Zofia Skot-Pyszel „Smarkata”
Nazywałam się Zosia Pyszel, byłam sanitariuszką i mój pseudonim był „Smarkata”. Urodziłam się w Warszawie 29 listopada 1926 roku.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Chodziłam najpierw do szkoły powszechnej, potem do gimnazjum i do liceum. W czasie okupacji chodziłam na komplety, a oprócz tego troszkę pracowałam w Polsce Podziemnej.
- Czym zajmowała się pani w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Właśnie komplety, chodziłam do szkoły, uczyłam się i troszkę w konspiracji pracowałam, ale to tylko dorywczo, bo szkoła była pierwsza.
- W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?
Jestem z dużej rodziny, moja matka miała bardzo dużą rodzinę i tyle wujków, tyle cioć, siostry cioteczne, bracia, wszyscy pracowaliśmy, ale nie można było o tym mówić. Dopiero w Powstaniu w przedziwnych okolicznościach się spotykaliśmy. Cieszyłam się strasznie, że to nie ja jedna się wybierałam na Powstanie, ale że prawie cała rodzina, duża część rodziny. Jeden wujek szalenie poważny, dyrektor z MWD, z lotniska, pracujący przy samolotach… Nagle po zawieszeniu broni szłam ulicą i patrzę że mój wujek stoi na warcie przed knajpą na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Mówię: „Wujku, jaki wstyd! Co wujek tu robi?!”. On mówi: „Nie śmiej się ze mnie »Smarkata«, bo widzisz, że ja na warcie stoję”.
- Proszę powiedzieć, gdzie pani służyła podczas Powstania?
Miejsce, do którego miałam się dostać na zebranie, nie mówiło się, że to Powstanie, to miało być tylko zebranie, ale czuliśmy wszyscy pismo nosem, bo widzieliśmy jaka jest w Warszawie sytuacja, widzieliśmy, że Niemcy się pakują, że wyjeżdżają podenerwowani, to trwało już parę dni… Poza tym na trzy dni przed Powstaniem pojechałam do Józefowa pod Warszawę, bo tam miałam piękne, swoje ukochane płyty i widziałam już mnóstwo wojska rosyjskiego i czołgi. Takie przerażone z siostrą wracałyśmy, że nie wierzyłyśmy, że jedziemy do siebie, do domu na Śródmieście. To było już na trzy dni przed Powstaniem. Czyli ogólna atmosfera w Warszawie panowała już taka, że coś wisi, coś się święci. Mieszkałam na Chłodnej, przed samym Powstaniem, na rogu Chłodnej i Żelaznej w narożnym domu było wojsko niemieckie, nawet chyba żandarmeria. Na półtorej godziny przed Powstaniem przechodziłam przez dwa przejścia, przez Chłodną i przez Żelazną i tam złapali mnie młodzi chłopcy z biało-czerwonymi opaskami i mówią: „Ach ty głupia dziewczyno, czy ty chcesz zginąć?! Oni przed chwilą zastrzelili parę osób!”. Na prawie dwie godziny przed Powstaniem. Ci dwaj młodzi żołnierze zabrali nas za głowy prawie, siłą, niesamowicie, bo my się szamotałyśmy. Tacy smarkacze nas zatrzymują, a my takie same byłyśmy zresztą i oni nas zabrali na dwa dni do piwnicy, bo taki był obstrzał z żandarmerii, że dwie noce musiałyśmy [spędzić w piwnicy], a do domu miałam dwieście metrów i już ugrzęzłam w cudzej piwnicy. Po dwóch dniach zdaje się, że Polacy sprzątnęli tych Niemców i miałam wolny powrót do domu.
Wróciłam na dwie godziny, żeby się umyć, przebrać, zrozumiałam już, wiedziałam, że to jest Powstanie. Przyszła moja matka, była zasypana w tym samym czasie, kiedy ja w cudzej piwnicy siedziałam, ale mama też w cudzym mieszkaniu. Była szalenie energiczna i miała już takie wiadomości, jakby była generałem i mówi tak: „Po pierwsze idziemy do piwnicy, żeby całą żywność przed bramą położyć. Po drugie zabieramy co trzeba, a żołnierzy zapytamy, w którą iść stronę”. Tak że każda wzięła jakiś maleńki tobołeczek i jedzenie na jedną dobę, a wszystko zabrali żołnierze. Oni wracali już z Woli i byli strasznie zmęczeni, głodni i mówili: „Wszyscy idziemy na Stare Miasto”. Powiedzieli: „Kierunek dla was, też Stare Miasto”. Na Starym Mieście myślałyśmy, że choć jedną noc zanocujemy w biurze, w którym mój wujek pracował. Okazało się, że po wujku tam nie było śladu, bo on już pracował w biurze dowództwa na Złotej, tu gdzie jest teraz Pałac Kultury. O tym później się dowiedziałam, ale idąc ulicą spotkałyśmy dalekiego naszego kuzyna, właśnie pułkownika „Kmitę” i pyta się: „Co będziecie robiły?”. Ja mówię: „No ja to pragnę być już natychmiast w szpitalu”. „No to dobrze, dam zaraz kogoś ze swojego biura”. Ten ktoś miał już dla mnie wypisaną legitymację, dzięki temu wujkowi i zaprowadził mnie do szpitala. Weszłam, po prostu nikt się o nic nie pytał, w ciągu minuty trzech rannych wołało mnie do siebie. Strasznie się bałam, bo jeszcze umierającego nie widziałam, a oni byli zielonego koloru, ale jakoś mi się udało, że pocieszyłam, że powiedziałam, że zaraz będą mieli to, co potrzebują. W ciągu pięciu minut dostałam salę na pierwszym piętrze, puściusieńką i zapytałam się cóż będę na tej pustej sali robiła, a oni mówią: „Nie martw się, nie martw, za chwilę zobaczysz, co tu będzie”. Po pierwsze przyszło dwóch żołnierzy, przynieśli cztery kubły i to strasznie ciekawe, w całym szpitalu to u nas było. W jednym kuble była zimna woda, w drugim zimna kawa, w trzecim zimna herbata, a w czwartym wino czerwone. Mówię: „Co?! Dla rannych czerwone wino?!”. Oni mówią: „Tak, tak, malutka, właśnie wino jest dla nich dobre”. Ranni mieli takie zadowolenie, że mogą jeden z czterech płynów dostać w każdej chwili, w dzień i w nocy. Poza tym wszystko układało się tak cudownie. Na pustej sali, na pierwszym piętrze, byłam strasznie dumna, że będę kierowniczką na sali, ale się okazało, że ta sala tylko… W ciągu paru godzin najpierw na trzech noszach przynieśli rannych i na noszach oni zostali. Za chwilę przybywało, tak że przez pół dnia było pół sali już zapełnione. Następnego dnia zaczęli puszczać na nas albo „krowy” z Dworca Gdańskiego, albo „szafy”, i ile było zgrzytających, okropnych nakręceń, warczące, zardzewiałe nakręcenia. Liczyliśmy je i wiedzieliśmy, że tyle będzie wybuchów. Trafiali z Dworca Gdańskiego na ulicę Długą, trafiali tymi kulami, to były jakieś wybuchy, to nie były kule, w każdym razie burzyły domy te „szafy”. To było jedno, że za dwa dni już poszłam do piwnicy z rannymi, już pierwsze piętro było zlikwidowane całkowicie.
Poza tym mogę powiedzieć, że roboty było mnóstwo, nikt nie potrzebował mi mówić, co mam robić, cały czas automatycznie i ja i moje młode koleżanki, wszystkie się ruszałyśmy jakbyśmy były lunatyczki co najmniej. Pracy było pełno, rannych trzeba było i pocieszać, i rozweselać, strasznie lubili pytać mnie: „Siostro!”, czy: „Elżbieta! Powiedz, czy były zrzuty?! Czy były zrzuty?!”. „Tak, naturalnie. No już będzie więcej broni, więcej amunicji”. „O jaka ty jesteś kochana, nikt nam nie daje takich dobrych wiadomości”. Czasami się denerwowałam, że oszukuję, wychodziłam do korytarza i troszkę płakałam. Był młody lekarz i mówi: „No co? Co się stało?”. Mówię: „Tak oszukiwałam moich kochanych rannych”. On mówi: „No dalej oszukuj. No widzisz, że to dobra robota, że oszukujesz”. To była jedna z miłych rzeczy. Poza tym oni cierpieli, prosili o znieczulenie, dawałam. Znieczulenia były w ograniczonych ilościach i zasadniczo nie chcieli dawać rannym za dużo tych różnych narkotyków, ale jeżeli byli w ciężkiej sytuacji, to jak jedna starsza siostra nie chciała dać, to szłam do drugiej sali, do trzeciej, aż zdobywałam. Mówiłam: „Nie możemy ograniczać tego chłopca, któremu amputują nogi, nie możemy go ograniczać i pozwolić, żeby on tak cierpiał w szpitalu”. Skończyło się i lekarze strasznie chcieli go ratować. On miał siedemnaście lat nazywał się Andrzej Stankiewicz, ale w szpitalu był znany tylko pod pseudonimem „Ankwicz”, czyli pseudonim pół z imienia, pół z nazwiska. Lekarze strasznie chcieli go ratować, ja się im nie dziwię, ponieważ stwierdzili, że idzie jednak stan bardzo groźny, że nie mogą jakoś zatrzymać postępującego zakażenia, więc amputowali mu obie nogi, ale niestety on tej samej nocy zmarł. Kiedy indziej znowuż, w nocy nigdy nie spałam, najwyżej siedziałam na podłodze i na dwadzieścia minut głowę w nogach, któregoś chłopca trzymałam. Mówiłam tak: „U którego wolne miejsce w nogach?!”. To zależy jak leżeli, to się co najmniej dziesięć rąk podnosiło, żeby moja głowa poleżała koło jego łóżka. Nagle przychodzą z innej sali i mówią: „Siostro! Natychmiast, biegiem do sali numer pięć, czy siedem!”. Pobiegłam i to, co zobaczyłam było dla mnie przerażające.
W tamtych czasach panienki były bardzo skromne, a tu młodzi ranni, po operacji mózgowej, stali prawie rozebrani obok łóżek, wcale nie w łóżkach i rwali na głowie bandaże. Myślę sobie: „Nie, no przecież ja ani z jednym sobie nie dam rady, gdybym miała się mocować”. Pobiegłam, żeby co najmniej sześciu żołnierzy prędko na salę dali, no to wtedy będę mogła opatrunki naprawiać na czaszkach, na głowach. To był przerażający jeden dzień.
Inny przerażający, był pod koniec Powstania, ale wcześniej powiem, że weszli też jacyś wojskowi na salę i powiedzieli, że potrzebujemy dziesięć sanitariuszek, żeby za godzinę były w bramie szpitalnej. Należałam do nich, powiedzieli, że idziemy w stronę Saskiego Ogrodu i będziemy szli gęsiego, będzie bardzo po wojskowemu, czyli dokładnie musimy iść tak jak trzeba, jeden za drugim, cichutko, dostawaliśmy hasło i odzew. Szliśmy dziurami i podwórkami, czyli między jednym i drugim podwórkiem były mury, czy inne ogrodzenia, ale na czas Powstania wszędzie były zrobione dziury. Chodziliśmy jak jakieś krety bokami, bo na głównych ulicach był bardzo wielki obstrzał. Poza tym byli Niemcy, czy folksdojcze, którzy siedzieli na dachach naszych domów, tych które były w naszym posiadaniu i z góry strzelali do ludzi idących ulicą, ale nie wzięli się na ten sposób, bo podwórkami chodziliśmy czasami, nie zawsze, przecież nie co dzień i nie od rana do wieczora bez przerwy, tylko z jakimiś przerwami, czyli byliśmy bezpieczni na tej trasie.
Doszliśmy do ulicy Miodowej i tam weszliśmy na ogrody prymasowskie, ślicznie były posadzone grządki, a my ciągle jeden za drugim, gęsiego. Od czasu, do czasu pytali nas o hasło i o odzew. Nagle słyszę za moimi plecami, coś się kłócą, targują, że ktoś się denerwuje okropnie, okazuje się, że jakaś młoda łączniczka, czy inna, zapomniała jaki jest odzew i usłyszałam: „O, do cholery z tymi babami!”. Zaczęłam się bardzo śmiać, bo tyle smutku, napięcia, a tutaj coś wesołego się zdarzyło. Szliśmy do Pasażu Simonsa, to jest mniej więcej do tego miejsca gdzie jest plac Teatralny i ulica idąca od Senatorskiej, ona trochę skręca w lewo. Po stronie Pasażu Simonsa od Starego Miasta, zajęliśmy miejsca, dali nam koce, bo to był wieczór, zbliżała się noc, żebyśmy się przykryli, ewentualnie na zburzonym domu, strasznie do góry wysoko zburzonym, na kocach mogliśmy się troszkę przespać i czekać na rozkaz. Ta akcja nazywała się „Przedarcie się przez Ogród Saski na Zielną i na Świętokrzyską”.
Czekaliśmy, bo pierwsza grupa poszła próbować to przedzieranie i my mieliśmy ich zabezpieczać, czy iść za nimi. Niemcy byli po drugiej stronie tego samego Pasażu Simonsa, czyli różnica między Niemcami, a nami była najwyżej czterdzieści metrów. Oni nas oświetlali, widzieliśmy ich bardzo dokładnie, zarysy tych mężczyzn, myślę sobie: „Ojej, nie wiedziałam, że oni są aż tak blisko”. Naturalnie byliśmy troszeczkę wystraszeni, ani jednego wystrzału w Pasażu Simonsa nie było, bo i ci Niemcy widocznie chcieli mieć spokojną noc, a my nie chcieliśmy mieć spokojnej, tylko chcieliśmy przedrzeć się do Śródmieścia, to się nie udało. Wrócili, był wielki nasz smutek, powiedzieli że wszystko by się udało gdyby było więcej broni i amunicji, a tak strasznie biedni i smutni wracaliśmy do szpitala z powrotem. Trochę jeszcze było normalnego życia szpitalnego.
Do ciekawostki jeszcze należy fakt, że na obiad, z jedzeniem było beznadziejnie, nie wiedzieliśmy przez całe dwa miesiące jak smakuje pomidor, że są jakieś owoce, kartofli nie widzieliśmy, żadnej jarzyny zupełnie, była zupa, która się nazywała „pluj-zupa”, ponieważ ona była z owsa, czy z czegoś podobnego, z jakiegoś ziarna i były łuski, pluliśmy te łuski, więc zupa nazywała się „pluj-zupa”. Tak że kto był na Starym Mieście, a szczególnie może w naszym szpitalu, to na pewno jadł tą zupę. Jeżeli była chwila ciszy, że wszyscy pacjenci byli zadowoleni, spokojni i smutni, to szukałam tematów dla nich, żeby ich jakoś rozweselić, próbowałam różne. Któryś mówi, że u niego już dom zrujnowany i spalony, mówię: „Słuchaj, dziś u ciebie, a jutro u mnie. Ja wcale nie liczę na to, że jak zwyciężymy Powstanie, to będziemy mieli domy swoje, do tego żeby do nich wrócić. To nie szkodzi”. Wynalazłam pytanie, którym ucieszyłam wszystkich najbardziej chorych: „Co chciałbyś zjeść na pierwszy obiad, jak wrócisz do mamusi?”. Tu się zaczęła cała seria marzeń, ale zwyciężał kotlet schabowy z kapustą i tak się wszyscy cieszyli, naprawdę zapominali, że są chorzy, zapominali o tym, że jest tak smutno, że daleko od domu i wszystkich rozweselałam tymi kotletami. Drugi sposób rozweselania, to było właśnie z tym, że broń przyszła, bo ile razy wchodziłam na salę, na tą powiedzmy moją ulubioną, to za każdym razem pytali: „I co?! I co?!”. Bo oni myśleli, że wracam z miasta, a ja z innej sali od rannych tylko wracałam i wiadomości mi nie przybywało, ale na ich życzenie specjalnie mówiłam. Mówili: „No to jesteś najweselsza, tylko przy tobie nam wraca wiara w to, że będzie szybko koniec”. Wszyscy mówiliśmy tylko o tym, że zwyciężymy, że nie będzie inaczej.
Jeszcze ostatnia seria z tego szpitala, chyba najsmutniejsza. Znowu weszli do sali, gdzie byłam i mówią: „Prędko, natychmiast do bramy! Natychmiast do bramy!”. Idę do bramy i to co widzę, to uwierzyć nie było można. To były ostatnie dwa dni Powstania, Niemcy puszczali małe bomby zapalające, szczególnie na kościoły, bo na Starym Mieście jest bardzo dużo kościołów, a ludzie tam się gromadzili, bo i wzajemnie to, że mogą się czy uspokoić, czy modlić razem, czy księża się razem modlili z ludźmi, to wszyscy garnęli do kościołów. Niemcy te ostatnie dwa dni wzięli się na nowy sposób, zaczęli małe bomby puszczać zapalające i szczególnie na kościoły. To, co zobaczyłam na sali tej wielkości, leżało około czterdzieści osób na ziemi, częściowo popalonych i krzyczeli wszyscy: „Morfiny! Tylko morfiny! Chcemy szybko umrzeć! Albo morfiny albo nas zabijajcie!”. Tymczasem dostaliśmy do ratowania tych ludzi dwie rzeczy. Pierwsza rzecz to była wielka beczka oleju z kuchni, a druga to były dziecięce pieluszki, takie że gaza była złożona kilkakrotnie. Zanurzałyśmy gazę w beczkach i na tych ludzi. Następna rzecz, miałyśmy nożyce i cięłyśmy, nagle przyszedł ktoś z dowództwa i mówi tak: „A więcej sanitariuszek, to tu nie ma?! Tylko sześć?!”. mówię: „Nie wiem, przecież pracuję, jestem bardzo zajęta”. Ten wojskowy mówi tak: „A gdzie lekarze?!”. Mówię: „Proszę iść, może w piwnicy”.
To było bardzo smutne dla tych, którzy tu nie pomagali, a najmłodsze sanitariuszki ścinały resztki ubrania z ludzi i zalewałyśmy ich olejem. Tej nocy umarło z tych spalonych około osiemdziesiąt procent. Za duże powierzchnie były spalone, oni nie mogli tej nocy przeżyć. To jest ostatni smutny [moment].
Następny to taki, że część personelu wyszła kanałami do Śródmieścia, bo Stare Miasto musiało się poddać z powodu u broni i amunicji, to był jedyny powód. Rozpacz była straszna, smutna, żołnierzom rannym tego się nie mówiło i mówię tak: „Ale ja przecież nie mogę iść kanałami skoro tutaj zostają ranni”. Oni mówią: „Myśmy zrobili listę i zostaje połowa personelu. Każda sanitariuszka ze sobą bierze jednego rannego, takiego, który rusza nogami, ale jest osłabiony”. Dostałam żołnierza, poszliśmy na plac Krasińskich, właz jest do tej pory ten sam, którym wchodziłam po klamrach. Naturalnie samolocik niemiecki podleciał i strzelał z karabinu maszynowego, więc wszyscy chcieli jak najprędzej do kanałów. Mnie ktoś na ręce wszedł, bo na pętlach miałam, ale krzyknęłam: „Proszę chwileczkę zaczekać, już schodzę!”. Zeszłam. Kanały były na różnych [wysokościach], były trzy wysokości, czego muzeum nie mogło uwzględnić z powodów zrozumiałych, mieliśmy metr dwadzieścia, wtedy bardzo schyleni, metr trzydzieści, to było już trochę lepiej, no a metr sześćdziesiąt, to już było doskonale. Różne kolejno były szerokości kanałów. W kanałach szliśmy po dwanaście osób i robiliśmy postoje, dlatego, żeby się jedna grupa trzymała ze sobą ściśle i żeby sprawdzić, czy nikt nie błądzi i nie wchodzi do jakiejś bocznej dziury, a poza tym woda chlupała, więc przystawała. Kiedy stanęliśmy na chwilę, na trzy minuty, czy cztery, stanęliśmy mniej więcej na wysokości kościoła świętej Anny, słyszeliśmy jak nad nami Niemcy maszerują i śpiewają tą niemiecką pieśń, nie pamiętam…, bardzo dużo ją śpiewali, to było dziwne uczucie. Kanały bardzo obślizgłe były, mój żołnierz ciągle się pytał: „Siostro! Siostro! Gdzie się mogę wytrzeć?!”. Mówię: „O moje plecy, o moje włosy, gdzie chcesz. Trzymaj się mnie za ramiona, nie będziesz musiał brudzić rąk tymi kanałami”. W wodzie brudnej do kolan byliśmy naturalnie. Wyszliśmy i to było tak jakby pierwszy raz w życiu słońce człowiek zobaczył. Wyszliśmy na rogu Nowego Światu i Chmielnej, tam był Blikle. Blikle dla Powstańców zrobił wielki wiejski stół i ławy, tam dali nam czarną kawę i ciemny chleb posmarowany marmoladą z buraków. W każdym razie wszystko to zjedliśmy i filmowali nas. Do dziś nie mogę znaleźć tego filmu, strasznie bym chciała zobaczyć.
- Mogłaby pani powiedzieć coś na temat życia codziennego podczas Powstania?
Po pierwsze szalenie ważne jest to, że była ogromna różnica między sytuacją na Starym Mieście, bo mieliśmy ciągle gruz na głowie, cegły. W ogóle o higienie osobistej, była bardzo minimalna szansa żeby się myć, żeby bieliznę zmieniać, coś takiego po prostu nie istniało. Z żywnością była straszna bieda. Jak zobaczyłam łączniczkę z Armii Krajowej na ulicy Chmielnej, była w jasnoniebieskiej sukience, świeżo umyte włoski, to płakałam, naturalnie z zachwytu. W Śródmieściu były jeszcze kawiarnie, artyści występowali, naturalnie w charakterze żołnierzy występowali. Nie trafiłam na taki szczęśliwy moment, żeby którąś wtedy zobaczyć. Teraz czytam o nich w książce, rzeczywiście występowali.
W Warszawie było o wiele spokojniej, bo walka była tylko w niektórych dzielnicach. Akurat tu gdzie byłam, to może nie było walki już we wrześniu, przechodziłam około 1 września, albo pierwszego, albo drugiego. Spotkałam całą rodzinę. Poszłam do tego wujka co stał z karabinem przed restauracją, która się nazywała „Setkom”, dostałam wiadomość: „Idź do cioci, bo ciocia szyje sztandary i szyje opaski dla Armii Krajowej. Wujek Roman jest w takim biurze dla dowództwa”. Weszłam do tego biura, natychmiast wujek zobaczył mnie, podniósł się, wycałował i mówi: „Zosiu, jak dobrze, że wykorzystujesz zawieszenie broni”. Mówię: „Wujku, ja nie wykorzystuję zawieszenia broni. Już poddaliśmy się, to już jest koniec Powstania”. Wujek dostał histerycznego śmiechu i do wszystkich kolegów powiedział tak, ze śmiechem i z płaczem: „Ha! Ha! Ha! Patrzcie ta »Smarkata« przyszła i ona nam mówi, że to jest kapitulacja”. Mówię: „Wujku, no niech wujek się na mnie nie gniewa”. „No nie, no skąd. To idź do cioci teraz i ciocią się też pociesz”.
Było nas wszystkich w Powstaniu, nie wiem, jak bym liczyła samą rodzinę, to może piętnaście osób, a jak bym liczyła jeszcze przyjaciółki i kolegów, no to by było ponad dwadzieścia pięć. Czyli, że wszyscy byli w Powstaniu, a nikt sobie przed Powstaniem o tym nie mówił, nikt prawie nie wiedział, że pracuje w konspiracji. Jeżeli nosiłam gazetki, to nie wiedziałam kto mi je daje, tylko nosiłam jedną gazetkę. Chodziło o to, że gdyby Niemcy kogoś złapali, żebyśmy nie mieli nic do [powiedzenia], żeby nie odpalali nam palców, czy paznokci, więc to dla ostrożności. Młodzież ucząca się nie była o niczym informowana, ale za to o wszystkim dowiedziałam się już w trakcie Powstania.
- Jak przyjmowała was ludność cywilna?
Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Szłam kiedyś z moją babcią, która mnie poprosiła, do punktu sanitarnego na Chopina 7, a babcia szła na Kruczą, czyli jedno koło drugiego i mówi: „Idę do maleńkiego dzidziusia, bo się siostrzyczka urodziła”. Dla mnie siostra cioteczna. „To Zosieńko, ty mnie podprowadzisz”. Mówię: „Naturalnie z przyjemnością”. Padał deszcz, malutki deszcz i była barykada. Żołnierze przy barykadzie mówią: „Proszę schylić głowy! Proszę schylić głowy!”. Szłam przed babcią, bo uważałam, że ją w ten sposób prowadzę, a oni znowu: „Do cholery z tymi babami! Strzelają do pani parasola!”. Do babci, bo babcia się schyliła, ale parasol miała w górze, no i strzelali do jej parasola. To już koniec chyba.
Acha ostatnie bardzo ważne. Ciągle myśleliśmy, że z naszymi rannymi pójdziemy do niemieckich szpitali, to był wymysł niewiadomo czyj, bardzo się nam podobał i tego się trzymaliśmy, ale to nie było prawdą. Prawdą było to, że albo rannych zostawiali w szpitalach, w stronę Woli właściwie, albo jeżeli oni byli nieuleczalni, to byli rozstrzelani i zostawiani tam gdzie byli w szpitalu.
Miałam taki przykład z moim bardzo serdecznym kolegą na Mokotowskiej 55. Poszłam z dwoma żołnierzami, żeby go przenieść na noszach do mojego szpitala i powiedział, że jest tak bardzo ranny, właśnie też w tych okolicach ma pięć ran, że on już pójdzie ze swoim szpitalem. Godzinę po moim wyjściu oni musieli być rozstrzelani i tam pochowani w ogródku. Mówiłam rodzinie przez kilka miesięcy, że Wojtek żyje, Wojtek poszedł do szpitala do Niemiec. Nie wiedziałam, że nikt nie poszedł. Dostałam przepustkę Czerwonego Krzyża, zabrałam ze szpitala, wojskowych naturalnie, ale wszyscy dostaliśmy cywilne ubrania, bo mieszkania zostały otwarte. Ludność cywilna wyszła około połowy września, to była już druga partia ludzi, którzy wychodzą. Oni wyszli i pozostawiali mieszkania otwarte, bo wiedzieli, że i tak będą obrabowane i tak. Czyli mieliśmy się gdzie ubrać w cywili, każdy zabrał coś co uważał za najmądrzejszego, ale szykowaliśmy się na wszystkie alternatywy, że albo nas zaraz zabiorą do pracy, na roboty, albo do jakiegoś obozu, albo ewentualnie puszczą nas luzem poza Warszawą. Moja przepustka była do Grodziska albo do Milanówka. Wysiedliśmy w Milanówku.
Jeszcze coś, w szpitalu bardzo ładnie pomogli moją grupę przygotować do wyjścia, a w zamian powiedziałam, że na Marszałkowskiej zdobędą takie przepustki jak moja. Jestem bardzo ciekawa, czy są w Warszawie takie przepustki. W tym szpitalu siostra powiedziała, że jeżeli przejdziecie tylko bramę, to są otwarte drzwi, jest pokój, w którym było na tą wysokość pięćsetek, tych naturalnie Generalnej Guberni, niemieckich i powiedziała: „Nawet jeśli one będą już nieważne, to na wszelki wypadek, po takiej kupce weźcie”. Wzięliśmy, każdy z nas po dziesięć tysięcy złotych polskich, myśląc że i tak wyrzucimy, że idziemy gdzieś do obozu, do niewoli. Tymczasem bardzo się pieniądze przydały, bo ze Szczęśliwic już jechaliśmy kolejką, nie piechotą, do Milanówka. W Milanówku poszliśmy do pierwszej restauracji, wszyscy panowie zjedli po dwa kotlety schabowe z kapustą, tak jak było w moim programie dla rannych. Oni poszli do partyzantki w kieleckie, a ja powiedziałam: „Ja już nie”. Ukrywałam się w fabryce octu. Ludność miejscowa przepięknie się nami zajmowała, warszawiakami i mówili nam na godzinę wcześniej, że zaraz będą Niemcy wyłuskiwali warszawiaków. Mieliśmy puste beczki po occie, w fabryce octu i każdą łapankę przeżyłam w dosyć dużej beczce.
- Chciałbym wrócić do tego wątku kiedy pani mówiła o szpitalach. Czy dużo było przypadków rozstrzeliwania rannych przez Niemców?
Póki byłam w szpitalu, nie było ani jednego wypadku. Natomiast wiem, że jest tablica na szpitalu Długa 7, przerażająca tablica, po prostu nie wierzę, że prawdziwa, a mam na to dowody. Moja daleka kuzynka była raniona w bardzo wielu miejscach przez czołg „goliat”, taki który sztucznie był wpuszczony w ulicę Kilińskiego i było zabitych i rannych trzysta osób. Ona była między tymi ludźmi. Zobaczyła mnie na sali, ale sama była już tak bardzo w bandażach, że miała tylko szparki na oczy. Zawołana przyszłam do niej, nie wiedziałam do kogo i mówię: „Proszę bardzo, co mogę pomóc?”. Ona mówi: „Zosiu, ty mnie nie poznajesz? Jestem Tereska”. „Teresko, tak mi przykro bardzo. Zawiadomię twoją rodzinę, jeżeli ją zobaczę wcześniej”. Właśnie to jest ten przykład. Odeszłam ona jeszcze została w szpitalu i miesiąc później przyszła od niej wiadomość do Brwinowa, do jej matki, która była tam u rodziny, żeby przyjechała po nią matka, że może ją zabrać do domu, ona jest w szpitalu na Wolskiej. Potrzebuje jeszcze bardzo dobrej opieki, ale może być w domu.
Wyobraźcie sobie panowie, że ta matka była taką egoistką i taką złą kobietą, że powiedziała: „Ja bym na serce umarła po drodze”. No to trzeba zorganizować kogoś młodego, kto pojedzie z tą kartką i powie, że jedzie konkretnie po tą osobę. No i nic, ta dziewczynka tam umarła i ta mama jej nie zabrała. Ona miała wtedy jakieś siedemnaście lat czy osiemnaście. Kolega mój, który do tej pory żyje, był przestrzelony w płuco, miał operację już po Powstaniu, w Szpitalu Wolskim i żyje jeszcze profesor, który go operował, czyli że nie wszystkich rozstrzelali. My mieliśmy w szpitalu trzech Niemców i mówię tak: „Co ja mam zrobić? Jak ja się mam przegiąć w ogóle i zdecydować, żeby do nich podchodzić”. Tam mówią: „Musisz, musisz, bo jak w razie przyjdą Niemcy do naszego szpitala, to ci trzej będą nas bronili”. Podchodziłam i jedzenie im podawałam. Tak że mam przykłady, że jednak rozstrzelali ciężko chorych, tak.
- Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, słuchała radia?
Ani razu nie miałam żadnej szansy. Może mieli gazetki, ale nie miałam czasu na gazetki. Nie wiem czy w ogóle spałam. Nie spałam, miałam drzemki dwudziestominutowe, bo ktoś wołał, że jestem potrzebna. Byłam bardzo szczęśliwa, że jestem potrzebna. W ogóle stanowiliśmy rodzinę, bardzo się lubiliśmy i przyrzekaliśmy sobie, że będziemy się wszyscy po skończonym Powstaniu spotykać, po prostu czuliśmy się wspaniale. Nikt nikogo nie wołał, że trzeba to, że trzeba tamto, po prostu myślałam, że jesteśmy aniołami w tym szpitalu. Ani jednego imienia dziewczynki, koleżanki nie znam, bo wszystko tam się działo nagle. Nagle wzięli mnie do przejścia przez Ogród Saski, które się nie udało, nagle wzięli mnie do piwnicy, gdzie ci ludzie byli spaleni, wszystko działo się nagle, bez „dzień dobry”, bez „do widzenia”, ale poza tym były bardzo dobre stosunki w tym szpitalu, byłam dumna. Przychodzili żołnierze odwiedzić kogoś to mówiłam: „Mówcie tylko dobre wiadomości”. Na więcej już nie było czasu.
- Jakie jest pani najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to na pewno ci spaleni. Tarzały się nagie ciała, a my tylko nożyczkami resztki ubrań odcinałyśmy, żeby były jakieś płaszczyzny, które mogłyby oddychać, płaszczyzny skóry, ale to było za mało. Przecież wiemy nawet z ostatniej katastrofy w Katowicach, że oni też tam byli spaleni i ci nie przeżyli.
Ta atmosfera przyjemna w szpitalu, nigdy nie zapomnę. Po Powstaniu kończyłam studia w Łodzi i ciągle przypominałam sobie Powstanie i to jaki miałam hart ducha, że na egzamin szłam, to tak, ale spojrzałam w oczy profesorowi to już byłam roześmiana i bardzo rozluźniona. We wszystkim, w całym moim życiu, pomógł mi okres Powstania, dlatego że tam się bardzo życiowo wyrobiłam, mimo tak młodych lat.
Na przykład taka śmieszna ciekawostka, jak czekaliśmy w Pasażu Simonsa, to na kocach często były parki, ale było ciemno, więc tak naprawdę to nic nie widzieliśmy, a poza tym nic mnie nie interesowało poza tym, że miałam koc i mogłam się godzinę czy dwie przespać. Ale widziałam, że te koce się bardzo dziwnie ruszają i pomyślałam sobie: „No, nie będę nimi zgorszona, dlatego że przecież może za godzinę nie będziemy żyli wszyscy”. W ogóle była skromność, poszłam z pustymi kubłami po wino, kawę i herbatę, dosiadł się jakiś żołnierz obok mnie i chciał mnie pocałować, ale to w biały dzień, a ja mówię: „Nie, nie, nie, moi ranni na mnie czekają. Po Powstaniu się z tobą pocałuję”.
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Właśnie [byłam] w fabryce octu, w Grodzisku, ale już liczyłam się z tym, czy pojadę na studia do Łodzi czy będę w Warszawie. W Łodzi właściwie byłam zadowolona i wszystko tam jakoś się względnie ułożyło.
- Studiowała pani w Łodzi, tak?
Tak, jestem lekarzem dentystą.
- Co działo się z panią po maju 1945 roku?
Studiowałam w Łodzi na Akademii Medycznej, wydział stomatologiczny.
Przeniosłam się do Warszawy i pracowałam z nakazu pracy, bo w Warszawie nie mogła dentystka pracować bez nakazu. Nakazy zdobywało się z wielkim trudem, bo chcieli, żeby wszyscy lekarze poszli na wieś, w Warszawie było w zasadzie za dużo, wszyscy chcieli pracować w Warszawie. Używałam bardzo wielkich starań, znajomości i dostałam się do Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Warszawie, tam pracowałam przez dziesięć lat. Potem wyjechałam do Londynu.
- Czy chciałaby pani coś powiedzieć na temat Powstania, coś dopowiedzieć może?
Bardzo był smutny ten długi okres, kiedy musieliśmy głowy chylić gdzieś w piach i udawać, że co jakiś komunista krytykował, to trzeba było mówić: „A, no wiesz, no tak. Może tak, a może nie tak”. Ale nie wolno było. Kiedy zrobiłam dyplom i poczułam się jakaś taka pewna siebie i mówię: „Mama, ja już chyba teraz mogę się ujawnić”. Użyłam takiego słowa, miałam na myśli Armię Krajową i to był dokładnie ten rok, kiedy rozstrzelali na Rakowieckiej generała „Nila”, zapomniałam w tej chwili nazwiska, na moment zapominam tylko i mama mówi: „Ty się chcesz ujawnić?! Ja tu zaraz sznur wieszam na drzwiach i możesz się powiesić zamiast ujawniać!”. To jest najsmutniejsze, tyle lat nie mieliśmy prawa mówić o tym, że coś takiego było.
- Czy była pani prześladowana?
Nie dałam im okazji, to znaczy zaraz po dyplomie Ministerstwo Zdrowia zawołało mnie i powiedzieli, że dadzą mi piękne mieszkanie i podwójną pensję, różne przywileje pod warunkiem, że zgodzę się być lekarzem dentystą, który objeżdża wszystkie polskie gabinety dentystyczne i patrzy czy on dobrze pracuje, czyli być donosicielem. Znalazłam bajeczną odpowiedź: „To ja po to tyle lat studiowałam? Ja tak strasznie chcę się dorwać do pacjentów, do fotela, a wy mi mówicie, żebym była urzędniczką? Po co ja na stomatologii byłam jeżeli ja mam być urzędniczką?”. Przyjęli bardzo po dżentelmeńsku ten fakt, że nie chciałam czterech pokoi z kuchnią, nie chciałam pensji kilkutysięcznej, tylko powiedziałam, że gdybym miała pieniądze, to bym dokładała do moich pacjentów. „Dlaczego by pani dokładała?!” „Za to, że mają odwagę usiąść na fotel młodej lekarki”. Taka była moja odpowiedź.
Ale co dziwne, że za równo trzy miesiące Ministerstwo Kolei poprosiło mnie o to samo i identycznie odpowiedziałam. To znaczy, żebym była szpiclem, to było moje jedyne spotkanie. Jeżeli ktoś mówił, żebym się gdzieś zapisała, to w śmiech to obracałam po prostu: „Kiedy? Ja cały dzień pracuję. Kiedy coś takiego?” Kpiłam, w żarty obracałam.
Warszawa, 11 marca 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski