Wojciech Jasiński
Wojciech Jasiński, urodzony 15 września 1938 roku w Warszawie.
- W dowodzie ma pan inną datę urodzenia. Dlaczego?
Dlatego że w czasie okupacji hitlerowskiej nie było wiadomo, jak długo ta okupacja potrwa. Mama po prostu mi zmieniła, obniżyła datę urodzenia na rok 1939. Chodziło o to, że Niemcy w czasie łapanek chłopców do dziesięciu lat puszczali wolno z rodzicami do domu. Natomiast powyżej dziesięciu lat – zabierali na wieś, do chłopów niemieckich. Mama, bojąc się, że taka rzecz może nas spotkać, obniżyła mi rok urodzenia.
- Gdzie pan mieszkał w czasie okupacji?
Mieszkałem na Nowym Mieście przy ulicy Sapieżyńskiej 19. Jest to ulica prostopadła do ulicy Bonifraterskiej.
- Z czego utrzymywała się rodzina?
Tata pracował w policji państwowej, mama w domu opiekowała się dziećmi, bo oprócz mnie był starszy o cztery lata brat Andrzej Jasiński, późniejszy znany, sześciokrotny mistrz Polski w kulturystyce.
- Co pan zapamiętał z okresu okupacji?
Podzieliłbym to na dwa okresy. Pierwszy: od mniej więcej trzech lat (gdzie już dziecko pewne rzeczy zaczyna pamiętać) do Powstania Warszawskiego. Później sam moment Powstania Warszawskiego i wywózka po Powstaniu na wieś, do Łodzi. Pierwsza rzecz to była sprawa wyżywienia. Była najbardziej bulwersująca w tym czasie. Dzisiejsza młodzież nie zdaje sobie sprawy, jak ciężko było wyżywić się za czasów okupacji hitlerowskiej. Wszystko było na kartki, nie było cukru, nie było w zasadzie masła, mleka. Po lepsze rzeczy, żeby rodzina mogła przeżyć, jeździło się na wieś i przywoziło się do Warszawy. Ale tu z kolei Wehrmacht czuwał w wagonach, robił tak zwane łapanki, zabierając tę żywność. Ojciec, który jeździł, żeby zdobyć te produkty, w kilku wypadkach wrócił z niczym. Rodzina później strasznie się denerwowała, bo ciężko było w domu przeżyć z tych produktów, które były.
- Pana ojciec był policjantem w czasie wojny. Nie miał lepszych możliwości zaopatrzenia?
Kiedy Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę w 1939 roku, tata złożył mundur i nie chciał iść do policji. Kiedy Niemcy objęli władzę, doszukali się w papierach i ojciec dostał wezwanie do gestapo. Tam zostało mu postawione ultimatum: albo przybierze mundur policyjny, albo zostanie wywieziony do Oświęcimia do obozu, skąd wiadomo, że później mało kto wracał. Ojciec, bojąc się zostawić mamę samą z dwojgiem dzieci, iść do obozu, zdecydował się. Ale cały czas, o ile wiem, od 1941 czy 1942 roku (jak powstała Armia Krajowa) działał w Armii Krajowej i pomagał. Nawet w kilku wypadkach wchodził do getta warszawskiego jako policjant i wywoził dzieci, które później puszczał wolno.
- Pamięta pan getto, które było niedaleko pana miejsca zamieszkania?
Pamiętam getto i pamiętam szczególnie dwa bardzo charakterystyczne wypadki, które (mimo że to już jest sześćdziesiąt osiem lat) utkwiły mi w pamięci i nieraz śnią mi się po nocach. Pierwsze, mniej groźne, jak mała dziewczynka żydowska uciekła z getta. Łatwo było zobaczyć, ponieważ dzieci żydowskie musiały nosić opaski. Tam była gwiazda Dawida i napis
Jude. Zdjęta opaska pozostawiała ślad zrobiony od słońca na ubraniu. Raz idę ulicą, a tu stoi patrol, oficer i dwóch „wermachtowców”, którzy bacznie się przyglądali. Ona szła od strony getta. Nagle padł okrzyk:
Halt! Oficer wskazał ręką:
Jude, komm, komm! Zorientowałem się, że…. Popatrzył jej w oczy i kazał jednemu z nich odprowadzić na posterunek. Drugi wypadek. Bonifraterska była naprzeciwko, mur getta był po jej drugiej stronie, szedł poprzez Muranów. Wiemy, jak getto w tym czasie wyglądało. Domy były tuż przy murze, wysokie domy, gdzie stojąc, można było zobaczyć w oknach, jak ktoś jest. Był taki wypadek, że jedzie dwóch gestapowców na rowerach. Zapamiętałem to do końca życia. Zobaczyli, że kobieta z dzieckiem na ręku wygląda i rozmawia z kimś na dole. To wszystko było po drugiej stronie muru. Nie było widać tej osoby, bo mur ją zasłaniał, ale [kobietę] tak, bo to wysoko, drugie piętro. Ci gestapowcy zaśmiali się po cichu, położyli rowery przy murze. Zdjął pistolet maszynowy i zaczął strzelać. Dziecko wypadło kobiecie na dół. Wiadomo, że musiało się roztrzaskać, bo to było drugie piętro. Za chwilę przeważyło ciało tej kobiety, spadła na dół. Oni się zaśmieli, jakby strzelali do kaczek, zarepetowali broń, wsiedli na rower i polecieli. Pamiętam, że wróciłem blady do domu i przez pół dnia płakałem. Nie mogłem wykrztusić słowa. Dopiero po jakiejś godzinie mamie opowiedziałem, co się stało. Odtąd mama zabroniła mi, żeby tam chodzić, bo przy okazji i do mnie mógł strzelić gestapowiec.
- Co jeszcze zapamiętał pan z okresu przed Powstaniem?
Z okresu przed Powstaniem zapamiętałem łapanki. Mama, zawsze wychodząc, ponieważ brat był cztery lata starszy, wolała brać mnie jako małe dziecko, bo oni wypuszczali małe dzieci. Pamiętam taki okres, że ładowali wszystkich na samochody. Była łapanka, ulica chyba Franciszkańska (równoległa do ulicy Sapieżyńskiej) zabarykadowana. Mama dostała jakiejś nadzwyczajnej odwagi, powiedziała: „Chyba aktorką życia zostałam”. Mama była piękną blondynką, młodą kobietą, bo miała w tym czasie trzydzieści cztery czy trzydzieści pięć lat. Udała, że jest folskdojczką, spojrzała z pogardą na ludzi i spokojnie zaczęła iść w stronę oficera. Chyba był z Wehrmachtu. Kiedy już dochodziła do niego (on patrzył i nic nie mówił), nie wiedziała, czy ją złapią i karzą iść na górę, na samochód władują, czy nie. Ale oficer w końcu nie wytrzymał wzroku i cofnął się pół kroku, i przepuścił mamę. Mama wyszła za najbliższy róg ulicy, złapała mnie na ręce i zaczęła uciekać przeraźliwie. Schowała się w najbliższym domu do klatki schodowej. Kiedy łapanka minęła, wróciliśmy do domu.
- Bał się pan, będąc dzieckiem, jak pan wychodził na ulicę?
Człowiek młody sobie nie zdaje sprawy. Dzisiaj ktoś powiedział, że bohater to jest idiota, bo każdy człowiek normalny powinien się bać. Ja specjalnie się nie bałem, liczyłem, że młody człowiek, to mi nikt nic nie zrobi, bo Niemcy też mają dzieci. Bałem się raczej o mamę. Rzecz, której nauczyli mnie w domu rodzice, to żeby unikać, jak się szło ulicą, zarówno gestapowskich, jak i Wehrmachtu. Jak się szło ulicą i widziałem z daleka patrol (nieraz sam chodziłem czy z bratem), to przechodziło się dla bezpieczeństwa na drugą stronę ulicy. Tu nie chodziło… Wiem, że mi nic nie zrobią, dziecka nie będą bili, nie ma broni, nic nie przenoszę, więc nie mam się czego bać. Ale była taka sytuacja, że akowcy rozbrajali Niemców i wtedy wywiązywała się strzelanina. Niemcy zaczepiali kogoś, żeby sprawdzić kenkartę, a ten ktoś miał broń, więc wyjmował i strzelał, bo wiadomo, że zostanie aresztowany i wywieziony na Pawiak. Dlatego byliśmy nauczeni, żeby (jak się z daleka zobaczy zbiegowisko) najlepiej chować się gdzieś w klatce. Jak była łapanka, to albo do domu, albo do sklepu się wchodziło. Niemcy jakoś ludzi ze sklepów nie zabierali.
- Ma pan jakieś wspomnienia, jak dzieci mają, jakichś zabaw, przyjemności?
Z zabawkami było ciężko i z cukierkami. Tata znał bardzo dobrze język niemiecki i kiedy przechodziliśmy, na rogu zawsze stał żandarm. Widocznie obserwował getto od strony ulicy Sapieżyńskiej, był posterunek. Kiedyś szedłem z tatą i ten żandarm chyba coś zagadał: „O, dziecko”. Tata stanął, zaczął z nim rozmawiać. Ciągle ciągnę tatę za rękę i mówię: „Tato, chodźmy do domu, bo ten pan nas zastrzeli.” Ojciec mówi: „Daj spokój” i znowu rozmawia. Ja go znowu ciągnę za rękę, mówię: „Tata, chodź, bo ten pan nas zastrzeli”. W końcu Niemiec nie wytrzymał i się zapytał, co syn mówi. Tata mu to powtórzył: „Syn mówi, żebym z panem skończył rozmowę, bo musimy iść do domu, bo pan nas zastrzeli”. Temu łzy stanęły w oczach i mówi: „Proszę pana, ja jestem na siłę w tym wojsku, do Wehrmachtu zostałem wzięty. Mam żonę. Mam trzydzieści pięć lat. Żona mieszka albo w Monachium, albo w Hamburgu. Mam dwoje dzieci, strasznie tęsknie za tymi dziećmi”. Wyjął cukierki i wręczył mi garść cukierków, ja nie chcę wziąć, on pyta: „Dlaczego?”. Tata mówi: „Dlaczego nie chcesz wziąć?”. A my byliśmy nauczeni, że Niemcy rozrzucają zatrute cukierki po Warszawie. Nie wiem, ile było w tym prawdy, ale taka chodziła fama. Nie można żadnych rzeczy wziąć, bo można zostać otrutym. Tata znowu mu to powtórzył. On wziął cukierek, otworzył, wziął do buzi i mówi: „Proszę”. Wtedy uspokojony wziąłem od niego te cukierki i poszliśmy do domu.
Ciężko było. Pamiętam, przed samym Powstaniem Warszawskim tata gdzieś zamówił (twierdził, że sam zrobił, ale wątpię, bo to było przepięknie wykonane), przyniósł mi półtorametrowy samolot, olbrzymi dwupłatowiec. Kilka dni przed Powstaniem się nim bawiłem, ale musiałem go zostawić, bo jak zaczęło się Powstanie, to myśmy zeszli do piwnicy i już stamtąd więcej nie wracaliśmy na górę. Pamiętam jeszcze taką rzecz, że chleb był słaby, czarny, gliniasty. Mama często piekła chleb w brytfankach po cieście. Był dobry, z pięknej, pszennej mąki przywiezionej ze wsi. Jak Powstanie się zaczynało, to mama akurat piekła ten chleb. Dwie brytfanki, które później
notabene nie dopiekły się i robale się tam zaczęły. Jak kilka dni po rozpoczęciu Powstania mama poszła zobaczyć, to już tam były robaki i trzeba było to wszystko wyrzucić.
- Jak pan zapamiętał Powstanie?
Normalnie przyjmuje się, że Powstanie zaczęło się (godzina „W” tak zwana była) o godzinie siedemnastej. Niestety, u nas zaczęło się wcześniej. Tata pożegnał się z mamą. Nie mówił nam, gdzie idzie. Tata miał punkt zborny na ulicy Szpitalnej. Z mamą się pożegnał, a nam powiedział, że za dwa, trzy dni wróci, bo wszyscy mówili, że Powstanie potrwa trzy dni, żeby opanować miasto, bo już Rosjanie stali na przedpolach Pragi. Wystarczyło tylko sforsować Wisłę, żeby dojść.
- Pamięta pan Niemców w końcu lipca przechodzących przez Warszawę, jakieś niezwykłe ruchy czy sytuacje?
Zapamiętałem ruchy. Wiem to z materiałów, ponieważ jako zapalony czytelnik czytałem prawie wszystkie pozycje, które mówiły na temat Powstania Warszawskiego. Wtedy były szalone ruchy garnizonu warszawskiego, ponieważ rozbici przez armię Rokossowskiego Niemcy uciekali przez Warszawę. Było tu około szesnaście do dwudziestu tysięcy Niemców dodatkowo. Widziałem ciągnące, rozbite oddziały Niemców, które wracały, jak na pobojowisku się widzi.
- Gdzie oni maszerowali, gdzie pan ich widział?
Na Bonifraterskiej. Nasza ulica była boczna. Pamiętam do dzisiaj, jak śpiewali:
Heili, heilo. Nawet to dosyć ładnie wyglądało, więc z ciekawością na to patrzyliśmy, ale wiedzieliśmy, że to jest wróg, który za chwilę będzie do nas strzelał.
Chciałem jeszcze powiedzieć o powstaniu w getcie warszawskim. Dziewiętnastego kwietnia 1943 roku rozpoczęło się powstanie w getcie warszawskim. Pamiętam moment, kiedy ulicą Bonifraterską leciały pojazdy gąsienicowe, pancerne, jeden za drugim. Getto całe, przynajmniej od naszej strony, zostało otoczone metr po metrze. Od strony Bonifraterskiej czołg stanął i nagle, na komendę wjechał w mur, rozwalił go całkowicie. Za nim zaczęły mniejsze pojazdy pancerne i gestapowcy wjeżdżać. Rozpoczęła się kanonada [wcześniej] podczas II wojny światowej nienotowana. Nam nie wolno było wychodzić na ulicę, myśmy to obserwowali od kolegi z klatki schodowej albo od niego z domu. Widziałem dokładnie zza firanki, bo przecież nie można było, Niemcy zapowiedzieli, że kto będzie obserwować, będą do niego strzelać.
- Czyli dzieci wiedziały dobrze, kiedy nie wolno wychodzić, nauczone były ostrożności?
Ostrożności były [nauczone], a po drugie dorośli dawali sygnały. Jeśli coś się zaczęło czy na ulicy, czy gdzieś, ktoś wpadał od razu i krzyczał, cały dom powiadamiał, żeby nie wychodzić, że jest łapanka, więc byliśmy na to wyczuleni. Zaczęła się kanonada w getcie warszawskim. Pamiętam, jak chodzili z miotaczami ognia i metr po metrze… Tam, gdzie nie można (z góry widziałem), przez mur rzucali granaty, bo bali się wchodzić do domów, że zostaną zabici. Rzucali granaty i miotaczami ognia… Dopiero na końcu wjeżdżał czołg, rozwalał mury i jechali dalej. Dowódcą tego, dziś wiadomo, był Jürgen Stroop, generał SS, który później słynny był z tego… Opisał go Kazimierz Mocarski w książce „Rozmowie z katem”. Był z nim wtrącony przez komunistów do jednej celi. Była ironia losu. Polak, który walczył o wolną Polskę, siedział w jednej celi z gestapowskim generałem.
- Czy pan widział jakichś ludzi w getcie w czasie powstania?
W czasie powstania nie widziało się ludzi. Widziałem, jak ich wyprowadzali w momencie likwidacji getta, czwórkami, z rękami na głowie. Natomiast w czasie – nie, ponieważ ludzi byli pochowani. Dlatego większość z nich (szczególnie z tych pierwszych bloków) spłonęła albo została rozerwana granatami. Tak że ludzie nie wychodzili, bo od razu by się dostali pod bezpośredni odstrzał artyleryjski.
- A ta słynna karuzela przy murze? Pan niedaleko mieszkał, pamięta ją pan?
Nie pamiętam tej karuzeli.
- Momentem zakończenia powstania w getcie było wyprowadzanie ludzi?
Wyprowadzanie z rękami na [głowie]. Prowadzili ich na Umschlagplatz, skąd później jechali do Treblinki.
- Co dorośli w pana otoczeniu mówili na ten temat?
Współczuli oczywiście, ponieważ to samo za dwa dni mogło spotkać nas. Byliśmy wszyscy bardzo przerażeni, zarówno Polacy, jak i Żydzi. Byli Żydzi, którzy mieszkali w naszej kamienicy. Nie ujawniali się, że są Żydami. Mieli zrobione kenkarty i do końca Powstania Warszawskiego przetrwali, a później zostali ewakuowani na wieś.
- Znał pan tych ludzi osobiście?
Znałem. Jeden był profesorem i lekarzem.
- Pamięta pan jego nazwisko?
Nie pamiętam.
- Wiedział pan, że on jest Żydem?
Wiedziałem, bo mama to mówiła, ale mówiła, że [on] ma dobre papiery aryjskie. Nasza kamienica to były cztery domy, czworobok, w środku podwórko się znajdowało, a wejście przez bramę długości takiej, jak szerokość domu. Muszę powiedzieć, że w naszym domu byli wspaniali ludzie, nikt nigdy nikogo nie zadenuncjował, nigdy nie wydał, nie było żadnych spraw, o jakich się czyta, nie było szmalcowników, wszyscy trzymali się wspaniale.
- Ludzie znali się ze sobą, pomagali?
Bardzo zżyci byli. Jak wspominam dzisiaj te czasy, to aż łza się w oku kręci. Tak wspaniałej młodzieży, tak wspaniałych ludzi i tak wspaniałej atmosfery, jaka panowała w czasie Powstania i po Powstaniu, do dzisiaj nie ma. To w tysiącletniej historii chyba nie da się powtórzyć.
- Wróćmy do 1 sierpnia. Kiedy pan usłyszał pierwsze strzały?
Tragizm zaczął się dla nas o godzinie piętnastej. Mówi się, że Powstanie zaczęło się o godzinie siedemnastej, ale pamiętam, o godzinie piętnastej mama właśnie piekła w brytfankach ciasto i nagle jakiś alarm się zaczął: „Schodzić wszyscy do schronu na dół!”.
- Na którym piętrze państwo mieszkaliście?
Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, balkon mieliśmy, na którym często jako młody odprawiałem msze, bawiłem się w księdza. Zeszliśmy na dół, wszyscy poszli w lewą odnogę schronów.
- To był schron czy piwnica?
To była piwnica-schron. Mama poszła z nami. Tylko osiem osób poszło w prawą stronę. Sąsiadki wołały: „Pani Jasińska, pani idzie z nami, raźniej będzie!”. A mama bardzo racjonalnie myślała, mówi: „ Niech się tam zacznie jakiś tumult, to dzieci zatłuką”. A tu, patrzy, mało osób, to poszła w tę stronę. Za chwilę pada bomba, przebija się przez wszystkie stropy, aż do podziemi i ci ludzie są kompletnie zasypani, po pas, a tu płonące belki. Nie wiem, czy jakaś zapalająca bomba była. Straszny krzyk palących się ciał się zaczyna, umierających ludzi. A my z prawej strony odczuliśmy tylko olbrzymi podmuch, uderzyliśmy głową parę razy i straszny gorąc był. Mama dała nam w końcu chustki zmoczone w zimnej wodzie, przyłożyliśmy chustki, ponieważ nie sposób było tam oddychać, od cegieł, muru było strasznie brudne powietrze. A poza tym żar straszny był. Za chwilę przylecieli ludzie do lewej strony, ratować zagrzebanych, ale mało kogo się udało. Pasami podpierali, bo nie było czasu, i wyciągali, ale mało kto został uratowany.
Jeszcze przed godziną siedemnastą. Musiał jakiś lotnik zrzucić bombę. Na dole nic nie widzieliśmy, tylko usłyszeliśmy huk i uderzenie. Tak dla mnie zaczęło się Powstanie Warszawskie. Później wszyscy ocaleni przeszli w prawą stronę, tam rozbili piwnicę, rozwalili mury. Tam była duża pralnia i tam siedzieliśmy wszyscy. Dziwne, bo cały czas była elektryczność. Jak wiemy, polscy akowcy opanowali elektrownię, która do 4 września dawała światło. Nie byliśmy tam do końca Powstania, Niemcy wywieźli nas do Dulagu w Pruszkowie 2 września, a Powstanie trwało jeszcze miesiąc, do 2 października.
- Co pan zapamiętał z następnych dni Powstania? Widział pan Powstańców?
Widziałem Powstańców. Pierwsza rzecz – piękna atmosfera. Polacy w czasie okupacji byli nauczeni szybkiego organizowania się. Ktoś przyniósł akordeon, ktoś skrzypce, zaczęli grać, śpiewać. Cały czas patriotyczne i religijne pieśni wszyscy śpiewali. Radość, że razem jesteśmy.
Trzeciego lub czwartego dnia, tego nie jestem w stanie dokładnie określić, przyszedł do nas tata w granatowej koszuli, granatowym berecie z orzełkiem, na prawej ręce biało-czerwona opaska WP, Wojsko Polskie. Armia Krajowa walczyła jako Wojsko Polskie w czasie Powstania. Przewieszony miał pistolet maszynowy. Prawdopodobnie dali mu koledzy, żeby się ze Szpitalnej tu przedarł, bo ze zwykłym pistoletem, w razie gdyby Niemcy go zaczepili, to nie miałby szans. Podwinięte rękawy miał, bo to upał, sierpień. Pamiętam, przyniósł nam trzy albo cztery kilowe puszki konserw niemieckich. Oddział taty zaatakował (chyba na Stawkach) magazyny niemieckie i zdobyli konserwy. Mama dostała te puszki, którymi ze znajomymi się dzieliła. Brat do dzisiaj, jak rozmawia, mówi: „Słuchaj, ja do dzisiaj pamiętam, jakie było wspaniałe to mięso”. Rzeczywiście, konserwy wojskowe są bardzo dobre, a w czasie okupacji wołowe konserwy to był rarytas. Tata poszedł do domu z mamą, wziął zapas ciepłej bielizny, bo jak szedł, to nic nie miał ze sobą na zmianę. Pożegnał się z nami. To był ostatni raz, jak tatę widziałem, już więcej tatusia nie zobaczyliśmy w życiu. Zginął prawdopodobnie na Szpitalnej. Był nawet taki moment, że koło 18 sierpnia, pod koniec Powstania Warszawskiego (u nas, nie całego), przyszedł jeden pan i mówi, że był na Szpitalnej i też tam walczył. Przebrany w cywilne [ubranie] przedzierał się przez Śródmieście, aby dostać się do Puszczy Kampinoskiej. Mówi: „Jasiński? A tak, znałem, on zginął, już nie żyje”. Mama stała, zrobiła się czerwona i nie przyjmowała tego do wiadomości. On chciał powiedzieć, jak zginął. Później mamę pytaliśmy: „Dlaczego, mamo, ty nie…” A mama mówi: „Nie, to niemożliwe, pan musi się mylić”. Powiedział: „Widzę, że pani nie chce wiedzieć, jak zginął, to nie będę dalej opowiadał”. Później, w pięćdziesiątych, sześćdziesiątych latach pytaliśmy, jak to się stało, w domu przecież o tym się mówiło. Mama mówi: „Wiesz, gdybym ja się wtedy dowiedziała i przyjęła do wiadomości, że mój mąż, wasz tata nie żyje, to bym się załamała i nie wiadomo, co by z wami było”. To był taki wewnętrzny upór, że tata żyje. Po wyzwoleniu (mój brat się śmieje, że po okupacji niemieckiej przeszliśmy w okupację sowiecką) mama pisała do Bieruta i do Czerwonego Krzyża, żeby dowiedzieć się, co jest z tatą, ale nigdzie nie dostawała odpowiedzi. A to, że zginął na Szpitalnej, było ostatnią wiadomością, jaką mieliśmy. W Muzeum Powstania jest nawet kopia pisma Czerwonego Krzyża, taty pseudonim „Ryś”, nieznane miejsce, gdzie jest pochowany. Do tej pory nie znaleźliśmy ciała. Wtedy nikt się nie znał, jak coś się zgadało, mama zawsze do taty mówiła: „Ty mi nic nie mów, bo nie daj Boże będzie wsypa, gestapo mnie aresztuje, pójdę na Pawiak. – Wiadomo, jak tam ludziom wyrywano paznokcie, co się działo. – Jak nie wiem nic, to nic nie powiem, a jak będę, to wcześniej czy później to wydam”. Mama była mądrą kobietą. Cała konspiracja odbywała się na [takich] zasadach, że jeden nie wiedział od drugiego, gdzie działał, bo w razie wsypy, to wiadomo. Dlatego nawet nie wiedzieliśmy, kto był z tatą, prawdopodobnie wszyscy ludzie byli ze Śródmieścia, nie z naszej ulicy. Zapamiętałem, że na naszej ulicy był jeden AL-owiec i miał pistolet. Jak zaczęło się Powstanie Warszawskie, schował się do komórki pod schodami. Przyszli później Powstańcy i ludzie donieśli, że tam AL-owiec leży. Złapali go, zabrali mu broń i mówią: „Powinniśmy cię rozstrzelać. Jesteś tchórz, tu dzieci walczą sześcioletnie, roznoszą gazety, a ty się chowasz”. Kopniaka mu dali w tylnią część ciała i na tym się skończyło. Broń mu zabrali, bo trzeba było na Powstanie, żeby było czym walczyć.
- Kiedy pan pierwszy raz zobaczył Powstańców?
Powstańców – w połowie miesiąca. Zaczęły się przejścia Powstańców. Jedni szli w kierunku Starego Miasta… My już wychodziliśmy na ulicę. Powstańcy byli doskonale zorganizowani. Rozwalony mur był z jednego domu do drugiego, można było, nie wychodząc na ulicę, przechodzić.
Zaraz za naszym murem ustawiona była olbrzymia kuchnia polowa i tam gotowano kocioł chyba z sześćset albo osiemset litrów zupy codziennie. Myśmy wychodzili z miskami, wszyscy dostawali strawę gorącą, powstańczą zupę z wkładką. Oni albo sklepy rozwalali, bo i tak już puste stały… Pamiętam, na końcu ulicy Sapieżyńskiej przed Bonifraterską oczywiście barykada została od razu zrobiona, meble stare. Nikt tam nie wchodził z Niemców. Ponieważ getto było puste, zrujnowane, to tu akurat, całe szczęście, nikt niczego nie szukał. Na końcu ulicy była zrobiona studnia, chyba hydraulicy zrobili. Była wielokrotnie pod odstrzałem. Tam się po wodę chodziło z wiaderkami (przecież trzeba jeść i pić), stało z pięćdziesiąt osób, stale kolejka. Jeden nabrał, odchodził, drugi dochodził. Ale tam było dosyć niebezpiecznie, bo snajperzy niemieccy często strzelali skądś. Nieraz u góry latały samoloty patrolowe niemieckie, bardzo nisko, i też strzelali.
Mama na ogół chodziła, ale nieraz ja z bratem szedłem, bo za słaby byłem. Brat dziesięć lat, to już był chłop zbudowany. Myśmy przynosili, jeśli mama nie mogła wyjść. Mówiła, żebyśmy błyskawicznie w razie czego się chowali. Była taka sytuacja zaraz, jak się tylko Powstanie zaczęło, na drugi czy trzeci dzień, że o mało nie zginęliśmy. Były beczki wystawione i tam marmolada była, żeby ludzie sobie brali.
Powstańcy przynieśli z jakichś rozwalonych składów niemieckich. One już prawie były wybrane i brat mówi: „Choć, to słodkie, to zjemy”. Rękami się brało, zlizywaliśmy. Było niespokojnie, nagle cisza zapanowała, mama podleciała i mówi: „Chodźcie, bo tutaj coś się stanie”. Złapała nas za kark i wepchnęła nas i zasłoniła… W tym momencie jakiś szrapnel padł i mama odłamki dostała. Padło dokładnie w to miejsce, gdzie były beczki. Z bratem niedawno rozmawiałem, mówił, że gdyby nas mama wtedy nie złapała, nie wrzuciła do klatki, to byśmy zginęli. A mamę tylko odłamki… Później mamę opatrzyli. Do końca życia tych odłamków nie wyjęła. Ale po opatrzeniu była zdrowa, nic jej się nie stało. Druga rzecz była, staliśmy na podwórku, a przechodzili akurat akowcy, jakiś oddział szedł. Stał jeden z pistoletem, szrapnel wpadł i urwał mu końcówkę pięty. Do dzisiaj widzę, jak ta pięta zwisa, to mięso, krew płynie. Zaraz go wzięli na ręce, zanieśli do nas, opatrzyli go. Amputowali mu to, ale nogę miał, coś tam odrosło. Brat mówił, że gdyby on stał dziesięć centymetrów dalej, to by to przeleciało, nic by mu nie zrobiło. Akurat tak się ustawił, pech był, w tym samym miejscu, gdzie to padło.
Mama, jeżeli chodzi o Powstanie Warszawskie, miała przeczucie. Twierdziła, że to od Boga jest. Harmonia gra, wszyscy śpiewają, częstują się, zupę jedzą, herbatę piją. Nagle mama mówi: „Nie, ja coś niespokojna jestem”. Jakieś przeczucie miała. Jedni będą się śmieli, że to głupota, drudzy będą wierzyli, że to opatrzność mamę otoczyła. Wzięła nas mama za ręce i trzy razy zmienialiśmy miejsce pobytu: na drugą ulicę, gdzieś dalej. Po paru minutach przychodzi wiadomość, że tam gdzie byliśmy, zawalone, nikt nie żyje albo parę osób tylko się uratowało. Mówię: „Mamo, jak ty to robisz, skąd?”. Mówi: „Nie wiem, takie miałam przeczucie, głos kazał mi iść. Widocznie takie fatum, że będziecie uratowani. Tata zginął, a my będziemy uratowani z Powstania Warszawskiego”.
- Mama opuszczała swój dom, swoją piwnicę i szła gdzieś indziej?
Tak, ponieważ czuła, że jest jakiś zmasowany atak, że zaczyna się. A wyczuwało się, bo były tak zwane szafy albo krowy i zanim padł strzał, to minutę albo dwie wyło. Czekaliśmy w napięciu, gdzie to uderzy. Za chwilę pocisk wypadał i albo zabił, albo gdzieś obok upadł.
Koło 20 sierpnia masę ludzi przechodziło przez nasz dom i nasze podwórko. Na ogół wchodzili na podwórko, bo było zasłonięte z czterech stron, tylko brama. Nie mogłem oczom uwierzyć, do dzisiaj pamiętam. Około czterdziesto-, pięćdziesięcioletni mężczyzna, dowódca oddziału i trzynasto- czy czternastoletni, wysoki chłopak, metr siedemdziesiąt pięć, metr osiemdziesiąt. Ten chłopiec miał pistolet naładowany, czyścił broń, ojciec mu rozkazywał. Nie wiem, nie pytaliśmy się, czy jego mama zginęła, czy gdzie indziej była, a ojciec zabrał go z sobą na Powstanie. Widzieliśmy młodych pędraków sześcio-, siedmioletnich, jak ja, jak z gazetami latali albo przynosili pocztę powstańczą. I siostry sanitariuszki, które dawały lekarstwa. Dzień i noc było przemieszczanie Powstańców, część wycofywała się do Puszczy Kampinoskiej, część na Żoliborz, część Powstańców odwrotnie: szła na Stare Miasto, co nie było racjonalne. Później musieli kanałami uciekać, bo obstawili całe miasto.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy? Patrzył pan na nich z podziwem, biegał pan zobaczyć, jak są uzbrojeni?
Oczywiście, że patrzyłem z podziwem, bo to byli przecież tacy jak mój tata. Jak tata przyszedł, to z podziwem patrzyłem, wszyscy przylecieli, cały dom. Witali tatę, bo wszyscy się znali. Tak samo patrzyłem na tamtych ludzi, jak oni pięknie prezentują się, że Polska jednak walczy. Wyglądali jak wojsko. Zresztą byłem zakochany w wojsku, bo mama nam czytała słynną książeczkę, „Małego Piłsudczyka”, którą należało chować, Niemcom nie pokazywać. Byłem wychowany na „Bitwie pod Raszynem” Przyborowskiego z roku 1809. Tata był strasznym patriotą. Jak szedł na Powstanie, to powiedział, że zostawi sobie dwie kulki w pistolecie. Jedną, jak go złapią Niemcy, strzeli, nie odda się w niewolę, a drugą, jak go Rosjanie złapią, co było nieracjonalne. Później się śmieliśmy, że wystarczyłaby jedna, bo nie mogli go na raz Rosjanie i Niemcy złapać.
Widziałem taki moment, że przedarł się jeden z armii Berlinga i do nas przyszedł, i powiedział, że jest rozkaz Stalina, że nie wolno iść na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Później czytałem materiały na ten temat. Churchill zwracał się do Stalina, żeby pomógł w Powstaniu Warszawskiemu. Stalin twierdził, że nie może, bo musi wyrównać obwody, armia Rokossowskiego częściowo była w Gdańsku.
- Ten żołnierz tam się zaplątał?
Powiedział: „Mam tu rodzinę, nie mogę patrzeć, jak tu giną moi bracia, moje dzieci. Ja już tam nie mogę wrócić, bo gdybym wrócił, to by mnie z miejsca rozstrzelali”. Opowiadał, że wszystkim, którzy z armii Berlinga chcieli się przedrzeć, strzelali z tyłu, jak oni lecieli, tak że jemu się jakimś cudem udało. Nie wiem, co się później z nim stało. Czy przyłączył się do jakiegoś oddziału, jakie jego losy były. Ale był naprawdę wspaniałym bohaterem. A Stalinowi chodziło po prostu o to, żeby Powstanie Warszawskie się wykrwawiło. Powstanie chciało objąć władzę w Warszawie, wygnać Niemców. A na terenach Lubelszczyzny już PKWN działało, Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego.
- Czy tam, gdzie pan się znalazł, miały miejsce jakieś uroczystości religijne?
Przychodził dwa czy trzy razy ksiądz i odprawiał mszę wewnątrz u nas. Wiadomo, prowizorka była. Udzielał komunii, nieraz ostatniego namaszczenia, jak ktoś przy nim akurat umierał. To był ksiądz albo kapelan. Jeszcze zapomniałem powiedzieć, że naprzeciwko ulicy Sapieżyńskiej, po drugiej stronie znajdował się szpital dla nerwowo i psychicznie chorych nazwany Świętego Jana. Nie wiem, jaka była jego właściwa nazwa, ja to tak zapamiętałem. Jak Powstanie się zaczęło, wypuścili tych niegroźnych (widać było, bo w piżamach) i oni do nas weszli, na klatkach schodowych byli. W końcu przyłączali się do nas, zapraszaliśmy ich do jedzenia i z nami przebywali. Natomiast tych groźnych zostawili w zamkniętych celach. Oni tam zginęli spaleni albo zagrzebani żywcem. Do dzisiaj pamiętam klatkę schodową, jak tam stoją te osoby. Albo przeskakiwali ulicę, żeby się chować u nas. Później, jak po Powstaniu żeśmy szli, patrzyłem tam, było w ruinę zamienione, jedno zgliszcze.
- Jak wyglądał pana dom? Na początku uderzyła w niego bomba.
Dom wyglądał normalnie. Mieliśmy dwa pokoje z kuchnią, łazienka i przedpokój. Z salonu do sypialni było wejście. Jak rąbnęła bomba, to sufit rozwaliło i do samego dołu poszło, ale całe mieszkanie ocalało, było w porządku.
Nie, mama bała się tam nocować i cały czas byliśmy w piwnicach. Tylko poszła na moment, jak coś trzeba było, była cisza. Brała bieliznę, pościel na zmianę, ręczniki. Natomiast wszystko zostawiliśmy, jak Niemcy nas później wysiedlali. Po zakończeniu II wojny światowej mama tam wróciła, ale już inna rodzina tam mieszkała. Można było objąć ten dom, ale trzeba było zapłacić jakąś dużą sumę pieniędzy. Mama zrezygnowała i wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane.
- Docierały do was gazetki? Wiedzieliście, co dzieje się w innych dzielnicach?
Docierały. Wiedzieliśmy o Woli. Jak zwykle plotka jest wyolbrzymiona. Wiedzieliśmy o dwóch pułkach, jeden kryminalistów niemieckich Dirlewangera, drugi „ukraińskich” kryminalistów Kamińskiego (nie wiem, jak miał na imię), którzy podobno spustoszenie robili. Dirlewanger został nawet później, po Powstaniu Warszawskim, przez Niemców rozstrzelany za bezeceństwa, sąd polowy się odbył. Oni wymordowali, wiedzieliśmy, od czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy ludności cywilnej na Woli, która nie miała w czasie Powstania udziału. Ciągle się baliśmy, czy to nas nie spotka, ale całe szczęście… Był taki moment, że jak już mieli nas wysiedlać, to pamiętam, Wehrmacht wszedł do nas, żołnierze z odbezpieczonymi karabinami maszynowymi, skupieni, gotowi w każdej chwili do strzału i całą ulicę przepatrzyli, czy nie ma tam Powstańców z bronią maszynową, bo wejdą i zostaną zabici. Stwierdzili, że tylko ludność cywilna jest, nikomu nie zrobili krzywdy i wyszli. Baliśmy się też, bo Niemcy gwałcili, jak się upili, jak dostawali wódkę. Ale całe szczęście my byliśmy na takim cypelku, jak nazywam, w stosunku do Starego Miasta, przed nami opustoszałe getto.
- Widać było, że Powstańcy przegrywają? Czy pan się orientował?
Nie wiedzieliśmy, ale orientowaliśmy się, bo później Powstańcy wycofywali się i przyszli do nas. Był taki moment, że raz czy dwa razy przeprowadziłem ich kilkaset metrów z pięćset, sześćset metrów, bo nie wiedzieli, jak iść, tam okopy były wykopane. Trzy czy cztery razy brat przeprowadzał. Na ogół wtedy szliśmy Franciszkańską do ulicy Freta i później na Stare Miasto. A ze Starego Miasta już później musieli uciekać, o ile wiem, kanałami.
- Czy stosunek ludzi dorosłych, którzy byli w pana otoczeniu, do Powstańców się zmieniał?
Nie. Wszyscy po raz pierwszy od sześciu lat poczuli, że są wolni. Sztandar biało-czerwony mieli, powiewali, śpiewali pieśni patriotyczne, „Jeszcze Polska nie zginęła” i tak dalej. Czuliśmy powiew wolności, że wreszcie jesteśmy wolni, odczepiliśmy się od żołdaków niemieckich. Później, po Powstaniu, na pewno osądy były różne. Czytałem mnóstwo książek i wiem, że szczególnie komuniści twierdzili, ponieważ to było im nie na rękę, że było niepotrzebne Powstanie, bo przecież bilans znamy: sto pięćdziesiąt tysięcy przynajmniej (nikt dokładnie nie powie) ludności cywilnej od szesnastu do dwudziestu tysięcy Powstańców, dwadzieścia pięć tysięcy zaginionych Powstańców.
- Proszę opowiedzieć o momencie, kiedy wychodziliście ze Starówki.
Otoczyły nas oddziały Wehrmachtu. To był 2 września. Jak Powstanie się zaczęło, była piękna pogoda, słońce świeciło jasno, tak samo było 2 września. Musieliśmy sformułować szyk czwórkami i szliśmy całe dwadzieścia kilometrów do Pruszkowa.
- Można było coś ze sobą zabrać?
Wszyscy zabierali pościel, kobiety były jak babki na wsi z bańkami: na tyle kołdra czy pościel i toboły żywności, plus odzienie. Wiadomo, że się wyjdzie i nie wiadomo, co z nami zrobią, różne słuchy chodziły. Musieliśmy iść aż do obozu w Pruszkowie, cały czas na piechotę. Niemcy z karabinami maszynowymi obstawiali, co parę metrów Wehrmacht szedł i kto za wolno szedł, dostawał kopniaka. Albo padał, albo kolbą przez łeb dostawał, żeby dołączył. Pamiętam, że trochę się rozbeczałem. Upał, gorąco jak cholera, małe dziecko, pić się chce. Ale mama jakoś nas trzymała. Brat niósł rzeczy, ja jakąś malutką teczuszkę.
Tak doszliśmy na wieczór do Dulagu 22. Dzisiaj doskonale to znam, ponieważ mieszkam w Pruszkowie. To była obecna dzielnica Żbików. Tam po 1945 roku, w Polsce Ludowej, mieściły się ZNAK, Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, które upadły w latach dziewięćdziesiątych. W tej chwili w jednym oddziale, gdzie my byliśmy, powstało muzeum.
- Jak pan zapamiętał ten pobyt?
Pamiętam, że wpuścili nas na teren Dulagu, czyli tych zakładów, i spaliśmy w hali. Dali nam po bułce i po pomidorze, głodny człowiek był. Zjadłem ten pomidor, bułkę. Było powiedziane, że następnego dnia rano będzie decyzja, co robić. Mama wtedy mówiła do brata, żeby, jak będą stali w szeregu… Bo rodziny się ustawiały i oni decydowali. Bardzo często, jak był duży, oddzielali syna i wysyłali na roboty do bauera, a matkę do obozu. Mama mówiła, żeby brat się schylił, jak najmniejszy się wydawał. Brat tak zrobił i mieliśmy szczęście, nie rozdzielili mnie ani brata od mamy. Wysłali nas na wieś, do województwa łódzkiego, jakaś wieś, nie pamiętam, obok Tomaszowa Mazowieckiego. Tam wspaniały kawałek życia przeżyliśmy. To był gdzieś [część] 1944 roku do 9 maja 1945 roku.
- To była rodzina niemiecka?
To była polska rodzina i muszę powiedzieć, że wspaniale nas przyjęli. Dzisiaj chyba nikt by nas tak nie przyjął, ale to była okupacja, ludzie jedni drugim pomagali. Przecież dostali trzy gęby do wyżywienia! Pięknie się zachowali ci państwo, odstąpili nam jedną izbę w domu, tak że mama z nami miała osobny pokój. Mama, ponieważ inteligentka, nieprzyzwyczajona do pracy na roli, nie chciała za darmo być, więc oni szli na roli, a mama w tym czasie im gotowała obiad, śniadanie, kolację, podawała. Byli zadowoleni, bo mama robiła dobre kluski leniwe i inne rzeczy. W ten sposób im odpłacała, a my mieliśmy całkowitą swobodę. Pamiętam, że dużo folkloru po raz pierwszy w życiu… Taki sam folklor później pierwszy [raz] zobaczyłem w „Chłopach”, w filmie: olbrzymia świetlica i wszyscy na koniec dnia, gdy na roli się obrobili, schodzili się, kobiety szczególnie. To było pod koniec roku, kiedy szykowało się choinkę, gwiazdki, lepiło się łańcuchy, ozdoby się różne robiło, malowało się, kobiety przędły na kołowrotkach. Wspólne, piękne życie, które pięknie wspominam.
- Czuł tam pan, że ciągle jest wojna?
Czuliśmy. Najpierw przechodziły wojska niemieckie, olbrzymie, potrafili półtora dnia iść przez wieś, zatrzymywali się. Jak szły wojska niemieckie, to mama nie uciekała ani kobiety wiejskie, bo oni nie gwałcili, nie robili żadnych rzeczy. Ale chowało się, pamiętam, świnie i kury, bo głodni byli. Jak zobaczyli kurę, to pamiętam, do dzisiaj widzę, jak żołdacy padali na ziemię, łapali te kury za nogi, od razu łeb utrącali i brali do jedzenia. Jak złapali świnię, to też. To oddziały uciekające z frontu i z zaopatrzeniem nie za bardzo było. Później szli Rosjanie: Dzicz, której w życiu nie widziałem. „Kałmucy” na małych kucykach, karabiny na sznurku, buty przewiązane trokami. Tak szli dwa, trzy dni przez wieś. Jak przechodzili Rosjanie, to kobiety chowały się do lasu, bo gwałcili albo mordowali, natomiast mężczyźni zostawali. Pytali się: „A gdzie kobiety? Gdzie
żienszcziny?”. Mało brat nie zginął. To młody chłopak, poszedł, tam kucyk był, lornetkę miał oficer. Wziął tę lornetkę, popatrzeć chciał, jak to dzieciak, nie chciał ukraść, a pijany oficer wyjął pistolet i do brata chciał strzelić. Całe szczęście obok stał jakiś mądrzejszy żołnierz, podbił mu rękę do góry. Brat zostawił to, struchlały, blady przyszedł do domu. Cała wieś już o tym mówiła: „Niech pani nie wypuszcza syna, bo go zabiją”. Później, jak przychodzili, to mama nie dawała nam wychodzić.
- Chodził pan do szkoły w czasie okupacji?
Nie, miałem sześć lat, jak było Powstanie Warszawskie. Ale nawet brat mój nie chodził. Nawet nie wiem, czy tam były szkoły. Wiem, że Niemcy specjalnie nie dbali o to, żadnych ogólniaków i wyższych szkół nie było. Zdaje się, że trzy czy cztery klasy można było skończyć. Mama też i brata nie posyłała, po prostu uczyła go w domu, była bardzo oczytana. A jak się brat uczył, to ja co miałem robić? Słuchałem. Mając pięć i pół roku, już doskonale umiałem czytać i pisać. Później to trochę mi się bokiem odbijało, bo jak poszedłem w 1947 roku do szkoły, dzieci się tam uczyły, a mnie to denerwowało, bo już to wszystko znałem. Bardzo dobrze czytałem, pisałem, liczyłem, byłem przygotowany w domu. Mama tak przygotowała brata, że od razu poszedł do czwartej klasy szkoły powszechnej, zdał egzamin. Pamiętam, że dwie osoby z naszego domu studiowały medycynę, ale oczywiście na tajnych kompletach, bo przecież nie było można. Jak się zaczynało Powstanie Warszawskie… Była cudowna dziewczyna, dwadzieścia kilka lat mająca, która podobno świeżo zdała egzamin u profesora i otrzymała dyplom Akademii Medycznej. Miała też kolegę, z którym studiowała i dosłownie parę dni przed Powstaniem Warszawskim się pobrali. Mieszkali naprzeciwko nas,
vis-à-vis drzwi były. Pamiętam, że ich mama Fedoruk się nazywała. Byli kochani przez całą kamienicę (to czworoboku, w zasadzie cztery domy to były). Ona była piękna, cudowna kobieta. I pech chciał, że dosłownie w pierwszych godzinach zginęli. Ilekroć wychodziliśmy, patrzyliśmy w okna, gdzie mieszkali. Mama dała tam im jeden pokój jako młodemu małżeństwu. Rozbite były okno i drzwi. Wszyscy kiwali głową, że taka piękna, młoda, że [taki pech] – skończyć studia i od razu, prawie następnego dnia po tym umrzeć.
Tak, wychodziło się, trupy leżały na ulicy i nikt tego początkowo nie sprzątał. Niemcy tak robili, że na dachach innych domów snajperzy się ustawiali i jak [Polacy] sprzątali trupy, to [snajperzy] strzelali, można było dostać kulą. Koty, psy też były. Panowała krwawa dyzenteria i można się było zarazić. Przywieziono do nas (nie wiem, kto to przywiózł) dwa bukłaki wina i mama nam dała, ćwierć szklaneczki wypiliśmy tego wina, żeby odkazić organizm, żeby ewentualnie nie było zarazków. Trupy leżały gęsto, człowiek wychodził i nie zwracał uwagi, bo to był dzień powszedni, że ktoś padł, leżał. Dzisiaj, jak człowiek zobaczy, to jest przewrażliwiony. Człowiek upadnie, cała ulica leci.
- Jak pan zapamiętał koniec wojny?
Byliśmy na wsi i nagle przyszła wiadomość. Dowiedzieliśmy się dzień czy dwa po. Pamiętam, że olbrzymia radość, ludzie latali po wsi. Wódkę chłopi nosili, pili, całowali się, obejmowali się w ramiona, życzenia sobie składali. Niesamowita radość, że wreszcie, po sześciu latach odzyskaliśmy niepodległość. Cała wieś, jak to się mówi, chodziła na uszach, ze dwa, trzy dni balowali wszyscy.
- A czy wcześniej dotarła tam informacja, że Warszawa jest już oswobodzona?
Dotarła informacja, że do Warszawy wchodzą wojska sowieckie, ale że oswobodzona, to nie, bo czujki sowiecki, co wchodziły, to likwidowały ocalałych Polaków. Kazali dłonie pokazać i patrzyli. Jak inteligent, to od razu szedł na rozwałkę, jak robotnik, to ewentualnie do aresztu albo do współpracy.
Tak mówili chłopi. Mówili, że jak przyjdą tu, żeby się chować. Jeżeli przyszliby tu Rosjanie, mówić, że jesteśmy ze wsi, nie z Warszawy, bo oni warszawiaków będą rozstrzeliwali. Tak że dla nas tak zwane wyzwolenie sowieckie było przerażeniem.
- Kiedy wróciliście do Warszawy?
Dosłownie kilka dni po tym. Mama pojechała razem z nami do Warszawy zobaczyć dom. W domu już jakaś obca rodzina objęła [teren], z tym że ładnie się zachowali, nic nie powyrzucali z naszych rzeczy, gdzieś zgromadzili. Mama wzięła dokumenty taty, swoje. Wszystkie dokumenty były, bo wtedy nie brała z sobą. Do dzisiaj mam pamiątki, zdjęcia taty, awanse, jak kurs skończył na prawo jazdy z odznaczeniem, jak wygrał… Był ułanem w 12. pułku ułanów (jeśli dobrze pamiętam) ciechanowskich, świetnie jeździł na koniach, nagrody zdobywał. Przez konia trzeba było zbierać z ziemi jakieś rzeczy. Tata miał kupę nagród jeździeckich, strzeleckich. To wszystko do dzisiaj ocalało, mam to w domu.
Meble, wszystko zostało. Mama później zostawiła nas u rodziny obok Otwocka, w Świdrze. Z wujkiem i z ciotką pojechała na zachód, na Ziemie Odzyskane. Do dzisiaj pamiętam te nazwy. Po niemiecku to się Giersdorf nazywało, po polsku wstępna nazwa Puławy, a później, za pół roku zmieniono nazwę na Podgórzyn. To jest znana miejscowość, jak się jedzie na Karpacz, to w Podgórzynie skręca się w lewo. Tam był ostatni przystanek tramwaju, który chodził od Jeleniej Góry przez Cieplice do Podgórzyna. To Maczugowa Strzała się nazwało i tam był końcowy przystanek. Później ze względu na Solanki przystanek zlikwidowano i puszczono autobusy. Mama dostała tam dom poniemiecki i zaczęła prowadzić sklep spożywczy. To był sklep Niemki, pamiętam, że nazywała się Finka, starsza pani. Dzisiaj to ja jestem starszy. Sześćdziesiąt parę lat miała, bardzo kulturalna, szacowna była. Jak jej mama Hitlera pokazała, to wzięła te zdjęcia, porwała i wściekła wyrzuciła do kosza. Po niej mama objęła sklep, a ją zostawiła jako sprzedawczynię. Jeszcze do 1947 roku Niemcy przebywali w Giersdorfie, a później zapadła uchwała trzech państw, czyli Związku Sowieckiego, Stanów Zjednoczonych i Anglii, że Niemcy mają być wysiedleni, żeby nie zostawiać piątej kolumny i od 1947 roku Niemców powoli wysiedlali.
- Pamięta pan tych ludzi? Były tam dzieci w pana wieku?
Pamiętam. Przyjaźniłem się nawet. Finka była na dole, a na górze mieszkała rodzina, której ojciec służył w gestapo, ale tu nie pokazał się nigdy, nie wiadomo było, czy on żył, czy nie. Tam była śliczna Niemka, Helga się nazywała, i młody chłopiec Hans, który był w moim wieku, może rok czy dwa starszy i ja z nim przyjaźniłem. Rozmawialiśmy pół po polsku, pół po niemiecku. Młode dziecko szybko się uczy. Trochę język niemiecki pamiętałem. Teraz już mniej, ale pamiętałem słowa:
bitte, danke schön i tak dalej. Nawet mnie kiedyś na tłumacza brali. Jak Niemcy przyjeżdżali, pytali o ulicę Zieloną, to ja pokazywałem, gdzie jest ta ulica. Pamiętam z tego okresu, że Niemka była bardzo uczciwa, chociaż przez okupację hitlerowską Niemców nie darzę estymą. Mama ją zostawiała z kasą, ona nawet złotówki nigdy z tej kasy nie ukradła. Lepiej jej było dać niż drugiemu Polakowi. Natomiast drugą rzecz pamiętam: okrutne zachowania, aż mi się serce krajało, jak ich później na granicę brali. Strasznie się z nimi żandarmeria sowiecka… Bo to nie Polacy, oni tylko doprowadzali, a decydowali oni. Jak tę Niemkę wyprowadzono, był moment, że za dużo było Niemców i wrócili ją do nas. Stad mogliśmy się dowiedzieć, ona mamie wszystko opowiedziała. Pierwsza rzecz, to Rosjanie od razu złoto ograbili doszczętnie. To straszny połów był, każdy niósł ze sobą dorobek życia. Ona była u nas, mama jej zostawiła pokój za sklepem, mama niczego jej nie ruszyła, wypłacała jej uczciwie pensje, dawała na życie. Natomiast ona miała schowane złote w karnisze, była rura okrągła. Popakowała to złoto w karnisze, nikt jej nie zaglądał do tego. Jak wyjeżdżała, wybrała złoto. Wróciła za trzy dni, żeby tydzień czekać, złota już nic nie miała. Biadoliła, pamiętam, Rosjanie wszystko jej zabrali. Kopali ich. To jest tak, tak mnie uczono, że należy się zachowywać w życiu tak, jakbyś chciał, aby inni ludzie w stosunku do ciebie się zachowywali. Nie można jak bydlęta traktować Niemców. Oni nas traktowali, jeden mówi: „Oni mnie tak traktowali!”. Mówię: „To nie bądź pan bydlakiem takim jak oni”. Kopali tych Niemców, to było to samo, co Niemcy zrobili z nami po Powstaniu Warszawskim. Ale wtedy to była jeszcze ta złość, wściekłość.
W końcu tych wszystkich Niemców wywieźli. Parę osób, babek wyszło za mąż albo Polacy się pożenili z Niemkami, to im pozwolili zostać. Natomiast innych wszystkich do NRD (wtedy jeszcze nie było NRD) wywieziono. Myśmy tam byli prawie do końca 1946 roku. Mama tam mówi: „Tu nie ma życia, tu życie dobre było tylko moment, przez okres lata”. A zima tam to nędza. Piękny wodospad tam płynął, rzeka. Wracamy do Warszawy. Wróciliśmy później do Wołomina. Ale mało raz życia nie straciliśmy. Ciągle słyszeliśmy w nocy straszne strzelaniny, huki. Część Niemców, gestapowców chowała się w lasach w Karkonoszach i w nocy UB przyjeżdżało samochodem. Widzieliśmy, jak osiem, dziesięć samochodów UB jedzie z karabinami maszynowymi, pepeszami, a później wraca z lasów, wiozą albo pieszo prowadzą pod karabinami maszynowymi. Mieliśmy taką sytuację, że nasz sąsiad poszedł do lasu, chyba na grzyby i nie wrócił już więcej, nie znaleziono ciała. Musieli go zabić. Kiedyś z bratem poszedłem do lasu, idziemy, śpiewamy, ja wrzeszczę, jak to młody chłopak. Nagle cisza zapanowała, tchu zało, bo pod górę. Zaczęliśmy się cicho zachowywać. Patrzymy, że pali się ogień, dym. Szliśmy cicho, ponieważ wiedzieliśmy, że Niemcy. Podczołgaliśmy się nie za blisko, z daleka, a tam w kozły karabiny są postawione, Niemcy szwargoczą po niemiecku i na patyku pieką kuraka. Gdybyśmy jeszcze parę metrów podeszli, musieliby nas zastrzelić, bo wiadomo: gdybyśmy wrócili, powiedzielibyśmy o tym. Myśmy się po cichu powoli wyczołgali ze dwieście, trzysta metrów, a później strome góry były, jak zjeżdżaliśmy, to koziołkowaliśmy. Wpadliśmy do domu: „Mamo, mało co nas Niemcy nie zabili!”. Tak że mama już nam później zabroniła chodzić do lasu, póki te rzeczy nie minęły.
- Nikogo oprócz mamy nie powiadomiliście o tych Niemcach?
Trzeba by było jechać do Jeleniej Góry albo do Cieplic. Nie było telefonów, łączności. Dzisiaj człowiek by wziął komórkę i wykręcił. Nie, nie powiedzieliśmy, przecież zanim oni by przyjechali, to ci Niemcy… Daleko byli, na górze, to widzą, czy ktoś wchodzi. Dalej by uciekli, to nic by nie dało.
Na to, że wyjechaliśmy, miał wpływ taki wypadek, że obrabowali nasz sklep. Była banda dwóch Rosjan i trzech czy czterech Polaków. Całe szczęście, oni myśleli, że zaczną od sklepu i zapleczem przejdą do domu. A w sklepie na zapleczu mieszkała nasza ciocia, którą mama sprowadziła, która pomagała prowadzić sklep, bo Finka wyjechała. Oni dostali się do środka, okradli sklep, papierosy, jedzenie wzięli. Tam była machorka głównie, papierosy samemu z munsztuków się robiło. Ale do nas nie ma wejścia. Dzisiaj patrzę, że to było straceństwo. Mama kazała nam wziąć gotówkę, bo przez półtora roku kupę schowała do pieca. Weszliśmy na dach i za kominem się schowaliśmy, żeby nie strzelili do nas, i wołaliśmy: „Napad! Ratunku! Ratunku!”. Waliliśmy pokrywkami od garnków. Oni się trochę śmieli, jeden strzelił w górę, ale po jakimś czasie… Całe szczęście, że nie chcieli forsować. Tam nie było okiennic, wystarczyło tylko okno zbić, otworzyć. Nie wiem, co to było, że odeszli. Mama na drugi dzień od razu rano pojechała na milicję do Jeleniej Góry, zameldowała o tym. Przyjechała ekipa, wzięła ślady. Nie minęło sześć miesięcy, zostali złapani. Mama została poproszona, pokazowy proces był w Jeleniej Górze, cała milicja, obsadzone, ludzi prowadzili. Tam była taka sprawa, że jak do tej bandy przyjmowali kogoś następnego, to dawali mu pistolet i musiał kogoś zastrzelić. Wtedy już wiadomo, że on nie wyda. Był taki młody chłopak, kazali mu zastrzelić poborcę. Kiedyś chodził poborca podatkowy, zbierał pieniądze, płacili podatek, dawał pokwitowanie i szedł dalej z tym podatkiem. Kazali mu go zastrzelić. Ten strzelił mu w plecy, zabił. Później już był z bandą związany, bo wiadomo, że nie mógł z niej uciec. Wiem, że był ten proces, oni się kajali na tym procesie, ten młody powiedział: „Wiem teraz, że lepsze zarobione uczciwie dziesięć złotych niż ukradzione tysiąc złotych”. To takie motto z tego procesu, mama je powtarzała. Większość dostało karę śmierci, a reszta długoletnie więzienie. Ale ciotka później opowiadała (nie wiem, ile w tym prawdy, przysięgała na Boga), że widziała tego Rosjanina, jak chodził po Warszawie, zobaczyła go parę lat później. Czyli Rosjanie swojego wypuścić musieli.
- Pan jako dziecko czuł, że tam nie jest bezpiecznie?
Czułem. Ciągle tam jakieś były walki, strzelania, porachunki. Polacy jedni do drugich strzelali, bo był tak zwany szaber. Myśmy też z bratem chodzili. Gdybym miał ten rozum, co mam dzisiaj, to bym wiedział, co zabrać. A tam zabawka mi się spodobała, to wziąłem. Domy stały otworem, Niemcy wywiezieni. Chodzili tak zwani szabrownicy etatowi, którzy w samochody ładowali meble, wszystko co jest i do Warszawy, na bazary wywozili, do sprzedaży. Myśmy nic nie zrabowali prócz paru zabawek, jak to dziecko. Jeszcze lepsza rzecz: jak się wyprowadziliśmy z tego domku (mama dostała ten domek na tak zwaną wieczystą dzierżawę na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, a myśmy tam nie chodzili, nie grzebali), gość, który objął to po nas, znalazł zamurowane w piwnicach całe bele materiałów i kosztowności. Nie wiem jak, ale do mamy to później dotarło.
- Jak teraz, po latach ocenia pan Powstanie Warszawskie?
Zawsze byłem z pełną estymą, ale dzisiaj, jako starszy, przed grobem stojący człowiek, mówię, że w każdym wydarzeniu zawsze powstaje pierwsze, główne pytanie: czy warto było? Przeczytałem mnóstwo na temat Powstania Warszawskiego i wiem, jakie były zamysły. To podjął delegat na kraj Jankowski w porozumieniu z Londynem. W Powstaniu zostały popełnione karygodne błędy. Pierwsze, że Powstanie zostało w ostatniej chwili wywołane i nie było czasu, moment zaskoczenia się zrodził. Druga rzecz była taka, że Powstanie miało nie trwać w Warszawie, tylko przenieść się do Puszczy Kampinoskiej i tam mieli walczyć. Nikt nie był w stanie przewidzieć, po fakcie wszyscy są mądrzy, oceniają: trzeba było tak. Ale wiadomo, jakim się efektem skończyło. Gdybyśmy zajęli Warszawę… Chodziło o to, żeby zająć Warszawę. Mikołajczyk, który szedł na rozmowy do Moskwy, z innego punktu odniesienia rozmawiałby ze Stalinem. A tak jak Stalin miał wszystko w ręku, to lekceważył wszystko. Okazało się to płonne, bo Warszawy nie zajęliśmy, zginęło około dwustu tysięcy Powstańców i ludności cywilnej. Tak że efekt był mizerny.
Moje zdanie… Brat zawsze popierał Powstanie. W tym roku, kiedy z bratem rozmawiałem, był moment depresji i bratu wyrwało się: „Po co to wszystko było? Ojciec poszedł, zginął, zostawił nas, mamę i myśmy całe życie…”. Wiadomo, co to jest rodzina bez ojca. Ciężkie czasy komunistyczne, powojenne, mama musiała z dwojgiem dzieci pracować i wychowywać. „Po co było? – mówi.– Byśmy mieli rodzinę. Wujek, który nie poszedł w Powstanie, bo w Pruszkowie mieszkał, w konspiracji nie był, żył do końca swoich lat”. Dwa dni temu przeczytałem w gazecie warszawskiej wypowiedź generała Andersa, który uważał Powstanie Warszawskie za zbrodnię. Byłem przerażony, generał Anders, który walczył pod Monte Cassino. Kto by co nie powiedział, zawsze każdy będzie miał racje. Ten, który nie stracił rodziny, powie: „Piękny zryw niepodległościowy narodu polskiego”. I był to piękny zryw, należy się Powstańcom uhonorowanie, stąd i ja tu wystąpiłem, żeby tatę upamiętnić. Natomiast ten, który stracił (a moja dalsza rodzina straciła i dzieci, i większość wujostwa), ma inny stosunek, że to niepotrzebnie, przecież cała rodzina wymarła.
- Czy pana rodzina miała jakieś problemy z tego powodu, że ojciec walczył?
Nigdy nie miała problemów, bo byliśmy na tyle mądrzy, że nigdy nie podawaliśmy, że ojciec walczył w AK. Zawsze pisałem, że walczył w szeregach Armii Ludowej. Oczywiście później się śmiałem się do rozpuku, bo gdybym to napisał... Pamiętam, jak kolega zdawał na Politechnikę Warszawską i napisał, że ojciec był w Armii Krajowej, to mu to wypominano i chociaż zdał egzamin, nie został przyjęty. Unikałem więc jak ognia, zawsze podawałem AL. Myślę sobie: „Komuniści – wujek zawsze mówił – to są najwięksi kłamcy na świecie. To i ty kłam, nie masz za to grzechu”. Tak że nigdy tego nie podawałem. Mama tylko pisała do Czerwonego Krzyża, nie wiem, co tam podała, musiała chyba podać, że w szeregach AK. Ale w żadnych ankietach nie podaliśmy. Ponieważ była tylko mama z dwojgiem dzieci, komuniści się do nas nie czepiali. Tam, gdzie było kilku dorosłych mężczyzn, to oni dochodzili: kto, gdzie, co robił za okupacji.
Miałem jeszcze taki epizod za sobą w 1950 roku. Stworzyłem (chodząc do podstawówki w Wołominie) organizację ZWPK, Związek Walki Przeciwko Komunistom. Kolega tam był, należeliśmy do tego. On twierdził, że jego brat starszy będzie nami dowodził. A drudzy to byli synowi komunistów, „czerwonych”, jak ich nazywaliśmy. Kiedyś pobiliśmy się na stawach w Wołominie, glinkach, tam dzisiaj jest stadion KS „Huragan” Wołomin. Doniósł na mnie syn murarza, powiedział ojcu, a głupi ojciec poszedł na UB. Pamiętam jak dzisiaj: język polski się odbywa, nasza wychowawczyni prowadziła tę lekcję. Nagle szum, otwierają się wrota. Spojrzeliśmy, wjeżdżają cztery samochody UB.
Tak. Według [dokumentów] – całe szczęście jedenaście. Wjeżdżają. Podchodzi do mnie wychowawczyni i tylko jedną rzecz mówi: „Synu, Chryste Jezu, co wyście narozrabiali?”. I się za głowę złapała, blada jak ściana. Ale powiedziała nam, o co chodzi, zdążyliśmy się z kolegami namówić. A najlepsza rzecz, że w naszej ZWPK był syn członka komitetu powiatowego PZPR. Ale on nie zdradził. Nagle zostaliśmy wezwani na górę. Był gabinet dyrektora i dwóch zastępców, wicedyrektorów. To był ogólniak. Drzwi otwarte, olbrzymia sala, stoły wzdłuż ustawione, a tam przedstawiciele UB, milicji, ZNP, czyli nauczycielstwa i przesłuchanie się zaczyna. „Gdzie jest tata?” Mówię: „Tata w Armii Ludowej walczył i zginął w Powstaniu Warszawskim”. – „Czy mama słucha Wolnej Europy?” Oczywiście żeśmy słuchali, ale u wujka. Był dyrektorem na Barbary 4, Urząd Telegrafów i Telefonów Międzymiastowych. Dostał w nagrodę radio tesla z magicznym kółkiem. U wujka słuchaliśmy, natomiast my nie mieliśmy radia, tylko były głośniki. Głośnik się miało, 3 złote się opłacało. Radiostacja była u mojego kolegi w domu, jego rodzice ją obsługiwali, nadawali. Mówię: „Głośników słucham”. Udaję głupiego. Zaczęli pytać, jak to z tym było. Myśmy zaczęli mądrze wekslować, człowiek w czasie okupacji nauczony był. Mówię: „Proszę pana, myśmy się bawili jak kowbojów i czerwonoskórych. My byliśmy antykomuniści, to ci byli komuniści i zabawa trwała”. Ze trzy dni trwały te przesłuchania. Straszyli nas, że posadzą nas do więzienia. Kwintesencja była taka, że jeden mądrzejszy powiedział: „ Co mamy zrobić? Radio Wolna Europa nadała na drugi dzień, że my dzieci tu zwalczamy”. I nawet mamie się upiekło, że nie została przez nich wezwana. Powiedziałem, że mama pracuje w Urzędzie Telegrafów, polityką się nie interesuje. Jak zadawali mnie polityczne pytanie, na które znałem odpowiedź i wiedziałem, udawałem, że jestem niedorozwinięty: „A o co tu chodzi?”. Jak mówi dzisiaj młodzież: przygłupa trzeba było udawać. Na tym się jakoś skończyło. Ale później kolega mówił, że na egzaminie, jak na medycynę zdawał, to mu to wypowiedzieli, ale jakoś się dostał za drugim razem. Tak że taki epizod miałem w Polsce Ludowej.
Warszawa, 24 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek