Benedykt Gugała „Benek”
Benedykt Gugała, urodzony 15 kwietnia 1925 roku. Mieszkałem na Pelcowiźnie, dzielnicy, która przestała istnieć, ponieważ na miejscu tej dzielnicy pobudowano fabrykę samochodów osobowych. Całe dzieciństwo do wojny w 1939 roku, i później cały okres Powstania i po Powstaniu spędziłem w Warszawie właśnie na tej dzielnicy. Pseudonim „Benek”, tak na mnie wołali najbliżsi mi koledzy. Miałem chęć też nazywać się „Ben Hur”, ale nie za bardzo mi odpowiadało i zostałem przy „Benku”.
- Na początku chciałabym zapytać, jak pamięta pan swoje życie przed wrześniem 1939 roku?
Za Pelcowizną był Kanał Żerański, który stanowił granicę między Pelcowizną a Żeraniem. Na tym kanale ufortyfikowały się nasze oddziały, nasza piechota, nasza artyleria i mieli bronić. Ale nastąpił pewien incydent. Mieszkaliśmy obok górki rozrządowej. 10 września, dokładnie w niedzielę, był nalot na górkę rozrządową i jeden z samolotów zrzucił bomby tak niecelnie, że trafił w dom sąsiada naprzeciw naszego domu, o trzydzieści, czterdzieści metrów od tego domu. Była przerażająca historia. Bomba była prawdopodobnie, według mojego obecnego szacunku, dwieście pięćdziesięciokilogramowa. Zginęły tam trzy siostry, nazywały się Dembowskie, bardzo ładne dziewczyny. Zostały tylko w majteczkach, podmuch tego pocisku rozebrał je prawie do naga. Nie były ranne, ale nie żyły, żadnej rany w dosłownym sensie nie było. Mama postanowiła wyjechać do Tarchomina. Mieliśmy tam z rodziny mojej babci jej stryjecznego brata. Moja mama z domu Rodziewiczówna jest, ponieważ mój dziadek nazywał się Rodziewicz i pochodził ze Żmudzi. Kilka lat później odkryto, że nasze linie Gułagów i Rodziewiczów znów się połączyły. Moja cioteczna siostra ożeniła się z Jerzym Rodziewiczem, który przyjechał do rodziców na wizytę po ich małżeństwie tuż przed samą wojną w 1938 roku i z dziadkiem doszli do tego, że dziadka dziadek, a Jurka Rodziewicza pradziadek to są jedną i tą samą [rodziną]. Natomiast gałęzią boczną jest ta pisarka Rodziewiczówna. Mam w połowie pochodzenie z zacnej żmudzkiej rodziny.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji?
W czasie okupacji poszedłem przede wszystkim do swojego gimnazjum Władysława IV i zaczęliśmy naukę. Ale skończyło się po tygodniu. Zdążyliśmy sobie kupić przybory i podręczniki do trzeciej klasy, bo przed wojną miałem dwie klasy. Wprawdzie zeszytów nie było, różnych sposobów się imało […], pisaliśmy na odwrotnej stronie jakichś maszynopisów biurowych, które zostały. Oczywiście po tygodniu ówczesny pan dyrektor Kusarek, [który] przed wojną był wicedyrektorem gimnazjum Władysława IV, z przykrością zawiadomił nas, że niestety władze niemieckie rozwiązały wszystkie licea ogólnokształcące, pozostała tylko nauka w szkołach zawodowych lub w szkołach specjalistycznych jak odzieżowa czy kelnerska. Było nawet technikum na ulicy Chmielnej. Poszedłem tam, żeby mnie przyjęli. Ukończyłem dwuklasową szkołę zawodową na Bródnie, dostałem nawet dyplom rzemieślnika ślusarza tokarza. Pojechałem na Chmielną, żaby zapisać się. Niestety przyjmowali dopiero od osiemnastego roku życia i nie zostałem przyjęty. Jednak w roku szkolnym 1943/1944 zapisałem się na Chmielną na pierwszy rok. Jedną klasę miałem ukończoną, co było powodem, że mogłem się dostać na studia po ukończeniu matury eksternistycznej, którą musiałem zdawać. Przedtem mieliśmy jednoroczny kurs uzupełniający ującą nam wiedzę. Po 10 września mama przerażona tymi wszystkim sprawami pojechała do stryja Kopiera. Tam byliśmy pięć dni. 15 września hiobowa wieść, Niemcy zbliżają się do Warszawy. Szybko zapakowaliśmy się, szczególnie, że wieść niosła, że Niemcy pozbawiają młodych chłopców męskości. Być może były takie wypadki, […] uważałem, że to była dosyć prawdopodobna wiadomość. Wróciliśmy do naszego domu na Pelcowiźnie. Ale przewidywany był front na Kanale Żerańskim, bo mieliśmy na to jawne dowody. Chodziłem nawet do żołnierzy poza ulicę Toruńską, mama gotowała kompot z jabłek i z takim wielkim dzbankiem przynosiłem żołnierzom picie ze trzy, cztery razy. Ojciec już też był wtedy, bo parowozownia przestała pracować. Pojechaliśmy do Warszawy do siostry mojego ojca, która mieszkała na Starym Mieście jeszcze z moim dziadkiem Gugałą, który miał czternaścioro dzieci z jedną i tą samą żoną. Mój ojciec był trzynasty z kolei, a jego siostra, która tam nas przyjęła, była czternastą z kolei. Cały czas byliśmy na Starym Mieście. Widziałem jak pali się Zamek Królewski. Wtedy, kiedy Warszawa już zaczęła głodować widziałem palące się zapasy żywności w Resursie Obywatelskiej, to jest drugi dom od Kościoła Świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu. Żołnierze zachęcali warszawiaków, żeby brali wszystko, co chcą: „To wszystko się spali, a wam to się przyda, na pewno zapanuje głód.” Myśmy wzięli, oczywiście marnując, dwa woreczki cukru. Ojciec mniej odsypał, a ja musiałem więcej odsypać, bo nie miałem jeszcze tyle siły, miałem zaledwie czternaście lat. Skończyła się wojna, wróciliśmy [do domu]. Ukończyłem tę szkołę zawodową, o której mówiłem przed chwilą, i dostałem nakaz pracy do warsztatów kolejowych i tam pracowałem. Po ukończeniu szkoły jeden z moich starszych kolegów z mojej klasy, który razem ze mną skończył, nazywał się Antoni Urbański, zwerbował mnie do organizacji podziemnej. W czerwcu 1941 roku, miałem wtedy ukończone szesnaście lat, zacząłem pracę konspiracyjną. Myśmy składali przysięgę gdzieś koło kościoła na Placu Grzybowskim, to była druga oficyna, takie ponure oficyny, na drugim piętrze. Okazało się, że jestem w organizacji szczep „Jaszczurzy”. Szczep „Jaszczurzy” to były pierwsze po wojnie oddziały Frakcji Narodowej później zamienionej na Narodowe Siły Zbrojne. Mam zaliczone jako udział, jako staż w działalności konspiracyjnej trzy lata i jeden miesiąc plus jeden miesiąc Powstania Warszawskiego. […]Może jeszcze dodałbym, że brałem udział przynajmniej w kilkunastu albo dwudziestu kilku akcjach różnego rodzaju. Niektóre były dosyć prozaiczne, ale nieraz kończyły się bardzo tragicznie. Raz w nocy przy przenoszeniu broni, która była schowana, obudowana cegłami, okazało się, że to była sama amunicja, szczególnie do moździerzy. Myśmy mieli tam wypadek, gdzie poległ jeden z naszych kolegów, wspaniały chłopak, wypisz wymaluj Kmicic, pasowało do niego to, bo był energiczny, rzutki, niczego się nie bał. Niesamowita historia. Później były jakieś rozbrajania Niemców, później były sabotażowe [akcje], wysadzanie torów kolejowych. Jedną sobie zapamiętałem, bo o mało nie doszłoby do poważnego wypadku, gdzie zginęłoby dużo Polaków. O tej godzinie miał przejeżdżać osobowy pociąg z wojskiem niemieckim, tak zwany
Urlaub Zug , a zatrzymali tamten skład i puścili polski pociąg z ludźmi, którzy wracali do Warszawy. Na szczęście przyszła wiadomość do dróżnika. Nasi minerzy szybko rozminowali i nie doszło do tej tragedii. Później były akcje dla zdobycia funduszy. To znaczy była nasza akcja odebrania pieniędzy, które wynoszono z całotygodniowego utargu zajezdni tramwajowej na Kawęczyńskiej. Powiodła się ta akcja, ale w ostatniej chwili zobaczyłem jednego z policjantów, który schowany był w narożniku domu. Podszedłem do niego i mówię: „Niech pan odda karabin, bo inaczej będzie pan miał nieprzyjemności, że pan nie bronił tego, mając karabin. Niech pan nastawi głowę, to pana popchnę i pan się zrani w czoło.” Odebrałem mu ten [karabin], rzuciłem w ostatniej chwili. Jak wychodziłem w tym momencie, jeszcze nie zdążywszy schować swojego rewolweru, który musiałem oddać na punkt, zobaczyłem swoją kuzynkę Jadzię Kopierównę. To było trochę dalsze rodzeństwo po linii mojej babci. Zobaczyłem ją, jak popatrzyła [na mnie]. Popatrzyła się i poszła. Tego samego dnia nie poszedłem, ale później zajrzałem do niej i mówię: „Jadzia, powiedziałaś komuś, że mnie widziałaś?” Mówi: „A co ty myślisz? Wiem, co to są za sprawy.” „Pamiętaj, zapomnij o tym.” Z nią się później spotkałem na ostatnim etapie swojej odysei popowstaniowej. Później mieliśmy także jedną akcję w pobliżu obecnego Muzeum Powstania Warszawskiego. Na Przyokopowej była hurtownia niemiecka, w której mieli różne produkty ujące polskim chłopom, którzy oddali reglamentacyjną ilość zboża czy mięsa. Myśmy wyjechali tam chyba dwunastoma wielkimi platformami, którymi woziło się przed wojną węgiel. Na te platformy można było załadować dwie i pół tony węgla. To wypełniliśmy. Zajęło nam to trochę czasu. Było nas koło trzydziestu, czterdziestu chłopaków. Mieliśmy punkt rozpoznawczy, agrafkę na prawej klapie, nie na lewej klapie, co się później przyjęło w Powstaniu Warszawskim. Początkowo przez pierwsze dni noszono na lewej, ale przez następne zmieniono na prawą rękę. […]Następna [akcja], która mi się utrwaliła to rozbrojenie Niemców, na jakiś miesiąc przed wybuchem Powstania. Stwierdziliśmy, że siedzi dwóch Niemców w knajpce u pana Chorzeli, to jest naprzeciw przystanku tramwajowego, który nosił nazwę Pelcowizna, ale był już na terenie Bródna. To wszystko, co jest za torami to było Bródno. Natomiast ludzie, którzy nie znali geografii Warszawy sugerowali się nazwą przystanku, że to jest już Pelcowizna. Koło tego przystanku była moja szkoła. Kończyły się tory pętli tramwajowej, zaczął się teren szkoły, który dochodził do ulicy Toruńskiej. Po drugiej stronie ulicy Toruńskiej były magazyny benzyny Nobla. Weszliśmy tam. Niemcy już byli po kilku dobrych wódkach. Tamten Niemiec sięgnął po pistolet ale nie wytrzymał. A ja w tym momencie zacząłem rozbrajać drugiego Niemca, starszego, który jeszcze bardziej był [pijany], było mu wszystko jedno. Nad moją głową Lontek strzelał do tego [Niemca], oczywiście dał dwie serie, jedna, druga i podziurawił go, śmierć na miejscu. Na szczęście obsługa to była jedna pani i jeden pan, pani zresztą znała mnie, nie wiem, czy poznała i znała moją matkę. Oczywiście musieliśmy się szybko wycofać. […] Po drugiej stronie ulicy za parkanem była moja szkoła zawodowa, do której uczęszczałem, i z której później pracowałem w warsztatach kolejowych na Pradze, naprawy taboru, parowozów i wagonów. Przyjechałem jednak po kilku dniach, bo usłyszałem taką wersję opowiadania. Mianowicie pani opowiadała w ten sposób: „Przyszło dwóch żołnierzy, ten starszy pan i ten nie żyjący, pili, zamówili jedzenie i wódkę. Pili. W pewnym momencie wszedł Bahschutz i zaczęli się kłócić z Niemcem po niemiecku, myśmy tego nie rozumieli i ten Bahnschutz zastrzelił tego żołnierza.” Niemcy uwierzyli w to. Moim zdanie pani i temu barmanowi należał się przynajmniej order za odwagę. Dzięki temu być może uratowali tak samo wielu ludzi, którzy zginęliby na tej dzielnicy za zabicie Niemca. Prawdopodobne to było, bo myśmy nie zdążyli odebrać im broni. Lontek wydał rozkaz: „Wracamy, wycofujemy się!” I wycofaliśmy się opłotkami, bo Bródno było tak pobudowane, że przeskoczywszy mały parkanik, przeszło się przez podwórko i było się na następnej ulicy.Oczywiście były szkolenia. Zostałem mianowany drużynowym, miałem swoją drużynę składającą się z dwóch sekcji po sześciu żołnierzy. Prowadziliśmy stałe szkolenia. Powiedzieli mi, żebym wystrzegał się [prowadzenia szkoleń] w moim domu, chociaż dwa szkolenia mieliśmy w moim domu. Moi chłopcy rekrutowali się spośród ludzi mieszkających na Annopolu. To była dzielnica baraków przedwojennych, gdzie mieszkali za darmo ludzie pozbawieni mieszkań, bezdomni, bezrobotni, niekiedy w jednym pokoju po dwie rodziny, a w zimie zdarzało się nawet, że po trzy rodziny mieszkały w jednym pokoiku o powierzchni szesnastu, osiemnastu metrów. Ale wspaniałe chłopaki. Później żeśmy grali także w piłkę nożną. To było to pokolenie Kolumbów, że poważni byliśmy i zarazem niepoważni, byliśmy dziećmi prawie.
To było szkolenie wojskowe w zakresie szkolenia piechoty, wszelkiego rodzaju taktyczne historie, zaznajomienie się z bronią. Raz nawet mieliśmy na Bródnie taki przypadek, że w czasie jakiegoś nieuważnego obchodzenia się z bronią na długim stryszku jeden z kolegów wystrzelił, być może turkot przejeżdżającego tramwaju zagłuszył to i to się rozpłynęło. Myśmy się dosyć przerazili tych rzeczy. Jeśli chodzi o szkolenie to żeśmy kamuflowali to w taki sposób, że na tych terenach między ulicą Toruńską a Kanałem Żerańskim wtedy stała tam tylko jedna posesja, był to domek typu dworkowego, ale miał cześć parkową. Był jedyny wyróżniający się. Gdzieś dalej, co najmniej pół kilometra był jeszcze bastion niemiecki, prawdopodobnie amunicyjny, z I wojny światowej. Pozostała budowla odwrócona tyłem od kanału, wejście było tutaj od strony miasta, stąd sądzę, że to był właśnie bastion amunicyjny. Myśmy tam sobie improwizowali boisko, oczywiście przychodził jakiś podoficer i szkolił nas, ale w razie czego mieliśmy piłkę i zaczęliśmy grywać w piłkę. Kiedyś nawet zatrzymało się dwóch Niemców i zaczęli nam się podejrzliwie przyglądać. Mówię: „Chłopaki, gramy ostro, niby będziemy się faulowali.” Zaczęliśmy się kopać na niby, przewracać. Ci Niemcy pośmiali się, pokiwali głowami i sobie poszli. To były rzeczy, które jakoś utrwalają się [w pamięci]. Od tego czasu upłynęło przecież sześćdziesiąt kilka lat, to niektórych rzeczy się nie pamięta. Chociaż tamte rzeczy nawet bardziej pamiętam w szczegółach aniżeli to, gdzie położyłem jakąś książkę ze swojej biblioteki. […]
- Zbliżmy się do Powstania.
Powstanie. To było tak: o godzinie przed czwartą przyszedł do mnie mój przyjaciel Władziu Poziemski, bardzo przystojny chłopak, blondyn, miał takie powodzenie u dziewczyn, że wszyscy mu zazdrościli. Gdzie tylko byliśmy, na jakichś spotkaniach damsko-męskich, to Władek był atakowany przynajmniej przez trzy dziewczyny zabiegające o jego względy. Byliśmy w przyjaźni. Wiedziałem, ze jest w AK, wiedział, że jestem w tym. Jakieś dwa miesiące przed powstaniem mieliśmy taką przygodę: wracaliśmy ze szpitala Świętego Łazarza i na Solcu szliśmy do tramwaju na wiadukcie. Pod wiaduktem akurat wkroczyliśmy na naszych chłopaków rozbrajających grupę niemieckich żołnierzy. Było chyba dwunastu żołnierzy, naszych chłopaków było więcej, byli uzbrojeni. Jeden, taka sierota, stal i nie miał go kto rozbroić, wobec tego myśmy podeszli, mówię: „Władek, zabieramy mu gnata.” – jak to się wtedy nazywało. Wyciągnęliśmy mu ten pistolet, nawet nie troszcząc się o nic innego. Pistolet był załadowany. Co się okazało, to był radziecki pistolet TT. Po prostu później dopiero odkryłem, dlaczego. To były takie pistolety, że mogłyby mieć piasek w lufie, a strzelały, nic im nie szkodziło. Były toporne, ale nie do zdarcia, to była typowa radziecka broń. Powiedział mi Władek: „Słuchaj, idę na Powstanie.” Mówię: „Dobra, zaczekaj.” Nie wiem, czy to jakaś telepatia, szedłem do niego i spotkaliśmy się w połowie drogi między jego domem a moim. Poszliśmy do mnie. Mówię do mamy: „Musimy wyjść. Może mama nam trochę kanapek [zrobić]?” „Co się stało?” I zaczęła mama płakać. „Nie płacz mamo, idziemy na Powstanie.” Mama nam przygotowała trochę rzeczy. Przyznam się szczerze, że nawet potrzebne nam było coś do jedzenia. Poszliśmy na punkt zborny na ulicę Bartniczą. Dlaczego nie wziąłem udziału w centrum Warszawy? Po prostu sprawa była trochę dziwna według mnie. Mówiło się o porozumieniu AK i NSZ - kiedy ma wybuchnąć Powstanie, NSZ będzie zawiadomiony w odpowiedniej chwili, żeby zdążył przeprowadzić rekrutację. Mijały dni, dzielące od 1 sierpnia, ale po prostu nic nie było wiadome, że to będzie 1 sierpnia. Zresztą pierwszy rozkaz do pierwszych [ludzi], którzy rozprowadzali wiadomości, rozkaz do swoich punktów, był w późnych godzinach rannych i NSZ nic nie wiedział na ten temat, kiedy. W NSZ-ie panowała dwoistość, że musimy dotrzeć do Brygady Świętokrzyskiej, dołączyć się do nich i z nimi wycofać się na zachód. Brygada Świętokrzyską reprezentowała sobą siłę naprawdę jednego porządnego pułku. Mieli uzbrojenie, lekką artylerię, mieli dużo broni maszynowej, tak że to była grupa, z którą Niemcy się liczyli. Był zawarty nawet sojusz, później jak się dowiedziałem, pakt o nieagresji, Niemcy: „Jak nie będziecie nas atakowali, to my wam damy spokój. Idźcie sobie w głąb Niemiec. Ruscy są także takimi samymi wrogami jak wy.” Takie były motywy tego działania. Dzięki temu Brygada Świętokrzyska miała wprawdzie trochę potyczek z Niemcami. W tym czasie przy ostatniej ofensywie już weszli na tereny, które zajęli Amerykanie. Dwoistość NSZ-u spowodowała, że później stwierdzono w naszym warszawskim sztabie, że niestety to jest niewykonalne. Dlatego, że przerzucić około tysiąca młodych ludzi dwieście kilkadziesiąt kilometrów jest sprawą niewykonalną, bo ani nie można pojechać pociągami, bo od razu to wszystko wyda się i Niemcy odpowiednio zareagują. W związku z tym powiedziano, że będziemy czekać na sygnał o Powstaniu Warszawskim. Dano nam do wyboru: „Możecie zostać, kto jest nieznany jako żołnierz w swojej dzielnicy, niech zostanie w swojej dzielnicy, później na pewno się go zawiadomi po otrzymaniu wiadomości o dokładnym wybuchu Powstania.” Miałem podejrzenie, bo moja siostra dwa razy chodziła na ostre pogotowie. Ona też się nie przyznawała do tego, chociaż jedno drugie podejrzewało, ale powiedzieliśmy sobie nawzajem, że nie będziemy o sobie mówili, bo to tylko może zaszkodzić całej rodzinie. Ostatniego dnia, 31 lipca była jeszcze w domu, wzięła jakiś pakunek, swoją torbę, poszła i już nie wróciła. W tym momencie jestem już z Władkiem. Musieliśmy przejść przez tory kolejowe, na szczęście posterunek na przejeździe kolejowym na ulicy Toruńskiej nie był obsadzony, żeśmy przeszli. Naprzeciw szkoły na Bartniczej, było kino-klub, koło niej przystanek tramwajowy. Na tym przystanku stało dwóch Niemców. Myśmy rozejrzeli się, czy jest ich tylko dwóch. Stali, nikt inny się nimi nie interesował, mówię: „Władek, mamy pistolet, zorganizujemy jakąś grupę i rozbroimy tych Niemców.” Jak żeśmy poszli, zacząłem szukać jakiegoś oficera. Znalazłem w przyziemiu, to znaczy blisko szatni znalazłem majora, starszego pana, który przedstawił mi się jako intendent. Mówię: „Panie majorze, pozwolę sobie zameldować, że stoi dwóch Niemców na przystanku i chcemy ich rozbroić.” On na to: „To nie jest moja gestia, jestem intendentem, a poza tym przed godziną „W” nie można rozpoczynać żadnych akcji.” Mówię: „Panie majorze to nie będzie akcja, to będzie normalne rozbrojenie, takie stereotypowe, jak to się rzadko zdarza, nikt tego nie będzie identyfikował z wybuchem Powstania.” „Nie, ja takiej decyzji nie podejmę.” Wyszedłem na dziedziniec, gdzie było już grubo ponad dwustu chłopaków, później przybywali jeszcze. Zacząłem szukać. Wreszcie jeden z moich kolegów pokazał mi: „Patrz, ten wysoki blondyn to jest podchorąży, idź od niego.” Poszedłem do niego i mówię: „Panie podchorąży, musimy rozbroić tych dwóch Niemców, którzy czekają.” Mówi: „Kolego, nie możemy nic zrobić, bo przed godziną ‘W’ nie można.” Mówię: „my nie chcemy zaczynać Powstania, tylko chcemy rozbroić Niemców. Czy mamy za dużo broni? Bo obawiam się, że nie będziemy mieli. Dwa karabiny od nich, mieli jeszcze pasy z ładownicami, na pewno się przydadzą.” Wreszcie namówiłem go. Wyszliśmy dwoma trójkami. Jeden z trójki poszedł w jedną stronę, zaszedł go od strony cmentarza, drugi od strony przystanku tramwajowego „Pelcowizna”, żeśmy się uformowali, był określony znak, że on uchyli lekko czapkę i w tym momencie mamy zaczynać. Myśmy z Władkiem, zresztą oddaliśmy plutonowemu swój pistolet dla tego młodszego, wzięli się za tego starszego. Nam poszło to gładko, ponieważ starszy człowiek jest człowiekiem rozsądnym, wtedy mógł mieć grubo ponad pięćdziesiąt lat, tak go oceniłem. Natomiast ten młody był nieomal naszym rówieśnikiem, był nieco starszy, bo był w randze feldfebla, to jest odpowiednik albo plutonowego albo sierżanta, ale był uzbrojony w karabin, to nie mógł być sierżantem. Zaczął się szamotać z tymi chłopakami i był silny, tak silny, że o mały włosek już wyrywał im ten karabin. Mówię: „Władek, odchodzę od was, idę do drugiej grupy.” Miałem do nich jakieś sześć metrów, przygotowałem się, oni się szamocą, odepchnąłem jednego kolegę i wyrżnąłem tego Niemca w nos. Trafiłem go w samą nasadę nosa. Odchylił się do tyłu, ja troszeczkę boksowałem. Drugim ciosem, który mu zadałem to był cios podbródkowy, ale w tym momencie, gdy moja pięść dosięgła jego podbródka upadły mi na nadgarstek dwie krople jego krwi, która broczyła z jego nosa. W tym momencie opadły mi ręce, ale wtedy już żołnierz się nie bronił. Ostatnią moją czynnością było odebranie mu tego karabinu i to był już koniec, bo tamten drugi Niemiec był całkowicie z rękoma podniesionymi, czekał tylko na dalsze losy. Musieliśmy teraz przejść ten trzydziestometrowy odcinek drogi. Na przystanku stało jeszcze koło dwudziestu pięciu, trzydziestu osób, czekających na ostatni tramwaj, który miał przyjechać do tej pętli i wracać. Przeszliśmy, prowadziliśmy ich praktycznie przez tę ulicę do punktu zbornego, do furtki. Po drodze zaczął lamentować ten starszy Niemiec
Ich habe Kinder , że został zmuszony pójść do wojska, mimo że jest stary. Wtedy powiedziałem mu [niezrozumiałe], to jest moja gimnazjalna niemczyzna, której do dzisiaj wprawdzie mógłbym się nauczyć, ale odpycha mnie, nie mogę się nauczyć. Te dwie krople znamionują jakieś usposobienie Słowianina, który, mimo, że tak jak ja chciałem, obiecywałem sobie, że jak tylko będzie okazja, to pierwszego Niemca, którego złapię, to, jeżeli nie będę mógł inaczej, to go zaduszę, ale muszę go uśmiercić. Niestety, to wszystko mi odeszło, moich obietnic nie zrealizowałem natychmiast. Weszliśmy na teren szkoły. Później zabraliśmy tych dwóch Niemców, to znaczy ja, Władek i podchorąży, reszta chłopaków została na dziedzińcu, poszliśmy do pana majora i powiedzieliśmy, że: „Panie majorze – ja już w tym momencie zabierałem głos, bo nie podchorąży – przynieśliśmy panu prezent – dwóch jeńców, których pan musi przechować i dwa karabiny. Ale jeden ja zabieram.” Wyszedłem z tym karabinem. Już w tym momencie zaczęło się coś dziać, dlatego, że jak wyszliśmy od majora była, zdaje się, za dziesięć minut piąta. Kiedy była piąta znaleźli się, powiedziałem, że mam karabin. Mówi: „Dobrze, będzie pan w sekcji obrony bramy wejściowej, która wychodzi na ulicę Białołęcką.” To była szkoła, parkan był murowany. Furtka licowała z zewnętrzną ścianą szkoły od Białołęckiej, później były murowane słupy i to było wykładane cegłą. Były trzy takie sześciometrowe działki do bramy wjazdowej. Za bramą wjazdową były jeszcze tak samo trzy działki i między innymi stał tam śmietnik, który co tydzień był opróżniany ze śmieci, które wyprodukowała szkoła. Było trochę desek, trochę gwoździ, znaleźliśmy młotek, skleciliśmy coś w rodzaju prowizorycznych podeścików, które sięgały do połowy tego prawie dwumetrowego parkanu. Te słupy były zakończone dosyć płasko, że mogły służyć jako dobre oparcie dla karabinu. Zrobiłem sobie swoje stanowisko i czekałem. Nic się nie działo, tylko w tym czasie już od siedemnastej do godziny dwudziestej, dwudziestej pierwszej, nawet później, tylko spóźnieni przechodnie chyłkiem przemykali się, chcąc zdążyć przed godziną policyjną, ale już godziny policyjnej nie było, ale niektórzy nie wiedzieli o tym. Na ogół tamta ulica była bardzo ruchliwa, bo było dosyć gęsto zaludnione, domy stały wzdłuż całej ulicy, ciągnęły się aż do bramy cmentarza bródnowskiego. Natomiast wtedy [było] pusto. Zapadał mrok. Gdzieś jak już całkiem zmierzchało usłyszeliśmy narastający siłą dźwięku warkot. Po kilku minutach ukazały się dwa czołgi. Stanęły na rogu ulicy, która robił w Białołęckiej taki załom i wychodziły do obecnej ulicy Wysokiego. Taki sam załom jest chyba do dzisiaj, to jest naprzeciw kościoła. Tam tuż za kościołem stanęli i czekają. Wiemy, że nas obserwują. Natychmiast zawiadomiliśmy dowództwo, że nadjechały czołgi, co mamy zrobić. Ku naszemu zdziwieniu nagle wybiegło ze szkoły pięciu chłopaków z ręcznym karabinem maszynowym i korzystając z tych podeścików, które myśmy wzdłuż całego tego murowanego parkanu zrobili, oni jeszcze dobudowali sobie i zrobili sobie stanowisko tego karabinu maszynowego. To był ten typowy nowoczesny lekki karabin maszynowy polskiej produkcji ze Starachowic. W tym momencie cisza, jeszcze nic się nie działo, jakaś niby wojna psychologiczna, jak w tej chwili oceniam. Jedna strona nie wie nic o przeciwniku i druga nie wie..., to znaczy my wiedzieliśmy więcej o nich. W pewnym momencie plutonowy dowodzący tym oddziałem dał rozkaz: „Krótkie serie, ognia!” I chłopaki dali dwie, trzy salwy. Strzeliłem tylko raz albo dwa razy. Po prostu szkoda mi było nabojów, bo po co to. Dlatego, że oddałem wszystkie ładownice za wyjątkiem dwóch, w których zostało niewiele ponad trzydzieści nabojów i to, co było w karabinie. Musiałem oszczędzać, bo nie wiadomo, do kiedy potrwa Powstanie. Nawet jak strzelałem, to słyszałem w pewnym memencie dźwięk odbitej, trafionej w pancerz kulki, mojego pocisku, który doleciał. Nic. Później nic, znów przerwa, później drugi raz znów po jakichś pięciu minutach plutonowy znów: „Ognia!” I znów dwie serie. Ale w tym momencie zobaczyłem, że obraca się kopuła jednego czołgu i lufę wycelowaną prosto w nas, prosto we mnie, jak patrzyłem, to tak jak bym widział cały otwór aż do zamku. Stanęli i zaczęli strzelać. Dwa pociski były Panu Bogu w okno, ale trzeci pocisk był prawie celny, mianowicie trafił w dom, który stał szczytem odwrócony do naszej szkoły, jednopiętrowy, mający spadzisty dach, cały wymurowany, bez żadnego okna. W efekcie wybuchu tego pocisku było to, że w tamtym domu została wybita dziura wielkości średnicy ponad pół metra. Przypuszczam, że nie był szrapnel, dlatego, że gdyby był szrapnel, ot bym nie żył, bo pocisk rozbił się dokładnie sześć metrów ode mnie. Byłem na trzecim słupku. Nie wiem, czy się poruszyłem, albo obaj się poruszyliśmy, bo dwóch nas stało, tak się poruszyliśmy, że w momencie po strzale rozwaliło się to nasze prowizoryczne podium i upadłem na lewe biodro. Zabolało mnie dosyć mocno, ale nie zwróciłem uwagi, poboli i przestanie. Natomiast nie wiem, nie przypominam sobie, bo byłem trochę w szoku, jak widzi się nieomal, bo nie słyszało się strzału, tylko usłyszało się wybuch tego pocisku, dopiero jak się rozrywał, ten huk wystrzału. Nie wiem, czy strzelili jeszcze raz, ale jak wydrapałem się znów na jakieś szczątki tego [podium], to nagle zauważyłem, że nie obracając lufy, mając skierowaną do [nas], oba czołgi zaczęły wycofywać się tyłem. Później wrócili z powrotem Białołęcką. Noc właściwie jeszcze nie skończyła się. Chyba gdzieś koło jedenastej w nocy znów usłyszeliśmy warkot. Tym razem okazało się, że to był jadący motocykl. Przygotowaliśmy się na przyjęcie go, usadowiłem się, ale okazało się, że prawdopodobnie był to jakiś wywiadowca, który chciał stwierdzić czy jeszcze powstańcy są tutaj, czy nie zmieniliśmy miejsca swojego pobytu. To był motor z wózkiem, na którym siedział żołnierz, który miał pistolet maszynowy. Nie mieliśmy w ogóle szansy, dlatego, że szybko nadjeżdżający pojazd, reakcja jest niemożliwa, trzeba by mieć odpowiednie oddalenie, żeby z dwudziestu metrów nadjeżdżający na wprost, szczególnie, że przejechali nam po chodniku przed samym nosem. Znów strzeliłem raz, później za nimi strzeliłem drugi raz jak przejechali. Następnego dnia wysyłało dowództwo jakieś oddziały penetracyjne, szczególnie w tereny koło parowozowni i wejścia do warsztatów kolejowych odległych od siebie o jakieś sto pięćdziesiąt metrów. W parowozowni pracował mój tata, a ja z nakazu pracy pracowałem w naprawczych warsztatach kolejowych najczęściej na nocną zmianę, dlatego, że w dzień chodziłem do szkoły, do gimnazjum na ulicy Chmielnej. Wrócę do tego jak zacząłem być w konspiracji. Mogłem z powodzeniem wstąpić do szeregów, do oddziałów komunistycznych. Mianowicie moim dobrym kolegą był Feliks Kędziorek, który był prawdopodobnie jednym z drużynowych komunistycznych. Drugi aspekt, to mój ojciec miał zmiennika na parowozie, także maszynistę, pana Olewińskiego, który po wojnie został wiceministrem kolei państwowych. W czasie okupacji z Felkiem żeśmy rozmawiali o konspiracji: „Należysz gdzieś?” Ubiegł go Antek Urbański i zwerbował mnie do NSZ-u, do przeciwnego skrzydła politycznego. Trudno jest kogokolwiek winić, dlaczego nie był w AK, przecież myśmy na ogół nie wiedzieli, co to jest polityka. Kończąc czternaście lat o polityce mówiło się jak o czymś najgorszym, pisząc na przykład w restauracjach: „O polityce rozmawiać nie wolno.” Co to jest polityka, jakie są stronnictwa, jakie są ich cele, jaki jest program, to nikt z nas nie wiedział. Dzieło przypadku, że znalazł się nie w tej, tylko w innej organizacji. Byłem trochę przypadkowo w NSZ-ie. Wprawdzie nie mam czego żałować, bo nie byłem bezczynny, coś robiłem i widocznie robiłem to w sposób wystarczająco dobry, że byłem wyznaczany do wielu akcji. Czasami byłem w bardziej zażyłych stosunkach z moimi kolegami, z braćmi Kuziołami, bliźniakami podobnymi do siebie, z Maruszkiewiczem, który później był w „Gwardii” warszawskiej bardzo znanym stoperem, obrońcą w piłce nożnej, potocznie nazywali go „Szafa”, bo przez niego żaden napastnik nie przeszedł, każdego zablokował.
To, co mówiłem to niejako wytłumaczenie, dlaczego nie byłem w AK. Mówiłem o tym, że NSZ nie tylko poinformowane wbrew wcześniejszym zapowiedziom. Dla NSZ-u, dla niektórych osób wybuch Powstania o godzinie siedemnastej był całkowitym zaskoczeniem. Mówię o środowisku NSZ-u.
- Nawet dla dowódców był zaskoczeniem?
Tak, bo dowództwo by nas [powiadomiło], mieliśmy bardzo szybką informację, łącznicy przekazywali te rzeczy prawie natychmiast, w ciągu godziny łącznik potrafił zawiadomić. To była taka historia, która szybko, nieomal lotem ptaka przechodziła, mimo że to robili ludzie. Po tym incydencie z motocyklistą poszedłem na chwilę do punktu sanitarnego. Oczywiście, wszystko, co zrobiły mi sanitariuszki to był kompres z wody z octem na moje biodro, które mnie bolało. Później się okazało, że biodro było jednak uszkodzone, ale to się odbiło dopiero w osiemdziesiątych latach, po przeszło czterdziestu latach. Poszedłem, dziewczyny mnie opatrzyły, przyszedłem z powrotem do szatni, gdzie urzędował pan major. Wdałem się w rozmowę z panem majorem. Co się okazało, że poza moimi dwoma karabinami, które zdobywaliśmy i tym lekkim karabinem maszynowym jest zaledwie dwadzieścia kilka karabinów, dwadzieścia parę pistoletów, trochę granatów, niektóre nawet domowej roboty, tak zwanych sidolówek. W efekcie na czterystu ludzi, których przyszło, jak szacowałem, to w momencie godziny „W”, bo wszyscy wylegli na plac, było ponad czterystu ludzi. Uzbrojenie to była zaledwie jedna sztuka broni na ośmiu do dziesięciu ludzi. Przeczekaliśmy aż do rozkazu, który przyszedł z Pragi. Przyszedł rozkaz, żeby przejść w stan pogotowia, rozwiązać punkty dotąd dopóki nie będzie rozkazu na podjęcie z powrotem walki. Oczywiście nie zdążył dojść do nas, bo minął miesiąc, a za kilkanaście dni na Pragę wkroczyły wojska sowieckie. To byłoby tyle o Powstaniu. Niemniej efektem tego Powstania było, że kiedyś przyjechał duży oddział niemiecki wzmocniony policjantami granatowymi, otoczyli całą dzielnicę i po prostu wyłapywali wszystkich młodych mężczyzn. Ja, mój ojciec, mimo że przyszedł do nas taki starszy szeregowiec i dostał wódki, ile chciał, ale później jak doszło do tego, że niech sobie już pójdzie, bo będą się niecierpliwili o niego, to mówi: „Musicie ze mną iść, bo jakbym przyszedł bez niczego to miałbym jeszcze większe kłopoty.” Umówiliśmy się [z ojcem], że uciekniemy. Zgromadzili nas na placu targowym, który przylegał do wałów wiślanych.
To było miesiąc po wybuchu Powstania, dokładnej daty nie pamiętam. Usiłowałem odtworzyć, ale tego nie pamiętam, […] było to we wtorek na przełomie sierpnia i września. Spróbowaliśmy we dwójkę ucieczki. Mówię: „Tatuś najpierw będzie. Idź i przejdź za parkan szkoły 59 i tam może cię nie zobaczą.” „Ale idź zaraz za mną.” Niestety, zauważyli jak tata przechodził, ale ojciec był na to przygotowany, zorientował się, na rogu ukucnął, zdjął spodnie, chcąc niby załatwić swoją potrzebę. Tamten Niemiec oddalony od niego jakieś czterdzieści metrów zaśmiał się i odwrócił. W tym momencie jak on tylko się odwrócił, ojciec odwrócił się i poszedł. Między wałami a parkanem szkoły 59-ej było zagłębienie i rosły kępy wikliny pustynnej, która jeszcze ciągnęła się nad Wisłą. W tym miejscu Wisła była najszersza w Warszawie, dlatego że tam był bród na Wiśle i dlatego dzielnica nazywa się Bródno, pochodzi od brodu a nie od brudu. Ojcu się udało. Ja też zacząłem, ale w tym momencie spotkałem się z bardzo energicznym działaniem tego żołnierza, nawet podbiegł do mnie i w niedwuznaczny sposób dal mi do zrozumienia, że jeżeli nie pójdę z powrotem, to dostanę kolbą. Wycofałem się. Późnym wieczorem zabrali nas do koszar na [ulicę] 29-go Listopada. Stacjonował tam 36 Pułk Piechoty. To były koszary, w których mój ojciec po przysiędze stacjonował przez prawie miesiąc w 1921 roku, kiedy zgłosił się na ochotnika walczyć z bolszewikami w czasie wojny bolszewickiej. Został przydzielony do pułku wojskowego w Krakowie. Nawet jedną z tablic na murze wawelskim jest tablica jego pułku, która opiewa, że oficerowie i żołnierze kolejowego ją pułku ufundowali. […]
- Gdzie pan się znalazł, gdzie pana zabrali?
Zabrali mnie do 36 Pułku Piechoty i tam czekaliśmy, co dalej. Nagle przyszedł do nas jakiś Niemiec, wręczył nam łopaty i kazał nam kopać dół. To [było] w pobliżu ulicy Inżynierskiej. Tak myśli krążą, co będzie, kopiemy dół dla siebie, prawdopodobnie będziemy rozstrzelani, jak skończymy kopać te rowy, to przyjdzie tutaj kompania i rozstrzelają nas. Ale życie na szczęście okazało się inne. Okazało się, że naprzeciwko jest hurtownia, gdzie psujące się konserwy mięsne trzymane od kilku lat powodują fetor nieznośny dla czułych Niemców, którzy po przeciwnej stronie ulicy stacjonowali. Na tym się skończyło. W tym miejscu prawdopodobnie jest w tej chwili postawiona tablica pamiątkowa dla uczczenia Powstania Warszawskiego na terenie Pragi. […] Gdzieś po dwóch dniach wyprowadzili nas na Dworzec Wschodni i tam czekały na nas wagony bydlęce. W każdym wagonie był jeden pilnujący. Wsadzili nas, za chwilę ruszyliśmy mostem kolejowym koło Cytadeli. Pożegnałem, bo tak mi się wydawało, że może po raz ostatni widzę, swoją dzielnicę. Widziałem jeszcze swój piękny dąb, który stał naprzeciw mojego domu, naprzeciw mojego okna, cmentarz, na którym pochowana jest większość mojej rodziny, przynajmniej dwadzieścia kilka grobów to jest rodzina Kopierów, rodzina Gułagów. Przejeżdżaliśmy ten most i widziałem palącą się Warszawę. Przerażająca historia. Przejechaliśmy przez Dworzec Gdański, dojechaliśmy do Szczęśliwic i tam [pociąg] zatrzymał się na chwilę. W dali widziałem na lawecie działo kolejowe, które bombardowało Warszawę. Wtedy akurat nie strzelali, prawdopodobnie był jakiś defekt. Stało gdzieś przed Piasecznem na torze i stamtąd strzelali, stamtąd bombardowali Warszawę. Przyjazd do Pruszkowa. W Pruszkowie zauważyłem, że manewrowymi są nasi Polacy. Miałem na sobie mundurek bez insygniów i czapkę podobną do kolejowej czapki. To było już wieczorem. Następowała selekcja, jedna grupa mężczyzn odchodziła na lewo, a grupy z rodzinami czy ludzie starzy szli na prawo do jednej z głównych hal pruszkowskich zakładów kolejowych naprawy taboru. W wagonie wszedłem w komitywę z mniej więcej trochę starszym ode mnie, jak się później okazało żonatym, młodym człowiekiem. Rozmawialiśmy jak to się rozmawia przy pierwszym spotkaniu. W Szczęśliwcach zobaczyłem polskiego manewrowego, [zapytałem]: „Dokąd jedziemy?” Myśleliśmy, ze jedziemy wprost do jakiegoś obozu. Mówi: „Do Pruszkowa jedziecie.” W Pruszkowie był obóz dla wysiedlonych warszawiaków. W Pruszkowie zobaczyłem, że znów manewrowymi są [Polacy]. Jak uniknąć selekcji? Wobec tego zaofiarowałem się pani z dwojgiem dzieci, jedno na rękach malutkie, drugie, które chodziło: „Proszę pani, pomogę pani, bo chcę iść razem z wami.” Oddała mi walizki, a ona miała na ręku swoje dziecko i prowadziła to drugie, a ja obarczony tymi wszystkimi bagażami jeszcze wziąłem ją pod rękę i przeszliśmy. On zrobił to samo, że dwóch starych ludzi przeprowadził. Dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie zastałem koszmarne warunki, w głowie się nie mieści, jak można było, ludzie na betonie spali przez kilka, kilkanaście dni, szczególnie z obszaru Starego Miasta i czekali, co będzie dalej, gdzie ich wywiozą. Skomunikowałem się z manewrowymi. Podszedłem do jednego i mówię: „Proszę pana, przyjechałem tu dzisiaj, to znaczy przywieźli mnie, bo ja na pewno bym tutaj nie przyjechał sam, ale nie chcę tu dłużej pozostać. Jak można uniknąć?” „Kolega kolejarz?” „No, tak. Też z warsztatów naprawy, ale z praskich zakładów.” „A to jesteśmy [kolegami]. Ja koledze z branży nie pomogę?” Mówię: „Ale mam brata, - nazwałem bratem tego swojego pana – który nie ma takiego ubrania, żeby upozorować się na kolejarza.” „Jutro jak przyjdziecie tutaj o godzinie piątej wieczorem, – nie wiem, dlaczego o piątej kończyli swoją zmianę – to będziemy mieli przygotowaną dla niego czapkę kolejarską i czarny płaszcz, tylko bez żadnych bagaży.” Swoją torbę, gdzie miałem dla ojca i dla siebie przygotowane rzeczy musiałem w efekcie zostawić mamie z dziećmi. Jak otworzyła i zobaczył słoik z dżemem robionym przez moją mamę, to rozpłakała się, mówi: „Proszę pana, gdyby pana mama wiedziała, to by bardzo ucieszyła się, że mogła pomóc moim dzieciom, które czegoś takiego nie jadły od miesiąca.” Wyjechaliśmy spokojniutko, na przejeździe kolejowym wyskoczyliśmy. Jechałem na stopniach z chorągiewką, jak minęliśmy tylko bramę, to jeszcze było kilometr drogi do przejazdu kolejowego. Maszynista wiedział, że trzeba zwolnić, bo będziemy wyskakiwali, zresztą on też wyskakiwał, bo mieszkał w Pruszkowie. Wyskoczyliśmy tam i na przejeździe zwróciliśmy mu te rzeczy, dziękując mu mówi: „Proszę pana, spełniam tylko swój obowiązek. Bardziej aktywnych jest w Pruszkowie znacznie więcej.” Natomiast w Pruszkowie miał swoją ciotkę, ale nasze drogi się rozeszły. Poszedłem z nim do jego ciotki, a on poszedł z naszym dobrym słowem podziękowań poszedł do siebie. Tak się zakończyła rzecz, która ściśle wiąże się z Powstaniem. […]
Kraków, 28 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat