Jacek Michałowski „Mały”
Jacek Michałowski, urodzony w 1923 roku w Warszawie, pseudonim „Mały”, stopień strzelec w Armii Krajowej.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku chodziłem do szkoły, było to gimnazjum pod wezwaniem świętego Wojciecha, znane w Warszawie jako gimnazjum [imienia] Górskiego. Poza tym żadnych ciekawszych elementów z tamtego okresu nie potrafię powiedzieć.
- Proszę powiedzieć, czym się pan zajmował w czasie okupacji przed Powstaniem.
Przed Powstaniem na tajnych kompletach zrobiłem maturę, potem w 1941 roku zapisałem się na tajny wydział lekarski Uniwersytetu Warszawskiego, którego zajęcia w pierwszych lat odbywały się w jawnej szkole, tak zwanej szkole Zaorskiego, która nosiła szumną nazwę Prywatna Szkoła Zawodowa dla Pomocniczego Personelu Medycznego. Mój pierwszy kontakt z konspiracją to była, wstyd powiedzieć, ale ochrona jeńców angielskich, którzy tutaj się dostawali i ukrywali się po najrozmaitszych domach. Dlaczego mówię, że wstyd powiedzieć? Dlatego, że oni w ogóle nie rozumieli sytuacji, zresztą mieli ku temu powody, bo w momencie aresztowania byli traktowani jak jeńcy wojenni, którzy uciekli z obozu, podczas gdy ci, którzy ich ukrywali byli traktowani tak jak Niemcy traktowali wszelkich ludzi występujących przeciwko nim. To był mój pierwszy kontakt. Była duża wpadka, aresztowano moich dwóch kolegów, którzy ze mną w tym uczestniczyli. Musiałem się ukrywać, kontakty konspiracyjne mi się zerwały. Dopiero w 1942 roku nawiązałem kontakty i wstąpiłem do jednostki, w której byłem do końca Powstania. To była jednostka obszaru, nie okręgu warszawskiego, nazywało się to Dywizjon Motorowy Obszaru Warszawa. Co myśmy robili? Przede wszystkim przechodziliśmy rozszerzone szkolenie motorowe, to znaczy robiliśmy prawo jazdy na jawnych kursach w szkołach Pregińskiego i rozszerzone ćwiczenia warsztatowe. Zadaniem tej jednostki miało być zdobycie taboru samochodowego i przewożenie zaopatrzenia ze zrzutów zachodnich. Nawet była taka koncepcja, że będzie otwarte lotnisko w okolicy Mszczonowa i stamtąd mamy przywozić cześć zaopatrzenia polskiej brygady spadochronowej. Dzisiaj jak to się mówi, to wygląda to zupełnie niepoważnie. Poza tym szkolenie między innymi polegało na organizacji kolumn samochodowych, transportu samochodowego, poza tym wyszkolenie strzeleckie pojedynczego żołnierza związane z tym terenoznawstwo, nauka o broni. Z działań bieżących to była obserwacja ruchu zmotoryzowanych oddziałów niemieckich, z rozpoznaniem oznakowania i z ewentualnym rozpoznaniem kierunku ruchu tych jednostek. W międzyczasie też była wpadka, także drugi raz musieliśmy się ukrywać i była przerwa w bieżącej działalności. Przed samym Powstaniem byłem poza Warszawą. Na pięć dni przed Powstaniem zostałem zmobilizowany do tego, że muszę być na miejscu. W pierwszej koncentracji, która była zarządzona przez „Montera”, myśmy nie brali udziału, nie umiem powiedzieć, dlaczego. Natomiast polecenie, rozkaz drugiej koncentracji zastał mnie w miejscu mojego ówczesnego zamieszkania. To nie było u mnie w domu, bo moje mieszkanie było konspiracyjnie spalone. Dostaliśmy rozkaz mniej więcej koło drugiej popołudniu. Naszym punktem zbornym było Stare Miasto, dokładnie Hotel Polski na ulicy Długiej 29. Tam była historia, która dzisiaj wydaje się śmieszna, pierwsze wojenne doświadczenie. Z tyłu Hotelu Polskiego w fabryce farb „Koloryt” był duża hala, gdzie myśmy się w końcu zgromadzili. Nas w konspiracji w tym oddziale, o którym mówię, było około stu dwudziestu ludzi. Na koncentrację przyszło około stu. Tam nas ustawili bardzo ładnie, powiedzieli, że o piątej Powstanie i w tym momencie dostaliśmy kilka salw z karabinu maszynowego. Szyby poszły, huk, gwałt, nikt nie wie, co się dzieje, wojsko nieostrzelane, nie da się ukryć. Potem okazało się, że tył oficyny, w której żeśmy byli zgromadzeni był niedaleko Banku Polskiego, w którym, jak wiadomo byli Niemcy. Zobaczyli, bo to jest odległość dwustu, dwustu pięćdziesięciu metrów, przez przeszklone okna, niedwuznaczne zgromadzenie młodych ludzi i pociągnęli serię. Tak się zaczęło moje Powstanie.
- Proszę opowiedzieć o służbie w Powstaniu, jak się to wszystko odbywało na samym początku?
Myśmy mieli bardzo mały zapas broni, mało tego, broń z magazynów, która miała być dowieziona, utknęła gdzieś w okolicy Śródmieścia, gdzie wcześniej się zaczęła walka i oni się gdzieś zapałętali i tej broni myśmy nie dostali. Był tylko wydzielony z dywizjonu pluton, który miał jakieś podstawowe uzbrojenie, zupełnie żenująco podstawowe, jakieś parę granatów, pistolet maszynowy. Tak że o tym, żeby ta jednostka mogła być jednostką walczącą od pierwszego dnia Powstania nie było mowy. Moje wrażenia [były] niezapomniane zupełnie. Wielu rzeczy nie pamiętam, trudno się dziwić. Natomiast mam takie jakby klisze fotograficzne i przy tego rodzaju pytaniu jakby fotografia mi się otworzyła. 2 sierpnia dostałem bardzo dobry hiszpański pistolet, który nie strzelał, ale maszyna była wielka i robiła duże wrażenie nawet na mnie. Zostałem postawiony na posterunku ochronnym przed naszą kwaterą. W tym okresie w tamtym terenie był kompletny spokój, nic się nie działo. W nocy jakieś czołgi jeździły, ale na drugi dzień na ulicy Długiej był zupełny spokój i nic się nie działo. Najbliżsi Niemcy byli w Banku Polskim, w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, czyli PWPW, a to dosyć daleko. [Było] dużo ludzi na ulicach. Nikt nigdy w życiu tak mnie nie witał czy nie traktował jak wtedy traktowali mnie ci ludzie. Tak jak się dzisiaj mówi o powszechnym entuzjazmie tej nieszczęsnej ludności cywilnej, to był idealny przykład, bo co mogli, to dawali, coś do jedzenia, papierosy, coś do picia, dziewczyny całowały, zupełnie nieprawdopodobne. To było pierwsze najbardziej istotne dla mnie przeżycie.
- W jakich warunkach pan walczył w czasie Powstania?
Myśmy należeli do odwodu Dowództwa Grupy Północ, czyli byliśmy w ramach Zgrupowania „Sosna”. Ponieważ oddział się wprawdzie dozbroił, ale ciągle działał tak zwany pluton osłonowy, więc myśmy działali jako dodatkowy oddział, nie trzymaliśmy bezpośrednio pewnych stanowisk, tylko byliśmy wysyłani, działaliśmy na obrzeżach zachodnich Starego Miasta. Mnie się nawet wówczas wtedy wydawało, że to w ogóle nie jest Stare Miasto, [za które uważałem] Rynek i tamte okolice. Myśmy działali na zachodnich rubieżach, czyli uczestniczyliśmy w walkach na ulicy Przejazd, Bielańska, Tłomackie, przejściowo w Banku Polskim, potem w Pałacu Radziwiłła. To było posyłanie w razie jakiegoś zagrożenia, tak jak działa odwód, na takie czy inne pozycje. Jeszcze na początku mieliśmy dwa czy trzy samochody, którymi jeździliśmy na zdobyte niemieckie magazyny na Stawkach. Stamtąd żeśmy przywozili zaopatrzenie, w związku z tym oddział wyglądał niesłychanie bojowo, bo był w panterkach, a ja nawet miałem hełm, wielu miało resztę umundurowania niemieckiego. W czasie okupacji miałem bardzo ciężkie życie w sensie ekonomicznym, bo mój ojciec wyszedł z Warszawy 6 września, zostawił dom bez pieniędzy. Dom był utrzymywany przez moją matkę, która nigdy nie pracowała. [Dom] składał się ze mnie, mojej siostry i z babci. Żyliśmy z tego, co się sprzedało. W domu było co do sprzedawania, wprawdzie żadnych precjozów nie było, ale jakieś meble, jakieś antyczne historie. Natomiast w pierwszych dniach Powstania byłem zachwycony jedzeniem. To był właściwie pierwszy okres w czasie całej okupacji, kiedy chodziłem cały dzień najedzony i to przyzwoicie najedzony, bo była i czekolada, i białe pieczywo, i mięso, było śniadanie, był obiad i była kolacja. To było bardzo mocne wrażenie dla mnie. Jak jeszcze w nocy z pierwszego na drugiego dostałem duża białą bułkę, pomyślałem sobie: „To dobre wojsko, tu dobrze karmią.” Trochę to dziecinne wszystko razem, ale tak mi to utkwiło w pamięci. Do naszego oddziału dołączali ludzie, którzy gdzieś się pogubili, czy udawali, że się pogubili, tak że z naszych stu ludzi, którzy weszli z konspiracji oddział rozrósł się do ponad dwustu kilkudziesięciu ludzi. Część, która była nieuzbrojona zajmowała się takimi rzeczami jak roboty saperskie, przebijanie, wojowanie z pożarami. W miarę tego jak ginęli ludzie z plutonu osłonowego, to z rezerwy wchodzili tam następni. Potem, kiedy miało być przebicie z Żoliborza do Śródmieścia, od nas dwudziestu ludzi, ze mną włącznie, zostało wysłanych kanałami na Żoliborz. Przejście było dosyć mało atrakcyjne, ale mało dramatyczne. Gdzieś tam w okolicy słynnego burzowca wrzucili jakieś granaty, więc w kanałach to jest straszny huk, ale wszyscy przeszli bez jakiegoś specjalnego kłopotu. Tam teoretycznie mieliśmy wspierać oddziały kampinoskie, które miały się przebijać do Starego Miasta. Okazało się, że nie bierzemy udziału w tej akcji. Jak wiadomo, rozbroiliśmy część oddziałów kampinoskich, zabraliśmy im broń. To przykry moment. Ale mój dowódca spotkał tam jakiegoś swojego znajomego, tak że myśmy tej broni zakasowali sporo. Przedtem miałem na uzbrojeniu tylko pistolet, a stamtąd przynieśliśmy i piaty, i pistolety maszynowe i amunicję, dzięki temu, jak żeśmy ponownie wrócili na Stare Miasto, już byłem dozbrojony przyzwoicie. Właściwie od powrotu myśmy trzymali stałą pozycję. Ponieważ poszło natarcie niemieckie, straciliśmy Pałac Radziwiłła, straciliśmy cały odcinek nieparzystej Długiej do ulicy Bielańskiej, tak że broniliśmy tego domu, który był już domem frontowym, to znaczy Długa 29. Poza tym była tam znana z historii Reduta Matki Boskiej. Była to dziura w bocznej oficynie wychodząca na Pałac Radziwiłła. To był druga pozycja, którą myśmy obsadzali. W związku ze zmianą sytuacji braliśmy udział w przebiciu do Śródmieścia w nocy z 30 na 31 sierpnia. Obrazek z tamtego okresu, który można sobie zapamiętać, to jakieś niesłychane podniecenie i niesłychany bałagan, wojsko chodzące, przemieszczające się, wtedy już się chodziło piwnicami, trochę na zewnątrz, i tłum ludzi napływający w okolicę Placu Krasińskich. To wszystko przemieszczało się razem i nie bardzo wszyscy wiedzieli o co chodzi. Wiadomo było, że gdzieś się mamy przebijać, ale co i jak, my w charakterze najniższego szczebla nie bardzo mieliśmy o tym wyobrażenie. Naszym zadaniem, konkretnie mojego oddziału, było zdobycie Pałacu Radziwiłła. Dramatycznie się to skończyło, bo miejsce, z którego żeśmy atakowali to była dziura w murze na jakimś podwyższeniu. Pierwsi ludzie, którzy stamtąd wyskoczyli dostali natychmiast ogień w twarz najpierw z cekaemów, a potem z działka przeciwpancernego. Praktycznie biorąc wyskoczyło nas tam w pierwszym rzucie, nie umiem powiedzieć, ale zaledwie kilku. Gdybym się tam nie obalił, to też bym zginął. Nie wiadomo, co z tymi ludźmi się stało, ci, którzy byli przede mną na pewno zginęli. Byłem w tedy ranny, ale udało mi się wrócić z powrotem przez tę dziurę, która zresztą była przez długi stale czas ostrzeliwana, jako że Niemcy nie żałowali amunicji. Trzeba powiedzieć, że wśród dużego zamieszania, gdyby Niemcy tę sytuację wykorzystali, to tam pluton wojska mógłby wejść i zająć to. Na szczęście oni tak samo zgłupieli jak my i nie usiłowali prowadzić tam żadnych bardziej agresywnych działań. Jak to wszystko trochę się unormowało, oddziały, które atakowały już się rozeszły, myśmy znów trzymali tę pozycję. Tam byłem powtórnie ranny, zawaliła się na mnie ściana od jakiegoś bliskiego wybuchu pocisku. Straciłem przytomność, odkopali mnie stamtąd, miałem częściowy niedowład ręki i nogi. Wtedy mnie ułożyli spokojnie w jakimś miejscu. Mieli mnie odnieść do szpitala, ale nie było już szpitali i nie było komu odnosić. Tym sposobem, jako ranny zostałem ewakuowany kanałem w nocy z 31 sierpnia na 1 września. Przejście było nużące, bo długotrwałe. W każdym razie, jak się ogląda „Kanał” Wajdy to jest to zupełne nieporozumienie, albo to nie było tak jak tam albo u nas było nie tak, bo to zupełnie dwie różne rzeczy. Nie był to żaden wielki wyczyn przejść tym kanałem, poza niewygodną pozycją, długotrwałością tego przejścia, nie da się ukryć, pewną emocją. Byłem już niby doświadczony, bo dwukrotnie chodziłem kanałem, ale kanał na Żoliborz był inny i inaczej się tam chodziło, inaczej tutaj. Tam było wygodnie, nie było niskich kanałów, tutaj były momenty, że kanał był niski i wszystko się zatrzymywało i w skulonej pozycji trzeba było tam siedzieć i czekać piętnaście, dwadzieścia minut. Woda nie była głęboka, gdzieś niżej kolan. Wyszliśmy na rogu Wareckiej i Nowego Światu (tutaj znów fotografie). Jakby mi ktoś powiedział, że przyjechałem do Szwajcarii, to bym się zgodził, bo różnica była tak nieprawdopodobna między tym, cośmy zostawili na Starówce a zastali w Śródmieściu, że to musiało robić niesłychane wrażenie. Nie można powiedzieć, żeby po wyjściu z kanału człowiek, który jeszcze przed tym się co najmniej przez tydzień nie mył i nie zdejmował butów, miał bardzo atrakcyjny wygląd albo pachniał
Soir de Paris . Na pewno żeśmy śmierdzieli i na pewno wygląd tego wojska był pożałowania godny. Natomiast zostaliśmy powitani przez oficerów, [którzy wyglądali] jakby wyszli przed chwilą z garnizonu, domy z szybami, dziewczęta w białych bluzeczkach albo zielonych kubraczkach, umalowane, uczesane. Zupełnie nieprawdopodobne wrażenie. Jeszcze nam powiedzieli, że trzeba wychodzić, bo tu był ostrzał. Pytam się: „Kiedy ten ostrzał był?” „Wczoraj.” Jak ktoś tego nie przeżył, to nie zrozumie, jaki [to był] straszliwy przeskok, jaki olbrzymi kontrast między tym, co się działo na Starym Mieście a tym, cośmy zastali. Dali nam troszkę wolnego. Żeśmy się zakwaterowali w jakimś prywatnym mieszkaniu na czwartym piętrze, nie umiem powiedzieć gdzie, pomimo, że było tuż koło mojego miejsca urodzenia i zamieszkania, czyli koło ulicy Mazowieckiej, w okolicy Moniuszki, gdzieś w tamtych okolicach. Tam dali nam wodę, umyliśmy się, kto mógł, to się ogolił, w jakimś przyzwoitym [mieszkaniu] żeśmy się wyspali. Potem mieliśmy parę dni, jak ktoś chciał, to sobie gdzieś poszedł. Poszedłem do swojego mieszkania na ulicy Mazowieckiej 11, żeby stwierdzić, że nie istnieje. Najpierw zostało zbombardowane, potem spalone. Widziałem jeszcze tylko u siebie w mieszkaniu żyrandole wiszące na jakimś skrawku muru. Zgrupowano nas ponownie i przeszliśmy do Śródmieścia Południowego, gdzie był jeszcze większy kontrast, bo tam już w ogóle nie było widać wojny w naszym pojęciu, bo na pewno istniała, z tym, że tam wszędzie przejścia pod ziemią, oznakowane, jakieś patrole chodzące, sprawdzające, broń nawet chcieli odebrać. Potem żeśmy zostali przeznaczeni do dawnej ambasady bułgarskiej chyba w Alejach Ujazdowskich 37. Tam żeśmy trzymali ten odcinek w zupełnym spokoju, nic się tam nie działo, Niemcy nie atakowali. Dostaliśmy parę razy ostrzał artyleryjski, ponieśliśmy jakieś straty. Tam już było chłodno i głodno. Na Starym Mieście, jedna rzecz, której całkowicie nie zaznałem, to jest głód, do samego końca zawsze jakieś jedzenie istniało. Jak na moje wymagania, to było luksusowo, nawet jadłem tam konia.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Nie miałem kontaktu. Mój kontakt polegał na tym, że kilkakrotnie udało mi się strzelać do ludzi, to znaczy do widocznego nieprzyjaciela. Z jakim efektem? Raz mi się zdawało, że z dobrym, ale czy tak było? Dlaczego mówię, że zdarzyło mi się strzelać do konkretnego widocznego nieprzyjaciela? To nie znaczy, że tylko wtedy strzelałem. Jeżeli ktokolwiek powie, że się nie bał, to albo jest to typ jakiś bardzo specjalny, pozbawiony wyobraźni, albo zwyczajnie mija się z prawdą, bo boi się każdy. Na czym polega różnica w strachu? Jeżeli [człowiek] cokolwiek działa, cokolwiek robi, odgrywa jakąkolwiek rolę w tym całym, nazwijmy to umownie, przedstawieniu, to ma pewne napięcie emocjonalne, które rozładowuje strach. Natomiast, jeżeli [człowiek] siedzi w piwnicy czy w jakiejś dziurze, czy pod murem i bombardują samoloty albo strzela artyleria z dużej odległości i [człowiek] nic nie może zrobić, bo jeszcze jak [człowiek] siedzi w piwnicy, to dobrze, ale jak postawili go na posterunku, [z którego] nie może z niego zejść i nie ma wtedy żadnego wyładowania, to co wtedy robi? Leży się na pozycji, jest ostrzał z granatników, [człowiek] ma broń i sam nie wie, dlaczego zaczyna strzelać. Żeby był jakiś substytut tego, że cos robię, że walczę. Zupełnie inaczej wygląda ta sprawa, jeżeli jest jakieś zwarcie sił żywych, widzę tych ludzi, bronię się przed nimi, usiłuję ich atakować. Tak jak powiedziałem, jest napięcie. Natomiast w biernej pozycji strach zaczyna dusić za gardło, nie wiadomo, co z tym robić. Miałem kiedyś taką przygodę na Starym Mieście. Postawiono mnie na posterunku ochronnym z dwoma granatami w bramie, która nie miała żadnych wejść, to była sklepiona brama z dużymi wylotami. Wszedłem tam na miejsce chłopaka, którego postrzelono, zresztą w miejsce fatalne, jeśli chodzi o mężczyznę. Postawili mnie na to miejsce i strzelają te granatniki jak strzelały, a ja tu stoję i ani się schować, ani uciec, ani cokolwiek robić. Zacząłem śpiewać. Śpiewałem wszystkie przedwojenne przeboje. Jak przyszli mnie zmieniać, to przyszło czterech, bo myśleli, że zwariowałem, bp najpierw nuciłem pod nosem, a potem zacząłem na całe gardło. Tak można jakoś dziwnymi sposobami starać się opanować strach. Poza tym, młody chłopak, koledzy…, broń Boże, żeby ktoś zauważył, że ty się boisz, człowieku! A wszyscy się bali. Byli tacy, którzy umieli świetnie opanować strach w sensie zewnętrznych [oznak] i tacy, którym nie bardzo to wychodziło. Ja byłem gdzieś po środku, nie można powiedzieć, żebym był taki zupełnie żelazny, ale raczej nikt mnie za tchórza nie uważał, poza mną samym.
- Proszę powiedzieć, jak przyjmowała walkę pana oddziału ludność cywilna?
O początku powiedziałem. Druga połowa Powstania na Starym Mieście, muszę powiedzieć, że tam się przeważnie chodziło górą, nie było rozbudowanych przejść podziemnych, trochę tylko było. Pod koniec Powstania bałem się tam wejść. Stosunek [ludności cywilnej] był fatalny. Nie to, że mnie chciał ktoś bić, czy czynnie występować, ale wysłuchiwanie komentarzy, które były słuszne. Zupełnie co innego żołnierz, jemu dali jeść, jemu dali rozkaz, wykonywał jakieś zadania, walczył albo wydawało mu się, że walczy, a co innego ci nieszczęśni ludzie skupieni w piwnicach, siedzący tam, przeganiani, bo tu Niemcy już wchodzili, to oni się przenosili dalej. To było coś koszmarnego, tak mi się wydaje. Tak że stosunek [ludności] był zdecydowanie negatywny..., zdecydowanie negatywny: „Coście zrobili, gówniarze? – najdelikatniej – zabójcy!” Tak jak na początku dzielili się wszystkim co mieli, to nawet dosyć długo trwało, dobre dwa tygodnie, rannych przyjmowali do swoich mieszkań, dzielili się wszystkim i stosunek był niesłychanie przyjazny, nawet mało powiedziane przyjazny, a potem w miarę upływu czasu to zmieniało się zupełnie, diametralnie. Natomiast w Śródmieściu była zupełnie inna sytuacja. Tutaj przede wszystkim [był] duży obszar, we fragmentach mało zniszczony, ci ludzie mogli się jakoś przemieszczać. Poza tym tu było zorganizowane życie, nie było takiej grozy i zagrożenia jak na Starym Mieście. Tak samo na Żoliborzu, jak byłem tam dwa dni, ogródki, pomidory, ludzie ubrani chodzili sobie na zewnątrz zupełnie spokojnie. Moje kontakty z ludnością cywilną w Śródmieściu były raczej, kiedy udało się gdzieś wpaść do kogoś ze znajomych, znajomych to zupełnie co innego. Ale to jeszcze byli ludzie, którzy mieszkali w swoich mieszkaniach, gdzie jeszcze sobie byli w oknach.
- Proszę opowiedzieć o pana życiu codziennym podczas Powstania.
Strasznie kłopotliwe pytanie, bo co to znaczyło życie codzienne? Na Starówce życie codzienne to, jak można było, to spać, jak można było, to jeść, a jak nie można było, to albo walczyć albo udawać, że się walczy. Na samym początku były jakieś spotkania, jakiś facet przychodził, opowiadał, że wojowali Madrycie, że się bronili trzy lata. Potem już nic takiego nie było. Właściwie każdy żył w zamkniętym kółku swojego oddziału. Najistotniejsze było spanie, bo ze spaniem tez nie było wesoło. Trudno powiedzieć o życiu codziennym. Byłem zaawansowanym studentem medycyny. Teoretycznie moi koledzy pełnili służbę sanitarną, mało tego sanitarną, byli lekarzami. Ja do tego wszystkiego miałem przygotowanie rocznej pracy na oddziale chirurgicznym w czasie okupacji. Bóg mnie strzegł, że nie miałem nic wspólnego ze służbą sanitarną, bo to był dopiero prawdziwy dramat. Byłem jeden jedyny raz w szpitalu, kiedy pod koniec Powstania podnosiłem kolegę postrzelonego w brzuch. Nieśliśmy go we dwóch na kocu przez Plac Krasińskich, który był pod ostrzałem granatników. Zgodnie z zasadami takiego przejścia leci się i pada, i ten facet z postrzelonym brzuchem wali o ziemię, bo się go upuszcza. Zawędrowaliśmy na Długą 7, gdzie był centralny szpital. Dlaczego ja miałem nieść tego chorego? Bo u mnie w oddziale dowiedzieli się, że miałem cos wspólnego z medycyną, a ponieważ są trudności z tym, żeby upchnąć rannego w szpitalu, to może ja cos tam będę mógł zdziałać. Okazało się, że mogłem. Posterunek nas w ogóle nie wpuścił do środka: „Połóżcie tutaj.” To był wieczór, ciemno. Tutaj leżało poukładanych trzydzieści trupów. Tych, którzy umarli w tym szpitalu wyrzucali i kładli na ziemię, już nie byli chowani, czy nie zdążyli ich jeszcze pochować. Zlazłem do podziemia, gdzie ten szpital się mieścił, lazłem po jakichś norach, jakichś ludziach. [Widzę] światełko i wychodzi ktoś, kto za doktora wyraźnie robi, niby w białym fartuchu. Patrzę, cholera, znam tego człowieka. Pracowałem w Szpitalu Ujazdowskim, gdzie był kierownikiem zakładu fizykoterapii, który wtedy nazywał się przyrodolecznictwa. Zapamiętał mnie, bo pokazywał nam jak się naświetla, prześwietla. Mówię do niego: „Panie kochany, mam tu rannego, nie chcą go wnieść.” On mówi: „Dobrze, niech pan go wniesie.” Wniosłem go. Zasłona, świecące się jakieś sztuczne światło, nie wiem, świece czy lampa naftowa, nie umiem powtórzyć i na czymś, co przypomina stół operacyjny leży dziewczyna, jak się potem okazało, moja znajoma, której na żywca obrzynają nogę. Dałem stamtąd drapaka, nie wiem, ale tam, gdzie można było biec, to chyba sześć sekund na setkę biegłem, uciekałem od widoku tego, co się tam działo. Teraz dzięki temu wszystkiemu należę do koła, zapisali mnie do Koła Lekarzy i Medyków Powstania Warszawskiego i mam dyplom za bohaterskie udzielanie lekarskiej pomocy ludności cywilnej i wojsku. Tłumaczę im: „Ludzie, dwa razy mnie tam za lekarza zatrudnili.” Raz wezwał mnie dowódca i mówi: „Wyście podobno byli na medycynie.” „Myśmy byli na medycynie, tak.” „Czy potraficie stwierdzić zgon?” „Zobaczymy.” Okazuje się, że jakiś podoficer bliżej skoligacony z moim dowódcą był ranny, wnieśli go gdzieś do piwnicy i tam jacyś pseudolekarze i sanitariusze się kotłowali i stwierdzili, że coś z nim jest niedobrze. Poszedłem, piwnica, świece się świecą. Stoi facet, trzyma lustro i mówi: „To trzeba przysunąć do ust, żeby zobaczyć czy on oddycha.” Biorę go, mówię: „Człowieku, on sztywny, umarł trzy godziny temu.” To był jeden wypadek, a drugi kiedy odniosłem rannego do szpitala. Za to dostałem dyplom, że bohatersko niosłem pomoc rannym i chorym. Nie chcieli zrozumieć...
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Wielokrotnie udzielano mi ostatniego namaszczenia. To była regułą. Był u nas jakiś ksiądz, który podobno ginął, nie wiem tego, od którego kilkakrotnie
in articulum mortus , dostawałem rozgrzeszenie. Chodzili do spowiedzi spowiadać się, jak trwoga to do Boga. Ja nie chodziłem, nie dlatego, że byłem niewierzący, bo jestem wierzącym człowiekiem, na mnie ta atmosfera działała negatywnie, to mnie nie dawało pociechy. Msze prowizoryczne też się odbywały, na początku, do połowy sierpnia, kościół garnizonowy był czynny, byłem tam, bo tam było zaprzysiężenie nowowcielonych żołnierzy. Faktem jest, że potem w Śródmieściu gdzieś w wolnych miejscach wszędzie były jakieś kapliczki, wspólne modły. Ludzie się głośno modlili w piwnicach. Jak się szło przez piwnice i było bombardowanie, trzęsły się mury, to ludzie głośno się modlili, co na mnie osobiście wpływało strasznie deprymująco.
- Proszę powiedzieć, czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia?
Już nie podziemną, tylko zewnętrzną, tak.
- Jakie to były tytuły, audycje?
Audycji na Starym Mieście nie było, bo nie było radia. Myśmy mieli radioodbiorniki nastawione na BBC. Znów fatalne wrażenie tego, czego my żeśmy wtedy nie rozumieli, to znaczy te chorały z dymem pożarów. Nie wiedzieliśmy, że to są sygnały anonsujące ewentualne zrzuty. Prasa docierała, były jakieś gazetki, ale nic rewelacyjnego. Człowiek to czytał, ale właściwie niczego rewelacyjnego się z tego nie dowiadywał. Między nami mówiąc, po cichu żeśmy liczyli, że Ruskie jednak tam się zjawią. Na początku było słychać artylerię. W pierwszych dniach Powstania też jeszcze było słychać artylerię sowiecką, potem zamilkła całkowicie. Człowiek zamknięty w tym kotle na coś musiał liczyć, wydawało się, że może Ruscy przyjdą. Jak wiadomo nie przyszli. W Śródmieściu zdarzyło mi się kilka razy słyszeć naszą rozgłośnię „Błyskawicę”. Wtedy już bardziej się interesowałem prasą. Z mojego spokojnego odcinka w Alejach Ujazdowskich niewiele żeśmy wiedzieli o generalnej sytuacji, a z prasy mniej więcej można się było dowiedzieć, co się dzieje.
- Jakie jest pana najgorsze a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze… Pierwsi zabici… nim się człowiek troszeczkę do tego przyzwyczai i to nie w sensie leżących zwłok, tylko jak człowiek obok dostaje odłamkiem i jeszcze się trzepie na ulicy, a przed chwilą rozmawiał, nawet wypił kieliszek wódki razem… Alkoholu tośmy mieli tam olbrzymie ilości, w większości było niszczone, żeby się wojsko nie rozpijało, ale nie zmienia to faktu, że zdarzało się czasami. Najgorsze, fatalne, straszne wrażenie to szpital… straszne…Najlepsze [wspomnienie] jest bardzo dziecinne. Drugi dzień Powstania, ranek. Myśmy przespali tę noc w Hotelu Polskim na drugim piętrze. Po tych wszystkich emocjach człowiek zmęczony zapada w sen w łóżku. Jest noc. W pewnym momencie słyszę samochód, który się zatrzymuje. Tego się nie da wytłumaczyć. W nocy w czasie okupacji jak się samochód zatrzymywał przed bramą, to człowiek nie wiedział, po co oni tu przyjechali. To samo wrażenie [miałem] właśnie tej nocy z pierwszego na drugi dzień Powstania. Nagłe uświadomienie sobie: „Nie, przecież żyję już w wolnej Polsce.” Myśmy tak uważali, że żyjemy w wolnej Polsce. Mało tego, [mając] mój pierwszy pistolet, który nie strzelał, o którym mówiłem, czułem się uzbrojony. Mówiąc bardzo pompatycznie, miałem wewnętrzne uczucie, którego w żadnym wypadku na zewnątrz nie uwidaczniałem, tradycja rodzinna. Mój prapradziadek walczył w 1830 roku, mój dziadek był powstańcem 1863 roku, mój ojciec był ochotnikiem w 1920 roku i teraz ja. Tradycja rodzinna… dziecinada, dziecinada… Potem tłumaczyłem to sobie zupełnie inaczej, potem […] tłumaczyłem mojemu synowi, że musi stąd wyjechać, mówię mu w ten sam sposób: „Słuchaj, trzeba ten łańcuch nieszczęścia przerwać w którymś momencie.” Jak wiadomo na tych wszystkich zrywach narodowych, to ludzie, którzy brali w tym udział poza chwałą, i chwała im za to do dzisiaj, to tracili majątki, dorobek życia. Mój ojciec [został] zamordowany przez sowietów, ja obywatel drugiej kategorii w wolnej Polsce, w PRL-u, zapluty karzeł reakcji. Miałem jeszcze taką plakietkę. W 1980 roku jak była „Solidarność” to nosiłem plakietkę „Zapluty karzeł reakcji”, tak jak na tym słynnym plakacie, który mam przed oczami do dzisiaj. Powiedziałbym, że [najlepsze wspomnienie] to były momenty wzniosłe, dziecinne, ale wzniosłe.
- Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Moja sytuacja wyglądała w sposób następujący. Myśmy mieli willę w Brwinowie pod Warszawą, dwadzieścia pięć kilometrów od Warszawy. Tam była moja matka z częścią mojej rodziny, całkowicie urządzony dom. Miałem alternatywę albo iść do niewoli [albo wyjść dzisiaj ludnością cywilną]. Dzisiaj się mówi „iść do niewoli”, wtedy nie bardzo było wiadomo, gdzie się idzie i na co, ale była na to absolutna zgoda, nie było żadnych nacisków, że musi się iść do niewoli, nie chcesz iść do niewoli, możesz wyjść z ludnością cywilną. Zrobiłem sobie kalkulację, do niewoli idzie piętnaście tysięcy ludzi, ludności cywilnej wychodzi trzysta tysięcy, to, z którego tłumu łatwiej się urwać, bo przecież pojadę do siebie do domu. Wybrałem to drugie, wyszedłem z ludnością cywilną, urwałem się z Pruszkowa, zresztą w prześmieszny sposób i w charakterze bohatera, witany entuzjastycznie przez całą rodzinę dobrnąłem do Brwinowa, do mojego domu. Losy ludzkie czasami zależą od zupełnie irracjonalnych zdarzeń. Gdybym poszedł do niewoli prawdopodobnie nie wróciłbym do kraju, jako że jeszcze w 1945 roku myślałem o tym, żeby wyjechać. To nie nadmiar inteligencji, ale jakieś wewnętrzne przekonanie mówiło mi, co tu będzie. Nie spodziewałem się, że będzie tak jak było, myślałem, że będzie znacznie lepiej, ale pomyślałem sobie: „Nie, w tym żyć, to nie da rady.” Szczególnie, że miasto zniszczone, bez żadnego zaplecza, bez niczego, człowiek goły, bosy. Trzeba jechać w świat, szukać szczęścia. W niewoli nie byłem, to mnie ominęło.
- Co działo się z panem po maju 1945 roku?
Przede wszystkim usiłowałem dokończyć studia. Nie była to prosta historia, bo przecież nie miałem żadnych papierów, myśmy nie dostawali żadnych dokumentów, że mieliśmy takie czy inne zaliczenia. Naród się rozpierzchł zupełnie po Polsce i nie byłem w stanie spotkać kogoś, kto mógłby poświadczyć, jakie mam zaliczone studia. W końcu mi się to udało i w 1945 roku na jesieni zostałem przyjęty z powrotem na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego, który ukończyłem po półtora roku. Potem zacząłem pracować w Szpitalu Wolskim do momentu, dokąd nie uznano, że wszystkich lekarzy należy wziąć do wojska. W związku z tym zostałem oficerem Odrodzonego Wojska Polskiego. Mieli nas wziąć na dziesięć miesięcy. Myślę sobie: „Przez dziesięć miesięcy to przesiedzę nawet na brzytwie, nie takie rzeczy się przechodziło”. W dziesiątym miesiącu dowiedziałem się, że jestem zawodowym oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Miałem idealny przydział, bo byłem lekarzem w batalionie budowlanym, czyli w takim wojsku, któremu nie można dać broni do ręki. W tym batalionie było trochę Ukraińców, trochę tak zwanego elementu, czyli kułaków albo sklepikarzy, trochę ludzi z Wehrmachtu, trochę młodych ludzi od Andersa i jakaś kadra trzeciego rzutu, jakieś zapijaczone towarzystwo. Wyglądało to dosyć koszmarnie. Jeszcze darłem koty z moim dowódcą, bo dowiedziałem się, że za wszystko odpowiadam. W pewnym momencie zmieniono mi przydział, to znaczy nie mnie zmieniono, starałem się o to, żeby, jak już zostałem zawodowym oficerem, żeby się stamtąd wydostać. Dostałem się dla odmiany do elitarnego wydziału, tak zwanych oficerów do pracy poza wojskiem. Mianowicie zostałem przydzielony do tworzącego się Instytutu Hematologii. Ponieważ był to okres, w którym rozpętała się już zimna wojna i w wojsku były przygotowania do wojny realnej, w związku z tym powstał ten instytut, który miał zorganizować właściwie krwiodawstwo niby dla ludności cywilnej, w domyśle dla potrzeb wojska. Pracowałem tam, bardzo mi się podobało, bo kazali mi chodzić po cywilnemu. Miałem szefa, przyzwoitego Żyda, który chciał coś zrobić, ale sam się okropnie bał, bo był ze Związku Radzieckiego, gdzie najpierw był w Armii Czerwonej, a potem w Armii Polskiej, pułkownik, zaufany. To był przyzwoity człowiek. Pewnego dnia sytuacja się złożyła tak, że dowiedziałem się, że opowiadają o mnie takie i inne rzeczy, jednym słowem, stanąłem prze problemem, czy mam uzupełnić ankietę personalną czy mnie uzupełnią ankietę personalną. Doszedłem do wniosku, że ja uzupełnię ankietę personalną. Zgłosiłem się do Departamentu Personalnego Ministerstwa Obrony Narodowej, jako że ta jednostka podlegała pod sztab generalny i napisałem oświadczenie: „Dla uniknięcia wszelkich nieporozumień, pomimo u odpowiednich rubryk w ankiecie, chcę podać następujące dane. Mianowicie, ojciec mój w latach 1930 – 1936 był ministrem sprawiedliwości.” Oni to przyjęli: Dobrze, dołączymy to do akt.” Wróciłem do siebie na Chocimską do Instytutu Hematologii, gdzie już był telefon, żebym jutro ano zameldował się do Departamentu Personalnego ponownie, tylko w mundurze. To był 1952 rok, myślę sobie: „Znaczy się, już mnie wiążą.” Pożegnałem się z rodziną, poniszczyłem wszystkie notatki, jakie miałem, zapisy, adresy, telefony i poszedłem. Wyczekałem się tam z pięć godzin. W końcu przyjął mnie major nie mówiący po polsku i pyta się: „W ile czasu możecie się rozliczyć z jednostką?” Rozliczyć z jednostką to znaczy załatwić formalności i już mnie nie ma w tej jednostce. Myślę sobie: „Jezus Maria, w ile?” Mówię: „tydzień.” Myślę sobie, że może będę miał jeszcze tydzień życia. Mówi mi: „Rozliczycie się do jutra. Jesteście przeniesieni do rezerwy.” To był jeden z najpiękniejszych momentów mojego życia. Wyleli mnie na zbitą mordę z tego wojska. Ale okazało się, że mnie wylewają, tak samo nie wolno mi mieszkać ani pracować nie tylko w Warszawie ani w żadnym mieście wojewódzkim, tylko w mieście powiatowym. Musze powiedzieć, że to się za mną wlokło do 1990 roku. W jakiejkolwiek sytuacji, gdzie wchodziłem w jakikolwiek konflikt z jakąkolwiek władzą, to było powiedziane: „No, przecież wiadomo, kto on jest.” Miałem za sobą trzydzieści pięć lat nienagannej pracy. To znaczy nie to, że mnie ktoś udzielił nagany, na mnie nikt nigdy nie podniósł głosu, nie dostałem żadnego odznaczenia. Odznaczenia były dziesięć lat pracy – brązowy Krzyż Zasługi, piętnaście lat pracy – srebrny, dwadzieścia – zloty, trzydzieści – chlebowy. Jestem chyba jedynym znanym mi lekarzem, który nie ma żadnego odznaczenia Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. I tak dotrwałem. Byłem członkiem założycielem „Solidarności”, bez wiary w powodzenie tego ruchu, ale uważałem, że moim obowiązkiem jest przedstawić moją postawę. Moja postawa wobec tego, co się działo w tym kraju była całkowicie jednoznaczna.
- Czy na koniec chciałby pan powiedzieć coś na temat Powstania?
Na temat Powstania powiedziałbym dwie rzeczy. Wrócę do mojego zapomnianego oddziału. Nas jest sześciu żyjących ludzi. Dlaczego sześciu? Pytam się moich przyjaciół, którzy byli kierownikami środowiska „Zośki”: „Kaziu, ile u ciebie jest wojska?” Mówi: „Dwieście ludzi.” Mówię: „Bój się Chrystusa Pana, to więcej niż w czasie Powstania!” „Wiesz, bo tu przyszedł, tamten dołączył, ten to, ten tamto.” Dlaczego u nas jest sześciu? Bo o tym oddziale nikt nie słyszał, nikt się nie pchał do tego, żeby powiedzieć: „Byłem w tym dywizjonie.” . A ten dywizjon poniósł pięćdziesiąt procent strat w zabitych ludziach, nie różnił się niczym od wszystkich innych oddziałów, ale po wojnie już nikt nie usiłował szukać chwały w takiej nie wiadomo jakiej jednostce. Na temat samego Powstania jest wielka dyskusja czy musiało być, czy nie musiało być. Mogę na to odpowiedzieć jedno, żeby mieć prawo do tego, żeby zabierać głos w tej dyskusji trzeba było w tamtych latach mieszkać w Warszawie, przeżyć okupację w Warszawie, zaangażować się nie z obowiązku. To, że człowiek się zaangażował w tę robotę konspiracyjną taką czy inną było tak jakby posłać dziecko do szkoły. To było absolutnie wiadomo, że to musi być zrobione. Samo Powstanie [to] grecka tragedia, każde wyjście złe, każde… To, co się stało, sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi zabitych, ginęli najlepsi z młodego pokolenia, najbardziej wartościowi ludzie. Może została cząstka tych wartościowych, ale znaczna część to nie najwyższej klasy brylant. Powstanie musiało być. To była historyczna konieczność, tragiczna, ale nie dało się tego uniknąć. Utwierdziłem się w tym przekonaniu absolutnie w czasie obchodów sześćdziesiątej rocznicy, kiedy zobaczyłem, że ludzie zaczynają coś rozumieć z tego, co się działo, co to było, a nie przecięcie wstęgi, msza, jakieś uroczystości, gdzie tłumy oficjeli z partii czy post partii i gdzieś z tyłu wianuszek starców, uczestników Powstania, „Na boku, gdzie ty się pchasz człowieku, tutaj rząd, tu partia, przedstawiciele, gdzie ty? W jakiej tu sprawie jesteś?” Spotykamy się 1 sierpnia w miejscu, gdzieśmy zaczęli Powstanie, tych nieszczęsnych sześciu, niedawno jeszcze ośmiu ludzi. Dziwna historia, od lat jest ten zwyczaj, że jest syrena 1 sierpnia o godzinie piątej i prośba, żeby ludzie się zatrzymali. Jeden jedyny raz, kiedy widziałem, że się zatrzymywali, to było w sześćdziesiątą rocznicę i samochody stanęły na ulicy Długiej. Nie mogę powiedzieć, żebym był przedstawicielem dużej grupy ludzi, która tak myśli, bo wśród moich kolegów nawet, wśród ludzi, którzy wiem, że uczestniczyli, że byli w czasie Powstania i brali udział i to nie jako trzyletnie dzieci, bo takich tez zaczyna być coraz więcej, są zdania podzielone. Nie mam chwili wątpliwości, uważam, że atmosfera była tak napięta, tak nasycona. Przecież ostatecznie, nie pamiętam, kto to powiedział, chyba Bartoszewski, dlaczego Powstanie wybuchło 1 sierpnia, powiedział: „Nieprawda, Powstanie wybuchło 1 września 1939 roku.” Jeżeli tych ludzi namówiono do udziału w tej, nazwijmy to, patriotycznej konspiracji, bardzo nie lubię takich określeń, to z myślą o czymś, że w taki czy inny sposób weźmiemy odwet, po ludzku. Prawdopodobnie, gdyby sytuacja inaczej się potoczyła… Nie byłem świadkiem rozstrzeliwania Niemców w czasie Powstania. Owszem, schwytanych agentów. Ale to był ludzki odwet za te wszystkie lata, za nędzę, za śmierć, za połamane życia, nawet bez myśli o tym, ze walczę za Ojczyznę. Jak to rozładować? Trzeba było czuć tę atmosferę, jak tuż przed burzą, kiedy tylko patrzeć, gdzie błyskawica i kiedy grzmot huknie. Taki był nastrój tego miasta. To było zresztą wspaniałe miasto, naprawdę wspaniałe, wspaniali ludzie… wspaniali ludzie. To, co zdarzyło mi się zobaczyć, być świadkiem… wspaniali ludzie.
Warszawa, 21 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski