, pomagało w konspiracji, w spotkaniach. To co żeśmy tam produkowali, to może nie od razu na to wskazywało, ale powoli żeśmy się orientowali, że były to części do wozów pancernych, względnie dział na gąsienicach. Często mówimy do czołgów [ale] to jest skrót myślowy. Na przykład było wytaczanie piast w gumowych wielkich kołach, które potem podtrzymywały zamontowane gąsienice wozu transportowego.
Zacząłem od tego, że się nie przepracowaliśmy. Otóż zauważyliśmy, że bardzo jest wygodnie pracować na noc. Zresztą ciekawe praktycznie miało to znaczenie, bo zaczynało się z poniedziałku na wtorek, a kończyło się z piątku na sobotę. Siłą rzeczy – byliśmy młodzi, silni i zdrowi, jak to się mówi – nagle w tygodniu zdobywaliśmy trzy dni wolne od pracy trochę niedosypiając, ale dało się to znieść. Drugie, że można było na nocnych zmianach bardzo często nie pracować, udawać, że się pracuje, nawet można było się wyspać. Aczkolwiek było to groźne i czasem z przygodami, bo miejsce do spania wybierało się w dziwny sposób i nie zawsze rozsądny. Miałem taki przypadek, że na hali gdzie pracowałem jeszcze z jednym z kolegów umościliśmy sobie z wiórków od tokarni miejsce pod betonową podłogą w kanale. Nie było to dostatecznie przemyślane, bo nagle budząc się, zauważyliśmy, że nam uje nieco powietrza. Okazuje się, że któryś z kolegów nie widząc, że pod płytą jest kanał i dwóch śpi, po prostu zastawiło płytę ciężkimi gumowymi kółkami otoczonymi jako urobek. Staraliśmy się wyjść. Okazało się, że nie możemy podnieść płyty. Nie było się o co zaprzeć. Zapałki gasły, mieliśmy praktykę, widzieliśmy, że coś z powietrzem niedobrze. Zaryzykowaliśmy dać znać o sobie cegłą, hałasu żeśmy narobili. To było ryzyko, hale były patrolowane w nocy też, może rzadziej przez tak zwanych werkschutzów. Udało się, odsunięto to wszystko. Myśmy wyszli zdrowi, cali. Charakterystyczna rzecz – spanie pod sufitem na podporach stalowych czy innych też było. Czasem człowiek był narażony na co najmniej uwagę, jak nie oberwanie od werkschutza. Nie było to specjalne bohaterstwo, ale trzeba wspomnieć, że myśmy się obsłudze dość stawiali. Nawet pamiętam moment, kiedy jeden z nas zagroził, że mu to na sucho nie przejdzie. Na dzisiaj mam wrażenie, że werkschutze bardzo szanowali swoją pracę, bo to była praca daleka od frontu. To nie byli na ogół rdzenni Niemcy, zwykle to byli Czesi albo Słowacy, którym łatwiej było porozumieć się z nami. Oni chyba sobie zdawali sprawę, że mają jednak do czynienia z chłopcami – mieliśmy wtedy szesnaście, raczej siedemnaście lat – którzy mogą im zaszkodzić. Panował trochę taki nastrój.
On się wreszcie skończył tym, że na jakiś czas przed Powstaniem, myśmy zerwali się z pracy, przynajmniej ci którzy byli w konspiracji. Mam wrażenie ze względu na powszechność udziału w Armii Krajowej...
Jak się potem okazało, większość moich przyjaciół, oczywiście w różnych jednostkach, była w konspiracji. Było to tak powszechne, że prawie bezpiecznie można było miedzy sobą rozmawiać, aczkolwiek byliśmy bardzo surowi w swoim podejściu do tego. Różne przygody były oczywiście.
W konspiracji myśmy mieli jedno podstawowe zadanie – uczyć się. Uczyliśmy się wszystkiego tego co powinien znać żołnierz w stopniu strzelca. Nie byliśmy zorientowani wówczas nawet w jakiej jednostce jesteśmy. Dostałem się wówczas do batalionu sztabowego, stąd nazwa „Baszta”, jednostki podporządkowanej Komendzie Głównej Armii Krajowej. Potem z tego przed Powstaniem w końcu 1943 roku powstał pułk Armii Krajowej o czym można osobno powiedzieć – to wszystko dowiedziałem się w drugim - trzecim, dniu Powstania. Jeśli chodzi o historię pułku, jego konotacji z Żoliborzem, harcerstwem, z Ludwikiem Bergerem, który był znakomitym organizatorem młodzieży żoliborskiej z gimnazjum Poniatowskiego, to były źródła z drużyn harcerskich żoliborskich. Ale jak widać z mojej historii to także i z innych dzielnic do „Baszty” się dostali. Chyba dobrze, bo „Baszta” walczyła na Mokotowie. Myśmy się przydali także z wiedzą jaką mieliśmy z terenu, na którym potem przyszło nam walczyć. Aczkolwiek chcę tutaj powiedzieć – to jest oczywiście uwaga daleko popowstaniowa – że był to przypadek, bo pułk Armii Krajowej „Baszta” – jako jednostka dyspozycyjna Komendy Głównej razem ze zgrupowaniem „Radosława”, dwie duże jednostki – miał być ochroną Komendy Głównej. Komenda Główna miała się mieścić na Mokotowie. Z różnych przyczyn Komendę na kilka dni przed Powstaniem przeniesiono na Wolę do fabryki Kamlera. Wówczas zapadała decyzja czy dwa zgrupowania przejdą razem z Komendą Główną, tam gdzie ona miała miejsce postoju. Zdecydowano się na „Radosława”. „Baszta” była jedynym najsilniejszym oddziałem na terenie Mokotowa, miała rozpracowane punkty, na które należało w pierwszym dniu nacierać, miała też w większości swoje zakonspirowane magazyny broni. Dzięki temu i jednocześnie dzięki – jak wiem już dzisiaj – interwencji dowódcy Powstania generała Antoniego Chruściela „Montera”, który u „Bora” – trudno powiedzieć, między dowódcami to chyba nie istniał taki stosunek – my to wiemy, że wyprosił, żeby „Baszta” została na Mokotowie, do jego planów operacyjnych było to niesłychanie potrzebne. Myśmy zostali. Zarówno cała Komenda Główna – trzeba wiedzieć, że to kilkaset osób, nie tylko samo dowództwo, służby, nie służby – to wszystko się przeniosło i jako osłonowy, wielki, zresztą sławny oddział, zgrupowanie „Radosława”.
Tak, ale były rzadkie. Myśmy chyba dwa albo trzy razy w lasy po drugiej stronie Wisły, Urle nie Urle, nie wiem gdzie to dokładnie było, jeździli. Nawet spędziliśmy raz czy dwa razy przy tej okazji noc ze wszystkimi obowiązkami jakie towarzyszą ubezpieczeniu i tak dalej. Nie pamiętam żebyśmy tam strzelali, natomiast doskonale byliśmy przygotowani w czasie zbiórek do użycia podstawowego karabinu jakim był mauzer, broni krótkiej i pistoletu maszynowego – trzy rodzaje. Trochę było o środkach burzących, plastik nie plastik. Dużo było – powiedziałbym może i za dużo ale taki był system szkolenia – musztry oczywiście przy pomocy makiet, nie rzeczywistych karabinów. To żeśmy opanowali doskonale. Poza tym samo rozkazodawstwo. Ćwiczenia jak mówię dwa, trzy, dały nam możliwość sprawdzenia jak my się poruszamy w polu. Czy nam to się przydało? Wszystko się przydało. Aczkolwiek co innego jest wyjazd do lasu, a co innego walka w mieście, wymagała trochę innych kwalifikacji, znajomości.
[...]
Nie.
Myśmy byli odpowiednio przygotowani, byliśmy odwoływani, potem znowu. W rezultacie byliśmy zmobilizowani łącznie z nocowaniem na kwaterze u kolegi na Woli na ulicy Waliców. Świetny kolega Benek Mazur, pseudonim „Kogut”. Stamtąd nas wyprowadził nasz drużynowy, mówię drużynowy, bo on miał, jak to było w strukturach, trzy piątki. To była bardzo ciekawa postać, muszę o nim powiedzieć. To był kapral podchorąży Andrzej Kasznica, pseudonim „Ostoja”, z którym weszliśmy do Powstania, potem się rozstaliśmy, to są inne sprawy. O nim trzeba dopowiedzieć tak: był bardzo zasadniczy, pochodził z dobrej rodziny profesorskiej, brat był bardzo silnie zaangażowany i był chyba jednym z ostatnich dowódców NSZ, został stracony. On był bardzo ciężko ranny w końcu sierpnia. Były przypadki, że ludzie sobie wewnętrznie przyrzekali różne rzeczy. Jak się potem dowiedziałem od niego, po studiach w Poznaniu wstąpił do klasztoru do Dominikanów. Ze zdumieniem go kiedyś spotkałem, już w czasach PRL-owskich, żeśmy sobie pogadali, kiedy był ojcem prowincjałem całego zakonu polskiego, podległym tylko generałowi zakonu. Czyli zrobił wielką karierę w tej dziedzinie. Był dwukrotnie wybierany, to się łączyło z wyborem nie z nominacją. Zresztą byłem na jego pogrzebie. W czasach, kiedy żeśmy się tu dobrze organizowali, pełnił funkcję kapelana dla całej „Baszty” na Mokotowie. On odprawiał nam 27 września nasze msze coroczne u świętego Michała. O nim można wiele powiedzieć, ale to jest ciekawy przypadek, że myśmy trafili akurat na takiego drużynowego. Z Woli pod jego dowództwem w całkiem spokojny sposób przejechaliśmy tramwajem aż do rogu Rakowieckiej, przeszliśmy Rakowiecką, Sandomierską do miejsca zbiórki – Wiktorska, Kazimierzowska, gdzie mieliśmy się stawić. Nie byliśmy niepokojeni po drodze. Zostaliśmy tam wyposażeni.
Byłem uzbrojony w broń krótką i opaskę. Byłem bardzo tego dumny, nie wiem z jakiego powodu ale dostałem broń krótką osobistą – węgierskiego frommera, „siódemkę”, liczyło się to wówczas. Zaczęliśmy widzieć naokoło co się dzieje. Nasz pluton to był drugi pluton kompanii „B3” batalionu „Bałtyk”. Zorientowaliśmy się, że jesteśmy w całej kompanii, a więc czterech plutonów, zaczęliśmy się rozeznawać w bardzo krótkim czasie nawet przed marszem, że jesteśmy w dużej, licznej [grupie], marnie uzbrojonej, ale widziało się też karabiny wokół siebie – nawet broń maszynową „erkaem” polskiej armii, pewno był zakonspirowany.
Stamtąd nastąpił wymarsz na obiekt, który mieliśmy zdobyć. To jest dziwne – ten obiekt to była szkoła rękodzielnicza, do której chodziłem przez trzy lata do szkoły powszechnej. Teraz był to obiekt, w którym siedziała kompania czy batalion esesmanów doskonale uzbrojony. Przy podejściu wzdłuż ulicy Kazimierzowskiej w stronę Narbutta weszliśmy w wir walki. Dwie inne kompanie, tak zwane „B1”, „B2” , już rozpoczęły atak na szkołę. Ona miała kryptonim „Basy”. Było tam gorąco w znaczeniu symbolicznym. Były duże straty. Myśmy szkoły wówczas nie zdobyli mimo, że była ona otoczona trzema kompaniami całego batalionu „Bałtyk” pod dowództwem majora Ladenbergera. Nasz dowódca kompanii – porucznik Juchnicki „Wicher” został ciężko ranny. Wszyscy się powoli stamtąd wycofywali w kierunku na południe, to jest wzdłuż Kazimierzowskiej. Noc była ulewna, deszcz lał szalenie. Byliśmy w niedobrym nastroju. Po pierwsze nie zdobyliśmy obiektu, po drugie straciliśmy bardzo dużo kolegów, przyjaciół. W kompanii, w której byłem wówczas zginęło osiemnastu naszych kolegów. Potem zaczął się normalny czas Powstania za wyjątkiem drugiego, trzeciego dnia, bo one były decydujące. Fakty, o których teraz powiem, to były zarówno z tego co osobiście pamiętam i z wiedzy nabytej po Powstaniu. Okazało się, że pierwszej nocy „Baszta” dowodzona przez pułkownika Stanisława Kamińskiego „Daniela” była jedyną wielka siłą, która mogła na tym terenie coś opanować. Większości obiektów, które przypadły w udziale zgodnie z zamierzeniami i planem operacyjnym nie udało się zdobyć. Oddziały, które potem na Mokotowie wzmocniły „Basztę” – mam na myśli: szwoleżerów, ułanów z dywizjonu „Jeleń”, kolegów z grupy artyleryjskiej „Granat” i różnych służb, które się przedostawały różnymi drogami – właściwie zaczęły się meldować powoli w nocy i drugiego dnia. „Daniel” wówczas nie wiedział, a był namawiany do tego, żeby wyjść z Mokotowa, iść przez Kabaty do Lasów Chojnowskich, tam były miejsca zrzutów, dozbroić się i wrócić. Nie wiedział jakie są losy jednego z batalionów, który atakował Wyścigi. To był batalion „Karpaty”. Nie wiedział o tym, że cały batalion, a co najmniej dwie kompanie tego batalionu i innych pododdziałów, wyszły do Lasów Chojnowskich. To jest odrębna historia. Tej wiedzy nie posiadał. Jednocześnie musiał podjąć decyzję co robić w tym momencie. Trzeba powiedzieć, że była to wielka decyzja, bo jednak postanowił mimo porad i dorad pozostać na Mokotowie, przejść – to się ładnie mówi po wojskowemu – do obrony okrężnej i starać się rozszerzać swój zasięg i terytorium działania chroniąc poprzez to od południa Powstanie, z którym łączności przez pierwsze osiem dni nie było. W tragicznych okolicznościach decyzja zapadła. Nawet spotyka się publikowane stwierdzenia, że ta decyzja pozwoliła Powstaniu przetrwać całe sześćdziesiąt trzy dni, bo jednak południowa flanka rozszerzająca się z czasem umożliwiła to. Możliwość, żeby Mokotów się poszerzył, to nastąpiło poprzez zdobycie następnego dnia szkoły na Woronicza, która jest punktem historii naszych walk na Mokotowie. Ona na początku została zdobyta w nie za bardzo ciężkich walkach, bo Niemcy byli tam dostatecznie przestraszeni, zamierzali się wycofać stamtąd w kierunku południowym, ale przy naszej pomocy nastąpiło to szybciej. Myśmy przez to zdobyli teren dość spory, bo mierząc to ulicami, to centrum Mokotowa znalazło się w naszych rękach. Można było w sposób bardziej zorganizowany wysyłać czy też montować przeciwuderzenia i tak dalej. To się doskonale na początku udało. Do końca sierpnia zasięg działania mokotowskich oddziałów, nie tylko „Baszty”, ale przy wydajnej pomocy batalionów basztowych szalenie się zwiększył. On się zwiększył o Sielce, o Sadybę. Z Sadybą była ciekawsza sprawa. Mimo, że Powstanie zaczęło się 1 sierpnia, to Sadyba do 18 sierpnia nie była specjalnie atakowana i jednocześnie nie było otwartej walki. W nocy z 18 na 19 sierpnia przebiły się z Lasów Chojnowskich nasze oddziały, między innymi dwie kompanie „Karpat” – „K1” i „K3”, przeszedł też stamtąd po wyjściu do lasu Opania z częścią kompanii „O1”. O to jest od Olzy oczywiście. Można było lepiej się bronić, byliśmy wtedy mimo wszystko lepiej uzbrojeni, bo po części już zdobywało się pewne odcinki i jednocześnie planować działania.
Moja kompania „B3” była pod dowództwem od drugiego, trzeciego dnia już innego dowódcy – porucznika Mariana Wichrzyckiego „Szwarca”, bardzo ciekawy człowiek... Mam do niego ogromny szacunek, bo to był profesor gimnazjalny. Wówczas, nie wiem czy wiadomo, ale w gimnazjum mówiło się do nauczyciela panie profesorze, taki tytuł obowiązywał, to nie był profesor wyższej uczelni. On objął dowództwo kompanii do 19 sierpnia. Nasza kompania już pod jego dowództwem zaczęła pełnić rolę – myślę, że w sposób zamierzony – kompanii dyspozycyjnej całego pułku. W związku z tym nie mieliśmy stałego miejsca do obrony, tak jak to się zdarzyło innym kompaniom. Chcę powiedzieć, że cała „Baszta” miała w sumie jedenaście kompanii po trzy w trzech, to jest dziewięć, „Karpaty” miały tak zwane „K4” czyli czwarta kompania, która była kompanią łączności dla całej „Baszty” dowodzona zresztą przez znanego scenarzystę od „Kanału”... On dowodził kompanią, żyje dotychczas. To była dziesiąta [kompania]. Jeszcze była kompania saperów, podległa bezpośrednio. W sumie to było jedenaście kompanii. Oczywiście rozrosły się w tym czasie inne oddziały mokotowskie, o których mówiłem wymienione przeze mnie i „Granat” i „Jeleń” i Szwoleżerzy. Wrócę na chwilę do Sadyby, bo to jest bardzo ważny moment dla całości. Po pierwsze wiąże się to z rozkazem generała „Bora”, który 14 sierpnia wydał rozkaz, aby jednostki z pobliskich rejonów Warszawy przyszły na pomoc Warszawie. Rozkaz był wydany prawie otwartym tekstem. Oczywiście jednostki, na które najbardziej liczyliśmy, to znaczy cała dywizja kielecka od strony Radomia nie mogła, odmeldowała się po prostu, nie dostała na to zgody, że da radę przebić się do Warszawy. Ale to co się skupiło w Lasach Chojnowskich, to było sporo luda. Z tego można było zorganizować kompanię, jednostkę odsieczy, tak to się w historii nazywa grupa „Odsieczy”. Dowództwo objął podpułkownik Mieczysław Sokołowski „Grzymała”. Zorganizował dwa bataliony: jednym dowodził Borutka Kęsicki, drugim Robaczewski o ile pamiętam. Grupą dwubatalionową z 18 na 19 zaatakował i próbował przebić się na Mokotów, na Sadybę, poniżej skarpy szło natarcie. Nie wszystkim to się udało, ale chyba około pięciuset ludzi przeszło jednak na Sadybę. Potem były dalsze domarsze, przedzierania się na Mokotów, to trwało. Większość wszystkich, która była zgrupowana w Lasach Chojnowskich zdołała się przebić. To umożliwiło zorganizowanie się Sadyby, która stała się potężnym zagrożeniem. Jednak Niemcom bardzo zależało, żeby od południa móc przejść do ostrzału. Zamierzeniem dowództwa całego Powstania było, żeby po nieudanych próbach w połowie sierpnia na wysokości „Basów” mokotowskich, połączenia się ze Śródmieściem przez cholerną linię ulicy Rakowieckiej ze wszystkimi wojskami tam stacjonującymi przechodzącą potem na wschód do szwoleżerów, koszar... To wszystko byli Niemcy, tu granica była niesłychanie ważna. Dowództwa obwodu piątego – myśmy byli piątym obwodem – już od trzeciego dnia nie było. Ono było ulokowane blisko Placu Unii przy ulicy Chocimskiej. Dowódca całego obwodu czyli ten, który miał i nad pułkiem „Baszta” i nad wszystkimi innymi wojskami z innych rejonów dowodzić – podpułkownik Hrynkiewicz „Przegonia” wyszedł ze swoim otoczeniem do lasu w kierunku na Piaseczno. Dopiero gdzieś w połowie czy też w okolicy, koło 20 jak już Sadyba była uruchomiona został mianowany nowy dowódca obwodu Karol Rokicki pseudonim „Karol”. On przeniósł rozkaz Chruściela, żeby połączyć się ze Śródmieściem z południa na północ, ale drogą na wschód, to co dzisiaj nazywamy Czerniakowską.
Nasza kompania brała udział w pomocy przebiciu się grupy „Odsieczy”. Doszliśmy aż od tak zwanego zakrętu śmierci. On dzisiaj już tak groźnie nie wygląda, ale podobno przed wojną się tam samochody rozbijały, na tym zakręcie do Wilanowa. Nie było to zgrane, bo myśmy nie weszli do walki. Niemcy jednak w dużej części uniemożliwili przebicie. Część się przebiła ale część razem z dowódcą zgrupowania „Odsieczy” – nie, zginął nawet dowódca – podpułkownik Mieczysław Sokołowski „Grzymała”. Mimo, że go poszukiwano to jednak dowlekł się nad ranem do domów w Wilanowie. Tragicznie – nie wpuszczono go, Niemcy go dobili na progu – takie są przekazy. W międzyczasie został wydany rozkaz przebicia. Zaczęto tworzyć znowu siłę uderzeniową, która z wysokości ulicy Chełmskiej, Czerniakowską w kierunku na klasztor Nazaretanek i dalej w kierunku gdyby się udało połączyć się z mającą atakować grupą od „Kryski” z tamtej strony, miało nastąpić to połączenie. To wszystko trwało w nocy 26 na 27, 29 sierpnia. Nasze dwa bataliony [były] pod dowództwem przełożonego, którego nikt wtedy nie znał, podpułkownika Faleńskiego. Nie wykazał się specjalnie niczym, nikt go tam nie widział. Batalionami dowodzili – jednym, w którym nasza kompania uczestniczyła to był dowódca batalionu „Karpaty” major „Majster” – Józef Hofman chyba się nazywał i bardziej lewym skrzydłem dowodził Andrzej Czajkowski „Garda”, słynna postać, cichociemny, skoczek, który został aresztowany po wojnie, niestety jak wielu innych zgładzony przez UB. Myśmy doszli do klasztoru, to jest dość słynna historia. Klasztor został zdobyty aczkolwiek głosy są różne. Wewnątrz trwały bardzo ostre walki. Z jednej strony szpital był broniony, z drugiej strony był atakowany, bo tam były czołgi w okolicach. Niestety myśmy nie mieli broni na to, żeby przeciwstawić się broni pancernej i czołgom. Tu byliśmy słabi. Oczywiście, były przypadki, gdzie się zniszczyło czy podpaliło jeden czołg przy różnych innych natarciach, ale to były rzadkie przypadki. Raczej mieliśmy do czynienia z walką, nawet z walką wręcz, natomiast broni przeciw czołgom i broni przeciw tym co z góry działa, na tym terenie nie mieliśmy.
Tak, miałem nawet w tym szczególny udział, za chwilę opowiem. Tu chciałem zwrócić uwagę na to, że na ogół mówi się tak i to jest racja, że w Powstaniu, biły się, pod dowództwem dobrze przeszkolonej średniej kadry, mam na myśli kaprali podchorąży, dowódcy plutonów, którzy stali się potem oficerami... Na Mokotowie można było zaobserwować także pewną myśl większego zasięgu, powiedziałbym operacyjną. To, o czym przed chwilą opowiedziałem – o próbie przebicia się do Śródmieścia. To się wiązało w logiczny bieg rzeczy, kiedy się mówi o tym, że sprowadziło się grupę „Odsieczy” na Sadybę, że Sadyba okrzepła mimo strasznych walk, że mogła chronić uderzenie od Chełmskiej na Nazaretanki. Nie wszystko wyszło, ale jednak operacje były planowane, środki były dostosowywane do określonych celów. To jest jedna myśl. Druga to – do końca sierpnia, kiedy okrzepła Sadyba i myśmy byli na Dolnym Mokotowie, mówię o mojej kompanii, to jednocześnie umocnił się sam Mokotów, powstały mniej więcej na linii Alei Niepodległości głośne reduty o pięknych nazwach „Westerplatte”, „Alkazar” bronione przez stale zainstalowane jednostki, które poprzez przeróżne wypady czy w trakcie obrony, zdobywały broń.
Myśmy w drugiej części Powstania, mam na myśli wrzesień, byli już zupełnie inaczej uzbrojeni niż na początku.
W centrum Mokotowa, które stało się wolne, powstało coś co można było nazwać – wtedy tak oczywiście nie mówiliśmy – wolną republiką polską, bo zaczęły grać pewne rzeczy związane z Polskim Państwem Podziemnym. Cywile zostali włączeni do różnych działań, nie tylko działań roboczych typu barykada, stanowiska obronne, czy też z konieczności, odgrzebywanie zbombardowanych domów, bo jednak życie przeniosło się do piwnic, ale były przypadki ściśle garnizonowe. Był moment, kiedy powstały pieśni, „Marsz Mokotowa” powstał na przykład w połowie sierpnia [autorstwa] Markowski, Jezierski, jeden słynny Jan Markowski od samej melodii i Jezierski, który napisał piękne słowa „Niech grają nam surmy bojowe...” To się wszystko przeniosło. Pisma zaczęły wychodzić, „Biuletyn” do nas się dostawał. Była łączność kanałowa, mniej więcej od 8 sierpnia, dość dobrze zorganizowana, oczywiście wszystko było niebezpieczne, wszystko było tragiczne, wszystkiego było . Pojawiły się zdobyte szare kombinezony, które o dziwo dawały nam możliwość, każdemu co miał, przypiąć sobie do pagonów. Zaczęło się robić wojsko. Wojsko było, ale ono zaczęło zewnętrznie wyglądać w sposób bardziej wojskowy. Było ciężko z jedzeniem, może nie tak jak w Śródmieściu, czy na Starówce i tak dalej. Trzeba powiedzieć, że Mokotów miał pewne centrum i potem obszary warzywnicze czyli pomidory, ogórki, kartofle. Pora była ku temu stosowna. Oczywiście to [było] niebezpieczne, wyjście po kartofle kończyło się czasem śmiercią tych, którzy chcieli zebrać je z przedpola.
Przyszedł wrzesień. Wrzesień w zasadzie już nie był rozszerzaniem naszej posiadłości terytorialnej, Sadyba szybko zginęła walcząc całe dwa tygodnie od czasu, kiedy ona tam się zdołała zorganizować. Tutaj wielka chwała dla takich oddziałów jak „Oaza”, batalionu „Ryś”, niektóre jednostki „Baszty”. Mieliśmy tam swoją historię na fortach. Pierwsza historia na forcie [powstała] pierwszego dnia Powstania, tragiczna. Cała kompania „O1” za wyjątkiem jednego plutonu Bożydara razem z dowódcą Hecoldem „Zbójnikiem” zginęła na forcie Mokotowskim. Miała za zadanie zdobyć fort, żeby być bliżej lotniska. Tam były plany powiązane z Ochotą i tak dalej. Fort Piłsudskiego czasem zwany fortem Legionów Dąbrowskiego – w zasadzie nazwa Fort Piłsudskiego przyjęła się przed wojną... Też myśmy jednego dnia wyszli, a nasi koledzy z innej kompanii objąwszy stanowiska, oddali życie. Był zbombardowany przez „sztukasy”, które pikowały na ukryte pod ziemią bunkry, zginęli zasypani. W całej historii były też w naszych walkach – przejdę do nalotu, zrzutu – rzeczy, które można by połączyć z pewnego rodzaju humorem. Ze wspomnianym przeze mnie porucznikiem Wichrzyckim czyli drugim kolejnym dowódcą – mieliśmy czterech, bo on też został ranny w swoim czasie – byliśmy w obronie od południa na wysokości ulicy Ikara czy Idzikowskiego. Była placówka sto sześćdziesiąt dwa, dom miał wielki otwór, wybity przez pocisk. Niemcy byli bardzo blisko. Wówczas Wichrzycki nauczyciel, profesor, potrafił jako dowódca skonstruować monstrualną bombę z plastiku i handgrantów i Niemcom, którzy podchodzili pod budynek z drugiego czy pierwszego piętra zrzucić to na głowy. Ślad po nich nie został, a myśmy przez dwa dni byli głusi.
Zaplątał się w tym samym czasie uwolniony z obozu porucznik francuski, nazywał się Jean Gasparu, który przez wielki otwór w ścianie domu wyzwał na pojedynek oficera dowodzącego atakującymi nas Niemcami. Stanął, chciałem powiedzieć jak głupi, ale nie można inaczej powiedzieć i ten Niemiec się zgodził, taki był rycerski. My z boku to podglądaliśmy. Oddali po kilka strzałów do siebie i żaden pomimo, że obydwaj byli wyposażeni w szturmowe „parabellum” – z dłuższą lufą, z większą ilością nabojów w magazynku – żaden nie trafił. Niemiec odmaszerował, ten się wycofał. To jest tragiczne, ale jednocześnie był w tym zamysł dziwnej rycerskości, romantyzmu.
Myśmy mieli w swoich szeregach Żyda, z którym się bardzo zaprzyjaźniliśmy. On jest ciężko chory, oczywiście jest w Izraelu w tej chwili w Hajfie. Koresponduję z nim, [nazywał się] Sewer. On się uratował z matką z getta, potem przyłączył się do Powstania i dzielnie się sprawował. Myśmy wieści czy też świadomości, że Sewer jest Żydem, to wtedy nawet nie mieliśmy. Potem się ukształtowała. Państwo Izrael, kontakty – mogło się to bardziej uzmysłowić, natomiast nie robiło na nas wrażenia.
Osobiście nie miałem żadnego zetknięcia, natomiast wiem o tym i wiedziałem już w Powstaniu, że w Wilanowie, ale przed tym nim „Odsiecz” „Grzymały” poszła na Sadybę, stali Węgrzy. Nawet z tego co nasi historycy wiedzą, co opisują, były kontakty z Węgrami, którzy byli dość pokojowo do nas nastawieni, ale zostali wycofani. Widocznie panujący nad całością Niemcy ze swoim wywiadem, ze swoją siłą, nie pozwolili na ewentualne kontakty, które miały zakończyć się podobno zakupem czy zamianą broni nawet ciężkiej, mówiono o armatach. Nie wiem nic bliższego, nawet na dzisiaj nie jestem świadom.
Niemiec wzięty do niewoli był szmatą. Muszę powiedzieć, że miałem trochę z tym do czynienia, znaczy widziałem. Po pierwszych dniach Powstania zostałem przydzielony do obsługi naszego „erkaemu”. Potem cały czas, aż do 18 września pełniłem funkcję amunicyjnego, czasem działałem jako celowniczy. Tu muszę powiedzieć, że z tej pozycji to nie mieliśmy bezpośredniego dojścia tak jak strzelec, który szedł w przedzie – przypomnę sobie ze szkolenia szpica przednia straży przedniej... To wojsko było jednak przygotowane do walki. To nie była zbieranina. My jesteśmy dumni ze swojego pułku „Baszta”. Pułk się rozrastał, w czasie Powstania byli inni przyjmowani. W stosunku do innych oddziałów, które w mniejszym stopniu były zorganizowane, to myśmy mieli dobre przygotowanie. Wracam do [jeńców]. Widziałem dziwne sceny. Jednak w naszych oddziałach byli ludzie nie tylko z 1926 rocznika, ale dużo młodsi, czasem byli dwunastoletni chłopcy. Oni byli strasznie dumni z tego, że walczą, my też, ale oni szczególnie. Widziało się jak szkrab w kombinezonie wziął do niewoli dużego Niemca, który z podniesionymi rękami idzie do naszych placówek, gdzieś go wygarnął. Usiłuje go kopnąć i nie może dostać. Noga mała, kombinezon za długi – są takie obrazki. Oczywiście ze słyszenia wiemy o tym, że były miejsca odosobnienia dla Niemców, ci którzy nadzorowali wziętych do niewoli, byli po kapitulacji bardzo szukani. Ze strony Niemców prawdopodobnie było to słuszne. Nie było większych przypadków, żeby ktoś kogoś wydał. Niemcy budowali barykady, grzecznie się zachowywali. Niemiec ma coś takiego w sobie, nie chcę tutaj generalizować, ale póki jest w kupie i silnie uzbrojony, to on jest wielki pan, bo ma przewagę. Kiedy traci przewagę, kiedy dostaje się do niewoli, to podporządkowuje się temu.
Nie mam żadnych osobistych skojarzeń co do uczuć, charakteru. Fakty były, to wiadomo z historii, że się tam spotykali. Różne rzeczy były. Wracając do pytania. 18 września, wielki nalot – to jest dla mnie dość szczególny moment. Myśmy wówczas byli na linii Królikarni, skarpy, ale na wysokości nie samej Królikarni tylko bardziej w stronę Mokotowa, tam gdzie się mieściło gimnazjum Giżyckiego. Budynki gimnazjum były już częściowo rozwalone. To było dość ciekawe gimnazjum, ale nie o tym w tej chwili.
Przyszedł 18 września, myśmy byli na stanowisku z naszym „erkaemem”. Przyszła godzina trzynasta, czternasta, coś w tym rodzaju, kiedy słychać szum, zaczyna się robić burzliwie, ciemno. Zobaczyliśmy wielką armadę. Jak wiemy potem to była ponad setka wielkich maszyn, latających fortec. Z tego wysypały się całe sznury, setki spadochronów, a było tego, jak wiemy, tysiąc kilkaset. Myśmy byli przekonani, że to jest Sosabowski, że to jest desant, że to jest pomoc dla nas. Potem okazało się, że to są zasobniki. Zasobniki początkowo robiły wrażenie, że to uzbrojony skoczek spadochronowy, ale na pewnej wysokości widać było, co to jest. W różnym czasie to spadało. Wszystko to się działo najpierw z ciszą, potem wybuchem z naszej strony radości i z ogromną strzelaniną ze strony Niemców. Artyleria przeciwlotnicza, działa, ciężkie karabiny maszynowe, to wszystko waliło w to jak do kaczek. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że my jesteśmy w wąskim obszarze, jednak to już była skarpa, wrzesień, Aleja Niepodległości. Tak się mówi – dla przejścia na spacer to może coś jest, ale zrzucić celnie... Jednak większość tego zaczęła spadać nie na naszą stronę. To był moment, w którym miałem swoje pięć minut. Byłem nieostrożny co prawda, ale widziałem jak jeden spadochron, jeden ładunek spadł pod skarpę i zginął nam z oczu. Wówczas wyskoczyłem. Byliśmy ostrzeliwani od Sobieskiego, już wtedy tam byli Niemcy. Zygzakiem, jak mnie uczono, zbiegłem. Okazało się, że pod nami, pod skarpą są zabudowania, jest warzywnicze gospodarstwo, podwórko. Zastałem scenę, kiedy z siekierami do zasobnika podchodzą moi pobratymcy Polacy, oczywiście w stosunku do mnie wrogo nastawieni. Wtedy stałem się decydującym człowiekiem, żołnierzem. Byłem uzbrojony, pod groźbą wielkiego „Formmera” pistoletu „siódemki” z tłumaczeniem: „Możecie zabrać spadochron.” – To było bardzo łase, to był biały jedwab na koszule, bluzki i tak dalej, te wartości też grały – zgodzili się, pomogli mnie rozbroić cały ładunek. Okazało się, że to zdobycz była dla mnie, bo to był kompletny „Bren” angielski „erkaem” z całym oprzyrządowaniem, z ładownicami, pasami i z częścią długiego zasobnika półbeczka pięknej amunicji złotej. Teraz jak to wnieść na górę? Właśnie dwunastoletni chłopiec, mówił do mnie: „Proszę pana, ja panu pomogę.” Żeśmy obydwaj wtachali na górę do Giżyckiego, nic nas nie trafiło, mieliśmy głowy czym innym zajęte – taka zdobycz. To była wielka rzecz, kiedy w tym budynku gimnazjum oczyściłem to z towotu, smaru. Wszystko było pięknie zakonserwowane. Załadowałem magazynek i po raz pierwszy wystrzeliłem w stronę Niemców, piękna rzecz, uczucie. To był ciekawy „erkaem”, służył mi do końca. „Erkaem” charakteryzował się tym, że miał wymienne lufy tak, że można było długo strzelać, za pomocą pokrętła zmienić na drugą lufę, o tyle ciekawy, że był ładowany od góry, a celownik miał boczny. Wydaje się, że nietypowy. Potem okazało się z historii, że „Breny”, zresztą ściągnięte z czeskiej zbrojówki, były bardzo popularne na zachodzie, [były używane pod] Monte Cassino, karpatczycy, cały korpus był uzbrojony, oczywiście Anglicy i inni. Tego sporo spadło podobno też w Warszawie. Egzemplarze „Brena”, co najmniej jednego, są w Muzeum, ale to nie mój, mój był ładniejszy. Służył mi do 24 września. To był dzień kiedy myśmy na wysokości „Ikara” od południa chronili Mokotów, a jednocześnie w nocy i o świcie poprzez bombardowanie, przygotowanie, wyszło niemieckie natarcie kończące, mające na celu zdławienie całego Mokotowa. Wówczas „Bren” się przydał. Mogłem z pierwszego piętra zza parapetu – nie rozstawiałem nawet nóżek, żeby się za bardzo nie wychylać – zrobić użytek z dość celnej broni. To był moment charakterystyczny. Kiedy z lewej strony od skarpy podjeżdżający czołg wstrzelił się w moje stanowisko, nagle przede mną – zmieniam magazynek – nie ma kaloryfera, nie ma parapetu, jest mój amunicyjny świetny chłopak „Krzak” z otwarta raną twarzy i zabity porucznik, który nadzorował, dowodził obroną willi, a ja nie, a byłem pół metra od otworu. Za dobry był „Bren”, ponieważ była to broń bardzo dokładna, to przy ceglanym pyle, zaciął się. Nie mogłem tego na miejscu zreperować. Wyprowadziłem „Krzaka”. Jak się potem dowiedziałem, sanitariuszka usiłowała wynieść martwego porucznika „Bolka”, Zawadzki się nazywał. Tak, żeśmy przeszli do samej Królikarni przez wąwóz, który tworzy ulica Idzikowskiego. Przed samym pałacem, wówczas ruinami, rozerwał się pocisk i dołożył mi tak, że musiałem być odniesiony na Woronicza, a w międzyczasie mój kochany „erkaem” „Bren” przeze mnie został oddany w dobre ręce starszego sierżanta „Szarego” jednego z dowódców.
To było 24 września. Stamtąd już piwnicami niesiony, prowadzony, różnie to było, dostałem się do szpitala na Misyjną. Ulicy Misyjnej nie ma dzisiaj. Badałem tą sprawę przy okazji. To też jest charakterystyczne, bo jako dziecko na Misyjną chodziłem do ochronki. Siostry mnie poznały mimo, że miałem już osiemnaście lat i przez protekcję dostałem się na stół. Lekarz, który miał po łokcie urobione ręce uznał, że mój odłamek, który mam w biodrze to jest byle co, kazał mnie zabandażować i mam go do dziś, jakoś z tym żyję.
Oczywiście w tym czasie trwała ogromna obrona następnego zrzutu czyli całej linii Woronicza. Słynne siedem razy w tą i z powrotem przechodziła z rąk do rąk szkoła na Woronicza, gdzie bili się również koledzy z mojego plutonu, gdzie zginął obok dowódca plutonu Krzaczyński Władek i wielu innych. Przy odbiciu, przy jednym z kontrataków został ciężko ranny w rękę „Daniel”. „Daniel” przekazał dowództwo majorowi Szternalowi „Zrywowi” szefowi sztabu „Baszty”. „Karol” Rokicki, dowódca całego obwodu poszli razem kanałem do Śródmieścia. Ta historia była znana. Nie dostał zgody od Chruściela, wracał, a Mokotowem zaczął dowodzić „Zryw”. 27 września wysłał mojego dowódcę batalionu Ladenbergera, ostatniego dowódcę mojej kompanii „Nygusa” Stanisława Poteręckiego i tłumacza do Niemców. Uzyskali zapewnienie praw kombatanckich, warunków kapitulacji. Po drodze 27 [września] była tragedia, kiedy już po kapitulacji w południe i zaraz popołudniu – były dwie fazy – poprzez trudności przejścia do Śródmieścia, nie wszyscy doszli, trzeba było wyjść i sto dziewiętnaście naszych koleżanek i kolegów zostało zamordowanych na ulicy Dworkowej, którą nasze środowisko, moje środowisko, bardzo czci każdego roku.
Jako ranny mogłem dreptać, wydostałem się ze szpitala. Miałem w pobliżu rodzinę. Dowiedziałem się że moja mama i siostra przeżyły. One wyszły z Olesińskiej, tam gdzie mieszkaliśmy, mama po zakupy, a siostra do pracy. To ich uratowało. To jest osobna historia, Olesińska była naprzeciwko ulicy Dworkowej. Dworkowa była opanowana przez żandarmerię niemiecką, ale też były tam służby ze wschodnich terenów Europy dość krwawe, żądne krwi. Na ulicy Olesińskiej 5 odbywały się w pierwszych dniach Powstania, znaczy u naszych sąsiadów, masowe zbrodnie, siekano granatami w piwnicach i tak dalej. Moim dwóm paniom udało się uratować. Znalazły się u moich krewnych, którzy byli na terenie powstańczym na Wiktorskiej. Oni mnie przebrali i umożliwili wyjście jako cywil. To pozwoliło dostać się ze wszystkimi do obozu w Pruszkowie. Niestety wszyscy moi bliscy wyjechali. Byłem tak słaby, że musiałem być na hali bardziej szpitalnej, z której udało mi się przy pomocy szeregu osób – wiadomo, że w obozie działała konspiracja – wyjechać w kierunku jak gdyby do Milanówka. Ale wówczas przypomniałem sobie po drodze, że mam krewną na Żbikowie, przez który żeśmy jechali. W pewnym momencie zlazłem z wozu o kiju. Wiózł nas starszy człowiek w wojskowym mundurze. Mimo protestów sąsiadów na wozie poszedłem. Oczywiście przeżyłem do czasu wyzwolenia w tymże Pruszkowie u swoich krewnych. Kryłem się w różny sposób. Najłatwiej to było czynić jak czynili inni. Raz, że udało mi się przy pomocy przypuszczam, że tamtejszej konspiracji – nie miałem rozeznania – dostać inna kenkartę, na inne nazwisko. Po drugie brać udział, oczywiście sabotując, w budowaniu okopów Puszczy Kampinoskiej. Zresztą muszę powiedzieć, że te okopy nigdy nie miały żadnego znaczenia praktycznego.
Nie byłem represjonowany i często się dziwię dlatego, że wszędzie, gdzie pracowałem wówczas funkcjonowały tak zwane życiorysy, ankiety i tak dalej, nie kryłem swoich przynależności i udziału w Powstaniu.
Dzisiaj jak wiadomo moja świadomość jest zupełnie inna, niż wtedy kiedy brałem udział w samym Powstaniu, czy też w konspiracji przez dwa lata. Muszę powiedzieć, że już kilkanaście lat kieruję środowiskiem całego Mokotowa z wyboru. Mamy swoją organizację, Stowarzyszenie Pułku Armii Krajowej „Baszta” i innych mokotowskich oddziałów powstańczych. Mamy oczywiście swoje plany. Realizujemy je. One idą zasadniczo w dwóch kierunkach. Jedno to jest upamiętnić wszystko co się da na Mokotowie. Mamy tutaj dzięki różnym naszym zdolnym kolegom, kontaktom z samorządem, duże dokonania, tak przynajmniej uważam. Staraliśmy się upamiętnić – już wtedy kiedy bardziej świadomie to robiliśmy – miejsca szczególnych wydarzeń, dać temu wyraz umieszczając odpowiednie napisy na odpowiednich tablicach, żeby to nie było tylko tak, że tu walczono i tu zginęło tyle. Na wszystkich naszych tablicach jest napisane, że to jest obiekt taki i taki, na przykład Szkoła Rękodzielnicza w czasie okupacji nosiła kryptonim „Basy” była obsadzona przez batalion SS w dniu 1 sierpnia o godzinie siedemnastej, godzinie „W” atakowana przez takie i takie oddziały, zginęło tylu i tylu. Jest przynajmniej kawałek historii zanotowany. Kierunek upamiętnienia [jest] dość szeroki, bo to teren Wilanowa, Lasów Chojnowskich, Sadyby. Drugi kierunek to jest samo stowarzyszenie. My jesteśmy dość szeroko rozlokowani, mokotowscy powstańcy jeśli tak mogę to nazwać. Jest jeszcze około dziewięciuset teoretycznie na liście. Teraz rozgrywa się moment, kiedy po rozpisaniu ostatniego zebrania walnego, [zawiadomienia] wracają, są zwroty – a to nie żyje, a to nie ma nikogo pod tym adresem. Z dnia na dzień się trochę dzieje. Stwarzamy w miarę naszych możliwości, warunków opieki, głownie to jest samopomoc koleżeńska plus możliwość korzystania z tego z czego korzystają kombatanci. Mamy dobrze pracującą komisję socjalną, zdrowia, prowadzoną przez profesora medycyny mojego następcę Brzozowskiego. Jest to stowarzyszenie, z którego osobiście twierdzę, że Mokotów może być zadowolony. Co do Powstania. Dałem temu wyraz niejednokrotnie i warto chyba to powiedzieć, to co nam opowiadało, żebyśmy znaleźli rację swojego czynu, to było to co stworzył w swoim dziele „Powstanie’44” Norman Davies. Przykro to powiedzieć, że Walijczyk, Anglik historyk, zresztą w świetnie napisanej książce, nie tylko jednej, bo mamy „Boże Igrzyska”, „Europę” i inne, że on w zasadzie więcej uczynił niż nasi historycy. Jak gdyby dopowiedział do końca prawdę o Powstaniu nie licząc się ze swoim krytycznym słowem w stosunku do aliantów, którzy mieli swoje w cudzysłowie zasługi, że Powstanie wybuchło tak jak wybuchło i skończyło się tak jak się skończyło.
Niczego. To jest ciekawa rzecz: zadawałem sobie i naszym kolegom pytania. Myśmy właściwie w Warszawie stracili wszystko, ci co przeżyli, [nie mówię o tych] co życie stracili, nie o to chodzi. Nigdy nie miałem ja i moi koledzy poczucia poniesienia szkody materialnej, a przecież wszystko się straciło: mieszkanie, dom i tak dalej, cokolwiek było z tak zwanych dóbr namacalnych. To [jest] dla mnie bardzo ciekawe spostrzeżenie.