Andrzej Kawka
Nazywam się Andrzej Kawka, urodziłem się w maju 1938 roku. Mieszkałem przy Miedzianej 1, narożny budynek, róg Miedzianej i Srebrnej. Ten budynek został zniszczony w czasie Powstania, na początku września, w trakcie dużego bombardowania. Po wojnie przez długie lata był w tym miejscu pusty plac. Teraz jest już tam narożna kamienica zbudowana.
- Pana dzieciństwo przypadło na wojnę. Czy groza wojny docierała do pana w codziennym życiu? Jak pan to zapamiętał?
Tak, z całą pewnością, bo był strach przed Niemcami i ten strach, który odczuwali rodzice, przenosił się na mnie jako dziecko. Wiele incydentów pamiętam, które zapadły głęboko w świadomość, może właśnie dlatego, że strach był silną emocją. Pamiętam scenę, jak wracaliśmy od rodziny, która mieszkała w narożnym budynku, róg Żelaznej i Złotej. To już było po godzinie policyjnej i szedł patrol tyralierą przez całą szerokość jezdni, umundurowani, z ryngrafami. Pamiętam strach: co z nami będzie? Wcisnęliśmy się w bramę i przetrwaliśmy to. To jest takie uczucie strachu, które w człowieku pozostaje niezależnie od tego, ile ma lat. Jako dziecko ten strach odczuwałem. Bardzo się bałem nalotów, nawet w modlitwie, którą co wieczór odmawiałem, była prośba do Bozi, zapamiętałem, żeby nie było żadnych nalotów, nawet przelotów, bo sam warkot samolotu robił wrażenie. Codziennie to w modlitwie powtarzałem.
- Czy miał pan kontakt osobisty z jakimś Niemcem, żołnierzem niemieckim?
Jest incydent, który zapamiętałem, a potem dokładnie był mi jeszcze relacjonowany przez moją mamę. Kiedy jechaliśmy tramwajem i tramwaj przejeżdżał przez getto, pamiętam otwierającą się bramę drewnianą.
- Pan był wtedy bardzo małym dzieckiem.
Tak. Na stopniu stanął Niemiec. Oni konwojowali te tramwaje. Byłem blisko, bo staliśmy na pomoście, tramwaj był zatłoczony. Zacząłem mówić do niego: „Ty niedobry Niemcu, który zburzyłeś Warszawę”. Pamiętam reakcję matki, jak zamknęła mi usta i zaczęła wciągać do tramwaju. Byłem również przypadkowym świadkiem egzekucji na ulicy Srebrnej. To już było w końcowej fazie okupacji, kiedy terror szalał. Chodziłem na spacery do ogródka jordanowskiego, który był na obrzeżu Pola Mokotowskiego. Jak wracałem stamtąd, szliśmy przez plac Zawiszy, okrążyliśmy Filtry i weszliśmy od Towarowej w ulicę Srebrną. Podjechały budy, wyskoczyli z nich Niemcy. Zatrzymali wszystkich przechodniów i odbyła się na oczach wszystkich egzekucja. Jedna z tych egzekucji, gdzie rozstrzeliwani mieli usta zagipsowane, właśnie tam była. To było mniej więcej w miejscu, gdzie na Srebrnej jest teraz stacja benzynowa, tak to sobie kojarzę. Takie incydenty były. Poza tym wiadomości, które w domu się przekazywało, członkowie rodziny, którzy byli aresztowani, którzy byli wywiezieni. Szewc Żyd, który przez ścianę był… Moi rodzice prowadzili sklep, a obok był warsztat szewski. Ci Żydzi poszli do getta. Pamiętam, jak się w domu mówiło o tym, jak docierały wiadomości o ich losie, tak że atmosfera grozy była na pewno, chociaż toczyło się normalne życie. Ludzie nie poddawali się. Zapamiętałem na przykład z dzieciństwa, jak były moje urodziny. Ze sklepu było bezpośrednie wejście do mieszkania. Dostałem w prezencie od rodziców (to brzmi teraz fantastycznie, ale to tak było) czako ułańskie z
papier mâché i półmundurek, też z tego. Pamiętam grozę matki, jak w tym wszedłem od tyłu do sklepu, w którym byli akurat klienci. Takie rzeczy się zdarzały.
- Czy pamięta pan zabawy na podwórku? W co się dzieci wtedy bawiły?
Pamiętam zabawy. Ja się w to nie bawiłem, ale pamiętam chłopców, którzy jeździli kółkiem z popychaczką, to była zabawa. Stał trzepak, więc zabawy na trzepaku były, ale raczej chodziłem do swoich rówieśników, do mieszkań i tam żeśmy się bawili. Tak to wyglądało. Byłem na tyle mały, że rodzice mnie nie wypuszczali samego. Na przykład, z zamiarem zabawy z koleżanką wiąże się to, jak zapamiętałem wybuch Powstania. Otóż mieszkanie było na parterze. To był dom, gdzie były dwie klatki schodowe, tak zwana kuchenna i frontowa. Matka mojej rówieśnicy, pani Wirt, prosiła moją mamę, żebym przyszedł się pobawić z jej córką. Miała Alicja na imię. Wyszedłem, doszedłem na pół piętra, żeby się z nią pobawić. W tym momencie dotarła do mieszkania do moich rodziców, do sklepu, wiadomość o Powstaniu. Były strzały pierwsze i już do tego mieszkania nie doszedłem, tylko zostałem zawołany z powrotem do domu. Tak zapamiętałem wybuch Powstania, że to był moment, kiedy szedłem się bawić. Miałem rówieśników, z którymi się bawiłem w sąsiednim domu, ale raczej spotykaliśmy się w mieszkaniach, mniej na podwórku. Rodzice nie bardzo mi na to pozwalali.
- Pamięta pan jakieś nakazy, zakazy? Czy dziecku się mówiło, co ma robić?
Tak, to prawda, szczególnie po tym, jak Niemcowi wygrażałem. Zresztą potem przychodziła już świadomość. Niezależnie od tego czy rodzice chcieli, czy nie, czy mówili coś bezpośrednio, czy nie, to wiedza docierała zewsząd: to, co się widziało, urywki rozmów. To w jakiś sposób zapadało w świadomość. To, żeby się pilnować na pewno, żeby nie podejmować żadnych rozmów. Też na pewno były przykazy, żeby ze znajomymi nie rozmawiać, bo się różne rzeczy zdarzały. Chodziłem jakiś czas do przedszkola. O ile pamiętam, to na Twardej siostry prowadziły przedszkole. Chyba to były zmartwychwstanki. Jakiś czas chodziłem do tego przedszkola. Chodziłem się bawić do ogródka jordanowskiego. Przychodziła do mnie studentka, potem się dowiedziałem, że to studentka z tajnych kompletów, wtedy nie wiedziałem. Ona przychodziła, zabierała mnie na spacery codziennie czy co drugi dzień. To była pani Natalia. Pamiętam takie szczegóły, że szedłem przez plac Starynkiewicza, który był rozkopany, to po 1939 roku jeszcze zostało. Szedłem ulicą Krzywickiego, która wtedy nosiła nazwę ulicy Suchej. Nawet taki szczegół zapamiętałem, że nie było tam płyt chodnikowych. Szło się wzdłuż ogrodzenia Filtrów, przecinało Wawelską i tam był ogródek jordanowski. Tak chodziłem (bo tam mrowiska były), żeby mrówek nie rozdeptać. Zapamiętałem tam trójkową kolumnę niemiecką, która szła ulicą Suchą, śpiewali
Heili, Heilo. Pamiętam swoją reakcję po wielu latach, kiedy byłem w Bonn jako gość landowego ministerstwa oświaty i płynęliśmy po Renie. Dali z głośnika wiązankę melodii i
Heili Heilo jako ludowa piosenka zabrzmiała. Pamiętam swoje wrażenie. To jeszcze było w okresie, kiedy był proces Baader-Meinhoff, wtedy wszystko było tam zmilitaryzowane. Wtedy okupacja odżywa w człowieku i nie może się nadziwić, że to jest puszczane jako ludowa piosenka. Dla mnie oznaczało coś wręcz przeciwnego, kojarzyło się ze strachem, z grozą. Taką kolumnę trójkową zapamiętałem z ulicy obecnie Krzywickiego, wówczas Suchej, bez płyt chodnikowych. I te mrówki. Starałem się, żeby ich nie rozdeptać.
- Jak pan zapamiętał swoją okolicę? Teraz wygląda inaczej.
Pamiętam plac Kazimierza, hale, targowisko, gdzie „Dom Słowa” potem został zbudowany. To pamiętam dobrze. Pamiętam pałacyk, gdzie teraz jest Muzeum Woli, tam obok był tartak czy stolarnia, która płonęła w czasie Powstania. Pamiętam fruwające w górę deski i elementy produkcyjne, pożar ogromny. To jakby na zapleczu naszego domu. Pamiętam dokładnie układ ulic. Chmielna 128 to narożny budynek przy Żelaznej, tam siostra mojej matki, ciotka prowadziła mydlarnię. Zresztą to po wojnie była jedną z ostatnich mydlarni w Warszawie. Nawet w monografii „Chrobrego II”, który w tym rejonie walczył, jest zdjęcie, gdzie ten budynek jest i widać mydlarnię mojej ciotki. Pamiętam pocztę kolejową, zresztą do budynku pocztowego po wodę chodziliśmy, wiadrami się z basenów wodę czerpało. Szedłem z dorosłymi, nie nosiłem tej wody. Tę okolicę pamiętam. Oczywiście Srebrna tak wiele się nie zmieniła i Miedziana na odcinku poza moim domem też się nie zmieniła poza tym, że nie ma placu Kazimierza. Tam był komisariat granatowej policji (Miedziana 5 chyba, o ile pamiętam) i szkoła powszechna Miedziana 7.
Zdarzył mi się incydent, to też jest ciekawostka o tym, jakie życie płata niespodzianki. Już byłem dorosły, jechałem nad morze, gdzie żona była z córką. Córka miała wtedy dwa latka. Jechałem w przedziale z panią, która z dwójką dzieci i znajomą jechała. Prowadziły rozmowę. W tej rozmowie były wspomnienia i padła ulica Miedziana. W związku z tym nie wytrzymałem, zareagowałem. Mówię, że na Miedzianej mieszkałem, dzieciństwo spędziłem. Ta pani na mnie spojrzała i mówi: „Proszę pana, jak pan tam spędził dzieciństwo, to panu powiem, jak pan się nazywa i że pan się bawił na moich kolanach”. Taki przypadek. Okazuje się, że była młodą dziewczyną, przychodziła do sklepu. Byłem bardzo rezolutny, lubiłem dużo mówić, zadawałem dużo pytań, wszyscy mnie tam lubili i bawili się ze mną w taki sposób. Ona zapamiętała doskonale to i moich rodziców. Takie są nieoczekiwane rzeczy, które potem do człowieka docierają. Powiem więcej. Mieszkała Ala Racewicz, która była moją rówieśnicą i z którą się bawiłem. Jej ojciec był kolejarzem. Ich nie było w czasie Powstania, bo ojciec wywiózł ich do rodziny gdzieś poza Warszawę, tak że nie przeżyli tego. Dopiero na drugim roku studiów myśmy doszli, będąc na jednym roku, że znamy się z dzieciństwa, z okresu okupacji.
- Czy jeśli chodzi o materialne sprawy, pamięta pan jakieś ograniczenia w kwestiach życia codziennego?
Rodzice prowadzili sklep spożywczy, więc głodu myśmy nie cierpieli. Ale Powstanie pamiętam jako okres bardzo trudny do przeżycia, również z uwagi na biologiczną egzystencję. Dlaczego? Dlatego że u nas się stołowało blisko trzydzieści osób.
W czasie Powstania, dlatego że rodzina mojej matki (właśnie ciotka, która miała mydlarnię na Chmielnej) mieszkała na Woli w domu Wawelberga. Wiadomo, że tam od razu na początku Niemcy szli dom po domu i rozwalali wszystkich, rozstrzeliwali. Ale męska część rodziny zdołała się przedrzeć do nas, to już były trzy osoby. Siedmioosobowa rodzina wysiedlona z poznańskiego…
Nieznana, przypadkowo Powstanie ich zastało. To było siedem osób, które u nas się stołowało. Tak się uzbierało. Zapamiętałem z tego okresu kaszę, której nie lubiłem potem już do dorosłości, bo kasza była na okrągło, bo wszystko szybko poszło. Pamiętam też, jak się kocioł jedzenia gotowało, jak wszyscy się stołowali. Był to element solidarności.
- Dlaczego akurat w pana mieszkaniu?
Bo moja matka, zresztą i ojciec też… Nie można było zostawić ludzi.
- Czy sklep w czasie Powstania był otwarty?
Nie, sklep był zamknięty. Mój ojciec był ranny trzeciego dnia Powstania w sytuacji, której byłem świadkiem. Otóż Powstańcy zapalili niemiecką tankietkę na placu Zawiszy i z piątego piętra, z poddasza naszego budynku, było to widać. Panowie z lornetką poszli tam sobie i ja poszedłem. Stałem przed ojcem. Gdzieś musiał być gołębiarz, poszła seria. Sąsiad ojca… Mam to w oczach, jak go znoszą na drzwiach, on trzyma, wszystko mu wypływa. Mój ojciec dostał jeden pocisk, który mu wszedł i wyszedł z tyłu. Musiało to być nad moją głową, bo stałem przed ojcem. Ojciec był ranny, w związku z czym przez większą część Powstania leżał i jego udział w życiu był prawie żaden, wszystko było na głowie matki. Zawsze byłem ubierany w dwa ubrania. Nie dlatego, że było zimno, tylko na wszelki wypadek. Trzeba pecha, że w dniu, w którym było bombardowanie naszego domu, byłem ubrany w jedno ubranie, bo pranie zostało zrobione. Bardzo zapamiętałem to bombardowanie, bo byłem u koleżanki, po drugiej stronie podwórka. Pamiętam, jak przebiegałem, to już dachówki leciały i trzymałem ręce, żeby mnie dachówka w głowę nie uderzyła. Pamiętam doskonale, jak uderzyło w nasz dom, w pion, w którym myśmy mieszkali. Czuję ciepły podmuch powietrza, jak mnie przeciągają przez dziurę, która jest wybita w fundamentach między sąsiednimi domami. Uratowaliśmy się dzięki temu.
Oczywiście daty nie zapamiętałem, ale później się dowiedziałem, że to był 1 albo 2 września. Mało tego, zbieg okoliczności: to było w dniu, w którym mój wuj Milewski z Woli, z tymi, którzy do nas się przedarli, opuścił [Warszawę]. To był moment zawieszenia broni na opuszczanie Warszawy przez ludność cywilną. Ponieważ on nie był pewien losu, zostawił żonę, dwie córki, nie wytrzymywał psychicznie i postanowił wyjść. Oni mówili, że widzieli to bombardowanie z Dworca Zachodniego. Nie jestem w stanie tego ocenić, ale to był właśnie 1 albo 2 września. Myśmy drugą część Powstania przeżyli w piwnicy sąsiedniego domu, Miedziana 3. Ten dom ocalał, magiel jest w tym domu, tak jak był w czasie okupacji.
- Czym dla pana wtedy było wtedy Powstanie? Co pan myślał, dowiadując się o tym, że Powstanie wybuchło?
Mimo strachu, mimo lęku, myślę, że cały dramatyzm nie docierał w pełni. Wiedziałem, że jest zagrożenie, ale dziecko nie myśli o śmierci. W tych kategoriach tego nie odbierałem, to do mnie tak nie docierało. Wymykałem się, uciekałem spod opieki. Miałem brata młodszego, miał cztery miesiące w momencie wybuchu Powstania. Ojciec ranny. Siłą rzeczy uwaga matki była przede wszystkim na nich skoncentrowana. A ja się wymykałem z sześciolatkami jak ja, żeby dotrzeć na Złotą, gdzie było kino (to kino było zburzone) i gdzie walały się programy, żeby te programy, te ilustracje pozbierać. No tak to wyglądało.
- Czy na początku Powstania pan widział Powstańców?
W moim domu była placówka powstańcza, tych Powstańców widziałem z kilku powodów. Na przykład siedzieli w bramie i czyścili broń. Na co dzień się z nimi stykałem, oni bywali w moim domu. W tym samym domu pan Konad prowadził cukiernię, jego syn był podchorążym w placówce, która była w tym domu. Zapamiętałem stertę piachu na podwórku i wetknięte w tę stertę butelki zapalające, przygotowane. Ponieważ ulicą Srebrną od Towarowej docierały niemal pod nasz dom czołgi, to Powstańcy z balkonów pierwszego piętra rzucali butelki z płynem. Tak że tych Powstańców widziałem na co dzień i ich pamiętam.
- Jaki pan miał stosunek do nich, jak pan ich odbierał?
Trudno mi to zdefiniować. To byli chłopcy, którzy walczyli. Wiedziałem, że walczą z Niemcami, więc cała sympatia była do nich skierowana, bo mimo zagrożenia czuliśmy się wolni. Pamiętam scenę wywieszania na naszym domu flagi biało-czerwonej.
To robili mieszkańcy. Pamiętam euforię swojego ojca i radość, a jednocześnie płacz matki. Pamiętam, co powiedział ojciec do matki: „Nie jesteś patriotką”. Były takie nastroje, tak to wyglądało. Pamiętam zresztą służby powstańcze. Mojego kuzyna ścigali, bo miał szesnaście lat, żeby pomagał nosić trupy tych, którzy zginęli. Stykałem się z ludźmi, którzy bywali w moim domu w czasie okupacji i z którymi się zetknąłem po wojnie, potem się okazało, że to są ludzie Podziemia. Pan Glinoicki, potem się okazało, zajmował się produkcją dokumentów fałszywych. Był pan Polański, który miał skład apteczny czy hurtownię apteczną w naszym domu i mojemu ojcu zostawił klucz, a dzień wcześniej wyszedł. Okazało się, że był w AK i był już mobilizowany. Ojciec dysponował tym kluczem i dostępem do leków, a potem przekazał to placówce powstańczej, która była w tym domu. Zresztą te leki potem pomogły przy kuracji ojca. Marynarka, w której był w czasie postrzelenia (gdzie był maleńki wlot, a z tyłu była poszarpana), pamiętam, wisiała w szafie u nas na Pradze jeszcze po wojnie.
Tam był lekarz i przychodził.
- Dzieci się kręciły pewnie koło Powstańców. Czy pamięta pan rozmowę z nimi albo jakiś bliższy kontakt?
Pamiętam takiego, który mnie lubił bardzo i który zawsze mnie zagadywał. Niestety popełnił samobójstwo, zastrzelił się.
W czasie Powstania, tak. Nie wytrzymał prawdopodobnie ciśnienia. Mówię to teraz, jako mocno dorosły człowiek, ale wtedy to był dla mnie szok, bo żeśmy się bardzo lubili. Pamiętam desant, zrzuty. Stałem wtedy na Miedzianej 3, na podwórku, więc to już musiało być po bombardowaniu we wrześniu. Pamiętam niebo usłane czarnymi punktami, czarne się wydawało.
To był dzień. Strzelających do tego Powstańców pamiętam. Pytałem się, dlaczego strzelają, a strzelali dlatego, żeby trafić w spadochron, żeby zrzut spadł w tym miejscu, a nie popłynął gdzie indziej. Pamiętam, że jakiś pojemnik z czekoladą spadł na naszej ulicy.
Już tego nie pamiętam.
- Pan powiedział, że się załamała sytuacja bytowa w czasie Powstania. Była kasza, co jeszcze pan zapamiętał?
Było dużo suchego pieczywa, to się moczyło i jadło. I kaszę na okrągło. Pamiętam, kaszy starczało, ale tylko kaszy. Nic poza tym. Żebym jadł coś więcej, nie pamiętam. Być może jadłem. Była niania, moim bratem się zajmowała, to ona goniła gdzieś w rejon Wolskiej. Były mleczarnie AGRIL-owskie i przynosiła przydziałową ćwiartkę mleka dla mojego brata, bo był oseskiem. To też przez piwnice, przez wykopy. To przez jakiś czas trwało, tak że brat miał mleko w czasie Powstania. Natomiast od momentu wyjścia mnie się zachował film, ciąg zdarzeń (bo tutaj to są incydenty). Powiem więcej, to wydaje się nieprawdopodobne, ale zapamiętałem incydent z 1939 roku, kiedy dwóch lat nie miałem. Mianowicie bombardowanie, ranną osobę, która jest u nas w kuchni i lekarza, który ściąga czystą ścierkę do opatrunku. Taki obraz mi się zachował, takie mgnienie.
- Pan i pana rodzina mieszkaliście w mieszkaniu czy w piwnicy?
Mieszkaliśmy w mieszkaniu, ale do piwnicy bardzo często schodziliśmy. Natomiast drugi miesiąc Powstania – cały czas w piwnicy, choćby z tego powodu, że nie mieliśmy mieszkania. Chodziliśmy tylko do mieszkania na parterze, żeby się umyć, to pamiętam.
Do czyjegoś, tak. To była sąsiedzka pomoc.
- Proszę jeszcze raz opowiedzieć o bombardowaniu. Pan wracał a rodzina była w domu?
Ojciec był na tyle słaby, że matka mnie z nianią wysłała do piwnicy, a matka z bratem położyła się przy ojcu. Potem mi mówili, że myślała, że jak zginą, to razem, pilnowała ojca. Potem już, jak ojciec się lepiej poczuł, to schodził do piwnicy.
- Pan z tej piwnicy miał do czego wrócić?
Nie było. Dom został kompletnie zniszczony. Stał szkielet, ale nie było mowy, żeby tam [wrócić]. Właściwie wtedy już wszystko prawie zostało zniszczone, jeszcze udało się jakąś odzież wynieść, ale już nie można było tam wchodzić, bo to się co pewien czas osuwało. Tak że mieszkaliśmy tylko w piwnicy Miedziana 3.
- Czy pamięta pan jakieś uroczystości religijne, jakieś zgromadzenia?
Była kaplica, figura Matki Bożej na podwórku. Pamiętam modlitwy, ale nie tak, żeby to jakoś się specjalnie wbiło w moją świadomość. Pamiętam, że śpiewali. Pamiętam incydent na barykadzie, gdzie widziałem człowieka w płaszczu, prochowcu paskiem przewiązanym i w cyklistówce, i zgromadzenie, i on mówi. Potem mówili, że to był „Bór”, ale tego nie mogę zaświadczyć. W każdym bądź razie tak się mówiło.
Ona była wzdłuż ulicy Srebrnej, w poprzek Miedzianej. Ona od razu została tam zbudowana, bo tam docierały czołgi. Mówiło się, że w rejonie kolejowego Dworca Głównego, w budynku pocztowym na Towarowej (po wojnie to „Syberia” mówiono na te tereny) są „ukraińcy”. Ci „ukraińcy” wywoływali strach. Strach był na sam dźwięk. Taka wiedza była wtedy wśród ludności, że oni są najokrutniejsi.
- Czy zetknął się pan jeszcze z jakąś inną nacją?
Nie.
- Czy chodzenie po wodę było niebezpieczne?
Było niebezpieczne. Były barykady, a oprócz tego wykopy były w poprzek i nie zawsze można było [pójść]. Przeskoczę. Panicznie bałem się (nie tylko ja, wszyscy) „szafy”. To były wielolufowe wyrzutnie pocisków i zanim zaczęły strzelać, był charakterystyczny dźwięk, ludzie mówili, że nakręcają to. To wywoływało ogromny strach, bano się skutków. Poza tym w wykopie linii średnicowej przesuwał się pociąg pancerny z działami i ostrzeliwano okoliczne domy.
- Czy do pana domu ten ostrzał mógł też docierać?
Mógł docierać do górnych pięter z całą pewnością. Pamiętam konia, który padł. Byliśmy u rodziny akurat, na Żelaznej, jak go na gorąco ćwiartowano.
Nie. Nie było szansy dopchać się do tego mięsa. Pamiętam wykopy, bo wody nie było, więc się kopało, żeby do podskórnej wody się dokopać.
- Jak wyglądała codzienność w piwnicy? Tam było dużo ludzi?
W piwnicy, w której byliśmy, akurat byliśmy tylko my.
Na czym spałem, nie pamiętam. Potem sobie tłumaczyłem, że zapamiętywałem głównie to, co się wiązało z emocją, bo emocja zapada w świadomość. Natomiast to, co emocji nie budziło, nie zaprzątało mojej uwagi, było czymś chyba normalnym, naturalnym, dlatego tego nie zapamiętywałem. Być może dlatego zapamiętałem opuszczanie Warszawy – przez przeżycia, które temu towarzyszyły. Bombardowanie zapamiętałem, postrzał ojca – byłem przy tym. Aczkolwiek nie do końca sobie uświadamiałem, że ojciec może umrzeć, że go może nie być.
- Czy pan zdawał sobie sprawę, jaki Powstanie ma przebieg, że zmierza ku końcowi?
Mieliśmy radio.
Ojciec przechował całą okupację radio.
- Przez całą okupację słuchał radia?
Pamiętam radio w czasie Powstania, słuchania w czasie okupacji nie pamiętam. Pewno ukrywano to przede mną. Pamiętam słuchanie audycji z Londynu i pamiętam autentyczne reakcje pełne złości tych, którzy słuchali. Ale docierały wiadomości. Powiem więcej, zapamiętałem, jak się w domu mówiło zdania urwane, że czerwoni idą, czerwoni blisko. Oczywiście wtedy jako dziecko sobie tego nie kojarzyłem z czymś konkretnym, ta wiedza przyszła potem, ale samo zdanie wypowiadane w domu zapamiętałem. Jeszcze powiem, że docierała bibuła, różne rzeczy i między innymi wiersz, który pamiętam, bo mi matka dużo czytała. Pamiętam, przed snem na przykład czytała mi patriotyczne czytanki szkolne i zapamiętałem jedną: „Orlę z hetmańskiego gniazda”, tak się nazywała. To było o potomku Chodkiewicza, który walczył w jednym z powstań śląskich i zginął. A wiersz po latach wrócił do mnie jako konkretna poezja w tomie wierszy powstańczych. Był taki zwrot: „i zbliża się do nas czerwona zaraza”. Potem, jak po wojnie, po Powstaniu mieszkaliśmy na Pradze i moją matkę aresztowali Rosjanie (przez pomyłkę, ale aresztowali), ten wiersz miała w torebce. To oczywiście świadczy już o zupełnie innych czasach i zupełnie czymś innym, ale po drodze, jak szła (mieszkaliśmy na Strzeleckiej, a na Targowej była kamienica – stoi pusta w tej chwili – gdzie byli Rosjanie) ze strachu zjadła ten wiersz. Ona go wyniosła w torebce z Powstania.
- Ten wiersz był przepisywany jakoś?
Nie, on był w formie bibuły, to był papier złożony. Mieliśmy wiedzę. To znaczy do mnie wiedza, że zbliża się klęska Powstania, tak dramatycznie nie docierała, to było jakby poza moją świadomością. Natomiast ostatni tydzień czy dwa tygodnie może, w każdym razie ta końcowa faza, kiedy narastał lęk otoczenia o los, o to, co się stanie, to się potęgowało. To wiązało się z tym, że Niemcy są coraz bliżej, z taką świadomością. Byliśmy w enklawie, która była w ręku Powstańców do końca, do momentu kapitulacji.
- Pamięta pan stosunek do Powstańców, do tych żołnierzy?
Nie zapamiętałem jakichś incydentów z tym związanych, nie mogę nic na ten temat powiedzieć, bo po prostu nie pamiętam tego.
- Ale pamięta pan zwiększony lęk?
Tak, to pamiętam na pewno. Pamiętam wtedy już bardziej czynnego ojca, bo już lepiej się czuł, już bardziej uczestniczył w codziennym życiu.
- Na czym polegało to uczestniczenie?
Zastanawianie się, co z nami będzie. Pamiętam rozmowy. Nie byłem ich uczestnikiem, ale do mnie docierały, w mojej obecności były prowadzone przez dorosłych. Pamiętam, jak debatowano, zastanawiano się, czy nie opuścić Warszawy, jak były krótkotrwałe zawieszenia broni. Ale rodzice nie chcieli. Może to, że brat był mały. Zresztą moment wyjścia z Warszawy po dniu kapitulacji też był przeciągany z uwagi na mojego brata, bo spodziewano się, że umrze, że nie przeżyje.
- Była wiedza, że wszyscy muszą wyjść z Warszawy, czy spodziewano się, że można będzie zostać?
Taka wiedza była: że Powstania już nie ma i że wszyscy wychodzą z Warszawy.
- Jak pan zapamiętał ostatni dzień?
Zapamiętałem bardzo wiele, całą drogę, wiele incydentów, które zdarzyły się po drodze i to takich, które – jak opowiadam – wydają się nieprawdopodobne, a mi się zdarzyły. Myśmy się zebrali na ulicy Żelaznej, około czterdzieści osób, rodzina i znajomi. Postanowiliśmy wychodzić razem. Oczywiście to było złudne, bo w takim tłumie nigdy potem razem nie przetrwa. Szliśmy ulicą Żelazną.
- To Niemcy wypędzali? Kto wyznaczył moment zbiórki?
Myśmy się zebrali na Żelaznej sami, między sobą ustalając, że z tego miejsca wyjdziemy, bo chcemy wychodzić w grupie. Tam siostra mojego ojca mieszkała, mieli większe mieszkanie. Tego nikt nie zarządzał. Szliśmy ulicą Żelazną, jeszcze Niemców nie było. Niemcy zaczęli się dopiero jak dochodziliśmy do placu Starynkiewicza, na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi. Co zapamiętałem? Budynek, gdzie przed wojną był hotel turystyczny z półokrągłymi balkonami, po wojnie była przez jakiś czas redakcja „Rzeczpospolitej”, a wcześniej „Trybuny”. Tam zapamiętałem posterunek na jednym z balkonów pierwszego albo drugiego piętra. Stało ich kilku z ryngrafami, w hełmach i z wycelowaną bronią na środek skrzyżowania. Pamiętam pochód ludzki, który szedł, a na środku skrzyżowania stał nieduży stolik, trzech cywili. Pamiętam, jak matka mówi: „Czerwony krzyż”. Mój brat dostał puszkę mleka skondensowanego do wózka. Trzymałem się tego wózka, matka wózek pchała, a ojciec szedł trochę za mną i rękę miał na moim ramieniu. Czuł jeszcze ranę, nie wiem, czy się podpierał na mnie. Tak żeśmy szli. Od placu Zawiszy weszliśmy w Grójecką. Zapamiętałem z piwnic idące liszaje ognia po ścianach, jak myśmy szli środkiem Grójeckiej. Pochód szedł, zatrzymywał się, bo przecież w tłumie się nie idzie równym tempem. Tu pamiętam szpaler Niemców, który stał.
Stali w szpalerze. Nie pamiętam idących z nami, tylko pamiętam tych, którzy stanowili po jednej i po drugiej stronie szpaler.
- Czy wydawali się panu groźni?
Nie zwracałem na to uwagi. Szedłem i byłem przerażony ogniem. Zatrzymaliśmy się, jedno z zatrzymań było na placu Narutowicza, tuż przy kościele świętego Jakuba, w którym zresztą moi rodzice brali ślub i rodzice mojej żony brali ślub. Poczułem nagle coś w ręku, w dłoni coś miałem. Byłem nauczony, że wszystko, co miałem, a nie wiem skąd, podałem matce. Okazuje się, że to Niemiec stojący (bo byłem na zewnątrz) wsunął mi w rękę. Matka od razu to rozerwała, to był pakiet sucharów wojskowych w stearynowanym papierze. To jest incydent, który pamiętam fizycznie niemal, jak mi wsuwa w dłoń i ja to daję matce. Ludzie nie wierzą, a taki fakt się zdarzył.
Pamiętam doskonale załadunek na Dworcu Zachodnim do odkrytych wagonów i ryki Niemców, kolby, popędzanie i ugniatanie ludzi. Spora grupa nas znalazła się razem w jednym wagonie. Tak pojechaliśmy do Pruszkowa. Pamiętam doskonale moment selekcji w Pruszkowie, jak szło się, był szpaler i Niemcy pokazywali palcami, wyławiali ludzi. Pamiętam, jak niania szła i została [przydzielona] do grupy, gdzie tych młodych ludzi brali. Matka ściągnęła pierścionek i jej szwagier chwycił ten pierścionek, żeby Niemca przekupić, żeby ją skierowali do nas. To się nie udało. Pierścionka nie było i jej nie było. Pierścionek to pal sześć, ale rodzice byli bardzo do niej przywiązani i ona była do nas przywiązana. Zresztą, jak wróciła z Niemiec po wojnie, to pierwsza rzecz, pojechała nie do swojej rodziny, tylko nas odnalazła w Warszawie. Pamiętam pobyt w halach w Pruszkowie.
- Czy to się panu też z zagrożeniem, ze strachem kojarzy?
Tak, to się kojarzy ze strachem bardzo. To już poczucie niepewności. Bałem się, trzymałem się bardzo rodziców. Potem załadowali nas znów do odkrytego wagonu. Pamiętam, że deszcz zaczął padać i był koc, który został rozpostarty nad wózkiem brata. W narożniku ten wózek stanął. Jakiś kamień był, zawiązali w róg koca, spuścili na zewnątrz, żeby się utrzymywał. Myśmy tym otwartym wagonem jechali. Pociąg się zatrzymał, gdzieś dymiły kominy i ktoś krzyknął: „Treblinka!”. Ludzki jęk, zawodzenie wtedy. To było przerażające. Pociąg zatrzymał się na stacji w Końskich, na torowisku. Gdzieś budynki, magazyny. Mieliśmy ze sobą puszkę bimbru, kiedyś denaturat był w takich metalowych, płaskich puszkach z zakrętkami. Ten bimber był brany jako złoto, jako waluta, jako coś, co może się przydać. Przekupili żandarma, który stał przy naszym wagonie, ponieważ w tym rejonie szwagier mojego ojca miał rodzinę. Myśmy zaczęli uciekać, wyładowywać się z wagonu.
- Z tym wózkiem, z dzieckiem?
W momencie, kiedy wózek był zdejmowany, pociąg ruszył. Niemiec:
Raus! Wózek został cofnięty. Zostałem z ciotką, z wujem i kilkunastoma osobami, a pociąg pojechał dalej. Tak to się odbyło. Okazuje się, że brat szwagra mojego ojca, czyli męża jego rodzonej siostry, miał majątek ziemski w miejscowości Rozprza. W jakiś sposób przeczekaliśmy pod jakąś rampą. To się zdarzyło w nocy, więc cały dzień jeszcze przeczekaliśmy. Następnego wieczora podjechała furmanka, myśmy się na tą furmankę załadowali i po dwóch dniach do Rozprzy myśmy dotarli, do tego majątku. Moi rodzice pojechali do Małopolski. Czytałem „Lwy mojego podwórka” Bramowa, jak on opisuje swój wyjazd i Małopolskę, jak tam dotarł. Jak mama mówiła, to tak dokładnie się odbyło. W jakiejś miejscowości przyjechały podwody i miejscowi chłopi mieli nakaz brać pogorzelców z Warszawy. Tak moi rodzice trafili do jakiegoś gospodarstwa. Ale moja matka była pełna niepokoju, co się dzieje ze mną. W związku z tym, jak się okazało, że u tych gospodarzy jest znośna egzystencja i że może tam ojca i brata zostawić, wyruszyła w drogę. Wiedziała, gdzie może nas zastać, bo jak była ucieczka, to było zaplanowane, że z tych Końskich do Rozprzy się dostaniemy. Dotarła tam, zobaczyła, że żyję, wróciła z ojcem i z bratem. Nie potrafię powiedzieć, jakich cudów dokonywała, ale wróciła. Początkowo byliśmy w tym majątku. Co zapamiętałem z tego majątku? Świniobicie, jak świniak został zabity, jak był patroszony, jak go przyczepiono do powały. To były dwa świniaki. Dlaczego zapamiętałem? Bo wtedy się mówiło, bo w nocy przyjdą „Jędrusie” i to jest dla nich. Tam podchodziły formacje „Jędrusiów”, to było ugrupowanie, które tam operowało. Ale nie byliśmy długo w tym majątku, bo stosunki nie były najlepsze. Oczekiwano, że ojciec pójdzie do pracy. Ojciec nie mógł pracować. Z RGO dostaliśmy przydział na niewykończone mieszkanie w niewykończonym budynku przy rynku w Rozprzy i tam zamieszkaliśmy. Mój ojciec dostał łatwe zatrudnienie u dalszego kuzyna swojego szwagra (o tym samym nazwisku, Buchalscy się nazywali ci ludzie), który był masarzem. Nie chodziło nawet o pracę dla ojca, tylko o to, że to była podstawa do pomocy. Był na tyle delikatny i subtelny, że nie dawał nam tej pomocy wprost. Dostawaliśmy jakieś zapomogi z RGO. Również przychodził ksiądz. Zapamiętałem, że nazywał się Słowik, a dlatego zapamiętałem, bo żartował sobie z mojego nazwiska. Mówiłem do mamy: „A on jest Słowik”. Doczekaliśmy w tej miejscowości ofensywy. Potem się dowiedziałem, że to armia Koniewa szła. Zapamiętałem konne zaprzęgi ciągnące artylerię, szli całą szerokością. W domu, w którym mieszkaliśmy na piętrze, zorganizowali na parterze kuchnię. Nie wiadomo skąd, znalazł się mój stryj. Pojawił się, odnalazł nas tam. Oni mieszkali na Płockiej. Stryj chodził jeszcze do carskiej szkoły, znał rosyjski.
- Ten stryj, który 1 września wyszedł z Warszawy?
Nie, to była rodzina matki, a stryj był ze strony ojca. Chodził do carskiej szkoły, znał rosyjski i z Rosjanami się dogadywał. Wtedy zaczęło się dobre życie, bo codziennie przynosił nam – marmolada była w puszkach metalowych z pałąkiem – taką puszkę zupy z kuchni, którą oni tam zainstalowali.
- To była kuchnia dla Rosjan?
To była kuchnia wojskowa, tam została jakaś jednostka. Stamtąd na początku marca przyjechaliśmy do Warszawy. Najpierw ojciec się przedostał, już był na tyle silny, że mógł iść, zobaczyć, co jest, co ocalało, gdzie możemy się zatrzymać. Spotkał męża ciotecznej siostry mojej matki, którego żona zginęła w czasie Powstania na Pradze. Mieszkał na Pradze, mieli mieszkanie i powiedział: „Jak przyjedziecie do Warszawy i nie macie gdzie zamieszkać, zamieszkacie u mnie”.
Wróciliśmy na początku marca pociągiem do Pruszkowa, z Pruszkowa furmanką. Pamiętam, to był 5 albo 6 marca. Zapamiętałem, że padał śnieg, ogromne płaty, który od razu topniał. Jechaliśmy Alejami Jerozolimskimi i zapamiętałem na wysokości hotelu „Polonia” masyw dawnego Dworca Głównego, zwalony na pół jezdni. Tak dotarliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy na Pradze. Na Pradze mieszkałem właściwie do trzeciego roku studiów.
- Czy jak pan się wydostał z Warszawy, dziwiła pana inna atmosfera, mniej wojenna?
Jako dziecko nie odbierałem tego.
- Czy coś ludzie mówili o Powstaniu w Warszawie?
Nie pamiętam takich rozmów. Pamiętam natomiast, że jako dziecko sześcioletnie, to znaczy już wtedy starszy byłem, sześć i pół roku, chodziłem do wsi, około kilometra, po mleko.
Tak, z bańką. Nie wiem, czy myśmy to mleko kupowali, czy dostawali, w każdym razie przynosiłem to, jakąś włoszczyznę, jakieś takie rzeczy. Z Rozprzy pamiętam kościół, księdza, Wigilię, Boże Narodzenie. Pamiętam strzelaninę. Leżymy na ziemi, to moment, kiedy szli Niemcy, a objawili się partyzanci. Ale partyzanci to było tylko na mgnienie oka, a potem zaraz wkroczyli Rosjanie. Wyglądaliśmy przez okno, przyjechała tankietka. Zapamiętałem pierwszego Rosjanina, który wszedł do naszego mieszkania i pierwsze słowa:
Sało jest? Nie znałem rosyjskiego, a zapamiętałem to. Potem mi powiedzieli, że było pytanie, czy jest słonina.
- Jakie wrażenie zrobiła na panu ta Warszawa, do której pan powracał? Czy był pan przyzwyczajony do takiego widoku?
Jak opuszczałem Warszawę, to widziałem ją w gruzach. Cały ten okres, całe moje życie koncentrowało się wtedy głównie na Pradze, a tam akurat nie było zniszczeń. Natomiast pojawił się lęk przed Rosjanami.
- Dlaczego? Czy pan pamięta jakiś moment zwrotny?
Myślę, że aresztowanie mojej matki.
Przyszli i zabrali. Przyszli do domu, została dwójka małych dzieci. Ojca nie było, ojciec był aresztowany, spędził jakiś czas w więzieniu.
Nie, powiedzmy: przez swoich. Strach wtedy był ogromny, poza tym już zaczęła narastać wiedza, świadomość i doświadczenie wśród ludzi, wśród mieszkańców. To może nie jest tak, że jakiś moment jak błyskawica i od tego momentu, ale przekonanie, że to nie jest coś dobrego, coś przyjaznego, że z tej strony też istnieje zagrożenie. Taka świadomość się objawiła. Pamiętam moment zakończenia wojny i radość ogromną. Ona była niekłamana, to była euforia. Kolorowe pociski szły w górę, smugi zapamiętałem i naprawdę ludzie traktowali to jako wyzwolenie, bo okupacja, to przecież piętno było cały czas ogromne. Natomiast jednocześnie było odczucie, że z tej strony też nie czeka nic dobrego. Oczywiście potem to narastało.
- Pan mówił, że pana matka była przez pomyłkę aresztowana. To się wyjaśniło?
Wyjaśniło się. Przez ścianę mieszkała Rosjanka. To była Rosjanka z jakieś dawnej migracji rosyjskiej, ale szybko nawiązała kontakty z żołnierzami i tam się jakaś kontrabanda odbywała. Oni pomylili numery mieszkania. Zamiast jej, zabrali matkę. To się wyjaśniło. Na szczęście nie doszło do rewizji, ale wiersza matka już nie miała, zjadła. Wiem, bo mi mówiła, jak przeżywała. Musiał być w mojej matce strach, skoro ten wiersz zjadła, jak ją zatrzymali Rosjanie. Przecież to bez powodu się nie stało. Pamiętam, co się mówiło: że czerwoni idą. O czerwonych nie mówiło się z sympatią. Nie było w tym oczekiwania, że może przegonią Niemców, już wtedy musiała być obawa. Może tego tak nie odczuwałem, ale już wtedy musiała być, bo czerwoni nic dobrego nie zapowiadali.
- Czy były jakieś patrole, czy pan zapamiętał żołnierzy?
Tego nie zapamiętałem, ale ich zapamiętałem, bo tam, gdzie mieszkałem na Pradze, na Strzeleckiej, oni mieszkali w wielu mieszkaniach. Budynek narożny (Strzelecka i Środkowa) ubecja zajmowała. Zresztą wiele lat po wojnie, nie tak dawno temu, chyba kilkanaście lat, odkryto jakieś ślady w piwnicach tego domu. Poczucie, że od tych ludzi mam się trzymać z daleka, było przekazywane w domu, że oni z Rosjanami kolaborowali. Tam jakieś małżeństwa były mieszane, tak to wyglądało.
- Znowu był nakaz, żeby nie mówić?
Żeby się nie zadawać, to na pewno.
- Co się z panem działo po 1945 roku?
Spędziłem prawie rok poza Warszawą, bo było nam ciężko bardzo. W urodziny mojej matki ojciec był aresztowany. Matka chciała zapewnić mi opiekę i to, żebym odżył, ale jednocześnie chciała się skoncentrować na ojcu, na tym, żeby go wyciągnąć z więzienia. A kiedy wróciłem, to chodziłem do szkoły. Mój ojciec z zawodu był zecerem, kończył przed wojną gimnazjum poligraficzne na Konwiktorskiej. Poszedł do pracy w drukarni. Chory był na serce, miał wadę serca. W 1952 roku zmarł. Rodzina była tradycyjna, matka nie pracowała, zajmowała się domem. Po śmierci ojca poszła do pracy. Żeby zapewnić nam opiekę pracowała po południu, rano gotowała obiad, ja się bratem zajmowałem. Chodziłem do szkoły podstawowej na Pradze, szkoła numer 136 na ulicy Kowelskiej. Dyrektorką krótko była harcmistrzyni przedwojenna, pani Iruska. Byłem ministrantem u księży marianów, na Szwedzkiej był kościół. Z tamtego okresu pamiętam księdza Bonieckiego jako kleryka z blond czupryną. To już późniejsze lata, przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Skończyłem szkołę podstawową, liceum Władysława IV.
- Czy pan ma takie wrażenie, że wartości przedwojenne w szkole były przekazywane, czy to już była szkoła bardziej komunizująca?
Życie się toczyło jakby kilkubiegunowo. Szkoła podstawowa to byli przedwojenni nauczyciele. Była pewna sztampa, byłem przodownikiem nauki, stałem w ogromnej kolejce do Muzeum Narodowego. Ta kolejka zakręcała za Dom Partii, w Nowy Świat. A po co stałem? Po to, żeby obejrzeć dary, jakie społeczeństwo polskie składało w prezencie na siedemdziesiątą piątą rocznicę urodzin Stalina.
- Sami przodownicy nauki stali?
Nie, stali przodownicy pracy, stali wszyscy, całe społeczeństwo.
- To było wyróżnienie, żeby to zobaczyć?
To był nakaz, jestem w delegacji szkolnej. To nie było, czy ja chcę, czy nie chcę. Stałem. Zresztą przypomniało mi się to, bo już jako student polonistyki stałem w podobnej kolejce do Muzeum Narodowego, żeby obejrzeć arrasy, które wróciły do Polski, więc to się tak na siebie nakłada. Ale jednocześnie w tej szkole miałem przedwojennych nauczycieli, którzy kończyli przedwojenne seminaria, studia przed wojną. Pani Iruska była harcmistrzynią, ale była inna harcerka, która prowadziła. Tak że była organizacja harcerska, owszem. To była schizofrenia, bo to było na pokaz, to nie było nic takiego, co by do środka zapadało. Tak to w większości odbieram. Podobnie było w liceum Władysława IV, gdzie z kolei dosięgła mnie śmierć Stalina. W tym czasie, kiedy byłem uczniem, on zmarł. Ale też miałem wybitnych nauczycieli, moim matematykiem był hrabia Władysław Krasiński, człowiek, który nam imponował. Ascetyczna sylwetka, sztuczkowe spodnie, lakierki, getry, surdut, kamizelka, muszka, wyprostowany, dziennik. Lubiliśmy stawać pod ścianą (to było w ósmej klasie, to na obecne pierwsza licealna) i mówić mu: „Dzień dobry”. Każdemu z gestem się odkłaniał. To się pamięta, to jest coś. Jego powiedzenia… W poniedziałki przychodził w szynelu wojskowym. A dlaczego w szynelu wojskowym? Bo w poniedziałki szedł łowić ryby nad Wisłę, relaksował się i to był jego strój. Zachorował na Saskiej Kępie, pojechaliśmy go odwiedzić na prośbę wychowawczyni. Wchodzimy, a pan profesor w bonżurce, nuty, skrzypce, gra. Patrzymy na książki: literatura angielska, francuskojęzyczna. Tu nie trzeba nic mówić.
- Wrócę do okresu Powstania. Czy ma pan jakiś obraz, jakieś zdarzenie, które tak zapadło w pamięć, że ciągle trwa?
Na pewno bombardowanie, moment przeciągania przez dziurę między budynkami. To pamiętam doskonale. Pamiętam sceny rodzajowe, Powstańców, którzy siedzą w bramie, czyszczą broń, ale i produkują amunicję, czyszczą łuski i prowadzą rozmówki z nami, z dziećmi. To po prostu widzę, tak to było, tak to widziałem i tak zapamiętałem. Ale najbardziej dołujące było bombardowanie, to zapamiętałem. Światło, które się paliło i zgasło, ten gorący podmuch i to ludzkie zaniemówienie. Wszystko ucichło, co się działo, tylko odgłos, który z zewnątrz dochodził, łomot walących się murów, który szedł. To zostaje. Ale nie powiem, żeby to mi się śniło po nocach, nie, ale to we mnie zostało.
Warszawa, 4 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek