Krystyna Dękierowska „Krysia”, „Mała Krysia”
Nazywam się Krystyna Dękierowska, urodzona 9 listopada 1929 roku w Warszawie, pseudonim „Krysia” albo „Mała Krysia”, stopień strzelec, zgrupowanie „Sosna” pododcinek kapitana „Gozdawy”.
- Co pani robiła przed wybuchem wojny, przed 1939 rokiem? Gdzie pani mieszkała?
Mieszkałam na Nowym Mieście. Wojna się zaczęła, miałam dziewięć czy dziesięć lat, tak że chodziłam po prostu do szkoły.
- Pamięta pani dokładnie, gdzie na Nowym Mieście pani mieszkała?
Tak, Nowe Miasto 6. Teraz ten dom praktycznie nie istnieje.
Nie.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec pracował jako pracownik umysłowy, nie pamiętam jak przed wojną to się nazywało.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Zabawne, bo kojarzę to z maską przeciwgazową. Ojciec mój został zmobilizowany ale był jeszcze przez pewien okres czasu na terenie Warszawy i przyniósł maskę przeciwgazową do domu. Pamiętam, że to mnie ogromnie bawiło, cały czas ją przymierzałam i oglądałam, tak że to było miłe wspomnienie, później było gorzej, ale takie [wspomnienie] pozostało z dzieciństwa.
Lata okupacji tak jak wszyscy, koszmarnie. Po pewnym czasie ojciec wrócił. Dotarł prawie do granicy rumuńskiej i wrócił z powrotem do Polski…
- Uczestniczył w kampanii wrześniowej?
…wrześniowej, tak.
Jan Łopatowski. Później chodziłam do szkoły podstawowej, powszechna się wtedy nazywała, na Rybakach. Tam również była szkoła tego, co napisał książkę „Król Maciuś Pierwszy”, opiekuna żydowskich dzieci…
Korczaka, tak Janusza Korczaka.
- W tej samej szkole się to mieściło czy obok była ta szkoła?
To było chyba obok. Tam od pierwszej klasy do końca szkoły, miałam tą samą wychowawczynię, panią Żajkowską, która była bardzo wielką patriotką. Właściwie zaraz jak się zaczęła okupacja, z własnej inicjatywy zaczęła nas uczyć historii, literatury polskiej, wychowywała nas w duchu wielkiego patriotyzmu. W 1943 roku wciągnęła mnie i jeszcze inne dzieci z klasy, do harcerstwa. Były różnego rodzaju przeszkolenia w zakresie robienia opatrunków, udzielania pierwszej pomocy i przygotowanie, że w końcu będziemy wolnym krajem. Było oczywiście i zaprzysiężenie. Nasze spotkania były nauką zajmowania się rannym, opatrywaniem ran i trochę o łączności, że istnieje taka możliwość, alfabet Morsa. To później oczywiście nie zdało egzaminu. Było to przygotowanie, że nadejdzie taki moment i że będziemy mogły brać udział, pomagać.
- Czy pamięta pani swoje koleżanki z tego okresu?
Owszem, pamiętam. Kilka lat temu z jedną z koleżanek się widziałam, również Krystyna… niestety nie pamiętam nazwiska jej z męża… Gołębiowska chyba się nazywa, to było panieńskie nazwisko. Ona była trochę starsza ode mnie, ale już nie wiem, gdzie ona się tego nauczyła, świetnie obsługiwała piata. To była chyba na Starówce jedyna dziewczyna, która miała do czynienia z tak poważną bronią. Miała do pomocy młodego człowieka, żeby razem nosili go, bo to jest ogromne urządzenie jednak. Została odznaczona Krzyżem Virtuti Militari. Była czterdziesta rocznica wybuchu Powstania i wtedy się właśnie z nią spotkałam, aktualnie mieszka koło Edynburga.
- Spotkała się pani z nią w Warszawie, tak?
Nie, spotkałam się z nią w Szkocji, a rocznica Powstania była obchodzona w Londynie.
- Wróćmy teraz jeszcze do lat okupacji. Przy szkole na Rybakach, gdzieś niedaleko, była szkoła Janusza Korczaka. Czy widziała pani dzieci żydowskie? Była jakaś relacja między wami?
Dokładnie nie pamiętam, ale w każdym bądź razie okres, kiedy jeszcze nie było getta, to dzieci były wszystkie razem, bawiły się, były dziećmi wymieszanymi. Nie było absolutnie różnic, nie zostało mi nigdy takie wspomnienie.
- Czy pani rodzice wiedzieli o tym, że pani działała w konspiracji, w harcerstwie?
Zupełnie przypadkowo mój ojciec się o tym dowiedział i zaniemówił, dlatego że otworzył przypadkowo moją szufladę i wyleciał kawałek jakiegoś metalu. Od razu się zorientował, co to jest, przecież był w wojsku. Ja tego nie wiedziałam, tylko miałam to gdzieś zanieść, dokładnie gdzieś na Tamkę to nosiłam, to była część od „filipinki”. Później, już po wojnie, jak się dowiedziałam, na Starówce była podziemna fabryka broni, tam było największe skupisko rusznikarzy. Oni robili i karabiny, i głównie słynne „filipinki”. Później też się dowiedziałam, że tam było szkolenie, to była podchorążówka na Powiślu, oni na tych częściach mieli przeszkolenie i miałam to gdzieś zanieść.
Reakcja była, o dziwo, dosyć spokojna i później też była bardzo spokojna rekcja w czasie Powstania jak wyszłam z domu i zobaczyłam ich dopiero po trzech latach.
- No właśnie, wybuch, godzina „W”, jak pani to zapamiętała?
Była sytuacja taka, że wszelkie spotkania miałyśmy koło Ogrodu Saskiego, na Królewskiej, tam było nawet zaprzysiężenie harcerskie. Później jak wybuchło [Powstanie], to nie dotarłam już na Królewską. Tak pamiętam, że tam powinnam się zgłosić. Zaczęłam po prostu chodzić po ulicy, wyszłam z domu nic nie powiedziawszy i zaczęłam szukać. Trafiłam na ulicę Długą, obok kościoła garnizonowego i tam zostałam już cały miesiąc. Była dosyć zabawna historia, bo po kilku dniach mama mnie znalazła, byłam w dowództwie u kapitana „Gozdawy” i chciała żebym wróciła do domu, ale absolutnie nie było o tym mowy. W końcu zrezygnowała i sama wróciła do domu, a ja już zostałam. Kapitan „Gozdawa” czuł odpowiedzialność za mnie, bo byłam chyba z nich najmłodsza. Zaczęłam jako sanitariuszka, ale nie zdałyśmy obydwie egzaminu, bo miałyśmy rannego pod Dworcem Gdańskim i niestety nie byłyśmy w stanie go przynieść. Wtedy poszłam prawie że z płaczem do swego dowódcy i powiedział: „To dobrze, to będziesz meldunki roznosiła.” Od tego dnia zostałam łączniczką i cały czas byłam, do końca Powstania, w dowództwie kapitana „Gozdawy”.
- Jak pani wspomina „Gozdawę” jako człowieka?
Uważam, że była to nadzwyczajna postać, były bardzo cudne z nim momenty, bo przede wszystkim moje zgrupowanie, między innymi, brało udział w słynnym przebiciu górą przez Ogród Saski. Poza tym był przedtem wybuch czołgu na Kilińskiego, akurat byłam wtedy na kwaterze, a bardzo blisko od Kilińskiego [była] nasza kwatera. Tam był szpital doktora Piotra, słynnej postaci, blisko kościoła i jak wybuchł ten czołg, to wszyscy wybiegliśmy, zaczęliśmy szukać, gdzie to się stało, bo to się stało przecież w przerwie obiadowej, którą Niemcy robili. Tak że było dużo momentów trudnych, bardzo trudnych i poza tym też była słynna defilada na Długiej, było zaprzysiężenie bardzo uroczyste, to wszystko nas bardzo łączyło, całe to zgrupowanie od początku, później przejście kanałem do Śródmieścia.
- Pani gdzie kwaterowała? Tam gdzie było dowództwo, tak?
Tak, byłam cały czas w dowództwie.
Do dyspozycji.
- „Gozdawa” miał swoje osobne pomieszczenie?
Razem z nami był. Tam byliśmy…na… nie pamiętam numeru, pięć, może nie pięć, to był budynek obok kościoła, tam był szpital, słynnej postaci, doktora Piotra. Później przypadkowo się dowiedziałam, że ten słynny doktor Piotr, był spokrewniony z Hubalem…
To było na parterze ogromne pomieszczenie, ogromna sala, pamiętam leżały jakieś sienniki i pokotem spaliśmy na nich. Jak ktoś przychodził zmęczony, to kładł się i spał, o żadnych łóżkach nie było mowy.
- Pani, jako łączniczka, przenosiła wiadomości od „Gozdawy” do kogo?
Od „Gozdawy”. On miał pod opieką odcinek na Starówce, teren odcinków się zmieniał w zależności od tego, jak się przesuwała akcja. Początkowo były Stawki, później był Plac Krasińskich, potem „Dom Pod Medalami” i Daniłowiczowska. Teren się zmieniał w zależności od tego jak przebiegała walka.
- To były ustne meldunki czy pisemne?
Były pisemne i były ustne.
Pisemnych nie znałam treści, natomiast czasami trzeba było kogoś wezwać na rozmowę czy miał się gdzieś przemieścić, tego rodzaju.
- Mogła się pani swobodnie po Starym Mieście przemieszczać?
Mieszkałam na Starym Mieście, więc się doskonale orientowałam w topografii miasta, dla mnie nie było trudności. Później się coraz bardziej zawężał teren Starówki.
- Była może pani tam ranna?
Poturbowana byłam, bo raczej bardzo bałam się piwnicy, wydawało mi się, że najgorsze, co może mnie spotkać, to jak by mnie zasypało, więc jak mogłam, to unikałam piwnicy. Trochę się zmieniło teraz Nowe Miasto, bo tam mieszkałam i mój biedny ojciec zawsze stał w bramie i czekał, że ja przybiegnę. Teraz sobie wyobrażam, co przeżywał jak znów przebiegałam Nowe Miasto, to dosyć duża przestrzeń, kiedy Niemcy już byli w Wytwórni Papierów Wartościowych i zbliżali się już do kościoła Panny Marii, więc do obstrzału tu było bardzo łatwo.
- Jak pani mama przyszła prosić, żeby pani wróciła, to „Gozdawa” to słyszał? Nie zwracała się do niego?
Ja tam całą histerię urządziłam, więc już nie było mowy, że wyjdę stamtąd.
- Tak że „Gozdawa” uszanował pani decyzję?
Uszanował to i dlatego później myślę, uważał że… muszę tu wyprzedzić fakt, był moment już w Śródmieściu, że były trójki, czy czwórki osób, które zgłaszały się do poszczególnych województw i proponowali przejście na stronę praską. Jeździłam przed wojną na wakacje w okolice Puszczy Kampinoskiej, i oni proponowali przeprowadzenie przez Wisłę. Ponieważ w moim zgrupowaniu było bardzo dużo osób z Pragi, więc oni proponowali przeprowadzenie przez Wisłę i na moment, kiedy oni rozmawiali w jednym pomieszczeniu, przyszedł kapitan „Gozdawa”. Zgłosiłam się, że też pójdę na Pragę razem z nimi, bo liczyłam na to, że może moi rodzice, bo bardzo szybko nie miałam kontaktu z rodzicami, bo ten teren był już zajęty przez Niemców i [myślałam], że dotrę gdzieś na to letnisko, na które jeździłam i tam spotkam się z rodzicami. Na to on stanowczo zaprotestował i powiedział: „Nie. Idziesz z nami.” To już było wiadomo, że idziemy do obozu, on za mnie podjął taką decyzję.
- Co „Gozdawa” mówił jeszcze?
Już nie pamiętam, trzy lub cztery osoby były, byli to panowie, wszedł mój dowódca i: „Co tu się dzieje?!” Oni mówią, że mieszkają na Pradze: „Panie kapitanie, my chcemy dostać się na Pragę, połączyć się z rodziną.” Dowódca mój powiedział, że ci co chcą przejść na Pragę, to jest ich decyzja. Natomiast ja mówię: „Ale ja jeździłam gdzieś koło Kampinosu na letnisko, to ja też, panie kapitanie, pojadę na Pragę i później może z rodzicami się spotkam.” Mój dowódca stanowczo wtedy powiedział: „Pójdziesz z nami do obozu i nie ma dyskusji.” Oni nam dawali legitymacje do wypełnienia, jako Armia Ludowa i mój dowódca wyjął mi tą legitymację z ręki, zabrał to i mówi: „Nigdzie nie idziesz! Proszę iść na swoją kwaterę.” Nie było dyskusji ze mną więcej. Tak że on za mnie podjął decyzję.
- Nie wie pani, co się stało z tymi osobami, które się zgodziły?
Niestety wiem. kiedyś byłam na cmentarzu, bo mamy ogromną kwaterę na Powązkach i zobaczyłam panią, która wtedy wydawała mi się bardzo stara, może miała wtedy ze trzydzieści lat. Stała nad jedną z mogił, podeszłam do niej, to były dwie siostry, jeszcze z okresu Powstania. Podeszłam do niej i mówię, że ta osoba która tu leży na cmentarzu, to znałam ją, że byłyśmy w jednym zgrupowaniu na Starówce, a ona do mnie mówi: „Ty mnie nie poznajesz?” Ja mówię: „Nie, nie poznaję cię, nie wiem kto ty jesteś.” Podała swoje nazwisko, mówi: „Ja jestem siostrą Zosi.” Okazało się, że jak oni przeszli na stronę praską, to były sądy doraźne i ona dostała wyrok dziesięć lat. Osiem lat przesiedziała w Fordonie i była zrehabilitowana później.
Żochowska. Siostra jej zginęła na Starówce, a ona przeszła, bo mieszkała na Pradze i chciała się połączyć z rodziną. Zresztą część osób zgłosiła się do przejścia na stronę praską, tam mieli rodziny swoje, domy.
Tak, czy ona żyje nie wiem, Zofia Żochowska.
- Teraz wróćmy jeszcze na Stare Miasto. Upadek Starego Miasta i wtedy jest decyzja przejścia kanałami, tak?
Wtedy już nie miałam kontaktu z rodziną moją, bo dosyć szybko była zajęta Wytwórnia Papierów Wartościowych, to jest obok kościoła Panny Marii, tak że później tam już nie było możliwości dojścia. Była decyzja przejścia kanałami, to już byli chyba Niemcy w sądach, bo już był obstrzał na Placu Krasińskich jak wchodziliśmy do kanału. Nie pamiętam, to było pierwszego albo drugiego września.
- Jak pani zapamiętała to wejście do kanału? Pani szła razem z dowództwem, tak?
Szłam razem z dowództwem. Pani słyszała o takiej postaci, kapitan „Ognisty”? On miał bardzo dużo humoru swoistego. Wybiegało się zza rogu do kanału, oczywiście mówili, że są klamry i trzeba trafić na te klamry, ale co druga osoba nie trafiała, tylko się leciało na dół. To chyba było mniej jak pierwsze piętro, ale jakoś wtedy, na szczęście nikomu się nic nie stało. Część rannych z naszego zgrupowania też weszło do kanału i wyszliśmy koło Placu Napoleona.
- Były dwa wyjścia – Warecka i na Placu Napoleona.
Tak, mnie się wydaje, że wychodziłam na placu, a w tej chwili tablica poświęcona mojemu zgrupowaniu jest właśnie na Nowym Świecie, ale może mnie się tak wtedy wydawało, nie wiem. Zrujnowane miasto, tak że trudno się było zorientować.
- A samo przejście kanałami?
Przejście było straszne, bo po pierwsze, że cuchnące błoto niesamowite, brodziło się po jakiejś mazi strasznej. Taka dygresja, po wyjściu z kanału mieliśmy dzień odpoczynku i dotarłam do mojej rodziny, która mieszkała na Hożej, to pamiętam, że nogi się skrobało nożem, bo to coś było tak niesamowite, muliste. Okropny był ten kanał. Poza tym przerwy były, Niemcy rzucali granaty, więc się czekało, już nie pamiętam dokładnie, ponad trzy godziny szliśmy kanałem.
Później w Śródmieściu mieliśmy kwaterę u braci Jabłkowskich, teraz inaczej się to nazywa, przez pewien okres czasu i tamten region, kawałek Nowego Światu, Widok, Bracka, ten region mieliśmy, moje zgrupowanie miało.
- Pani cały czas była łączniczką?
Cały czas byłam łączniczką, tak.
- Tylko to było od „Gozdawy” do żołnierzy zgrupowania, czy też pani chodziła do innych zgrupowań?
Były i kontakty z innymi zgrupowaniami, ale głównie byłam łączniczką w ramach zgrupowania „Gozdawy”.
- Cały czas kwatera była u braci Jabłkowskich?
Nie, później było jeszcze w prywatnych mieszkaniach po prostu. Ludzie byli w piwnicach i po prostu zajmowaliśmy.
- Jak pani wspomina Powstanie Warszawskie? Z czym pani się kojarzy?
Patrząc z perspektywy czasu, jestem szczęśliwa, że byłam w Powstaniu. Oczywiście były momenty bardzo tragiczne, był wybuch tego czołgu „goliata”. To była radość, biegli, biegliśmy wszyscy, później tragedia straszna.
- Straciła pani kogoś bliskiego w czasie Powstania?
Z mojej rodziny bardzo dużo osób zginęło w czasie Powstania.
- Jako cywile czy jako powstańcy?
Dwie osoby były biorące udział w Powstaniu, z konspiracji.
- Kto? Mogła by pani powiedzieć?
To moi bracia cioteczni.
Janusz i Ryszard Zięba.
- Oni zginęli jako żołnierze?
Jako żołnierze, tak.
- Pamięta pani w jakim zgrupowaniu?
Nie pamiętam w jakim zgrupowaniu.
- Z cywili też pani kogoś straciła?
Z osób cywilnych tak, zginął ojca brat, w ogóle w tamtej rodzinie zginęli prawie wszyscy, troje dzieci i zięciowie, pięć czy sześć osób.
- Tych dwóch braci ciotecznych, to pamięta pani gdzie oni mieszkali przed wojną, czy w czasie okupacji?
Też mieszkali na Starówce.
- Później jak już przyszła decyzja, upadek Powstania Warszawskiego, jak pani to przeżyła? Czy też miała pani wybór, żeby iść do niewoli albo wyjść jako ludność cywilna?
Pogląd na ten okres w tej chwili się zmienia, ale mnie się wydaje, że wspominając to z perspektywy czasu, to z pewnych rzeczy nie zdawałam sobie sprawy. Po pierwsze sobie nie zdawałam sprawy, co to jest obóz, że odłączyłam się dobrowolnie od rodziców i raptem musiałam być dorosła.
- Jak wyglądało wyjście do niewoli?
Do Ożarowa na piechotę, trochę biegiem, trochę wolniej. Po drodze nas karmili, więc był rezultat opłakany…
Ludność mieszkająca po drodze, która nam dawała nawet w garnuszkach zupę.
Niektórzy pozwalali, niektórzy nie. Na Starówce nie było nawet trudności bardzo z jedzeniem, bo początkowo były ogromne magazyny na Stawkach, więc trochę było zaopatrzenia. W Śródmieściu już nie było tak dobrze, więc jak dostawaliśmy jakieś rzeczy po drodze, to każdy łapczywie jadł. Rezultaty były opłakane czasami.
Ludzie chorowali na żołądki, byliśmy wygłodzeni, tu raptem jakieś mleczko czy coś takiego. Chcieli nam coś najlepszego dać. Jak się później dowiedziałam, jaki był przekrój wieku, to było od czternastu, piętnastu lat, do dwudziestu kilku, a później już byli starsi.
- Później z Ożarowa dokąd pani trafiła?
Później z Ożarowa znalazłam się w Lamsdorfie, teraz niedawno zwiedzałam Lamsdorf. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że po obozie praktycznie te bloki, baraki zapadnięte, nic się nie dzieje, owszem jest przydrożny krzyż, gdzie jest tablica pamiątkowa. Nawet byłam w Opolu, poszłam do Rady Narodowej, do Wydziału Kombatantów i tam zwróciłam uwagę …
- Ale pani pojechała do Lamsdorfu z grupą „Gozdawy”?
Tak.
- Dużo było wtedy kobiet z panią?
Pierwszy transport, to było nas chyba sto pięć, pamiętam dokładnie tą liczbę. Tam około miesiąca chyba byłam.
- Pani była tylko z kobietami czy były panie rozdzielone na grupę nieletnich?
Nie, nie byłam rozdzielona.
- Razem, wszystkie kobiety były?
Razem, tak. Tylko wszyscy na Starówce byliśmy ubrani w panterki niemieckie, czapki, miałam czapkę z daszkiem.
- Jakie warunki były w Lamsdorfie?
Straszny głód był, bo to był głównie obóz chyba rosyjsko-cygańsko-żydowski. Straszny głód był. Tam nas przypędzili, bo biegiem, oni na różnych pojazdach, motocyklach przeważnie, a my na piechotę do Ożarowa.
Milberg, to był międzynarodowy obóz ogromny i później był Altenburg, to mieszkałyśmy w teatrze, miałam pryczę na scenie, to był dawny, stary teatr. Później z Altenburga dotarłyśmy do Oberlangen.
- Tam nastąpiło wyzwolenie?
Tam nastąpiło wyzwolenie.
- Opowiadała pani taką ciekawą historię, jak żołnierze wjechali na czołgu. Mogłaby pani to opowiedzieć?
Oczywiście. Od dłuższego czasu słuchałyśmy z napięciem odgłosów armat, samolotów, że front jest tuż, tuż. Im było głośniej, tym była większa radość. Później była martwa cisza, więc znów depresja. Obóz wyglądał dosyć…, nie wiem jakie określenie znaleźć, bo to były i niemowlęta, i mnóstwo młodych kobiet przeróżnie poubieranych, jak kto wyszedł z Powstania. W tej ciszy raptem coś niesamowitego, wszystkie wybiegły z baraków, nie wiedziałyśmy, co się dzieje, ale zobaczyłyśmy, że podjeżdżają na motocyklach do wieżyczek strażniczych, a czołg przejeżdża przez bramę, główną bramę, przecina druty i wjeżdża na teren obozu. Nikomu do głowy nie przyszło kto to, zaczęłyśmy krzyczeć: „Kanadyjczycy!” Różne wieści jeszcze tam krążyły po obozie, że tu walczą Kanadyjczycy a to Anglicy, ale nie było słowa o Polakach, w ogóle nikt nie mówił. Wjechał czołg, po pewnym czasie otwiera się klapa, biegniemy wszystkie za czołgiem, który w pewnym momencie zatrzymał się na placu apelowym i on za głowę się złapał: „O rany, co za babiniec.”
- Pani mówiła, że tam były i małe dzieci, tak?
Dziewięć niemowląt było urodzonych w obozie, które miały numery jenieckie podobno, nie wiem, nie widziałam. To były kobiety z Powstania, które urodziły w obozie.
- Niemcy nie zabierali tych małych?
Nie, były z matkami. Myślę, że teraz tak tłumaczę, że to już był okres końca prawie wojny, front już tuż, tuż był, oni już szli na pewne ustępstwa i prawdopodobnie bali się też już mocno o własną skórę. Słyszałam, nie widziałam tego, że nawet czasami dzieci mleczko dostawały.
- Dlaczego pani zdecydowała się zostać na emigracji, nie wrócić do Polski?
Nie zdecydowałam się, ja wróciłam do Polski z Norymbergii. Byłam w grupie najmłodszych i pierwsza wersja była, że pojedziemy do Palestyny, tam jest szkoła polska przy Drugim Korpusie Andersa i tam będziemy chodziły do szkoły. W rezultacie sytuacja polityczna się zmieniła i dotarłyśmy do Murnau. To była nieduża grupa najmłodszych, która dotarła do Murnau. To był oflag oficerski z 1939 roku, ponad pięć tysięcy oficerów, siedemnastu generałów, takie wieści mam z tego okresu i tam nam zorganizowali szkołę. […]Skończyłam przed Powstaniem szkołę podstawową i zaczęłam chodzić, czy się zapisałam, już teraz nie pamiętam, do szkoły handlowej, tak że jak znalazłam się w Murnau, to tylko ja jedna byłam do pierwszej klasy gimnazjalnej, jedna jedyna. Później trzy były do trzeciej klasy gimnazjalnej, a do drugiej nie było nikogo. Później już były klasy przedmaturalne albo maturalne. Po jakimś czasie przyjechała jedna dziewczynka, ona była w domu Boduena, to też bardzo smutna historia. Znalazła się w domu Boduena, jacyś państwo pojechali na polowanie po lesie i tam zastała ich wojna, to było przed wojną. Oni wzięli tą dziewczynkę, tam później kilka razy jeździli i tą dziewczynkę zabrali do Warszawy, że będzie chodziła do szkoły. Ona wróciła z nimi tu i wojna wybuchła. Jak wojna wybuchła, to oni wyjechali za granicę w 1939 roku, a ją oddali do Boduena. Ona się z sierocińca Boduena znalazła właśnie w którymś z obozów.
- To znaczy była w Powstaniu?
Była w Powstaniu.
- Pamięta pani jak się nazywała?
Teresa Pietrzak chyba się nazywała, mieszka w Chicago obecnie. Ona trafiła do mojej klasy, to było coś niesamowitego, bo ja największy zakres wierszy i literatury to znam z tego okresu. Ja już byłam po szkole podstawowej, a ona była po czwartej czy piątej klasie szkoły powszechnej. Pochodziła z Polesia. Uczyłam się z nią razem, bo ona wyrównała swój poziom. Już niektóre czytanki na pamięć umiałam.
- Jak to się stało, że pani wróciła? To znaczy, w którym roku pani wróciła do Polski?
W 1947 roku.
Tak, wróciłam przez Norymbergę.
- Miała pani jakieś nieprzyjemności?
Pierwsza rzecz na granicy. Po pierwsze, to był transport repatriantów z Niemiec, to znaczy wyjechałam ze swojego obozu, który najpierw był w Murnau, a później był… już nie pamiętam miejscowości, gdzieś niedaleko Norymbergii, a transporty były z Norymbergii. Stamtąd wróciłam do Polski. To był transport wojskowy, wszyscy wracali w mundurach, ja też wracałam w mundurze i wszystkich po kolei na przesłuchanie. Różnie, po kilka, kilkanaście godzin odbywały się rozmowy.
- Oznacza to, że to, że teraz pani mieszka we Francji, to nie jest związane z emigracją popowstaniową?
Nie.
- Co pani sądzi na temat Powstania Warszawskiego?
Nie potrafię ocenić, uważam że to było coś nadzwyczajnego, to było coś, co bardzo konsolidowało całe społeczeństwo, że Polacy stanęli na wysokości zadania, nadzwyczajnie, począwszy od dzieci do starców, że nawzajem sobie bardzo pomagali i myślę, że to są wydarzenia zupełnie trudne do zrozumienia dla osób, które nie przeżyły tego.
- Poszłaby pani drugi raz do Powstania?
Na pewno.
- Co sądzi pani na temat Muzeum Powstania Warszawskiego?
Powiem szczerze, że bardzo cieszyłam się, że będzie w Banku Polskim. Może dlatego że wiele tragicznych momentów przeżyłam w tym banku, bo to było miejsce, które przechodziło z rąk, do rąk dosłownie i moje zgrupowanie brało udział w walkach. Dokładnie kiedyś przeżyłam z niewielką grupą, trzy, czy czteroosobową, byliśmy odcięci od reszty i myśleliśmy, że to już jest koniec zupełny, bo to dosłownie była walka o pomieszczenia. Wiadomo było, że obok w pokoju, w innej sali są Niemcy i to była walka o każde pomieszczenie. Miałam nadzieję, że to muzeum będzie właśnie tam. Stało się inaczej, ale nowy obiekt również bardzo akceptuję. Ile razy jestem, a coraz częściej jestem w Polsce, miesiącami dosłownie, to zawsze jestem w muzeum.
Francja, 31 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama