Stefan Bursiak „Pepcio”
Kiedy Powstanie wybuchło 1 sierpnia, przystąpiłem do Powstania sam, samorzutnie, przy budowie barykady na ulicy Kruczej, między Wspólną a Żurawią. Byłem jednym z inicjatorów budowy tej barykady. Dzień, kiedy przyszedł, zgłosiłem się do punktu werbunkowego na ulicy Kruczej, pewno 10, Krucza 10. Tam był punkt, gdzie przyjmowano ochotników. Matka nie składała sprzeciwu, że zgłosiłem swój akces do Powstania. Wtedy musiałem pseudonim swój określić. Określiłem go „Pepcio”.
- Potem powiemy, jaka była historia tego pseudonimu, a teraz wrócimy do pana dzieciństwa. Mówił pan o wychowaniu patriotycznym, jak ono wyglądało?
W mieszkaniu był duży oleodruk z przysięgą Kościuszki na rynku w Krakowie. Matka miała ołtarzyk ze świętymi, ale na ołtarzyku były zdjęcia Żwirki i Wigury, w tamtym czasie można powiedzieć bohaterów naszego lotnictwa. Od dziecka kazano mi mówić: „Kto Ty jesteś?” A ja mówiłem wtedy: „Polak mały.” „Jaki znak Twój? Orzeł biały.” i dalej, nie będę już mówił.
- A jak wyglądało wychowanie w szkole?
Tak było przed szkołą. Chodziłem do szkoły podstawowej numer 46, to się nazywało przed wojną Publiczna Szkoła Powszechna numer 46 imienia Jachowicza na ulicy Kruczej 21. Szkoła też była patriotyczna. Były na ścianie wizerunki marszałka Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego, a pośrodku krzyż. Codziennie rano był apel szkoły, wszystkie klasy występowały, a na sali rekreacyjnej był obraz obrońców Lwowa, Orląt Lwowskich. Po zajęciach mówiliśmy modlitwę z akcentami, już teraz nie chcę mówić, czy to było na pewno, „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy…” Tak mnie wychowywano.
- I nastał wrzesień 1939 roku. Jak pan zapamiętał?
W 1939 roku miałem niepełne trzynaście lat, kiedy nastąpiła wojna. Propaganda mówiła, że to my zwyciężymy, ale w krótkim czasie okazało się, że przygniatająca siła armii niemieckiej spowodowała okupację całego naszego kraju, najpierw przez samą władze niemiecką, a później, jak wiemy, w podziale z władzą sowiecką. I zaczęła się noc okupacji. Bardzo to była sprawa dla nas przykra, w Alejach Ujazdowskich Hitler odbierał defiladę, a Wojsko Polskie musiało pójść do niewoli. Ale ludzie, którzy zostali w okupowanej Polsce, podjęli podziemną walkę. W moim otoczeniu też byli tacy, co działali w konspiracji, a ja, chłopiec, mogłem im pomagać, nosiłem czcionki do maszyn drukarskich. Więcej swoich działań na rzecz podziemnej organizacji nie pamiętam… A, przypomniałem sobie, miałem kolegę, chodziłem do szkoły zawodowej na ulicę Sandomierską, tam prawie wszyscy konspirowali i też chciałem konspirować. Znalazłem kolegę, który był w organizacji podziemnej i miał mnie wysłać do lasu, bo bałem się działań w podziemnej armii w mieście, że jak mnie złapią Niemcy, to nie wiem, czy wytrzymam, już wtedy prosiłem o cyjanek. Stało się jednak, że nie znalazłem już później kontaktu z tym człowiekiem, a łącznika do lasu Niemcy podobno złapali i moja konspiracja się skończyła, ale duch zawsze był ten sam. Przyszedł 1 sierpień 1944 roku, nie tylko ja, mając niepełne osiemnaście lat, uznaliśmy, że jest to moment, kiedy…
Rodzina moja była zaprzyjaźniona z rodziną Malickich, w tym samym budynku, Krucza 29. Wiesiek Malicki był już dojrzałym mężczyzną, bo po dużej maturze i wiem, że jego konspiracja była taka, że na terenie Falenicy, czy koło Falenicy, przygotowywano żołnierzy do jakiegoś powstania zbrojnego. Po wojnie Wiesiek został zesłany na Sybir za swoją działalność podziemną. Jak mówiłem, bezpośrednio nie byłem zaprzysiężony, nie brałem jak konspiratorzy w tym, żeby ulotki roznosić, ale zdarzyło mi się, jak opowiadałem, czcionki drukarskie przenosiliśmy z kolegami. Maszyny drukarskie do drukowania podziemnej prasy przenieśliśmy na ulicę Emilii Plater 1. Tam był warsztat mechaniczny i trzeba było te maszyny naprawić. Użyto nas, chłopców, do tej roli. Przyszedł dzień 1 sierpnia.
- Może zostaniemy jeszcze przy okupacji, przed Powstaniem. Jak wyglądało życie w pierwszych latach?
Życie było od początku, można powiedzieć, tragiczne, historia o tym już dzisiaj wie. Przede wszystkim usłyszeliśmy, że w Bydgoszczy Niemcy sprawili Polakom krwawą niedzielę. Były tam mordy, a z tego, co opowiadanie mówi, jakiś Niemiec Polakom nogę trzymał na głowie. Więc tak się zaczęła okupacja. Koło Warszawy, była sprawa bardzo głośna Wawra, gdzie rozstrzelano wielu Polaków. Taki był początek okupacji. Przez cały czas okupacji byliśmy zagrożeni łapankami. Ludzi, którzy nie zawsze musieli być w organizacji podziemnej, złapani na ulicy, przechodzili katorgi na Szucha, więzieni byli na Pawiaku, a kończyli swój los w Oświęcimiu. Miejsc, gdzie w Warszawie rozstrzeliwano ludzi za konspirację, jest do dzisiaj wiele, wspominających naszą historię ludzi rozstrzelanych. Po zdarzeniach rozwałki ludzie szli i składali kwiaty. Tylko wspomniałem o tym, bo takie pytanie mi postawiono, ale jak ktoś chce się dowiedzieć, to na pewno w książkach opowiadających o okupacji. Chcę tylko powiedzieć, że żyliśmy zawsze duchem, że Polska powstanie i na moment powstania żeśmy wyczekiwali. Stało się to 1 sierpnia 1944 roku.
- Kiedy się pan dowiedział o tym, że Powstanie ma wybuchnąć akurat o siedemnastej 1 sierpnia?
Ponieważ nie byłem w konspiracji, nie wiedziałem, ale zastało mnie Powstanie Warszawskie w domu na Kruczej ulicy. Strzały, widać było, że coś dzieje się nienormalnego. Ta nienormalność przerodziła się w taki sposób, że Niemcy zamknęli się w swoich skupiskach dla obrony, a powstańcy miejsca niemieckich zgrupowań, jak od razu nie zdobyli, to przyszło nam zdobywać później. Nie była to sprawa łatwa, bo Niemcy znów od początku zastosowali terror w postaci takiej, że wiadomą sprawą jest, dla zdobywania barykad powstańczych potrafili ludność cywilną pędzić przed czołgami i powstańcy obezwładnieni niemocą, że przecież nie mogą strzelać do swoich rodaków, przegrywali w walce z Niemcami. Poza tym przecież nie mieliśmy czołgów, nie mieliśmy samolotów, na czołgi szło się z butelką. W tej sytuacji na pewno jest to wielkim bohaterstwem dla wszystkich, którzy wytrwali do końca Powstania.
- Jako cywil budował pan barykadę, a kiedy pan wstąpił do Armii Krajowej?
Opowiadałem, że Powstanie mnie zastało na Kruczej ulicy 29. Bramy zamknięto, ludności już na ulicy nie było, ale samorzutnie ludność przystąpiła do działań, które w Powstaniu były potrzebne. Do budowy barykady na Kruczej ulicy przystąpiliśmy też. Barykada była między Wspólną a Żurawią. Byłem jednym z inicjatorów barykady, jako młody chłopak, osiemnastki jeszcze niepełnej nie miałem, osiemnaście lat. Kiedy dzień nastał, uznałem że trzeba być powstańcem, już nie cywilem, tylko powstańcem. Zgłosiłem się na ulicy Kruczej, pewno Krucza 10, tam było miejsce przyjmowania ochotników do Armii Krajowej. Tam się zgłosiłem, swój pseudonim wybrałem „Pepcio”, bo tak mnie chłopcy nazywali, dostałem opaskę, legitymację i do końca Powstania byłem w Armii Krajowej.
- Przydzielony do oddziału „Miłosz”.
Nie. Najpierw, ponieważ nie miałem przeszkolenia żadnego wojskowego, zostałem skierowany do przeszkolenia w zakresie posługiwania się granatami i bronią. Było to na ulicy Wilczej. Tam były chyba Tomaszowskie Zakłady Jedwabnicze i tam dostałem przeszkolenie z zakresu posługiwania się granatami. Po przeszkoleniu zostałem wcielony do oddziału wartowniczego i pełniłem służbę wartowniczą w różnych miejscach potrzebnych dla sztabu, również jako wartownik osłaniający rejon na ulicy Kruczej. Po tym przeniesiono mnie znów do oddziału saperskiego. W oddziale saperskim budowaliśmy umocnienia w różnych miejscach. Brałem też udział w podejmowaniu zrzutów. Którego to dnia było, to już nie pamiętam, ale w sierpniu były zrzuty aliantów, na Dolinkę Szwajcarską spadły. Dolinka Szwajcarska była w takim miejscu, że po jednej stronie, od strony Koszykowej byli Niemcy, natomiast powstańcy byli po stronie od Alei Róż i trzeba było poczekać do nocy, zresztą czy zrzuty były w nocy, w każdym razie zrzuty żeśmy ściągali z Dolinki Szwajcarskiej.
W działaniu oddziału saperskiego budowaliśmy barykady, umocnienia róg Pięknej i Alei Ujazdowskich. Potem oddział mój, można mówić nie oddział, bo pododdział, pluton, został przydzielony do batalionu „Miłosz” w rejon YMCA, można powiedzieć w kwartale ulica Prusa, Konopnickiej, Frascati i tam robiliśmy umocnienia. Do końca Powstania byłem w oddziale, batalionie „Miłosz”, w kompanii „Bradla”, w plutonie porucznika „Bończy”.
- Proszę opowiedzieć o walkach o YMCA i w okolicach Placu Trzech Krzyży.
2 września Niemcy w nalocie zbombardowali kościół świętego Aleksandra, Gimnazjum Królowej Jadwigi i pewno budynek, który szedł wzdłuż ulicy Prusa, a Gruba Berta, pocisk artyleryjski o wadze gdzieś około tysiąca kilogramów, spadł przed wejście do YMCA. YMCA była bastionem niemieckim, bardzo dobrze przez Niemców uzbrojonym i nie można było tego bastionu zdobyć, ale pocisk, który spadł z Grubej Berty przed wejście, spowodował, że nic nie było widać, to były tumany, jak zawsze po takim wybuchu, kurz i Niemcom pewno też zdmuchnął stanowiska ogniowe z parapetów. Jeden z naszych powstańców, nazwiska, imienia nie pamiętam, imię pewno było jego Stefan, a to było 2 września, znalazł się pod wejściem do YMCA i ja z kolegą zauważyłem, że coś takiego jest. Wtedy z kolegą „Wiktorem” robiliśmy umocnienia dla naszych powstańców.
- Jak się nazywał kolega „Wiktor”?
„Wiktor”, to Adam Kurzawiński. Żeśmy zobaczyli. Już teraz nie pamiętam, w każdym bądź razie, chyba powiadomiliśmy nasze dowództwo, że coś takiego jest, bo ten chłopak stał pod YMCA i machał ręką, żeby pójść z atakiem. Dowództwo już pewno wiedziało o tej sytuacji i nastąpił atak na YMCA. W ataku brałem udział, gdzieś można powiedzieć, w trzecim rzucie, nie bezpośrednio z miejsca, gdzie jest ulica Konopnickiej, róg Konopnickiej i Prusa, tylko kazano nam, może dla bezpieczeństwa, atakować YMCA od strony Prusa przez budynek, to kiedyś podobno własność Kiepury. Ale żeby się dostać do tego budynku, to trzeba było od strony Wiejskiej z Gimnazjum Królowej Jadwigi przeskoczyć na drugą stronę ulicy Wiejskiej do tego budynku. Stamtąd mój pododdział przeskakiwał do tego budynku. Mogę powiedzieć, że zdarzyła mi się rzecz, którą pamiętam do dzisiaj i uważam, że to było cudowne ocalenie, bo kiedy miałem przeskoczyć ulicę Wiejską, z nalotu niemieckiego gruz na ulicy Wiejskiej był, więc trzeba było nie po gładkiej drodze, tylko po gruzowisku przeskakiwać. Kiedy przyszła kolejka na mnie, że wyskoczyłem na ulicę, Niemcy musieli mnie zauważyć i nastąpiła seria karabinów maszynowych, jedna z sejmu, druga z Banku Gospodarstwa Krajowego. Nieraz teraz chodziłem w to miejsce i patrzyłem, czy to jest możliwe, żeby karabiny maszynowe mogły prowadzić ogień w to miejsce, ale chyba tak. Chciałem przebiec ulicę jak najprędzej, ale nie wiem, co się stało, potknąłem się na gruzowisku i upadłem i wtedy, można powiedzieć, że byłem w krzyżowym ogniu karabinów maszynowych. Jak upadłem, to coś jest takiego, że człowiek w chęci życia po prostu chce się spłaszczyć, a kule z karabinów maszynowych padały tak blisko, jak w deszczu człowiek jest i pada gruby deszcz. Był moment, nastąpiła przerwa serii karabinów maszynowych. Poderwałem się i chciałem przebiec do końca tą ulicę, ale znów się potknąłem, upadłem i znów seria z karabinów maszynowych. To były ułamki sekundy, które decydowały o moim życiu. I znów leżę, czekam. Stop, nie ma serii, poderwałem się drugi raz i mówię, raz, dwa skoki i jestem już po drugiej stronie ulicy. Tak że uważam to zdarzenie za coś, co po prostu cudem uszedłem z życiem. A były zdarzenia, że przecież nasi powstańcy znaleźli się w ogniu karabinów maszynowych i były takie zdarzenia, że serią karabinu maszynowego po prostu przepołowili człowieka. Jak dotarłem do YMCA, to już YMCA była zdobyta.
- Czy był pan uzbrojony w czasie Powstania?
Miałem butelki samozapalające. Dla wszystkich broni nie starczało i mój pododdział wykonywał właśnie różnego rodzaju umocnienia. Nie miałem broni, ale pod koniec Powstania, kiedy Niemcy nas już też zepchnęli z linii obronnej, z linii określającej nasze pozycje na ulicy Aleja Na Skarpie, przyjęliśmy znów obronę wzdłuż ulicy Marii Konopnickiej i wylotu ulicy Na Skarpie do Wiejskiej. Tam zaatakowały nas czołgi niemieckie, które wychodziły z sejmu. Dostałem wtedy butelki samozapalające i rzucaniem butelek samozapalających z budynku z piętra pierwszego trafialiśmy w czołgi niemieckie, czołgi się zaczynały palić i oni widząc sytuację zagrożenia, wycofywali się z powrotem do sejmu.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o akcjach, w których pan brał udział.
Może to była jedna sprawa. W drugiej akcji ataku niemieckiego na nasze pozycje, też od sejmu Niemcy wyszli z atakiem, w bramie ulicy Alej Na Skarpie pewno 3 byłem z granatami i z butelkami zapalającymi, a obok mnie był żołnierz Armii Ludowej. Udało nam się ten atak również odeprzeć. Pozycje nasze w dużej zabudowie pozwalały, że dotrwaliśmy do końca Powstania. Po poddaniu się dzielnic Żoliborza i Mokotowa widać było, że nie było już sensu dalej prowadzić walk i dowództwo podjęło decyzję o kapitulacji.
- Zostańmy jeszcze przy Powstaniu. Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich? Spotkał ich pan, tak?
Z Niemcami właściwie nie mieliśmy kontaktu, na naszym odcinku Niemców, przynajmniej ja, nie widziałem, żeby wzięto do niewoli. Były tylko takie sytuacje, że w jednym z ataków Niemcy wycofując się w pośpiechu, może byli też ranni, broń została przed tymi pozycjami naszymi w ulicy Marii Konopnickiej i trzeba było tą broń zdobyć. A jak Niemcy się zachowywali, to mówię, na naszym odcinku nie było takich sytuacji, żebyśmy mieli kontakt bezpośredni, widzieliśmy wziętych do niewoli. Jak każdy żołnierz, oni walczyli po swojej stronie, a my walczyliśmy po swojej.
- A jak ludność cywilna Warszawy reagowała na waszą walkę?
Na pewno ludność Warszawy… Już mówiłem o tym, wszyscy w Warszawie żyliśmy tym, żeby przyszedł taki dzień i moglibyśmy w Powstaniu wolność odzyskać. Ludność przyjęła Powstanie na pewno z aprobatą, bo entuzjazm to jest coś takiego, co się w innej sytuacji, natomiast z aprobatą i była całkowita pomoc ludności cywilnej w działaniach powstańczych.
Tak że ludność cywilna, mówię, z aprobatą moment wybuchu Powstania przyjęła, tylko myśleliśmy, że to będzie trwało krócej i będzie zwycięstwo. O tym że ludność z aprobatą przyjęła, to pomoc, kuchnie powstały od razu żywieniowe, sanitarne punkty. Nie potrafię powiedzieć, ale przecież to nie mogłoby być bez udziału ludności, poparcia przez ludność cywilną. A później, kiedy już coraz trudniej było, przez ludność cywilną były robione przekopy między domami, że można było nie wychodzić na ulicę, a długie odcinki przechodzić po prostu piwnicami. Tak że były to działania nie zawsze z rozkazu może, a z potrzeby też własnej obrony, bo przecież były zdarzenia bombardowania czy działań niemieckich w postaci ostrzeliwania przez Grubą Bertę, albo przez moździerze niemieckie, nazywano wtedy „ryczące krowy”. Ludzie sami też robili różne działania, że w wypadku gdyby dom został zawalony, żeby mieli drogę ewakuacyjną.
Dzisiaj na wybuch Powstania politycy mają różny pogląd, tylko chce powiedzieć, że ludność była bardzo patriotyczna, czekała na ten moment, czekała na moment, żeby flagi polskie można było wywiesić, żeby po prostu Polska była Polską, żeby wolność była. I tak było na początku Powstania, były flagi rozwieszone, czuło się rzeczywiście po długim okresie, bo to od 1939 do 1944 to nawet dokładnie nie wiem, jak w latach, chyba jeszcze pięciu nie było, ale na moment wolności i dlatego wszyscy, którzy byliśmy w Warszawie, uznają, że Powstanie Warszawskie było po prostu potrzebą, nie mówiąc już o sytuacji takiej, że pomagało to działaniom frontowym ze wschodu, bo Niemcy w Warszawie po Powstaniu znaleźli bastion, który mógł stawiać opór ofensywie ze wschodu, tak że politycy i wojskowi widzieli w tym pomoc dla działań ze wschodu. Ale wiemy o tym, że politykom to nie było na rękę i Powstanie musiało upaść.
- Jakie były warunki w czasie Powstania? Jaki był dostęp do żywności?
Żywności było coraz mniej. Z początku było, chociaż to okupacja była, ale ludzie pogromadzili zapasy żywnościowe, można powiedzieć, że było nieźle, ale potem czym dłużej Powstanie trwało tym coraz gorzej było z wyżywieniem. Również i z naszego oddziału byli wysyłani powstańcy, w tym może i ludność cywilna pomagała, do zakładów Haberbuscha, nie brałem w tym noszeniu, po owies. Karmiono nas polewanką z owsa, cukrem nieraz okraszoną. Jak było to, miałem pierścionek na palcu, pierścionek zrobiony też z przedwojennych dwóch złotych, z symbolami okupacji, przez grawera zrobiony i ten pierścionek mi, nie wiem nawet kiedy, palce były już tak chude, że gdzieś się zsunął, więc dowód, jak było trudno z wyżywieniem. To jak zasłyszałem, jak było z wyżywieniem. W sytuacji, kiedy nasze oddziały zajęły pozycje niemieckie po drugiej stronie Konopnickiej, w każdym razie w budynkach Frascati, Pułkownika Nullo, to były domy nieduże i koledzy kiedyś kota złapali. Kota jak zająca oprawiono i żeśmy kota zjedli, a żeby się nie dzielić za bardzo z innymi, to tylko ci, co wtajemniczeni byli, że taka dodatkowa racja żywnościowa nam się trafiła. W tym chyba był i „Wiktor”, którego wspominam, bo to był kolega z drużyny. Sytuacja żywnościowa zmuszała do takiej rzeczy, jak dzisiaj nieraz opowiadają ludzie. Mówię, co jadłem. Kota.
Miałem ubranie powstańcze, nie panterkę, ale kombinezon, granatowy kombinezon. Oczywiście beret. Granatowy kombinezon, opaskę i beret. I to był mój mundur.
Nie wiem, skąd dowództwo kombinezony miało, ale dla odróżnienia nas od ludności cywilnej, trzeba było jakoś przecież Powstańców inaczej ubrać. Nie dla wszystkich starczały panterki. Ci, co byli na linii pierwszej frontu, to i hełmy były. Nie miałem hełmu, nie miałem panterki, a moją bronią były granaty i butelki samozapalające. Znów, granaty, wiem, robiono na Kruczej ulicy, to była Krucza pewno 9, tam była wytwórnia granatów. Granat taki to pewno zaczepny granat, był nazwany sidolówka, blaszak, bo granat obronny to jest granat, który ma grube kosteczki pancerne. Czy tam wykonywali te granaty, to nie wiem, ale wiem, że my po sidolówki chodziliśmy na ulicę Kruczą i to była Krucza pewno 9.
- Jaki był dostęp do higieny?
Z początku filtry działy, to było nienajgorzej, ale potem już wody nie było. Już nie przypominam sobie, czy w ogóle myśmy się myli pod koniec Powstania. Nawet wcześniej, bo kiedy filtry nie dostarczały wody… Wodę znajdowano w różnych miejscach, gdzie pewno z dawnych… W kamienicy, gdzie my mieszkaliśmy, Krucza 29, też była studnia, nieużyteczna, ale w czasie Powstania, ponieważ to było kilka, może kilkanaście metrów w głąb, to wodę jakąś, czy to woda, w każdym bądź razie jakaś ciecz była, którą się wydobywało i to też służyło do codziennych potrzeb.
- Czy miał pan kontakt z rodziną?
W czasie Powstania nie miałem kontaktu. W momencie, kiedy się zgłosiłem do oddziału, nie miałem kontaktu, dopiero, kiedy kończyło się Powstanie i wiadomo było, że pójdziemy do niewoli, otrzymałem przepustkę dla zobaczenia się z rodziną, a po to żeby się pożegnać, bo rodzina z ludnością cywilną miała wyjść i wyszła, a ja miałem pójść do niewoli. Poszedłem do domu, pożegnałem się z rodziną, ale już do oddziału nie wróciłem. Nie dlatego, że nie chciałem, tylko los, znów zdarzenie, to było drugie zdarzenie wielkie losowe, że spotkałem kolegę swojego, podążając Kruczą ulicą do Wilczej spotkałem kolegę Jurka Hindelewicza. On miał dwa lata więcej, ale już w konspiracji działał i można powiedzieć, że był dorosłym, bo chodził w konkury do dziewczyny mego kolegi, w każdym bądź razie taką objawiał wielką dorosłość przede mną. Kiedy idąc Kruczą ulicą spotkałem jego, patrzę, a on w ubraniu cywilnym, ja jeszcze w swoim uniformie powstańczym i pierwsze słowa do niego: „Jurek, co ty?” A on do mnie: „A ty dokąd?” Mówię: „Do oddziału. A ty?” I on wtedy poważnie: „Słuchaj, myśmy przysięgi dochowali, a teraz ratuj głowę swoją. Widziałeś, co Niemcy zrobili na Woli?” Dlaczego tak powiedział? Niemcy, rzekomo i alianci, podpisali, że powstańcy będą traktowani jak oddziały alianckie, ale czy Niemcom można było wierzyć? Więc mówi: „Widziałeś, co Niemcy zrobili na Woli?” Argument, że myśmy przysięgi dochowali, a teraz ratuj głowę swoją, bo to jest sytuacja właściwie taka, że z przysięgi człowiek, nie wiem, ale wtedy mi się wydało i pewno tak jest, że może być zwolniony. Pożegnaliśmy się, on w swoją stronę, ja w swoją. Przyszedłem do domu, przebrałem się w ubranie cywilne i o zmroku wyszedłem z rodziną przez barykadę koło Politechniki na zewnątrz.
- Proszę powiedzieć jeszcze, czy miał pan czas wolny w czasie Powstania?
Były momenty, że…, tak samo chłopcy z barykad, bo na barykadzie nie można przebywać dwadzieścia cztery godziny, był też przecież określony czas na to, żeby być na barykadzie i żeby odpoczywać. Tak samo i dla naszych oddziałów pomocniczych, jak my robiliśmy umocnienia, ale zawsze w sytuacji, kiedy była nagła potrzeba, to nie było, że się śpi, że się je, tylko nagła sprawa. Jak właśnie czołgi nas zaatakowały niemieckie, to od razu był alarm i trzeba było wyjść na pozycje, nawet bez broni, ale z granatem, z zapalającą butelką i też coś robić, wiec na pewno byliśmy potrzebni. Jak mówię, Niemcy weszli czołgami od sejmu w ulicę Konopnickiej, zrzutami butelek samozapalających zmusiliśmy Niemców do odwrotu. Tak że były chwile, że można było odpocząć. Były momenty, pamiętam, na Prusa ulicy żeśmy robili umocnienia, tam był budynek parterowy, długi, kończył się i naszymi strzelniczymi w oknach stanowiskami. Niemcy mieli doskonałych, wyborowych strzelców i potrafili w okienko wielkości karty od gry strzelić i ze skutkiem, że zabić powstańca. Więc żeby się też uchronić i obserwować, to nieraz w formie lusterka się robiło obserwacyjne kombinacje, że nie patrzył żołnierz przez strzelnicze okienko, tylko w lustro i obserwował z kątowego odbicia. A tam znów, jak mówię, były takie sprawy, że Niemcy nas nieraz obrzucali pociskami z granatników. Byliśmy już tak przyzwyczajeni do tego ostrzału, że jak pocisk z granatnika pierwszy spadał, to patrzyło się, gdzie on spadnie, czekało się na następny, jak następny padł bliżej, to trzeba było się chować. Jak następny pocisk z granatnika, nie granat, tylko z granatnika, upadał dalej, to znaczy ostrzał będzie oddalający się i wcale żeśmy nie uciekali, tak już żeśmy się oswoili z taką sytuacją nieraz.
- Czy uczestniczyliście w życiu religijnym?
Religijne moje uczestnictwo było, że przysięgę składałem na Kruczej, odprawiały się msze święte i mój akces zgłoszenia się do oddziału powstańczego jeszcze nie czynił mnie żołnierzem zaprzysiężonym, więc trzeba było przysięgę złożyć. I tam, nie pamiętam któryś numer, w podwórku msza się odbywała, chyba to była Krucza, na pewno zresztą na Kruczej ulicy msza i tam przysięgę złożyłem. Na początku Powstania, nie wiem, która to była, czy niedziela, czy dzień, w każdym bądź razie ksiądz… Księża byli, jak ktoś chciał komunię przyjąć, bo były i sprawy takie przecież, że byli ranni, tak ranni nieraz, że to była sprawa nie do uratowania, więc trzeba było, żeby ksiądz był i na moment ostatni duchową pomoc okazać w wierze katolickiej. Były i śluby. Nie byłem na takim ślubie, ale wiem, że była para u nas zakochanych bardzo i chyba wzięli ślub.
- Czy czytał pan prasę podziemną, albo słuchał radia?
Prasę podziemna żeśmy czytali. Prasa podziemna docierała na odcinku, gdzie byłem, znów mówię, pozycje nasze do odpoczynku między Wiejską a Konopnickiej w podwórku głęboko, więc codziennie dostawaliśmy „Biuletyn Informacyjny”, który mówił nam o różnych sprawach, o decyzji rządu londyńskiego, o zbliżającym się froncie na wschodzie, również o sukcesach na zachodzie armii aliantów. Tak że prasa była. Jak opowiadam, to mogę tylko powiedzieć znów, kiedy się zbliżał koniec Powstania, nas Niemcy już później, prawdopodobnie przez zawarte umowy, mieli traktować jako kombatantów, natomiast oddziały Armii Ludowej były stale traktowane jako
polnische banditen i oddział Armii Ludowej, który na tym odcinku występował, oddział, który przyszedł ze Starówki, tak mi się wydaje, był rozlokowany na pozycjach, gdzie był batalion „Miłosza”, więc pamiętam rozmowy: „Koniec Powstania, co dalej?” Więc oni uważali, że trzeba uciekać przez Wisłę, płynąć na drugi brzeg Wisły. Pamiętam, że mnie zadali takie pytanie: „Słuchaj, idź z nami.” Powiem, że ponieważ nie miałem…, były wielkie opory, żeby się poddać i iść do niewoli i byłem gotów też z nimi Wisłę przepłynąć. Nie zrobiłem tego, bo po prostu pływałem, ale słabo. Drogi nasze się rozeszły. Po wojnie jedna z koleżanek, dziś już nie żyje, opowiadała, że tym oddziałom Armii Ludowej wręczono legitymacje Armii Krajowej i wyszli jako powstańcy Armii Krajowej.
- Jak się nazywała ta pani?
„Sarenka” miała pseudonim. Wolska z męża. Musze się czasem mocno namyśleć, bo już wiek nie pozwala na to, żeby od razu.. W naszym środowisku batalionu „Miłosz” była znana, bo kiedy się znów zawiązała sprawa powstania już środowiska Armii Krajowej, to ona była też jedną z osób aktywnie działającą na rzecz skonsolidowania tych ludzi.
- A co się stało z panem po Powstaniu?
Wyszedłem z ludnością cywilną, z rodziną, ale idąc od granic miasta, wtedy granice miasta były na Ochocie, w miejscu, gdzie dzisiaj bazar jest, Hala Banacha, tam jest barykada i dalej za pomnikiem „Barykada 1939 roku” działki były po prawej stronie. Głód był taki, że ludność szła konwojowana w taki sposób właściwie, że Niemcy co pewien czas mieli swoje posterunki, żołnierze niemieccy byli rozstawieni co pewien czas i pilnowali tego, żeby ludność szła w kierunku Okęcia. Ale głód jest czynnikiem, że człowiek nie patrzy, że może być zastrzelony czy coś, grupa ludzi, którą myśmy szli, rzuciła się spontanicznie po jedzenie. Jakie jedzenie? Pomidory, ziemniaki można też, do plecaka żeśmy załadowali. Jak żeśmy załadowali, to poszliśmy dalej w marszu ludności cywilnej też do niewoli. Wyszliśmy z wolnej Warszawy na teren niemiecki, więc można powiedzieć, znów do niewoli. Przeszliśmy wiadukt, który do dzisiaj jest, na Grójeckiej ulicy.
Już był zmrok, nie zmrok, a wieczór był wtedy. Korzystając z, prawdopodobnie to byli niemieccy żołnierze rozstawieni w dość dużych odległościach od siebie, kolegę namówiłem i żeśmy z tłumu ludzi skręcili w prawo, a tam były doły po wydobywaniu kiedyś prawdopodobnie gliny na cegły i żeśmy szybko wyskoczyli z tłumu ludności, w bok i zmrok nas uratował. Ale to jeszcze nie koniec, bo idziemy dalej i idzie niemiecki patrol. Ludność koło Warszawy była zastraszona, że jeśli dadzą pomoc komuś z Warszawy, to będą rozstrzelani tak samo jak tych, co z Warszawy mieli iść do obozu, a uciekli, więc że wszystkich rozwalą. Na ten moment, że widzieliśmy, jak patrol niemiecki szedł, skryliśmy się do domostwa. To były baraki, ludność, która kiedyś pracowała u Hozera, to były zakłady, które nasiennictwem się zajmowały i dla swoich ludzi zatrudnionych w zakładach były właśnie sklecone baraki. Skryliśmy się w baraku w sieni. Wyszedł człowiek i do nas: „Panowie – chwila była, że patrol przeszedł – ja was proszę, opuśćcie mój dom, bo mnie grozi, tak samo i wam, rozstrzelanie.” Ubłagaliśmy go po prostu, żeby nas przetrzymał przez noc, a my rano pójdziemy, tylko teraz w nocy, gdzie pójdziemy, przecież to jest sytuacja absolutnie niemożliwa, żeby [iść]…, w każde wyjście możemy spotkać patrol. „Niech pan nas umieści – mówimy – gdzieś w chlewiku, na górze, niech pan przetrzyma nas przez noc.” On nas przetrzymał. Mało tego, że przetrzymał, to było tylko jedno pomieszczenie, oni sami mieszkali, dzieci tam były, nam na podłodze... znów położyliśmy się. Ale to spanie, że jeszcze na podłodze się człowiek się położył i w ubraniu i wszyscy tam, u nas były i łóżka, to domownicy się położyli na łóżkach, ale w jednej izbie…
Wielką dla nas było naprawdę radością, jak żona właściciela mieszkania zgotowała ziemniaków. Nie wiem, czy ziemniaki były czymś okraszone, czy nie, ale w każdym bądź razie to było jedzenie, które mi w życiu tak nie smakowało, jak wtedy, po głodówce powstaniowej, ziemniaki. Dotrwaliśmy tam do rana, wyszliśmy i trafiłem do rodziny swojej, którą miałem na Okęciu i oni mnie przyjęli. Zresztą nie tylko mnie, i matkę moją i dwie siostry. Mieszkaliśmy u rodziny na Okęciu.
- A jak matce się udało wyjść?
Matka, jak zobaczyła, że uciekam z kolegą, nie wiem, co mamę spowodowało, że mama siostry za rękę i również za nami. I wszyscy żeśmy się uratowali. Byłem wtedy nawet, co będę mówił, mogliśmy i biec, a mama nie taka stara i nie taka młoda, bo tylko czterdzieści cztery lata miała, bo w dziewięćsetnym roku urodzona, pamiętam, ale uważałem, że mama nam przeszkodzi w ucieczce. Wszyscy żeśmy w tym domu, w jednej izbie, udzielił nam. Zawsze wspominam, że musiał to być bardzo szlachetny człowiek, który się kawałkiem miejsca, który miał, podzielił i przenocował nas.
A potem mieszkaliśmy u rodziny i znów, żywności już na Okęciu było dużo, bo w koło badylarze, więc nikt nie zbierał kapusty, burków, ziemniaków, a odbiorcą przed tym była Warszawa, wiec jedzenia było, tylko nie było czym palić, więc ludność chodziła w Aleję Krakowską, dzisiaj, gdzie są zakłady, przed wojną to były Państwowe Zakłady Lotnicze i chyba tam była wytwórnia silników, chyba Skoda tam swoją miała siedzibę. Chodziło się tam po drewno. Wybierało się, bo Niemcy wysadzili w powietrze fabrykę Skoda i wybierało się ramy okienne drewniane, coś żeby można było palić. I poszedłem też, żeby przynieść na opał drewna i zostałem złapany w łapance. Niemcy z jednej strony, z drugiej, zamykają ulicę i łapanka, do budy. Szok! Człowiek przeżył okupację, Powstanie i teraz w łapance nie wiadomo co dalej.
Znów nowy etap się zaczął. Wywieziono nas do Warszawy, żeby robić pewne sprawy. Dzisiaj w budynku, gdzie mieści się Ministerstwo Sprawiedliwości, w czasie okupacji był budynek policji niemieckiej. Na Szucha było Politzei Gestapo. I jak wiem, teraz już z opowiadań, było komando złapanych w łapance, którzy coś robili na Szucha, wywozili jakieś skrzynie, prawdopodobnie dokumenty gestapo, a my znów skrzynie ładowaliśmy w Kryminal Politzei. Ale to krótko. Przerzucili nas potem na Górnośląską ulicę, tam żeśmy nocowali i wyprowadzono nas na pierwszą linię frontu, na sam brzeg Wisły i kopaliśmy Niemcom okopy, rowy dla piechoty, po prostu ciąg rowów, stanowiska ogniowe w nocy. Nie robiliśmy tego w dzień, ale w nocy. Była sprawa, że którejś nocy nastąpił ostrzał odcinka, gdzie myśmy kopali umocnienia, to było koło Mostu Poniatowskiego, dokładnie na terenie Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego, było kiedyś WTW. Była sprawa bardzo trudna, bo znów stale nie wiadomo, co Niemcy z nami zrobią.
- Czyj to był ostrzał? Kto strzelał?
Z drugiej strony Wisły, z praskiej strony, z Saskiej Kępy zauważono widocznie jakieś ruchy. Żeby przeszkodzić w robieniu umocnień, nie wiem, czy wiedzieli, że to robią Polacy, czy nie. Mogli się domyślać, prawda, że to nie Niemcy, może nie żołnierze niemieckiej saperki, ale. I nastąpił ostrzał z granatników, z moździerzy. Tylko chcę powiedzieć, że Niemcy nas tam traktowali bardzo źle i Niemiec, który nas pilnował, sam byłem już w dołku, wykopałem na pewna głębokość, ale coś mu się nie spodobało, prawdopodobnie że za wolno kopię, zeskoczył i:
Polnisch schwein, polnisch hund! i zaczął mnie bić po twarzy i kopać. Powiem, że życie w czasie Powstania to uważałem, że ma wartość, ale tam to była już sytuacja taka, że pomodliłem się i mówię: „Boże, żeby tak artyleria zaczęła, tutaj ogień położyła, może zginę, ale i ten łobuz też zginie.” I jakby zaczarowana jakaś sprawa, następuje za chwile ostrzał z moździerzy.
To też jest taka sprawa, że ci, którzy zetknęli się z frontem, to wiedzą, że moździerz jest blisko linii frontu i nieraz jak ładowana jest lufa, to ucieka moździerz do tyłu, spłonka się zapala i słychać jak spłonka „pyk”, wtedy ładunek wybuchowy zaczyna działać i moździerz leci. Więc słychać było „pyk”, spada jeden moździerz, za chwilę „pyk”, drugi moździerz, ale jak opowiadałem w czasie Powstania, patrzyło się, w którą stronę padają moździerze. Patrzymy, że idzie w naszą stronę, ale uciekać nie można, jesteśmy pilnowani. I za chwilę po prostu kanonada, idzie nawała ogniowa. Od Wisły, od brzegu samego Wisły w głąb idzie nawała ogniowa, po prostu co metr spada pocisk, tak gęsto spadają pociski. Nie wiem, znów cud. Jak się zbliżała nawała ogniowa, nie uciekałem, ale poderwałem się i po prostu pod ogień poszedłem. Ponieważ nawała ogniowa prowadzona była od brzegu Wisły w głąb lądu, to ja w kierunku pod ogień i dochodzę i woda, wiec dalej nie mogę uciekać. Nawała ogniowa przeszła i w pewnej chwili znów. Jak prowadzą działania, artyleria czy coś, musiał ktoś palec podnieść, cisza, ale cisza, jak mówią ludzie, grobowa, po nawale.
Więc wracam z powrotem do miejsca, gdzie kopaliśmy. Idę rowem łącznikowym, rowem piechoty i w pewnym momencie się potykam. Potykam się, jeden trup, jeszcze wtedy nie wiedziałem, trup naszego Polaka. Idę dalej, potykam się znów, bo to noc i Niemiec był, w nawale ogniowej zginął, ten Niemiec, co mnie kopał, co mnie znieważał. Są nie wiadomo czy ranni, czy zabici, więc znów po polsku pogadaliśmy, trzeba wołać pomoc i ktoś pobiegł po niemiecką pomoc. Przyszła niemiecka pomoc, wzięła Niemca, a nam kazali zakopać Polaków. Ale to nie koniec. Żeśmy w głąb się oddalili i wcześniej nam powiedzieli, że jeśli jednego Niemca zabiją, to nas dziesięciu rozstrzelają. Nie była to przecież sprawa, że my wywołaliśmy, właściwie bezpośrednio nie, tylko działaniem kopania umocnień, sprowokowaliśmy, że nastąpił ostrzał. Taka była nasza wina.
Wyprowadzili nas, kazali się ustawić w dwójki i ponieważ dziesięciu miało być rozwalonych, to nie pamiętam czy do pięciu, czy do dziesięciu, bo wystąp. Może nas tam było stu, już nie pamiętam, więc co dziesiąty miał wystąpić. I tak było. Odlicz. Wystąp. Po niemiecku, myśmy po polsku, ale przecież znów niektórzy Niemcy mieli dobrze opanowany język polski, tylko się nie przyznawali do tego. Co dziesiąty wystąpił. Wiadomo było, właśnie to wystąp ludzi na rozwałkę przeznaczają. Chwale się tutaj, ale była taka sprawa, że spałem w nocy, znów, miałem stale osiemnaście lat, spał obok nie na Górnośląskiej i wcześniej w komando, co myśmy byli, obok mnie był pan, który był żonaty, miał dzieci, opowiadał mi o swoim domu… Właściwie on się żalił, że zostawił w domu żonę i dzieci, nie wiem, mnie bardzo żal ogarnął, że on ma kogo zostawić, że szkoda, żeby on zginął. To znaczy wtedy pamiętałem nasze rozmowy. Jak padło na niego, to go wziąłem za ramię i odsunąłem i wyszedłem za niego do grupy przeznaczonej na rozwałkę. To dzisiaj może się komuś wydawać nienormalne. Było to nienormalne, ale sobie pomyślałem: „Boże, mam osiemnaście lat, mama popłacze i na tym się skończy, ale on przecież ma żonę, dzieci. To jest tragedia.”
Wyszliśmy, dziesięciu, wystawili nas gdzieś pod mur i kopiemy doły. Normalnie dołek się kopie na…, wiadomo, tylko potem po strzale, hop do dołka i koniec, taka sprawa. Wykopaliśmy już dołki gdzieś do kolan i przyszedł Niemiec, oficer, pogadali, porechotali i [
Raus] raz. Nie było rozwałki. Tam się tak skończyło, a potem nas przerzucili znów do Dziekanowa, tam żeśmy…
- Proszę opowiedzieć, kiedy były te wydarzenia w Warszawie?
Te wydarzenia w Warszawie były jeszcze w październiku, bo mnie złapali w październiku. Pod koniec gdzieś pewno października.
- Jak wyglądała Warszawa wtedy?
Wyludniona. Pusto. To zresztą robinson warszawski, na pewno wiecie, byli tacy, co się pochowali, szczególnie ludzie narodowości żydowskiej, nie mieli szansy wyjścia. Też się zetknąłem z taką sprawą, bo w czasie Powstania u nas przebywało dwóch Żydów, [Marian i Bolek], uwolnionych z Gęsiówki. Ale to już nie moja sprawa. Mój pobyt w komando się nie skończył, to jest dopiero odcinek, epizod, niewolniczej pracy. Ale chcę opowiedzieć, że jeszcze w czasie Powstania zdarzyło się w moim domu, nie wiem, którego to dnia Powstania, piątego, czy coś, przyszło dwóch Żydów do mego domu, do domu moich rodziców i poprosili o to, żeby pozwolono im mieszkać. To byli Żydzi uwolnieni przez powstańców z Pawiaka. Tam był oddział na Pawiaku nazywany chyba Gęsiówka i to byli krawcy żydowscy, przetrzymywani, bo Niemcom byli potrzebni. Nie wiedziałem też długo, że tam był i oddział kobiecy. Dowiedziałem się dopiero z fotografii na Długiej, urządzonej przez Związek Powstańców Warszawy, że też i kobiety tam były uwolnione. Ale mówię o tych dwóch mężczyznach. Obaj mieli tak semicki wygląd, szczególnie jeden i mama pozwoliła im zamieszkać u nas i mieszkali przez cały czas Powstania. Ale kiedy Powstanie się, wiadomo, musiało skończyć tak, jak się skończyło, to oni nie mogli wyjść z Warszawy, bo wyjście ich z ludnością cywilną od razu Niemiec na pewno by, jak było to przyjęte,
Kam , na bok i samosąd. Kończyło się takie sprawy po prostu od razu rozwaleniem. Więc oni nie mogli wyjść z Warszawy i urządzili sobie miejsce, bunkier, jak nazywano, dla przetrwania aż przejdzie front. Urządzili sobie na ulicy Twardej, gdzie jest [wybudowane] kino Delfin, coś takiego. To jest budynek ładnie stojący, dzisiaj już i obok, ale jeszcze długo, długo to był jeden budynek na ulicy Twardej pośród gruzowiska. Więc oni sobie tam urządzili w piwnicach zwalonych domów, kilkanaście osób tam przetrwało czas od zakończenia Powstania do 17 stycznia. I spotkaliśmy się. Spotkaliśmy się 17 stycznia na Kruczej [29], w domu, gdzie mieszkałem. Bo z obozu już nie czekałem na ofensywę radziecką, tylko w obozie co przebywałem i Niemcom robiłem umocnienia, jak obóz przeniesiono do Dziekanowa, była sytuacja, że nie robiliśmy umocnień na pierwszej linii frontu tylko…, ktoś kto się orientuje, że wojsko organizuje obronę, że jest pierwszy pas obrony, drugi, może nawet trzeci, i była sprawa, że my robiliśmy umocnienia już nie na linii Wisły, tylko w głębi, gdzieś na drugiej linii obrony, czy trzeciej linii obrony.
Wystawili nas do kopania. Nam zawsze, znów, po głowie chodziło, że trzymają niewolników, bo jesteśmy potrzebni, to już jest grudzień, październik minął, cały listopad, jest grudzień, Boże Narodzenie się zbliża, więc stale wiadomo było, że ofensywa musi ruszyć, a jak ruszy, to nas rozwali, po co im niewolnicy. Z młodym człowiekiem dogadaliśmy się, że we dwóch będzie nam jakoś… Rodzinę miał w Laskach, więc było, że on do Lasek miał blisko, a ja przez to, że on do rodziny, jak uciekniemy z obozu będziemy mieli jakieś oparcie na pewno u przyjaznych ludzi. Jak nas wystawili, rozdzielił nam po pięć metrów kopania rowu, żołnierz niemiecki, Ślązak, po polsku gadał: „Pieruna, wy pamiętajta, żeby żaden z was nie uciekł, bo jak który ucieknie, to mnie rozwalą.” Dobrze, on swoje, a my swoje. Z kolegą się ustawiliśmy, jak było ze sto metrów rowu, po pięć metrów, może pięćdziesiąt, na końcu rowu, a wartownik chodził od jednego końca do drugiego. Można powiedzieć ruchem…, nie przystawał, tylko to była cyklicznym, powtarzającym się. Jak on był koło mas, się obrócił i poszedł w tamtą stronę, to myśmy wyskoczyli z rowu i ile sił w nogach, niedaleko był las, do lasu, zresztą wzgórek był i ile sił w nogach wiałem. On nas zauważył potem i zaczął strzelać, ale nieskutecznie. A my dopadliśmy lasu i koniec, jest wolność. Potem jeszcze po drodze felt żandarmeria jechała na łaziku, my przycupnęliśmy. Poszliśmy do jego rodziny, dotarliśmy i w Wigilię Bożego Narodzenia dotarłem okrężną drogą przez Włochy na Okęcie. A potem 17 stycznia na Kruczej z Żydami się spotkałem. Losy zupełnie, prawda, można powiedzieć, nienormalne. Oni był trochę w Polsce i wyjechali z Polski.
- Gdzie pan zamieszkał, jak pan wrócił do Warszawy?
Jak na Boże Narodzenie przyszedłem, to mieszkaliśmy nadal u rodziny na Okęciu, a potem w maju wyjechałem do Częstochowy, bo przecież o pracę było bardzo trudno, żadnych zakładów, można powiedzieć, że władza organizowała, lokowała, władza lubelska znaczy. Bo to jest sprawa, że w Polsce, żeby władza była mądra, jednolita, może byłoby nam lepiej, ale jest zawsze podzielona.
- Czy mieszkanie w Warszawie na Kruczej przetrwało Powstanie?
Powstanie przetrwało. Dom był, oficyna środkowa zbombardowana przez ryczące krowy chyba, bo była zawalona i też mama się uratowała w dziwny sposób, bo jak się strop zawalił, to belka stropowa oparła się o podłogę i mama ze strachu się widocznie nachyliła i przez to życie uratowała.
- Jak długo pan został w Częstochowie?
W maju rozpocząłem tam pracę. Pracowałem w czasie już okupacji w prywatnym warsztacie w Alei Niepodległości 112. Tam był w suterenie warsztat mechaniczny i robiliśmy części dla niemieckiego przemysłu, nawet bardzo precyzyjne rzeczy robiliśmy, bo tolerancja była w jednej z części, nie wiem, czy ktoś wie, poniżej jednej setnej, siedem mikronów. Robiło się tak, że wychodziło się z tolerancji siedmiu, wystarczyło jeden mikron, ale jeśli to były części do samolotów, czy w ogóle do ruchomych, bo to chodziło właśnie o pewne takie sytuacje, to już trwałość mechanizmu, w którym to pracowało, nie była taka jak norma to przewidywała, taki mały sabotaż. Też była sprawa, że w tym warsztacie Żydzi pracowali. Nikogo nie zadenuncjowano. Przetrwali do wybuchu Powstania. Skończył mój kolega wtedy z czasów okupacji, niecałe osiemnaście, Fredek Zawistowski, studia skończył prawnicze, pozycję zajął jakąś. W każdym bądź razie, mówię, o tyle że pracowali tam, kilkoro Żydów, tam są piwnice, więc nas było kilkanaście osób, ale chyba ze troje było Żydów. Więc Fredek na pewno, tam przychodziła Żydówka lutowaczka, jeszcze ktoś, ale te dwie osoby. Lutowaczkę zapamiętałem, bo ładna kobieta, a Fredek był moim kolegą. Losy. Jak był film polski „Polskie drogi”, to Polskie drogi były i nadal są nie takie proste. [Pracował też Janek Madejski – syn pułkownika lotnictwa – po wojnie profesor].
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem, to była sytuacja, że mieszkałem na Okęciu, pracy nie mogłem dostać, ale pracowałem w warsztacie mechanicznym, właścicielem był mój znajomy Niemczyk Jerzy. To jest willa, do dzisiaj stoi ta willa 112 Aleja Niepodległości. Właściciele już nie odzyskali willi… On, kiedy wojna się skończyła, jako przedstawiciel władzy, uruchomił fabrykę w Częstochowie. To był w ogóle rzutki człowiek, inżynier, mechanik. Uruchomił fabrykę i potrzebował ludzi i mnie powiadomił, żebym przyjechał do Częstochowy. Pojechałem do Częstochowy, zacząłem pracować w fabryce, jeszcze niepełny rok, ale osiemnastoletni nadal, młody człowiek, z niewielkim doświadczeniem i drugi mój kolega. Postać też ciekawa, bo w czasie okupacji on był w oddziałach lewicy i był w plutonie, jak mi opowiadał, egzekucyjnym, oprócz tego, że pracował w warsztacie. Żeśmy w fabryce pracowali, fabrykę uruchomił Niemczyk i tam byłem brygadzistą, a Rysio [Feliksiak] też. Mówię, mieliśmy, ja dwudziestu ludźmi kierowałem, dziewiętnastoletni chłopak, on tez miał tyle samo lat i fabryka robiła mądre rzeczy, bardzo mądre rzeczy.
Potem została upaństwowiona, bo do pięćdziesięciu ludzi z początku po wojnie, takie zakłady mogły być prywatne. Nie tylko że prywatne, ale państwo wspierało naszą fabrykę, bo myśmy robili części, które były konkurencyjne w stosunku do wyrobów niemieckich Piktlera. Była niemiecka firma Piktler, automaty robiła i była angielska firma Herbert i myśmy podjęli się robienia tych samych elementów, tych samych głowic do gwintowania i maszyny były sprowadzone z Anglii, z Francji, z Niemiec, właściwie z Francji nie, ale z Ameryki z Cincinnati dla produkcji. Wspierano prywatną firmę, która robiła dla gospodarki państwowej, narodowej, rzeczy, w których trzeba było dolary płacić, to my robiliśmy bez dolarów. Obchodziliśmy oczywiście 1 sierpnia. 1 sierpnia w środowisku warszawskim, bo tam był [Niemczyk] Kierp właściciel fabryki, jego współwłaściciel Kozłowski, potem mistrz Rongiers i nas dwóch brygadzistów. 1 sierpień, to się zawsze z kieliszkiem obchodziło.
Była sprawa, że przyszła sprawa mnie wcielić do, to znaczy normalnie przyszedł okres poboru. Jestem na komisji poborowej, „Urodzony?” „5.10.1926.” „Miejscowość?” „Warszawa.” „To co, brałeś udział w Powstaniu?”, już wiadoma była sprawa, „To co, brałeś udział w Powstaniu?” „Nie.” „To co, siedziałeś w piwnicy?” „Tak.” Rok 1946, 1947 wiadoma sprawa, Akowcy są przecież, można powiedzieć, na marginesie. Ale powołano mnie do armii. Powołano mnie do armii i znów była sprawa, że normalnie w poborze raz mnie reklamowano, właściciel fabryki był ustosunkowany i we władzach Częstochowy z komendantem garnizonu, Warysiak był komendant garnizonu, „Niech on przyjdzie, ja go zobaczę.”, bo mnie przedstawiono jako jedynego żywiciela rodziny, a faktycznie rodzice nie pracowali i rodziców z pracy w Częstochowie wspierałem finansowo w Warszawie, bo starzy nie mieli pieniędzy. Przyszedłem do komendanta garnizonu, pułkownik Warysiak… Jak przyjmował defiladę, ale na koniku, to jeszcze w konwencji przedwojennej się działo. Przychodzę do niego, mówię, że jestem od inżyniera Niemczyka, „To co? Nie chcesz służyć w wojsku?” „Nie panie pułkowniku, chcę służyć, ale warunki mi nie pozwalają, mam rodzinę i muszę utrzymywać.” „No dobrze, to odroczkę dostajesz.” Była odroczka.
Ale były i inne sprawy ciekawe, bo w Częstochowie właściciel fabryki, Niemczyk, nie wiem w konspiracji, jak był zaangażowany, ale w każdym bądź razie mieszkałem z kolegą Feliksiakiem w jednym pokoju, „Chłopaki, tu mój kuzyn przyjdzie i trzeba mu pozwolić pomieszkać.”. Dobra. Rok 1946. Młody chłopak przychodzi taki jak my, może z rok starszy. Potrzebował w szpitalu być i musiał gdzieś mieszkać, więc myśmy mu dali. Nie wiedzieliśmy jeszcze o co chodzi, a on z lasu przyszedł. Jak się podkurował, to „Chodźcie ze mną do lasu.” Władza ludowa, nie wiadomo było, jak patrzeć na nią, ale mieliśmy swoją pracę i jeden z moich przełożonych, mądry człowiek, Kozłowski, bo to był kuzyn mojego kolegi Feliksiaka, który był w lewicowych oddziałach i był w plutonie egzekucyjnym, broń miał bardzo długo jeszcze po wojnie, więc powiedzieliśmy jemu, że ten, co mieszka u nas, z lasu przyszedł, a on krótko: „Nie ważcie się! Wojna się skończyła, a teraz trzeba pracować.” On poszedł do lasu, a my zostaliśmy. Takie były czasy. Rysio w pewnym czasie… Rysio miał ze sobą pistolet. Z fabryki [ludzie] wyszli, to myśmy kartkę rozwieszali na ścianie i strzelanie żeśmy sobie urządzali, nikogo w fabryce nie było, można było poćwiczyć. Ale była sytuacja, że panienki, z którymi chodziliśmy, mieszkały w miejscowości, dzielnica Częstochowy, Lisiniec, za Jasną Górą, to dziewczynki się odprowadziło, dwunasta wraca się do domu, rowerami jeździliśmy. Jak rowerami, najlepiej skrótem przez teren Jasnej Góry, z potem z góry rowerem się zjeżdżało po schodach. Wracamy, dziewczyny odprowadziliśmy, patrol: „Stój. Ręce do góry.”, a on miał pistolet ze sobą. Nie wiem, czy nie wymacali, czy nie chcieli wymacać, bo takie sytuacje są bardzo w tym okresie, że każdy myśli po swojemu i puścili nas.
Feliksiak. Ryszard Feliksiak. Fajny chłopak był. Przyszła sprawa, że wcielono mnie do armii. Wcielono mnie do armii i znów była sytuacja, że najpierw byłem na szkole specjalistów łączności podoficerów i przyjechali oficerowie z Sieradza… Jeszcze wcześniej, jak była sprawa, że mnie miano wcielić, to w WKR, ze Szkoły Artylerii przyjechali oficerowie i nabór do szkoły brali, więc się zgłosiłem, jako ochotnik do szkoły Oficerskiej Artylerii w Toruniu. Przyjęto mnie, tam egzamin złożyłem. Trzyletnie wtedy trwało podchorążych szkolenie i mnie na skrócony kurs, nawet dwuletni, skierowano, jako zdolniejszego, w lepszym przygotowaniu.
Była sprawa, że ankietę trzeba było wypełnić i wtedy ankietę wypełniłem, że brałem udział w Armii Krajowej. Przed wypełnieniem ankiety wywołują moje nazwisko: „Wartylerites kanonier podchorąży Burosiak wystąp.” Wystąpiłem. „Do dowódcy dywizjonu wal.” Biały kołnierzyk, wszystko, to nie tak że pas na jajkach, tylko wszystko kiedyś musiało chodzić. Przychodzę do dowódcy dywizjonu: „Melduję się na rozkaz.”, a dowódca dywizjonu, pamiętam go, major Gibe przedwojenny oficer, „Podchorąży – nie rozmawiał ze mną, tylko wcześniej był wywiad z sierżantem, że brałem udział w Powstaniu Warszawskim, bo chodziło o to, że ci, którzy mieli jakąś przeszłość wojenną, dostawali jak gdyby handicap, starszego od razu szeregowca, albo kaprala nawet. „Podchorąży, braliście udział w oddziałach czwartaków.” Nie pyta mnie gdzie byłem, co robiłem, tylko tonem rozkazującym „Podchorąży, braliście udział w oddziałach czwartaków.”, a ja wiem o co chodzi: „Tak jest panie majorze.” Koniec rozmowy, na pięcie i wypełniłem ankietę. Ale on powiedział, że w oddziałach czwartaków, ale przychodzę, siedzę nad ankietą, co, napiszę? Przecież to prędzej czy później się wyjawi, piszę: „Armia Krajowa, batalion „Miłosz”, kompania „Bradl”, pluton „Bończy”.” Dzień przed przysięgą, kompania stu ludzi, wywołują moje znów nazwisko „Kanonier podchorąży wystąp. W prawo zwrot. Do cywila.” Tak się za Armię Krajową odpowiadało. Takie były reperkusje.
Potem znów zdarzyło się, że znalazłem się w armii. Zdarzyło się, że znów byłem w armii, bo podobno byłem zdolny. Najpierw na Szkole Podoficerów, Szkoła Podoficerów mnie skierowała na Szkołę Oficerów, ale łączności i dosłużyłem się już awansu do promocji na stopień oficerski. Więc, mówię, stało się, że znów wróciłem do armii, skończyłem Szkołę Oficerską Łączności i do ostatniej chwili nie było wiadome, czy dostanę promocję na stopień podporucznika. Nie wiem, co się stało, dostałem promocję na stopień podporucznika i pełniłem służbę w oddziałach technicznych jako oficer techniczny w wojskach łączności. Nie w korpusie oficerów liniowych, tylko oficerów, a technicznych korpus [ten] to jest pomocnicza służba. Potem chciałem zdawać na WAT. Zdałem egzaminy na WAT, oficer personalny na Cytadeli, jednostka w Warszawie podlegała, coś w każdym bądź razie, oficer personalny otworzył moją teczkę i do mnie: „Poruczniku, przecież wyście brali udział w Armii Krajowej.”, było to przeszkodą, żebym mógł się znaleźć na WAT-cie. Powiem szczerze, łezka poleciała. Takie były czasy. Ale byłem w armii.
Potem nastąpiła odwilż polityczna, zostałem przeniesiony z Korpusu Oficerów Technicznych, bo napisałem raport: „Proszę zwolnić do cywila.” Żona mówi: „Co będziesz robił?” „Tysiące ludzi pracuje i ja będę pracował. Co, Boże kochany? Pracy się nie boję.” Ale to już była zmiana polityczna u nas, pewna, jak to się nazywało, odwilż. Jeszcze sprawa była, kiedy wielu ludzi nie wie o tym, zmiana, że pierwszym sekretarzem jest Ochap i na rozmowę zostałem wezwany do dowódcy pułku i zostałem dowódcą radiostacji dużej mocy sztabu generalnego, bezpartyjny. I drugi kolega, dzisiaj emerytowany pułkownik, też był dowódcą radiostacji dużej mocy sztabu generalnego, przeniesiono mnie właśnie do oddziału. A potem rozmowa była, już jak u nas październik nastąpił, Gomułka dochodzi do władzy, rozmowę miałem z szefem wojsk łączności, że zostanę wysłany na WAT. Ale powiem szczerze, już miałem wojska dosyć, politycznych spraw, żona mówi: „Słuchaj, idź do cywila.” I znalazłem się w życiu cywilnym i od nowa życie, trzeba było się czegoś nauczyć.
Mówię, dzisiaj pułkownik „Roman” też przeszedł dużo, ale widział, że nam potrzebna, Polsce, praca konstruktywna, bo praca coś daje. Gadanie, żeby było najmądrzejsze, jest tylko gadaniem. Dzisiaj w Polsce nadal nam potrzebna praca, praca konstruktywna, która, co będę mówił, wiem na tyle, pracowałem później w cywilu, też w technikum łączności na Saskiej Kępie, więc w pewnym sensie byłem wychowawcą, nie tylko nauczycielem, ale i wychowawcą. Zawsze postępowałem tak, jak powinien oficer postępować, bo oficerem się jest do śmierci.
Warszawa, 12 marca 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartosz Giedrys