Ewa Jeglińska „Ewa”
Ewa Orzechowska, z męża Jeglińska. Data urodzenia: 17 listopada 1923 roku. Komenda Obwodu V Mokotów pod dowództwem pułkownika „Karola”. Łączniczka komendy, między komendą Mokotowa a komendą Śródmieścia. Od 16 sierpnia łączniczka kanałowa. Pseudonim „Ewa 319”.
- Czy może pani opowiedzieć o tradycji powstańczej w pani rodzinie?
Odkąd sięgnę pamięcią, we wszystkich pokoleniach moi przodkowie walczyli za Polskę. Pierwszy zginął w bitwie w powstaniu listopadowym, następny walczył w powstaniu styczniowym, został wywieziony na Sybir, z nim razem poszła jego żona, wrócił w 1916 roku i po trzech miesiącach, niestety, umarł na serce. Następne pokolenie to mój ojciec i moja matka. Ojciec pochodził z Podola, z tak zwanych Sienkiewiczowskich Kresów. Walczył w 1918 roku w obronie Lwowa, za to był odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Potem moja matka również brała udział, pomagała sprawie tak, jak wtedy mogła w kuchniach polowych. Następnym pokoleniem jestem ja.
- W jaki sposób dowiadywała się pani o tych historiach?
Opowiadała mi to wszystko moja babka, która była też bardzo patriotycznie wychowana przez rodziców. Ona mi to jako „opowiastki” do łóżka mówiła, zaznaczając: „Pamiętaj, że gdyby przyszedł moment, że mogła byś za Polskę walczyć, to żebyś nie stchórzyła, bo byłby to wstyd wobec tych poprzedników, którzy o to walczyli”.
- Do jakiej szkoły pani chodziła?
Chodziłam do prywatnej szkoły o bardzo patriotycznym nastawieniu Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jawurkówny. Dwie dyrektorki mieszkały w Alei Niepodległości, ostatni raz widziałam je w Powstaniu, około 5 sierpnia, gdzie przyszłam i zdałam relację z tego, co robię i że działam. Potem już ich więcej nie spotkałam. [Obydwie zginęły 11 sierpnia zamordowane przez Niemców bagnetami w swoim mieszkaniu].
To był jeden jedyny raz, jak weszłam do bramy, to była Aleja Niepodległości niedaleko, między Narbutta i Aleją Niepodległości, już numeru nie pamiętam w tej chwili. Wtedy w bramie zobaczyłam tłum ludzi, kiedy weszłam z opaską AK [na ręku], to jakiś pan pobiegł i wyniósł butelkę szampana, bo oni wszyscy siedzieli w domu, zgromadzeni, Niemcy im nie pozwalali wyjść, grozili, że ich wywiozą i rozstrzelają. Pan wyniósł butelkę szampana, nalał mi w szklankę, bo nie było nic innego i powiedział: „Niech żyje Polska, za którą walczymy!”. To był mój pierwszy szampan w życiu. W takich okolicznościach!
- Czy pamięta pani przedwojenne uroczystości szkolne, w których brała pani udział?
Oczywiście, zawsze na 11 listopada szłyśmy ze szkoły na Powązki czy na inne miejsca i składałyśmy kwiaty.
- Były organizowane spotkania z powstańcami styczniowymi?
Owszem były. Wiem z opowieści innych dziewcząt, że takie były. Ja widziałam tylko w Alejach Ujazdowskich, jak z moim dziadkiem chodziłam, bo ojciec nie żył, jednego powstańca z długą siwą brodą i wiem, że z zachwytem podeszłam i pocałowałam go w rękę... Tak nas chowano. To pokolenie było rzeczywiście patriotycznie.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną?
Przed wojną mieszkałam na ulicy Lwowskiej 6, między Politechniką, po środku Lwowskiej.
Niestety byłam jedynaczką, nad czym bardzo ubolewałam.
- Czym zajmowali się rodzice?
Matka była nauczycielką. Ojca pamiętam tylko fragmentarycznie. Ojciec był lekarzem, kończył medycynę w Odessie, potem był tutaj przydzielony do sanatorium wojskowego, gdzie się zaraził gruźlicą i bardzo szybko umarł. Tak że pamiętam ojca tylko fragmentarycznie, jak siedział na kanapie, ja na dywaniku siedziałam i buty z cholewami jego pamiętam. To jest moja pamięć o ojcu.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie na Kresach Wschodnich u mego stryja w Sarnach. To było prawie piętnaście kilometrów od granicy. Mój stryj był księdzem wymienionym z Sołówek, bo działał po tamtej stronie na rzecz Polski. Przy przekroczeniu rzeki Zbrucz został aresztowany i siedział na tak zwanych Sołówkach. Dopiero w wymianie politycznej naszych więźniów z komunistami, jaka miała miejsce we wrześniu 1932 roku, [przyjechał do kraju]. To była duża grupa, jedyna wymiana jaka miała miejsce. Miały być następne, ale do nich nie doszło.
- Pamięta pani, co stryj opowiadał?
Opowiadał jak przechodził rzekę Zbrucz. Potem, co jest ciekawe, że razem został wymieniony z księdzem Janem Lewińskim, wtedy się przyjaźnił [z nim]. Mój stryj miał wtedy, jak wrócił [do Polski] czterdzieści osiem lat, a tamten to już był ksiądz po sześćdziesiątce. Zarówno potem jak już Polska odzyskała niepodległość, jak się zapytali [w kurii], gdzie chcą mieć parafię, to jeden i drugi powiedział, że jak najbliżej dawnych Kresów Wschodnich.
- Jak pani zapamiętała sam wybuch wojny?
Byłam w Sarnach. Przez radio i gazety ogłosili wybuch wojny. Byłam wstrząśnięta, bo pojechałam do Sarn na wakacje i miałam wrócić do domu. Odcięła mnie wojna. Zostałam na Kresach i dopiero wróciłam przygodnymi furmankami, jak to się wtedy jechało przez Kowel, do Warszawy. Przed Bożym Narodzeniem dotarłam do domu. Wyobrażałam sobie dom, wszystko tak jak było [dawniej], a tymczasem to była ruina, bo jedyny dom w jaki uderzyła bomba to był [dom przy Lwowskiej] 6. Wszyscy zgrupowani byli w jednym pokoju, w zimnie marzli.
- Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?
W czasie okupacji na wiosnę po 1939 roku dziadek, bo on żył i był moim ojcem chrzestnym, wynajął mieszkanie na Rakowieckiej 45. Od tego okresu łącznie z Powstaniem, mieszkałam na [ulicy] Rakowieckiej 45, też pechowo, dlatego że dom ocalał [podczas okupacji], ale został spalony 12 września 1945 roku. Niemcy palili Rakowiecką i dom spłonął ze wszystkimi pamiątkami, ze wszystkim...
- Mieszkała pani z mamą i z dziadkiem?
Tak, mieszkałam z matką i z dziadkiem. Dziadek, mając siedemdziesiąt parę lat, zmarł przed samym wybuchem Powstania, także jeszcze zdążył być na Powązkach pochowany normalnie.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji?
Uczyłam się. Chodziłam na tajne komplety szkolne i jednocześnie na tajne komplety Akademii Sztuk Pięknych, które prowadziła Wanda Telakowska, znana postać później, po wojnie. To są niezapomniane wspomnienia, bo tę wiedzę, spojrzenie na sztukę, którą wtedy ona nam przekazała, to potem żadne uczelnie już tak nie przekazywały. Po wojnie w 1947 roku zdałam do Akademii Sztuk Pięknych, ale to już było co innego, w innych ramach to się mieściło.
- Proszę opowiedzieć, jak to wyglądało, to były wykłady, czy państwo też rysowaliście?
Na kompletach Wanda Telakowska opowiadała nam jak studiowała, [omawiała] kryteria według jakich powinno się rozpoznawać dzieło sztuki – to jest jedno, drugie, że się powinno znać historię [sztuki], kostiumologię i wszystko, co się tego tyczy. To były prywatne, można powiedzieć, wynurzenia znanej potem plastyczki, [która] prowadziła Instytut Wzornictwa Przemysłowego po wojnie.
- Ile osób uczestniczyło w tych kompletach?
W kompletach mniej więcej około dziesięciu. To były malutkie komplety, żeby Niemcy nie nakryli.
- Z czego utrzymywała się pani rodzina w czasie okupacji?
W czasie okupacji moja mama dawała lekcje francuskiego, „tłukła lekcjami pieniążki”. Jak już byłam w uczelni to miałam stypendium, to stypendium nie było duże, bo tak jak pamiętam wynosiło dwieście trzydzieści złotych, ale to już była podstawa, utrzymanie chociażby na obiady czy na kupienie farb czy na cokolwiek innego. W tym okresie bardzo mi pomagała Amerykanka, którą poznałam zupełnie nieprawdopodobnie. To znaczy kiedy byłam na pierwszym roku studiów, to na ręce rektora przyszły trzy czy cztery oferty osób, które chcą pomagać studentom. Nic by to nie było, gdyby jedną z tych osób nie była pani z senatu Stanów Zjednoczonych. Była to ekonomistka Roberta Conner, ona zaczęła do mnie pisać po francusku, przysyłała paczki, które sprzedawałam, tak zwane ciuchy i to mi pomagało, dawało możność kupienia materiałów potrzebnych do studiów w Akademii.
- Czy mówi pani o czasach okupacji?
Nie, Roberta to jest pierwszy rok studiów w Akademii po wojnie. W okupacji to tylko miałam zajęcia z profesor Telakowską z historii sztuki i z profesorem Łagowskim kostiumologię. Byłam na kompletach gimnazjalnych Jadwigi Kowalczykówny, tak jak były tajne komplety szkolne, bo przecież nie chodziłam do oficjalnej, pod niemieckim patronatem, szkoły niemieckiej.
- Od kiedy zaczęła pani działać w konspiracji?
W roku akademickim 1941/1942. Wciągnęła mnie moja nauczycielka Wanda Bałtutis, która też potem mieszkała na Mokotowie i została rozstrzelana przez Niemców w Wielki Piątek 1942 roku. Ona mnie wciągnęła do konspiracji i profesor Stefan Koeppe, wspaniały człowiek, profesor SGGW, który brał udział w kompletach konspiracyjnych i jako lekarz szkolił młode dziewczęta, przysposabiał do opatrywania rannych i [udzielania pomocy].
- Jak wyglądały takie zajęcia?
Bandażowałyśmy różne części ciała, od głowy począwszy do nogi. Omawiane było, co robić w wypadku takim czy innym. Mniej więcej tylko tyle. Profesor miał znajomości i potem umieścił swoje dziesięć dziewczyn na praktyce w szpitalu, ja byłam w Szpitalu Maltańskim na chirurgii – straszne rzeczy, słabo mi się robiło na sam widok tego wszystkiego – i potem na Kopernika w szpitalu dziecięcym. Tak że przeszłyśmy [solidna] praktykę.
- Na czym polegały praktyki w szpitalu?
Pomagałam i to bardzo ostro, bo siostry się wyręczały tymi dziewczynami, praktykantkami i kazały nam robić najpaskudniejsze rzeczy, jak zdejmowanie cuchnących opatrunków, więc byłam w to wdrożona.
- Czym jeszcze pani się zajmowała w konspiracji?
Nic nie robiłam [oprócz tego], uczyłam się po prostu, miałam tę szczęśliwą możliwość, że mama zarabiała jako tako, ja dorabiałam małymi projektami i tak dawałyśmy sobie radę.
Chociażby na Boże Narodzenie robiąc pocztówki z Panem Jezusem czy z innymi emblematami, to samo na Wielkanoc, więc takie rzeczy możliwe w domu do zrobienia.
- Pamięta pani jakąś sytuację w czasie okupacji, kiedy groziło pani niebezpieczeństwo?
Owszem, szłam ulicą, niosłam prasę wychodzącą, był to „Biuletyn Informacyjny” i pismo „Dzień”. W teczce je niosłam i miałam pełną teczkę tajnej bibuły. Szłam w dół ulicą Willową, gdzie miałam to zanieść. Naprzeciwko szedł patrol niemiecki. Oczywiście padło słowo:
Halt! i zapytali się, co niosę. Wtedy, nie wiem, co mi przyszło do głowy, ale schyliłam się, podniosłam spódnicę i na wysokości łydki rozdarłam pończochę i powiedziałam: „Oczko! Oczko mi poleciało!”, (a wtedy było bardzo trudno o pończochy). Niemiec, szczęśliwym trafem, zrozumiał, o co chodzi i mówi: „O oczko, oczko!”. Klepnął mnie po ramieniu i przeszłam. To było straszne. Jak mnie minęli, nie mogłam się ruszyć z emocji, a z okna naprzeciwko tego domu, gdzie miałam zanieść [tę prasę] widzieli to i byli pewni, że już wpadłam. To był jeden taki właściwie przypadek drastyczny.
- Roznosiła pani coś jeszcze oprócz „Biuletynu Informacyjnego”?
Przenosiłam tylko prasę, nic innego nie przenosiłam.
- Gdzie pani zanosiła tą prasę?
Na ulicy, gdzie szłam, w połowie drogi był punkt rozdzielczy, tam to składałam i zabierałam inną prasę. Oczywiście bym tam dzisiaj trafiła, ale nie pamiętam ani numeru, ani kim byli ci ludzie, my tego nie wiedziałyśmy, bo tabliczki z drzwi były zdjęte, żeby Niemcy nie mogli sprawdzić.
- Proszę powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wybuch Powstania… Po prostu nie zastał mnie wybuch Powstania, tylko miałam przydział na punkt Madalińskiego 73/75, który prowadził profesor Stefan Koeppe. Bardzo byłam zadowolona, że moja mama poszła do swojej przyjaciółki i nie było jej w domu, bo było by tak: „A gdzie ty idziesz?”, więc mogłam wyjść swobodnie i wyszłam. Zamknęłam mieszkanie i na biurku zostawiłam mamie kartkę: „Nic się nie martw, zaraz wrócę”. Spotkałyśmy się po roku. Więc to: „Zaraz wrócę”... Nie przewidziałam, że niestety, tak się losy ułożą.
- Mama wiedziała, że pani była w konspiracji?
Nie. Domyślała się i stale mówiła: „Ewuniu, tylko uważaj”. Mówiłam: „Tak, tak, ale na co mam uważać?”. Oczywiście, że się nie przyznawałam.
- Jak wybuchło Postanie była pani na ulicy Madalińskiego, co się z panią działo później?
Przez pierwsze parę dni po prostu opatrywałyśmy pierwszych rannych z pola przy Wołoskiej, którzy byli na ten punkt przydzieleni. Profesor chodził wzdłuż Madalińskiego opatrywać innych rannych w domu, chodziłam jako pomoc z profesorem. Potem, kiedy zginęła łączniczka kanałowa i profesor się dowiedział, że szukają łączniczki, zapytał się czy chcę się zgłosić do komendy Mokotowa, jako łączniczka kanałowa. Oczywiście powiedziałam, że chcę, że zgadzam się. Dali mi adres komendy na Bałuckiego 24. Tam zgłosiłam się do porucznika „Aminiusa” – porucznik zwiadu, cichociemny. [Jego prawdziwe nazwisko było Zbigniew Mrazek, został w kwietniu 1944 roku spuszczony z angielskiego samolotu do kraju na pola pod Warszawą].
- Wiele lat po wojnie dowiedziała się pani, że to był cichociemny?
Oczywiście, że po wojnie, bo wtedy nic nie wiedziałam. Byłam urzeczona „Aminiusem”, bo przypominał mi bohatera Łukasińskiego z powstania listopadowego.
- Może pani opowiedzieć historię związaną z kościołem jezuitów?
Z kościołem jezuitów było fatalnie, bo 2 sierpnia przyszli tam Niemcy, wyszedł na ich powitanie przeor Kosibowicz, bardzo poważny i rzeczowy człowiek. Powiedzieli, że ktoś strzelał z tego domu. A to była nieprawda, bo nikt nie strzelał. Owszem do kościoła schronili się przygodni przechodnie i ludność cywilna. Nikogo nie było, kto by mógł strzelać. Wtedy oni poprosili ojca Kosibowicza, żeby wyszedł z nimi. Na drugiej stronie Wołoskiej go rozstrzelali... Gdy Niemcy weszli do domu, resztę księży spędzili do jednego schronu (tam był schron pod ziemią). Wyprowadzali ojców i po kolei ich rozstrzeliwali.
Pod trupami rozstrzelanych trzech ojców ocalało, którzy upadli lub zemdleli, czy słabo im się zrobiło z wrażenia. Później jak już Niemcy poszli, nasze łączniczki dotarły tam i wyciągnęły spod leżących trupów te osoby, które żyły. Ja przeprowadzałam ojca Mońkę i ojca Pieńkosza, inna przeprowadzała innego ojca, już nie pamiętam w tej chwili nazwiska, który też szczęśliwie wyszedł z Powstania.
Ojców Pieńkosza i Mońkę przeprowadziłam na pierwszy punkt bojowy porucznika Misiewicza, który się mieścił na Niepodległości, mniej więcej na wysokości dzisiejszych delikatesów. Tam odprawiali codziennie rano mszę świętą. Ponieważ dali znać, że u Elżbietanek nie ma żadnego kapelana, wobec tego ojciec Pieńkosz poszedł do Elżbietanek i tam przy bombardowaniu szpitala Elżbietanek – a stało się to wtedy, kiedy Elżbietanki wywiesiły na dachu flagę Czerwonego Krzyża, co było sygnałem dla Niemców, żeby szpital zbombardować − zginął. Od momentu wyjścia do momentu, gdy zginął było niecałe dwa tygodnie życia.
Drugi ksiądz Leon Mońko ocalał, odprawiał msze dalej i po wojnie był w Zakopanym, leczył się na płuca. Dawał ślub w 1950 roku mnie i mojemu mężowi. Niestety, pięć lat później umarł na gruźlicę.
- Pamięta pani jak wyglądały te msze?
Msze były niezapomniane, dlatego że odbywały się w bramie. Po prostu w bramie stał ołtarz, na ołtarzu były ustawione święte emblematy, które akurat wtedy były. Wszyscy schodzili rano do bramy i ojciec Mońko odprawiał mszę z akcentami patriotycznymi w kazaniach. Przyznaję, nie co niedziela chodziłam na te msze, ale tamte pozostały mi bardzo głęboko w pamięci.
Tak, dużo. Wszyscy mieszkańcy z domu schodzili plus ludność, która przychodziła polem, żeby uczestniczyć w tej mszy. Brama była pełna ludzi.
- Proszę powiedzieć czy pani była w kościele jezuitów, widziała ślady tej masakry?
Tak, o tym lepiej nie mówić, to było straszne. Bardzo się dzisiaj dziwię samej sobie, że brałam ślub w tym miejscu, może to było jeszcze za wcześnie. Teraz, jeżeli jestem w tej dzielnicy, to nie zachodzę do tego kościoła, bo to jest zbyt straszne. Zresztą kościół jest odbudowany, ale to już nie jest ten kościół, co wtedy, jest inaczej.
- Czy w czasie Powstania udało się pochować osoby, które wtedy zginęły?
Tak, od razu grzebano te osoby.
- Była pani przy tym pogrzebie?
Nie.
- Proszę powiedzieć, jak została pani łączniczką kanałową?
Po prostu zgłosiłam się Bałuckiego 24, zapytałam się, gdzie przyjmuje porucznik „Aminius” i powiedziałam: „Jestem »Ewa« i zgłaszam się, podobno pan potrzebuje łączniczki kanałowej” – dosłownie tak. On się spojrzał i mówi: „Dziewczyno, a czy ty wiesz, na co się narażasz?”. Mówię: „Nie wiem”. – „Ale jeżeli nie mamy, jednym słowem, innego wyjścia, tylko nieprzysposobioną łączniczkę, to dam ci na pierwszą drogę »Urszulę«”. Była to poważniejsza kobieta, dość tęga i energiczna. „Pójdziesz z »Urszulą« tą trasą”. Poszłam z »Urszulą«, wchodziłam włazem niedaleko Bałuckiego, na Szustra 6. Był to właz i kanał okrągły, bo niektóre były owalne, tym włazem wchodziłyśmy.
Potem w pierwszym okresie sierpnia, chodziło się tym kanałem do Puławskiej i potem pod Puławską prosto aż do Alej Jerozolimskich, to znaczy prościuteńko pod Alejami Ujazdowskimi do Alej Jerozolimskich. Tu trzeba było wyjść z kanału i przebiec pod barykadą [ustawioną] w środku Alej Jerozolimskich, gdzieś na wysokości Kruczej i dalej na Szpitalną, gdzie wtedy składałam meldunek, że przyszłam od „Aminiusa” z Mokotowa. Tam czekałam, dawali mi nocleg i na drugi dzień przychodziłam i dostawałam rozkazy i dyrektywy do Mokotowa do pułkownika „Karola”, i wracałam z rozkazami. Zawsze wkładałam je pod epolet [bluzy i] zaszywałam, to były malutkie karteczki, nawet nie wiedziałam co [w nich] niosę, [jaka jest ich treść].
Tak się wdrożyłam, bo tymi drogami chodziłam często. Trasy były różne, w zależności od okoliczności, czyli jaki teren był wolny od Niemców, to pod tym terenem się szło i na ten teren się wychodziło. Najpierw była to droga pod Aleją Szucha, gdy jeszcze było bezpieczne, a potem już było to niemożliwe, bo Niemcy doszli do wniosku, że tędy się odbywa droga łączności i wrzucali karbid do włazów, tudzież worki z piachem, tak że trudno się było przecisnąć. Wtedy inną drogą się szło, wychodząc mniej więcej na wysokości placu Trzech Krzyży i potem znowuż przez Aleje pod barykadą i do jakiegoś miejsca, to nie była komenda, tylko taka składnica rozładunkowa, gdzie dawali i przyjmowali rozkazy.
Najpotworniejsza to była druga droga, gdy już poprzednie trasy były niemożliwe do chodzenia i chodziło się Dolną, kanałem, w dół do Belwederskiej i potem na Powiśle. Wychodziłam mniej więcej na wysokości ZUS-u i potem pod górę, już nie kanałem, Książęcą, która była cholernie ostrzeliwana. To było bardzo niebezpieczne, bałam się śmiertelnie tej trasy, ale na szczęście chodziłam chyba [nią] tylko dwa razy, bo potem już skończyło się Powstanie.
- Pani zawsze chodziła sama?
Tak, pierwszy raz szłam z »Urszulą«, a potem chodziłam sama.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani to pierwsze przejście? Jakie to zrobiło na pani wrażenie?
Okropne – szlam, brud naokoło. Były dwa rodzaje kanałów: jedne to były burzowce duże, którymi się chodziło na początku, pod Alejami, one były wysokie, miały mniej więcej metr trzydzieści wysokości i ściek w momencie największego wypełnienia kanału nie dochodził wyżej jak do pół uda. Natomiast potem, jak chodziło się osiemdziesiątkami, to człowiek zgięty, właściwie w ścieku cały czas szedł, w szlamie, w brudzie.
Co było wzruszające, jak zeszłam pod Dolną, to w tym kanale trzeba było przejść do kanału bocznego, właściwie z Dolnej to zjeżdżałam, dlatego, że to był taki pęd ścieków, że zbijał z nóg! Potem pod Belwederską, to już był zakręt i myślę sobie: „Nie przejdę, nie dam rady, jak przejść?”. Wtedy zobaczyłam – może to śmieszne, co może wtedy ratować ducha człowieka – duży napis kredą na szlamie kanałowym: „Nic się nie bój, idź dalej!”. Potem drugi napis: „W imię Boga, prowadź Jezu, Maryja!”. Napis, pierwszy jaki zobaczyłam: „Nic się nie bój, idź dalej!”, to po prostu miałam siły iść dalej, bo w to uwierzyłam.
- Jak była pani ubrana, jaki sprzęt miała pani ze sobą?
Wzięłam z domu spodenki gimnastyczne, buty na łyżwy, sznurowane, mocne buty. Dlaczego? Dlatego, że jak buty mi się rozleciały, to dostałam narciarki, ktoś mi je dał na Niepodległości, to bardzo zdawało egzamin. Dlaczego? Dlatego, że w kaloszach nalewała się woda, [stopa się] ocierała, robiły się rany, w ogóle nie można było iść. Byłam podrapana, jeżeli upadłam na kolana. W rękę dostawałyśmy kij, po obu stronach owiązany szmatami. Szerokość kanału to było oparcie. Tak [szło się] krok po kroku. Najstraszniejsze było to, że często małe kanały owalne czy okrągłe, na dole miały spojenie i postawić nogę było bardzo trudno, to była ślizgawka, więc bez butów narciarskich... One ratowały.
Pamiętam moment humorystyczny, jeśli można to tak określić, kiedy wyszłam z tychże kanałów, z powrotem na Mokotów, na Szustra i pomagali mi chłopcy. Włazy były otwarte, ponieważ była tędy łączność, więc zawsze siedzieli nasi saperzy, [patrzyli] czy ktoś idzie, czy dostaną sygnał, że ktoś idzie, latarką przeważnie. Wyszłam, błoto ze mnie ciekło i któryś z tych chłopców mówi: „Boże! »Ewa« wróciła! Jak się porucznik ucieszy!”. Myślę sobie: „Porucznik?”. – „Zaraz żebyś poszła do porucznika!”. Mówię: „No dobrze, ale czy któryś ma lusterko?”. Zrobiła się cisza i nagle jeden wybuch śmiechu. „A po cóż ci lusterko, przecież ty jesteś [jak] maszkara!”.
- Jakie miała pani oświetlenie ze sobą?
Latarki, ale to były zwykłe długie latarki, które bardzo często „wysiadały” po prostu, bo albo się przepalały albo zamokły, a nie daj Boże jeżeli się je upuściło w szlam, to już koniec. To było właśnie okropne – ciemności w kanale, to jest coś fatalnego, nie do zniesienia.
- W jaki sposób się wtedy znajdowało drogę?
Właśnie były napisy, na przykład: ulica Bracka czy [inna], w szlamie napisane kredą, bo nie wiem dlaczego, ale kreda wytrzymywała, to znaczy, było ją widać, bo to było białe. Wszędzie były strzałki i napisy kredą, które zrobili nasi saperzy.
- Po ciemku, jak nie miała pani światła, w jaki sposób trafiało się do wyjścia?
Wcale się nie trafiało, to znaczy ostatnia droga, 24 września, to był koszmar, bo Niemcy, którzy wiedzieli, że małymi kanałami Powstańcy również chodzą i różne drogi penetrują, zaczęli murować kanały. Dosłownie w poprzek kanał był zamurowany, tylko na górze, gdzie się ścieki przelewały, bo musiała być [przestrzeń], nie mogli zablokować ścieków. Właśnie pod placem Unii Lubelskiej nie było możliwości w ostatniej drodze, żeby wejść w boczny kanał. Pod placem Unii Lubelskiej, to było coś pięknego – gwiazda i w różne strony rozchodzące się kanały. Tam spotkałam małego harcerzyka, małego mówię, bo to chłopiec dwunastoletni, z Powiśla niósł rozkazy do Mokotowa i miał pseudo „Kotek”. Jak dziś to pamiętam, „Kotek” mówi: „Panno Ewo! – bo mu się przedstawiłam – my zginiemy już tutaj!”. Mówię: „»Kotku«! Na pewno nie! Na pewno pan Bóg nie pozwoli, żebyśmy zginęli!”. Byłam bardzo wierząca w tym okresie. Mówię: „Nic nie pozostaje innego, tylko usiądźmy w szlamie, gdzie jest najbardziej płytko, czekajmy aż po nas przyjdą, bo porucznik „Aminius” wie, że mam przynieść ostanie rozkazy z dowództwa, na pewno wyśle saperów” i tak siedzieliśmy.
Na punkcie na Mokotowskiej był doktor, mój znajomy, który przed wejściem do włazu przy Wilczej dał mi butelkę jakiegoś alkoholu, nie wiem, nie była to wódka, ale łagodniejszy trunek. Bardzo się oburzyłam, a on mówi: „Ewa nic nie mów, weź to, rozkazuję ci, jako starszy dowódca, weź to!”. Wzięłam to i ten alkohol nam uratował życie, dosłownie! Byliśmy trzydzieści sześć godzin w zimnym, lodowatym ścieku, tego można nie wytrzymać po prostu. Odkręciłam butelkę i mówię: „Masz »Kotku«, napij się”. Sama piłam, to nas ocaliło i potem po „iks” godzinach – bo nam się czas poplątał, zegarki [na ręku] nie chodziły, bo zamokły – usłyszeliśmy stukanie w [zamurowaną] barykadę, ale stukanie alfabetem morsa, więc to już świadczyło o tym, że powinni to być Polacy. Taka myśl: „Odstukać czy nie?”. Ale nie odstukać to znaczy umrzeć tu, więc wzięłam manierkę, którą miałam – manierka wojskowa, metalowa – i odstukałam. Byli to nasi saperzy, z Mokotowa, którzy rozwalili barykadę, na tyle, żeby nas za ręce na drugą stronę przeciągnąć. Tak że doszliśmy do włazu przy Szustra, który był zaraz tuż przy komendzie, właśnie tam się zapytałam o to lusterko, bo jak bym mogła...
Potem, ostatnie co pamiętam, to kiedy już Niemcy zajmowali Aleje Niepodległości i wszystkie boczne przecznice, przeszłam do komendy oczywiście, żeby [zapytać], co dalej. Siedziałam pod komendą i wyszedł „Aminius” i mówi: „Ewuśka, ostania posługa”. Rzucił mi karton, mówi: „To są wszystkie dokumenty Mokotowa do Śródmieścia i odwrotnie, jakie otrzymywaliśmy”. My to z jednym chłopakiem zakopaliśmy – wyjęliśmy kostkę z chodnika, było mokro, rękami ziemię [odkopywaliśmy] i przywaliliśmy to kostką chodnika. Potem w 1945 roku w lecie, jak można było dojść do Warszawy, to poszliśmy razem z Jankiem pseudonim „Fabrykant”, żeby to odkopać. Nasza rozpacz nie miała granic. Zginęło wszystko. Gdyby ktoś wziął i sprzedał, przekazał gdzieś, nie było by żal, ale jeżeli tak zginęło, to okropne!
Nie było śladu po tym. Potem, jak mój syn po wojnie znalazł się w Anglii, to znaczy po skończeniu KUL-u, pojechał na stypendium do Francji, zrobił skok do Anglii przez ciekawość. W Anglii znalazł [pismo] „Baszta” i „Aminiusa” i dane o nim. Wtedy syn wszystkiego się [dowiedział] i mówi: „Ty wiesz kogoś ty miała za dowódcę? Cichociemnego, bardzo dzielnego, on był zrzucony do kraju w kwietniu przed Powstaniem na Mokotów”.
- Spotkała go pani po wojnie?
Nie! Ależ skąd! Ślad [po nim] zaginął! Potem syn szukał „Aminiusa”, znalazł dane, ale dopiero po upływie chyba pięćdziesięciu lat, zupełnie przypadkowo, na rocznicę Powstania na Powązkach, dowiedziałam się, że „Aminius” wrócił do Polski, że osiedlił się w Zielonej Górze, że tam jest pochowany. Czy to jest prawda, nie wiem, bo w Zielnej Górze nie byłam i nie sprawdziłam.
- Proszę powiedzieć ile było takich łączniczek jak pani?
Pięć.
Znałam z widzenia, wiedziałam imię konspiracyjne, ale nie wiedziałam nazwisk.
- Czy rozmawiałyście panie między sobą?
Nie. Przeważnie my się nie spotykałyśmy, najwyżej w komendzie była jedna, ale nigdy tak, żeby wszystkie razem.
- Ile średnio trwały przejścia kanałami?
Trwało od dziesięciu do szesnastu godzin. Tylko ten jeden raz [byłam w nim] trzydzieści sześć godzin, bo kanał był [przez Niemców] zamurowany i nie można było przez niego przejść. [Niedługo] potem byłam ranna w głowę, pozostał na niej szew, i w stanie strasznym [wyszłam]. Zresztą mam relację [o tym] „Jagienki” – Danuty Staniszkis, która była komendantką sanitariuszek i mnie ratowała, ona później napisała wspomnienie o tym.
- Proszę powiedzieć ile mniej więcej było przejść kanałami?
To trudno obliczyć. Pierwszy raz poszłam z „Urszulą” gdzieś na początku walk, jak jeszcze pod Aleją Szucha się szło, trasami głównymi, a potem, dopiero w okresie od 17 sierpnia, do 24 września, [gdy zostałam łączniczką kanałową trasa trwała trzy dni]. To kilka, kilkanaście przejść, nie więcej. Trzeba wziąć kalendarzyk i popatrzyć, ile wrzesień ma tygodni i obliczyć.
- Jakie były różnice pomiędzy Mokotowem a Śródmieściem, dostrzegała pani takie różnice?
Szalone, dlatego że Mokotów to była „wyspa” na pierwszym froncie bojowym, a w Śródmieściu, jak przychodziłam, to ludzie żyli normalnie. Chodziłam ulicami, wierzchem. Najwyżej gdzieś strzelał jakiś „gołębiarz” z góry na dachu, celował, na to trzeba było uważać i były barykady, przejścia pod jezdniami, bo jezdnie były ostrzeliwane, ale było to mimo wszystko niebezpieczne.
Byłam świadkiem okropnego incydentu, mianowicie kiedy szłam ulicą Mokotowską, na odcinku między Alejami a Nowogrodzką – to krótki odcinek, była tam zrobiona barykada – na barykadzie leżał człowiek z rękami opuszczonymi. Wiadomo było, że nie żyje i miał –pierwszy raz coś takiego widziałam i obym [więcej] w życiu nie zobaczyła – uciętą głowę, tak jakby kto tasakiem skroił! Głowa gdzieś z boku leżała, jak spadła! Straszne! Takie incydenty też się zdarzały w tym „spokojnym Śródmieściu”.
- Miała pani czas by w Śródmieściu odwiedzić kogoś?
Nie. Mało tego, przecież moja matka poszła do koleżanki w Śródmieściu i tam została. Nie dotarłam [do niej]. Moja matka była na ulicy Moniuszki. Do Moniuszki nie doszłam, bo po prostu nie było jak. Dlatego spotkałyśmy się [dopiero] w parę miesięcy po Powstaniu.
- Czy może nam pani powiedzieć, jak radziliście sobie z jedzeniem w czasie Powstania?
Nie wiem, to znaczy jedzeniem się nie przejmowałam. Dawali mi ludzie, jak gdzieś przyszłam. Robiłam rzecz bardzo brzydką, to znaczy, nie wolno mi było jako łączniczce z rozkazami brać listów czy korespondencji, ale czy [mogłam] odmówić, jak ktoś ze łzami w oczach [prosił], jakaś matka, która zostawiła gdzieś dzieci, czy innych bliskich? To listy brałam w kieszeń.
- Później przekazywała pani te listy adresatowi?
Nie, przekazywałam na punkt, do komendy. To były [listy] na Mokotów, [czy w inne rejony, do których] chodziły łączniczki. Nigdy sama ich nie rozprowadzałam.
- Miała pani jakiś kontakt z ludnością cywilną?
Nie.
- Pamięta pani jakie nastroje panowały wśród ludności cywilnej?
Owszem na Mokotowie panowały bardzo dobre, mówię o Madalińskiego, bo Rakowiecka była spalona i wyludniona, łącznie z wszystkimi przecznicami do Narbutta, bo Niemcy się zabezpieczali i po prostu palili domy po kolei, żeby nikogo tam nie było. Na Madalińskiego, w willach prywatnych byli ludzie, ci których to były wille, siedzieli w nich dokąd można było. Na Mokotowie w tym odcinku były bardzo bojowe nastroje, bardzo! Natomiast w Śródmieściu tego nie było o dziwo, mówię o dziwo, bo tu była linia frontu, a tam było względnie bezpiecznie. Tam dużo było, takich jak brali wodę, co urągali wręcz, że się zachciało Powstania i narazili ludzi na tycia]. Jak można było?!
Fatalnie. Myślałam, że ich pomorduję.
- Czy spotkała pani podczas Powstania przedstawicieli innych narodowości?
Owszem. Była Belgijka, która wyszła za mąż za Polaka i mieszkała na [ulicy] Madalińskiego w jednej z wilii. Miała syna Jasia i córkę starszą o dwa lata Krysię. Krysia zginęła przechodząc z meldunkami na polu między Madalińskiego a odcinkiem Dąbrowskiego. Jaś natomiast, to był chłopiec trzynastoletni, ocalał, był ranny w twarz, był mi przydzielony do pomocy. Naprawdę, było bardzo wiele akcji, gdzie gdyby nie Jaś to bym tego nie zdołała dokonać, dlatego że nie zdołałbym gdzieś dojść czy pójść.
Powiem jako przykład: na rogu Madalńskiego i Wołoskiej był duży dom mieszkalny, z dwoma wejściami, jedno wejście było od Wołoskiej, a drugie było od podwórza, tym chodzili wszyscy, bo Niemcy o tym nie wiedzieli. Parkan był obrośnięty winoroślami, nie było widać. Od frontu przed domem stał Niemiec na warcie. Pamiętam, jak [przyszłam] tam. Mieszkali tam [też] moi znajomi. „Co się dzieje?”. Powiedzieli mi: „Ewa do godziny dziesiątej mają nas wywieźć, więc to nie wróży nic dobrego, pewno rozstrzelają nas za to wszystko”. Biegiem z powrotem do Koeppego i mówię „Panie profesorze…” [i przedstawiłam mu tę sytuację]. Na to profesor powiedział: „Trzeba ich wyprowadzić!”. Mówię: „Jak to, wyprowadzić?”. – „Dam ci do pomocy »Polę«” – była taka sanitariuszka [na punkcie u profesora] Koeppego. „Mały Jaś chce pójść na ochotnika. Przeprowadzicie ludzi stamtąd!”. To było ponad sto osób, tyle ile mieszka w czteropiętrowym domu. Nikt by nie uwierzył. W jedną stronę szliśmy powoli, ale na Madalińskiego, tak jak mówiłam, w dzień jeździły czołgi [niemieckie], a na rogu Madalińskiego i Alei Niepodległości był bunkier niemiecki z wystawionym karabinem maszynowym. Doszłam z Jasiem do tego domu i mówię: „Ludzie, wy musicie wyjść, profesor daje nam rozkaz do przeprowadzenia was. My jesteśmy zespołem trzech osób. My was przeprowadzimy!”. Na to jakieś stare [kobiety], które tam były, mówią: „Panno Ewo, ale to nie możliwe, przecież jak nas złapią, to nas z miejsca wystrzelają!”. Mówię: „Jeżeli nie złapią, to będzie to samo!”. Jak to powiedziałam, to dwaj młodzi chłopcy z Powstania, którzy tam byli u rodziny ranni, mówią: „Ona ma rację! Wychodzimy!”. Teraz powiedzieli [do Jasia]: „Chłopczyku, czy zostaniesz na warcie? Przypilnować jak będą wychodzić, żeby się wszyscy nie rzucili hurmem, bo wtedy to koniec! Tylko po kilka, kilkanaście osób, [można prowadzić], jak się da”. Jaś powiedział: „Tak, stanę przy furtce i będę pilnował, ile osób wychodzi”. Został. Był tak dojrzały, a przecież to był nastoletni chłopiec, że on tę funkcję wypełnił bardzo dokładnie, a poza tym, [niezwykłe było], że ci ludzie spanikowani i zrozpaczeni posłuchali się chłopca! Nikt nie wyszedł, jeżeli Jaś nie wypuścił po kilka osób. To było nadzwyczajne. Niemiec stał na warcie, a do godziny w pół do dziesiątej w domu nie było żywego ducha. To była największa akcja w tym okręgu.
Jak wracałyśmy [do tego domu], „Pola” i ja, to biegłyśmy, a jak szłyśmy z ludźmi, to powoli, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Nie wszyscy przecież szli do Koeppego na punkt, tylko do sąsiednich wilii. Mogę powiedzieć, że duma mnie rozsadzała wtedy, jak stukałam i mówiłam: „W imieniu Armii Krajowej proszę wpuścić tych ludzi i przenocować [lub] przetrzymać ich do nocy”. Nocą przeprowadziłam ich razem z „Polą” [na tak zwany polski Mokotów], na wysokość polskich posterunków, to była jedna z większych inicjatyw, [która się całkowicie powiodła].
Matka Jasia była ranna, wrogo nastawiona, czemu nie można się dziwić, bo zginęła jej córka i nie żył mąż. Z Jasiem widziałam się ostatni raz tuż przed kapitulacją Mokotowa, usiłował wziąć matkę i wyprowadzić ją [z rannymi] z Warszawy. Wyszedł z Warszawy, był cały [poraniony]. Z Jasiem spotkałam się [dopiero] w Paryżu w 1987 roku. Piotr [mój syn] powiedział: „Teraz mam dla ciebie niespodziankę, idziemy do kafejki”. Mówię: „Piotrze, co tobie przyszło do głowy?”. – „No zobaczysz, chodź do kafejki”. Poszliśmy, usiedliśmy i niedługo otwierają się drzwi, patrzę wchodzi jakiś [młodzian] wysoki, dopiero jak się uśmiechnął i powiedział: „Ewa!”. Mówię: „Boże! Mały Jaś!”. Takie było spotkanie z Janem Kułakowskim, przyszłym ministrem w rządzie Mazowieckiego.
- Z kim się pani jeszcze przyjaźniła w czasie Powstania?
Ze środowiskiem, z punktem AK profesora Koeppego i z punktem porucznika Misiewicza, na Niepodległości, który był [wtedy na pierwszej linii walk]. Tam były zgromadzone cudowne dziewczyny, sanitariuszki i inne. Na punkcie porucznika Misiewicza do niego nie mam specjalnie pozytywnego stosunku, był nieprzyjemny – ale tam były cudowne sanitariuszki.
Proszę sobie wyobrazić, jak uniknęłam śmierci. Biegnąc 24 do komendy, z Alei Niepodległości, spotkałam komendantkę sanitariuszek Ewę Matuszewską, to była córka ministra Matuszewskiego przed wojną, jedynaczka, która była niezwykle dzielna, i mówi: „Gdzie ty biegniesz?”. Mówię: „No gdzie? Do Misiewicza z rozkazami”. Ona mówi: „To daj, bo ja tam idę opatrzyć rannych, jest taki chłopiec »Dzik«, leży z urwaną nogą, i ja tam idę go opatrzyć”. Widzę [teraz] tą rękę wyciągniętą i mnie dającą jej rozkaz! Ona doszła do punku Misiewicza, Mokotów jako linia przestał właściwie istnieć, to już był koniec walki. Niemcy weszli od Pola Mokotowskiego i od Wołoskiej, bo tamtędy szli, i na tym posterunku, jaka nikczemność! Rozstrzelali wszystkich rannych i Ewę! Ona leżała nie pochowana do wiosny roku 1945. Byłam na jej pogrzebie na Powązkach, to była wielka manifestacja tych, którzy ocaleli i żyli. Wszyscy pojechali. Ona leży w kwaterze „Baszty”. Był olbrzymi wieniec z napisem „Ewuni, od ojca”. Jaka to tragedia! Jedyna córka....
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Jak było z higieną, na przykład.
Trudno mi powiedzieć. To znaczy powiem inaczej. Niemcy rano, do godziny dziewiątej pozwalali ludności cywilnej pójść do sklepów. Wtedy widziałam biegnących z bańkami po mleko i po aprowizacje dla domu. To się kończyło o godzinie dziewiątej, kto się pojawił po dziewiątej to [Niemcy] strzelali [do niego] z bunkrów. Ale nie umiem odpowiedzieć, bo naprawdę wydawało mi się, że tam było czysto, tam gdzie chodziłam, to znaczy na punkty opatrunkowe. Starano się zrobić wszystko, co tylko można, żeby zachować higienę.
- Pamięta pani jakieś chwile wytchnienia, czas wolny? Czy był czas wolny? Co się wtedy robiło?
Tak.
- Czytaliście państwo prasę?
Tak, oczywiście. To właśnie od tego były kolporterki, które roznosiły prasę. Był „Biuletyn Informacyjny”, wychodziło pismo „Dzień”, na Mokotowie specjalnie, gdzie opisywali wszystkie zdarzenia, wypadki. Były głównie te dwa pisma, bardzo ciekawe i ładne.
- Czy dyskutowaliście państwo na temat artykułów tam zamieszczanych?
Nie.
- Czy dyskutowaliście państwo o sytuacji politycznej?
Nie. Przyznam się, że mnie to nic nie obchodziło, to znaczy interesowało o tyle, o ile wiązało się z wydarzeniami bojowymi w tym odcinku i to, co mówi Londyn. Nasłuchy i [inne] były powielane w osobnych komunikatach.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
[Człowiek] z odrąbaną głową, to było zupełnie straszne. Tak to nie miałam czasu myśleć, bo ciągle gdzieś biegałam.
- A najlepsze wspomnienie pamięta pani?
Najlepsze wspomnienia, to jak porucznik „Aminius” powiedział, że jestem przedstawiona do odznaczenia. Pytam się: „Jakiego?”. On mi na to odpowiada: „No, jak to! Do Krzyża Zasługi z Mieczami!”. – „Krzyża Zasługi?”. (Marzyłam o Virtuti po moim ojcu), a on mówi: „Niezadowolona?”. Mówię: „No wie pan, myślałam o czym innym”. Ambicje.
- Jak to wyglądało, jak pani dostała to odznaczenie?
Odznaczenie dostałam później, jak już zorganizowała się „Baszta” po wojnie. Dostałam to [i Krzyż Walecznych] dzięki „Aminiusowi”.
- Jaki moment, obraz najbardziej utkwił pani w pamięci?
To właśnie obraz Powstania, może jak wybiegam z domu gdzieś koło w pół do piątej i pustki na ulicach... Biegnę pod ścianą, nie wiem dlaczego, może żeby było prędzej i przez Narbutta. Na Narbutta było pole ogródków niby działkowych, kartoflisko tak nazwijmy, w kartoflisku widzę jak leży chłopak z dziewczyną, mają granaty w ręku przygotowane do uderzenia i czekają na godzinę „W”. Pomyślałam sobie: „Boże! Oni mają granaty, a ja z torbą sanitarną!”. Byłam wściekła. Doznania zupełnie głupie i dziecinne, można powiedzieć.
- Co działo się z panią od momentu kapitulacji?
Po kapitulacji zabrałam się z rannymi, włożyłam opaskę Czerwonego Krzyża na rękę, żeby być z rannymi, a nie żeby Niemcy mnie do obozu wywieźli, [wtedy jeszcze] nie wiedziałam, że do obozu, ale wiadomo było, że to coś złego. Wtedy byłam razem ze wszystkimi, na Bałuckiego, to znaczy poszłam do komendy i czekałam, co powie „Aminius” w komendzie, jakie są dyrektywy pułkownika „Karola”, który był dowódcą. Nie było już żadnych. „Aminius” powiedział do mnie: „Kapitulacja...”. Mówię: „Co? Kapitulacja?!”. „Aminius” wtedy rzucił mi paczkę z dokumentami, żeby to zakopać. Było już wiadomo, że to już koniec.
Całe szczęście, włożyłam opaskę Czerwonego Krzyża, bo dzięki temu wydostałam się z Warszawy na wozach z rannymi. Razem z rannym chłopakiem, z którym na wozie jechałam dojechaliśmy gdzieś w okolice Mszczonowa, niedaleko lasu. Facet nas wysadził i mówi: „Musicie już teraz pójść piechotą”. Ciotka chłopaka miała majątek pod Mszczonowem, który się nazywał Gnojna, on szedł do tej ciotki, a ja go, powiedzmy, ciągnęłam. Jak weszłam do lasu, było pięknie, niebieskie niebo, ptaszki śpiewały, a tutaj taka groza. Ciągnę Jasia. Dostaliśmy pół bochenka chleba w komendzie na drogę, każdy z tych, co jechał z tymi rannymi na wozie [dostał], był to bardzo piękny [gest]. Szliśmy lasem przez dwa dni. Gospodarz, który nie bał się nas zabrać, to był dla mnie bohater, bo jak się okazało on należał do AK i mieszkał niedaleko na wsi. Zawiózł nas, żeby tam przenocować, a była to chałupa, normalna chłopska chałupa, w domu młoda żona i czwórka maleńkich dzieci, więc to jest bohaterstwo, odważyć się wywieźć powstańców, a była za to, wiadomo, kulka w głowę.
Miałam szczęście wraz z Jasiem, bo na wozie przed nami jechał gospodarz, który też był z AK, był kuzynem tego, co nas wiózł i pozbierał broń, miał całą furmankę broni! Przykrył to słomą i derką od siedzenia. Niemcy każdą furmankę sprawdzali karabinem, kłuli i trafili na broń. Rzucili się na tego gospodarza, okładali go po głowie, tłukli, przez ten czas nasz zaciął kobyłę i przejechaliśmy szosę bez jednego zatrzymania i rewizji. Opatrzność, szczęście!
- Ile czasu spędzili państwo u gospodarza?
Jedną noc tylko, bo rano [już] szliśmy przez las do majątku ciotki [Janka]. On nas podwiózł pod trakt, pod dukt, jak to się nazywało, i weszliśmy do lasu. Lasem szliśmy dwa dni z tą połową bochenka chleba. Podobno po drodze były łapanki, my mieliśmy na sobie kombinezony niemieckie, te które wzięto i używano w Powstaniu, szare i byliśmy widoczni. On był ranny, miał spalone włosy, bo zwalił się na niego dom, leżał przygnieciony między belkami zabezpieczającymi, jak w trumnie. Jak doszliśmy do majątku, to ja, która byłam zdrowa, miałam trzydzieści osiem gorączki z nerwów chyba, a ten chłopak był ledwo żywy. Otwieramy drzwi, on wchodzi, a ciotka wstała i powiedziała: „Jasiek! Bój się Boga! Jak wyście przyszli, przecież naokoło są łapanki!”. Udało się. Z Jasiem byłam w tym majątku do wiosny, to znaczy ja do lata 1945 roku, tylko wcześniej przyjechaliśmy szukać zakopanych dokumentów, niestety nie znaleźliśmy, ktoś je wykopał.
- Kiedy wróciła pani na stałe do Warszawy?
Na stałe wróciłam w lecie 1945 roku. Matka jako nauczycielka dostała jakieś „kazionne” mieszkanie na Górnośląskiej 20, zaraz przed schodkami jak się wchodzi, tam był istny kołchoz, dlatego, że mama wzięła jeszcze dwie nauczycielki, koleżanki, bardzo zresztą miłe, które nie miały się gdzie podziać i tam mieszkały, i jeszcze ktoś. Tak że to był „człowiek na człowieku”. Stamtąd poszłam zdawać do Akademii.
- Czy był pani represjonowana po wojnie?
Nie. To znaczy, po prostu siedziałam cicho i do mnie nie doszli, na szczęście. Już później, jak mieszkałam na Rakowieckiej, to były ciągłe rewizje. Piotr – mój syn – działał, wydawał książki, które [władze] do szału doprowadzały. Szósta rano dzwonek! „Otworzyć! Rewizja!”. Często w koszuli, na to narzucałam spódnicę, oni po półkach tylko wybierali książki. Książki Piotra zabierali, po prostu konfiskowali, a brali sobie w gruncie rzeczy. Przeciętnie dwa razy w tygodniu była taka „przyjemność”.
Jeszcze była druga pani, dwa piętra niżej, której mąż wyemigrował do Szwecji i przysyłał różne rzeczy. Ona była w AK. Jeżeli był dzwonek i rewizja to było wiadomo: albo do Jeglińskiej, albo do tamtej. Tamta była sprytniejsza, bo kupiła wilczura dużego, był wyszkolony i rzucał się do drzwi, i oni się bali wejść. Nie miałam wilczura, więc do mnie przychodzili śmiało. Ale jedno, co mi się udało, to jak wyszli na balkon palić papierosy, to z kupy paryskich książek wyciągnęłam wszystkie książki, takie jak na przykład „Samotny bój Warszawy”, wyniosłam do drugiego pokoju. Nie zauważyli.
- Czy chciałaby pani na zakończenie dodać coś na temat Powstania?
Na temat Powstania bym powiedziała – nie chcę się powtarzać, bo był kiedyś taki wywiad [ze mną, gdzie] powiedziałam – że były to najcudowniejsze dni w moim życiu. Nie chcę powielać, ale powiem, że mimo grozy, mimo tragedii, jakie się działy, wspominam to jako coś cudownego pod tym względem, że był patriotyzm, że była jedność, że jeden drugiemu pomagał i to były chwile niezapomniane po prostu. Takiego patriotyzmu nie widziałam później już nigdy.
Warszawa, 25 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski