Andrzej Kazimierz Olszewski cywil
Nazywam się Andrzej Kazimierz Olszewski. Urodziłem się w Warszawie w 1931 roku, jestem emerytowanym (choć w służbie czynnej) profesorem historii sztuki Uniwersytetu Stefana Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie.
- Kiedy zaczęła się wojna, miał pan osiem lat. Czy pamięta pan okres przedwojenny?
Bardzo dobrze pamiętam. Już skończyłem pierwszą klasę szkoły podstawowej przed wojną. Mieszkaliśmy w Alejach Ujazdowskich, czyli w samym centrum Warszawy, którą pamiętam z dzieciństwa jako niesłychanie żywe miasto. Wieczorem w Alejach Ujazdowskich, szczególnie latem czy wiosną, tłumy ludzi chodzących, kawiarnie, deptak, spotkania i tak dalej. Dzisiaj jest to raczej wszystko martwe. Niemniej jednak rodzice moi, w ogóle ludzie, nie mieli wątpliwości, że dojdzie do wojny, bo takie były wówczas wydarzenia. Kiedy wybuchła kampania wrześniowa, mnie w Warszawie nie było, ponieważ wróciłem z rodzicami z Zakopanego i było jeszcze tydzień do rozpoczęcia szkoły, więc rodzice zawieźli mnie do mojej babki, do Grójca, gdzie był piękny dom z ogrodem, różne tam były dzieci, rówieśnicy i tam przeżyłem inwazję niemiecką.
- Kim byli pana rodzice, czym zajmowali się przed wojną?
Ojciec mój był nieskończonym architektem, zajmował się fotografią, to był jego główny zawód. Był też dobrym skrzypkiem, oczywiście amatorem. Moja mama była z zawodu urzędniczką bankową, ale później nie pracowała już w banku, tylko pomagała ojcu w laboratorium fotograficznym, bo ono było w mieszkaniu naszym prywatnym, mimo że ojciec wykładał w szkole zawodowej, na miejskich kursach fototechnicznych na Nowym Świecie.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Zapamiętałem wybuch wojny z komunikatów radiowych, których moje ciotki słuchały w Grójcu: „Uwaga, uwaga, przeszedł”. Wiadomo było, że ta armia ruszyła. Grójec był w zasadzie głównie żydowskim miasteczkiem, jak większość miasteczek polskich, nie było tam żadnych wojskowych organizacji czy jakichś składów broni. Piątego września 1939 roku na te małe miasteczko naleciała cała flotylla niemieckich samolotów bombowych, zaczęli bombardować wszystko, te biedne domki, ulica, przy której myśmy mieszkali, ulica, starostwo, w połowie stanęła w płomieniach. Pamiętam na zapleczu ogrodu domu mojej babci stał duży młyn parowy, widocznie wyglądał na jedyny duży budynek w tym mieście, tam padły bomby zapalające-burzące. Wraz z ciotkami uciekliśmy do rowów, które wojsko kazało kopać już przed wybuchem wojny. Rowy w zygzak oczywiście, żeby w razie czego był mniejszy promień działania wybuchu, ale temperatura tego płonącego młyna była zupełnie nie do wytrzymania, więc żeśmy uciekli do sąsiadki (profesor gimnazjum germanistyki), pani Wandy Kozłowskiej, i tam z babcią, z ciotkami nakryci kocami wojskowymi leżeliśmy przez cały dzień. Okazało się, że Niemcy napierają, ale ludzie byli troszkę naiwni wtedy, ludzie mówili, że niemożliwe, żeby Niemcy doszli dalej niż do Wisły. Wiem, że to jest śmieszne dzisiaj, żeby uciekać za Wisłę. W nocy załadowano nas na takie furmanki chłopskie, ucieczka do Góry Kalwarii, bo tam było przejście przez Wisłę przecież. Coś okropnego, w dzień Niemcy strzelali, konie stały gdzieś pod gałęziami, bo nie można było wyjechać na drogę. Konie w nocy poniosły, przeraziły się, ten wóz się wywrócił, moja babka miała przeszło siedemdziesiąt lat, upadła na bruk, krwotok i tak dalej. Jak żeśmy dojechali do tej Góry Kalwarii, to tam był zator na miesiąc. Najpierw wojsko, potem policja, a Niemcy latali i walili po prostu, więc z ciotką uciekliśmy w wikliny, które rosły nad brzegiem Wisły. Tam
notabene zgubiłem maskę gazową, bo wtedy każde dziecko miało, były ćwiczenia z masek gazowych, bo przede wszystkim obawiano się wojny gazowej, sądząc po doświadczeniach z 1914 roku. Zdecydowaliśmy, że nie ma siły, trzeba wrócić. Wróciliśmy do domu, gdzie były powybijane szyby, ale pies, Zbój, owczarek leżał, warował, w ogóle nikogo nie wpuścił. Miasto już było zajęte przez brygadę pancerną niemiecką. Trzeba było jakoś organizować sobie to życie. Nie wiedziałem, co się dzieje z moimi rodzicami, widać było łuny znad Warszawy. Rodzice nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Tymczasem w Alejach Ujazdowskich rodzice moi byli w oficynie, która była zburzona, ale została odbudowana w czasie wojny i stoi po dzień dzisiejszy, to jest inny adres dzisiaj, to był wówczas adres Ujazdowskie 22 mieszkania 17. Byli tam kuzyni nasi Jerzynowie, Brudzikowscy, którzy znaleźli się w Warszawie, był słynny aktor Osterwa z żoną, który mieszkał w tym domu. Tam ojciec został wezwany, żeby pomógł ratować fabrykę naszych kuzynów na Mariensztacie – Jerzynowie (teraz były uroczystości Zbyszka Jerzyny, poety, mojego kuzyna), bo tam maszyny płoną: „Ratuj!”. Jak wrócił, zobaczył puste niebo, nie ma oficyny, dozorca krzyknął: „Pańscy żyją?”. Bomba przycięła, pięćsetkilówka, to była najcięższa bomba, jaką miało Luftwaffe, do piwnic i wszystkich rzuciło w głąb mieszkania, potłukli się, ale ocaleli. Natomiast obok parę metrów byli ludzie w piwnicy zasypani i nie można było ich odsypać. Ojciec mój rozmawiał z nimi przez ścianę, obiecując im, że idzie pomoc. Nie mogła nadejść ta pomoc i potem, jak PCK w październiku po zakończeniu działań wojennych zrobiło ekshumację, to ci ludzie w piwnicy siedzieli zastygli, udusili się po prostu. To był zresztą lęk, najgorszy lęk wojny, to jest piwnica i nalot. Po dzień dzisiejszy, jak schodzę do piwnic i poczuję zapach piwniczny, przepraszam, pierwsze skojarzenie: nalot i Powstanie, węchowe skojarzenie. Tak to wyglądało.
Potem uruchomiono kolejkę, ojciec przyjechał, zabrał mnie do domu, mama szczęśliwa, że żyję w ogóle, ale nie było jak mieszkać na tych Alejach Ujazdowskich. Ciemnia ojca została zniszczona, resztki bezcennych negatywów dzisiaj, szklane jeszcze wynoszone kubłami, zbite, więc przygarnęła nas rodzina na Mariensztacie, ich dom ocalał. Ale potem wuj Siudecki właśnie, który był mężem opatrznościowym… Bo mój ojciec raczej bankrutował na fotografii, miał skromną pensję nauczyciela szkoły zawodowej. Czasami tam zarabiał, był nadwornym fotografem wybitnych pism jak „Architektura i Budownictwo”, „Arkady” czy inne. Wuj Siudecki był jednym z najbogatszych w Warszawie, bardzo kochał moją mamę, byli sierotami: „Słuchajcie, remontuję kamienicę na Polnej po tych dziurach z 1939 roku, to będzie jedno mieszkanie dla was”. Mieszkanie wygospodarowane, jak to się mówi, z jednego. Na pierwszym piętrze to była rezydencja do 1939 roku słynnego ongiś jasnowidza, inżyniera Stefana Ossowieckiego, więc salony, kuchnia to była olbrzym. Wuj Siudecki podzielił to na trzy mieszkania po trzy pokoje, korytarz czternaście metrów. Z dawnego pokoju lokaja Ossowieckiego zrobiono kuchnię i żeśmy do Powstania mieszkali na tej Polnej. Rodzice organizowali na początku tajne koncerty, cała elita pianistyki polskiej się przewinęła przez to mieszkanie, jest relacja drukowana, w zeszłym roku była zresztą wystawa fotograficzna robiona w Bibliotece Narodowej.
- Proszę opowiedzieć o tych koncertach.
Więc ja sam byłem od dziecka kształcony muzycznie, zresztą miałem być muzykiem. Te koncerty ojciec już zorganizował pierwszy w grudniu 1939 roku, czyli świeżo po kapitulacji. Pamiętam wówczas zapowiadający się bardzo młody pianista Jan Ekier, dzisiaj setki dobiega już, grał Chopina, przyszli lokatorzy, niesłychane wrażenie. Tu muszę powiedzieć, że okupacja i Powstanie w sensie tego, co my nazywamy uczucia na przykład patriotyczne czy inne, to się nie doznawało tego potem. To było rzeczywiście coś między ekstazą po prostu, nie wstydzę się tego słowa wcale. Później wujek nas przeniósł do dalszej części mieszkania, jak podzielił, a tam były dwa wejścia do tych mieszkań, tak się mówiło: klatka od kuchni, klatka od frontu. Ojciec ryzykował zapraszać do siedemdziesięciu osób, które wypuszczał małymi grupkami dwoma wyjściami. Jakby taki tłum ludzi wyszedł, to by kapusie od razu się zorientowali, że coś się dzieje. Więc Jan Ekier, Irena Dubiska, Stanisław Staniewicz, Jerzy Lefeld, Wiłkomirska, to wszystko były tajne koncerty jako tajna placówka muzyczna. Niejedna zresztą, pamiętam taką placówkę muzyczną państwa Wiśniewskich na ulicy Beethovena, ktoś tam na jakąś tacę rzucił, ci artyści z tego żyli. To były emocje dojrzewania duchowego, że się wyrażę, nawet nie intelektualnego. Nie tylko zresztą, bo pamiętam na przykład wieczór autorski znakomitego aktora Mariusza Maszyńskiego, którego w czasie Powstania na Filtrowej „ukraińcy” dosłownie zarżnęli, on recytował „Pana Tadeusza”, recytował prozę Zygmunta Nowakowskiego. Po dzień dzisiejszy słyszę te recytacje. To [właśnie] wtedy odbierało się poezję i muzykę. Dzisiaj człowiek jest daleki od muzyki, od poezji, znaczy lecą jakieś dźwięki tutaj, ale to nie jest żaden odbiór muzyki, tak to wyglądało.
Jest konspiracja i rodzice moi zaczęli pomagać Żydom. Złożyłem relację, była taka Irena Hellman, która jeszcze w 1939 roku zrobiła wywiad z taki Bryanem, który robił te zdjęcia, był wywiad z nią, potem jeszcze inni. Pewnego dnia przyszedł do nas profesor Kazimierz Wiłkomirski, dobrze znał moich rodziców, w mojej obecności to było, dobrze pamiętam, mówi, że z getta został wyciągnięty znakomity fotograf, portrecista Benedykt Jerzy Dorys i ratujcie człowieka. Trzeba było mieć jakieś alibi, Dorys, jego nazwisko rodowe było Benedykt Rottenberg… Dorys to był pseudonim fotografa i później tym pseudonimem on się już podpisywał po wojnie, Benedykt Dorys, a tutaj miał wyrobione fałszywe dokumenty na nazwisko Jerzy Roszczyk. Dla nas do końca życia już był panem Jerzym, bo potem myśmy utrzymywali stosunki przez wiele lat. Potem jego żona, która wróciła z Rosji, przeurocza pani Halina, ale tylko z moją żoną i ze mną on już po jej śmierci utrzymywał kontakty i zawsze się mówiło, panie Jerzy. Ale przy ukrywającym się Żydzie mowy nie ma sprowadzania koncertów, tylko były popisy. Czego były popisy? Mianowicie jeden pokój zajął profesor muzyki, wybitny pedagog profesor Arkadiusz Bukin, który był Rosjaninem i tam on przyjmował uczniów, i mnie uczył. Cztery instrumenty były w domu, dwa fortepiany koncertowe, dwa pianina, no więc jakieś lokalne popisy uczniów Bukina (potem pokażę zdjęcia). To było bardzo znane, dosyć. W każdym bądź razie Dorys się sprowadził do nas ze swoją służącą Marynią i jamniczką Bimbusią. Był to najsłodszy pies, jakiegokolwiek w życiu znałem. Lubiła bardzo pijać kawę zbożową, trzeba było jej zostawić zawsze troszkę. I tak siedzimy.
Skąd to praca, ojciec krył drugiego Żyda, pana Rosslera, który miał zakład fotograficzny przy ulicy Mokotowskiej 73, musiał się ukrywać. Przekazał ojcu ten zakład, taki zwyczajny – zdjęcie komunijne, fotograficzne, normalny zakład od ulicy, taki fotograficzny, a na zapleczu fabryka kenkart, tajnych dokumentów. Ojciec dał głoszenie do „Kuriera Warszawskiego”, że potrzebny retuszer, że to niby on się zgłosił, pan Roszczyk. Rzeczywiście przynosiło się zdjęcia z zakładu i pan Dorys, pan Jerzy retuszował te zdjęcia. Wtedy robiło się to ręcznie, dzisiaj wszystko robią automaty. Rossler zresztą wojnę przetrwał i po wojnie pod nazwiskiem Moczulski był nadwornym fotografem w Instytucie Dermatologii Akademii Medycznej, zdjęcia chorób skórnych do podręczników tam robił, powiedzmy sobie.
Ale jest wojna, chodzę do szkoły pani Zofii Szadebergowej, którą najpierw Niemcy wyrzucili z Hożej, potem przywrócili, potem częściowo była w Alejach Ujazdowskich, ten dom zresztą istnieje po dzień dzisiejszy. Naloty sowieckie, trzeba się było chować w piwnicach, to były bardzo ciężkie naloty, ale trafne, muszę powiedzieć. Oni zapalali takie lampiony w nocy na spadochronach, widno się robiło jak teraz i trafiali w dzielnicę niemiecką, w ulicę Rakowiecką i gdzieś. Po tych nalotach Niemcy zaczęli rozparcelowywać swoich urzędników po mieszkaniach, gdzie mieszkało dużo Polaków. I pewnego dnia dzwonek, wchodzi niemiecki oficer z nakazem, że on tu będzie mieszkać. Sobie wyobrażacie, ukrywający się Żyd, który
notabene z Bukinem w jednym pokoju mieszkał, bo już było trzy pokoje, nas było troje, oni, Marynia jeszcze. Ale Bukin świetnie mówił po niemiecku i pewnie go zagadał, że tu duża rodzina, że ciasno, że niewygodnie, poszedł sobie. Ale za parę dni przychodzi facet z nakazem, tu zajmuje pokój z nakazu władz niemieckich. Okazało się, że był to Belg, nie Niemiec, który był zawodowym krupierem w kasynie. Niemcy prowadzili kasyno, gdzie ojciec robił zresztą zdjęcie i rozkłady sal były przekazywane potem dla Armii Krajowej. Miał nazwisko bohatera opery „Madame Butterfly”, Pingerton się nazywał. Przemiły człowiek. Żeśmy zraz z nim doszli do porozumienia i pamiętam, nawet pani redaktor z radia chce nagrywać na Boże Narodzenie Wigilię 1943 roku (ostatnia Wigilia przed opuszczeniem Warszawy, bo zaraz Powstanie), moi rodzice i ja jako Polacy, Rosjanin Bukin, Belg Pingerton, Żyd Dorys, wszyscy przy jednej Wigilii i życzenia, i toasty za Polskę, Rosję, Belgię. Niezapomniana historia, słyszała to pani z radia, powiedziała, że musi to nagrać. I tak myśmy do Powstania na tej Polnej siedzieli. Ojciec wydawał tajne teki Nowakowskiego, był kolekcjonerem rysunków Nowakowskiego, wynalazł technikę reprodukcji, w tajnych drukarniach wydał dwie teki, „Droga do Polski” Stanisława Nowakowskiego, jeszcze inne, nie zachowały się niestety.
Też jeśli można [wspomnieć], to jeszcze jedna zabawna historia, mianowicie moja mama w tym zakładzie fotograficznym siedziała i przyjmowała klientów. W pewnym momencie dostaje cynk od Polski Podziemnej, że wywiad w hotelu „Europejskim” czy w „Bristolu”, nie pamiętam, spił wyższego oficera niemieckiego i wyciągnęli mu z teczki dokumenty. To były, zdaje się, plany terenów V1 i V2, bo one były w Rzeszowskim. W ciągu godziny, póki on nie wytrzeźwieje, muszą zbić te plany. Oczywiście całe zaplecze, mama siedzi, dzwonek, wchodzi trzech Niemców. Mama od razu miała dzwonek, to wszystko schowali już, [a ci Niemcy] to były takie ciury frontowe, chcieli sobie zdjęcie pamiątkowe zrobić z Warszawy – „Ależ proszę bardzo”, takie historie.
W domu były też zebrania sztabu, był bardzo zaangażowany w wyższych sferach Armii Krajowej brat ojca, Juliusz Tadeusz Olszewski pseudonim „Wojtek Nurski”, jego pasierb Zbigniew Filipowicz pseudonim „Zych”. Polegli w Powstaniu, są zresztą na waszych listach, tam na tym murze. Tak że myśmy spędzali wakacje ([głównie] dzieci, rodzice [nie]) albo [wyjeżdżając] do babci do Grójca, bo tam kolejka ciągle chodziła, zresztą błogosławiona była, bo szmuglerzy przywozili wszystko, cebulę i słoninę, albo w Józefowie na linii Otwockiej, gdzie miał domek letni wuj Siudecki. Tam rodzina z dziećmi… Pamiętam te ostatnie wakacje w Józefowie, właśnie Zbyszek Jerzyna, jego ojciec, rodzina.
[Jest informacja, że] idzie front od wschodu, żeby [wracać] do Warszawy. Ostatnim pociągiem, dosłownie ostatnim, zapchanym do niemożliwości, w przedziałach
Nur für Deutsche zresztą siedzieliśmy, przyjechaliśmy do Warszawy. Sowieci walili ten ostatni tydzień przed Powstaniem codziennie, codziennie naloty, artyleria waliła z Pragi, bombardowania lotnicze, trafiali zresztą w wojsko, kolumna transportowa aleją Niepodległości. Dostali.
Tak żeśmy dotrwali do Powstania. Rodzice moi wiedzieli o Powstaniu, dlatego że mama miała przydział ze swoją przyjaciółką, wybitną działaczką społeczną panią Stefanią Gepnerową, do prowadzenia kuchni, która była u Lardellego właśnie. Powstanie było przeznaczone na trzy dni, a padło nie przez głupotę dowódców, tylko padło przecież przez zdradę sojuszników. Na trzy dni było Powstanie przeznaczone w Paryżu, po trzech dniach wyszły armie amerykańskie generała Leclerca, w Pradze czeskiej na trzy dni, wówczas front sowiecki został zmieniony nawet… A Warszawa padła po prostu ofiarą zdrady. O godzinie siedemnastej wybucha to Powstanie, nie można było zająć terenów po granicę ulicy Polnej. Pole Mokotowskie było w rękach Niemców aż do Mokotowa, tam Różana, te ulice. A tutaj Niemcy od razu rozsiedli się w ogródkach działkowych, pomidory świeże, siedzieli sobie tak i mieli kilku snajperów, terroryzowało całą ulicę. Ale twardo siedzimy oczywiście w piwnicach, wszyscy lokatorzy niesłychanie solidarni, solidarność społeczna i narodowa, to były te czasy, naprawdę, nie było różnicy, że ktoś jest z suteryny czy ktoś jest bardzo bogaty. Na Polnej mieszkały niesłychane osoby, tam aktorka, pani Barbara Kościeszanka, mieszkała, mieszkała niejaka pani Juriewiczowa, która miała takie kolekcje dotyczące Napoleona, że jak urządzono we Francji wystawy, to od niej wypożyczano eksponaty. To były bardzo zamożne sfery, to była kamienica dla zamożnych sfer burżuazyjnych. W suterynach mieszkali ludzie, państwo Bacowie, ta pani, co dziecko urodziła, Jury Biliński z matką, jego ojciec był na Zachodzie.
W pierwsze dni Powstania jest emocja zupełnie… Proszę sobie wyobrazić ten nastrój, te sztandary polskie, te pieśni – coś strasznego. Ale czekamy – „czerwona zarazo”, wybaw nas od czarnej śmierci. Cisza. Ciotka Felicja, szwagierka Siudeckiego, mówi: „Idę spać, jak wejdą Sowieci, obudźcie mnie”. Wszyscy wierzyli, że ta pomoc nadejdzie, bo punktualnie o godzinie siedemnastej 1 sierpnia cisza się zrobiła po drugiej stronie Wisły, jakby nie było armaty żadnej ani samolotu. Ruszył szturm z naszej Polnej na ulicę Marszałkowską, tam przebita Armia Ludowa, tam był szpital, który sąsiadował z wypalonym już wówczas gmachem Ministerstwa Spraw Wojskowych, które było równolegle do ulicy Nowowiejskiej. [Poszło] czterdziestu ośmiu chłopaków, to dwóch wróciło, rzeź kompletna. Moja mama i ta Gepnerowa… Gulasz miał być pierwszego dnia na kolację, rannych im tam znoszono, trzeba było ratować tych ludzi, nie było szans w ogóle, rozkaz wycofać się. Od Lardellego do naszej kamienicy było jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Całą noc pełzały, bo Niemcy reflektor mieli na polu i sobie wyszukiwali, jak ktoś się pokazał, to strzelali i zabijali. Pamiętam, jakiś mężczyzna dramatycznie krzyczał: „Dajcie mi »piątkę«, ja go załatwię!”. Gdzie załatwię, co to za uzbrojenie było w ogóle? A siedział znakomity snajper, jeden czy drugi i całą ulicę, kamienicę trzymał w szachu.
Ale siedzimy tam, jakoś żyjemy, w kuchni jesteśmy. Kto tam był w tym mieszkaniu, jak wybuchło Powstanie? Oczywiście moi rodzice i ja, Dorys i Marynia, Jan Ekier i jego żona aktorka Danuta Szaflarska (ona może wszystko to doskonale pamiętała, kiedyś żeśmy się spotkali i wspominaliśmy), matka Szaflarskiej, już mocno starsza pani wówczas i ich półtoraroczna córeczka mała. I wszyscy siedzimy od podwórka, od korytarza i od kuchni, bo od pokoju można oberwać. Zawsze żeśmy schodzili do piwnicy, tam były skrzynki z piachem, rzeczywiście jest to dobra ochrona.
Nalotów i w ogóle od obstrzałów. Pewnego dnia siedzimy i przerażona jakaś kobieta, ale z obłędem w oczach, mówi, że mordują ludzi na Filtrowej i Rakowieckiej, bo tam byli ci Kamińskiego tej RONA, te okropne… i że idą tutaj w stronę Polnej, wchodzą po prostu na ulicę. Ojciec mój, który był niesłychanie przytomny i właściwie dowodził kamienicą, powiedział: „Uciekamy z piwnicy do mieszkania, bo jak rzucą granat przez [okienko], to możemy umierać dwa dni na przykład, męczyć się, a tam to może szybciej”. Uciekliśmy do nas na pierwsze piętro, tam słychać jakąś panikę, krzyki, Niemcy wchodzą. Proszę sobie wyobrazić, rzecz jest niesłychana zupełnie, jak z filmu surrealistycznego, słychać normalny dzwonek do mieszkania, a pierwszy tydzień w ogóle telefony działały w mieście jak gdyby nigdy nic, dzwonek do mieszkania. Mama idzie otworzyć, wchodzi taki młody jakiś z Hitlerjugend czy esesman, matka mówiła, że się trząsł ze strachu, bo oni czternastolatków brali pod koniec wojny, i nas wszystkich do kuchni. Myśmy się skupili w rogu kuchni, przekonani, że padnie seria i wszyscy będziemy skończeni. Jakiś krzyk z podwórza:
Halt! czy coś takiego. Jakiś Niemiec był opatrzony przez polski punkt opatrunkowy i tam się wstawił czy coś i oni się wycofali.
Przyszedł najgorszy dzień Powstania, najcięższy, straszny zupełnie, 5 sierpnia. To wtedy były te rzezie na Woli, Wola już się paliła i niebo było koloru cegły brunatnej, a była piękna, słoneczna pogoda. W nocy z 4 na 5 sierpnia ktoś niezbyt rozsądny powiedział, żeby stawiać barykadę na rogu Polnej i Mokotowskiej, o tutaj, na tym rogu [widocznym na prezentowanym zdjęciu], barykadę otwartą na trzy strony, w ogóle jakiś, nie wiem. Ktoś drugi przytomny, powiedział: „Dajcie spokój, co to za barykada, budujcie barykadę tutaj, w bramie między Polną 32 a Polną 34”, bo były połączenia piwnicami, całe szczęście, komunikacja podziemna przecież. Tak mniej więcej około godziny dwunastej znowuż byliśmy w piwnicy, słychać warkot czołgu, jedzie od strony Lardellego, od strony placu Unii Lubelskiej i potworny wybuch. No, nastawił dobrze na tę barykadę, chociaż to było kilkadziesiąt metrów, straszny wybuch. Siedzimy w tej piwnicy, wybucha panika, ojciec mówi: „Spokój”. [Nie wiadomo,] czy trzeba będzie uciekać. Drugi wybuch od strony ubezpieczalni, Polna 34. Idzie korytarzem młody chłopak, ma kompletnie wyprute wnętrzności, krzyczy: „Umieram!”. Jakaś sanitariuszka do niego tam [podbiega]: „Bronek − czy coś − ratujcie go!”. Nie sposób. Nasz dozorca, pan Sierzputowski, wspaniały weteran wojny rosyjsko-japońskiej (był do Piłsudskiego bardzo podobny), mówi: „Kochani moi, tutaj na Polu Mokotowskim stoi ciężki karabin maszynowy i nie przejdziecie przez główny korytarz bramy, wykluczone. Musicie przejść piwnicą i uciec przez Polną 34 na Mokotowską 3, na podwórze!”. Tam jest rozebrany dom, on stał jeszcze wiele lat po wojnie. Każdy z nas miał przydział swoich paczek, trochę żywności, coś cennego, ojciec jakieś poezje do kieszeni, miałem skrzypce ojca, bo to były jego ukochane. Już wszyscy wyszli, w ostatniej piwnicy myśmy mieli swoje sienniki, wpadłem po ten ostatni bagaż. W tym momencie huk tak straszny, to nie jest huk, to jest dźwięk o wysokiej wibracji. Ten czołg jeszcze raz strzelił, zobaczyłem kurz i niebo, uratowała mnie skrzynia z piachem, która stała przy oknie piwnicznym. Rozleciała się, ale ja ocalałem, ale po prostu dźwięk wibracji w uszach, kurz, coś okropnego. Ucieczka, dobiegliśmy, ranni tam leżeli, krew, ślizgawica. Pamiętam pracownika gazowni, oni nosili zielone mundury, on tam leżał biedny, potem taki pan, który miał zakład wulkanizacyjny tam gdzieś na Polnej, on też tam leżał. Trzeba przebiec przez tę nieszczęsną bramę, która jest w profilu rażenia pocisku, bo ona jest na osi barykady. Ojciec mówi tak: „Jak on wystrzeli, to musi załadować przecież i jedyna szansa, że przez dwie sekundy przeskoczycie”. Wybuch kolejny i my skokiem przez tę bramę na podwórko już za ścianę, to już jest coś. Tam chłopcy przylecieli z butelkami z benzyną, zresztą nie udało im się tego czołgu spalić. I dostaliśmy się na Jaworzyńską.
Ulica Jaworzyńska – [jak] sanatorium. Na ulicy Jaworzyńskiej nie wypadła ani jedna szyba przez całe Powstanie, bo Niemcy sobie z góry upatrzyli, że tam będą. Rzeczywiście, jak nas wyrzucali z Warszawy, mama chyba jakieś jedzenie gotowała, to chyba oni zjedli, bo nas wyrzucili z tych mieszkań na Jaworzyńską do obozu, o czym później. Na Jaworzyńskiej przyjęli nas państwo Żywiccy, on był adwokatem, ona była artystką plastyczką. Bardzo wiele lat działali po wojnie, ona robiła piękne abażury, to jest abażur, co tam stoi, pani Żywickiej. [Tam] herbatka, [wśród osób między innymi] profesor Rybicki dyrektor gimnazjum Batorego. Na Jaworzyńskiej myśmy dostali jedno mieszkanie, potem drugie mieszkanie, domy bardzo nowoczesne, to była jedna z najbardziej nowoczesnych ulic lat trzydziestych, po Niemcach, którzy już stamtąd uciekli. Tam jeszcze wisiał taki słynny obraz niemiecki, jak oni szturmują z pontonu i Dorys mówi: „O, Jędrek − bo tak tam mnie nazywano – jak Niemcy tak szturmowali, to już te czasy minęły, kiedy oni byli jeszcze aa…”. Było wygodne mieszkanie, tam trzeba było zorganizować życie, prowiant. Całe szczęście rodzice moi zachowali [przez] całą wojnę pięciokilową, wojskową puszkę szynki. Tłuszcz to można trzymać, było dużo cukru i zawsze [dawano] trochę alkoholu, [którego] było dużo. Nawet takim dzieciom podrośniętym jak ja lekarz powiedział, żeby dać mu kieliszek ze względu dezynfekcji i tak dalej.
Na tej Jaworzyńskiej myśmy siedzieli do końca Powstania, ale z różnymi innymi przygodami. Mianowicie chodziło się na Polną, po pierwsze w oleandrach, które stały w pokoju (trzeba było je podlewać), i granaty były w tych donicach tam zakopane. Ale każdy szmer, bo to już gruz, szyby były wybite, powodował natychmiast strzały z Pola Mokotowskiego. Tych Niemców się widziało, po prostu twarze ich było widać, komfortowe warunki mieli, tam ludzie nocą po pomidory się czasami wydostawali, ale to nic, nie zawsze, niektórzy przecież przypłacili to życiem.
Wśród ukrywających się u nas okresowo Żydów była niejaka Rena Krajewska. Ta Rena Krajewska była uczennicą mojego ojca ze szkoły fotograficznej, którą wyciągnął z
Umschlagplatzu niejaki Koenig. Koenig to był
Reichsdeutsch, który mieszka w Polsce, żyrardowski, tu jakieś interesy prowadził, ale zdaje się, że Polakom nie szkodził. Więc siłą rzeczy on tą Krajewską ulokował tutaj na razie, a potem wywiózł ją do Leśnej Podkowy,
notabene ona wojnę przetrwała i wyjechała do Ameryki, nawet się nie odezwała jedną pocztówką, nic. Jak wybuchło Powstanie, ten Koenig oczywiście o tym nie wiedział, to nie mógł do tej Podkowy wrócić, no to przyszedł do nas. Ktoś, obłąkaniec jakiś doniósł z tych hura patriotów, że Niemiec Koenig z okna mieszkania państwa Olszewskich strzelał do Powstańców. To tak, jakby mi powiedziano, że ja od jutra obejmuję ręczne sterowanie statkiem kosmicznym, no brednie jakieś zupełne. Natychmiast żandarmeria ojca aresztuje i osadzili go w areszcie na ulicy Śniadeckich, tam był taki pałacyk, jak Polna 36. W piwnicy siedzieli więźniowie, a na zapleczu „gołębiarze”, folksdojcze, byli tacy, różne podejrzane jakieś typy, ale miał być oficjalny proces. Tam strasznie ostry był taki prokurator, Semadeni się nazywał, on zginął w połowie Powstania. Chodziły plotki, że dostał z tyłu, to była taka plotka, niewykluczone. Ale pani Gepnerowa, której mąż był bardzo znanym adwokatem, miała znajomości, poruszyła tych wszystkich sędziów: „Co wy się czepiacie tego Olszewskiego? Najlepszy Polak, najlepszy człowiek!”. Ich używano do najgorszych robót, gdzie ojca mojego prowadzała ta żandarmeria powstańcza, z pejczami takimi chodzili. Była taka dziewucha, Marlena się nazywała, a sadystka potworna, ojciec mówił, że biła. Druga strona medalu. Umocnienia wokół Śniadeckich, ten dom stoi po dzień dzisiejszy, ojciec podaje worek z piaskiem jednemu i ten dostaje kulę w łeb i trup. Podaje worek z piaskiem drugiemu, ten dostaje kulę w łeb i trup na miejscu od razu. Ojciec jakoś przetrwał, wyglądał jak zmora.
Och, to było ze dwa tygodnie chyba czy ileś. I tam tego Koeniga wsadzili. Może gdyby ojciec poświadczył, bośmy szukali, szukaliśmy brata ojca: „No poświadcz, kto to jest Czesław Olszewski”. Ale ten Koenig był dosłownie obwieszony złotem, robił jakieś interesy, więc zbyt wielka pokusa i tam prawdopodobnie spoczął. Pamiętam, poszliśmy już tam potem, pan kapral dobrze był zawiany, mówi: „Panie, dzisiaj w nocy to ja pięćdziesięciu rąbnąłem”. No niestety tak. Z powrotem [wróciliśmy] tą Polną, Jaworzyńską tam siedzimy.
- Tata wrócił po dwóch tygodniach.
Tak, już zaraz przejął dowództwo nad całym domem, bo budził straszne zaufanie, człowiek spokojny był, matka zresztą też była niesłychanie opanowana. W 1939 roku walerianę żołnierzom na barykadę nosiła, bo się trzęśli chłopcy, tak to wyglądało.
I tak znowuż mówiłem o tych wędrówkach na Polną, żeby coś uratować. Siudeccy byli ludźmi bardzo zamożnymi, ich nie było w czasie Powstania w Warszawie. Mój brat stryjeczny cioteczny Janek, potem znany fotografik zresztą, był gdzieś na Woli w Powstaniu, gdzieś tam się wydostał, żeby mu uratować trochę rzeczy. Natomiast na ósmym chyba piętrze mieszkała dentystka, pani Laskowska, z mężem sparaliżowanym, jego znoszono…
Notabene też sparaliżowany był, mieszkali na czwartym piętrze państwo Schweitzerowie, producenci musztardy, Schweitzera musztarda. Tomasz Schweitzer, starzy syn Andrzeja, z którym do szkoły chodziłem, Heinego Medina się nabawił w czasie wojny, był sparaliżowany, więc go brat znosił na plecach do piwnicy, bo nie chodził w ogóle. Ta pani Laskowska mówi: „Panie Czesławie, panie kochany, jedyne moje źródło zarobku, może ocaleję, to ten fotel dentystyczny”. Z zięciem dozorcy zarzucili liny, pełzając cichutko, żeby nikt nie słyszał i potem powoli z klatki schodowej parę godzin ciężki fotel dentystyczny ściągali i uratowali. Natomiast Niemcy mieli znakomitą zabawę, mianowicie oni tak pod zmierzch na przykład, lubili granatnikami strzelać w tę Polną, Polną trzeba było ratować, osiem razy się paliła ta Polna. Ludzie się rzucili do ratowania, ojciec mój pamiętam, pocięta ręka, bo szybę wybijał, żeby przejść z pokoju, żeby ogień gasić i celowali sobie, jak w teatrze po prostu, każdego widzieli, mogli się uczyć strzelać. Niemcy się uwzięli na tą chałupę. Na wysokości Pola Mokotowskiego stało dziewięć czołgów jako stała artyleria i zaczęli od górnych pięter wstrzeliwać się w tą masywną Polną. Jedno piętro, drugie i w końcu masa ciężaru nie wytrzymała i ten dom rozpruł się w dwóch takich częściach, bo już ciężar cegły, betonu runął do piwnicy. Wówczas nasze dwa pokoje kompletnie poszły do piwnicy, myśmy zamieszkali tam w 1946 roku, tu się gości przyjmowało, jakby tutaj na pół pokoju, bo tutaj by goście spadli na ulicę, oberwane wszystko było, ale twardo. No wiadomo, że już jest sprawa.
À propos tych uniesień – takim uniesieniem były zrzuty amerykańskie, ludzie płakali. Jaka pomoc? To wszystko spadało, te „maciory” tak zwane, z tymi [zrzutami] na stronę niemiecką. Raz Sowieci urządzili niesłychaną kanonadę zupełnie, we wrześniu, ale to walili, no i ojciec mówi: „To już teraz wejdą”, zawracanie głowy, nic nie było. Więc kapitulacja.
Kapitulacja na tej Jaworzyńskiej, my tam siedzimy, tam dużo uciekinierów przychodziło z placu Grzybowskiego, mówili: „Popatrz, tutaj są okna”, w ogóle dziwili się, rzeczywiście uliczka, cichy zakątek. No musimy wyjść z Warszawy, nie ma innego wyjścia, [jako] jedni z ostatnich, 5 czy 6 października. Rodzice moi wszystko, co mieliśmy, oddali do szpitali polowych na Marszałkowską. Oni się ewakuowali do Milanówka, pościel, rzeczy jakieś, nawet chcieli jakieś podziękowanie. „Dajcie spokój, podziękujcie słownie, nie potrzeba”. Sami trochę żywności [zabrali], ponieważ nie wiadomo, co będzie, jakieś ubranie, jakieś skrzypce ojca. Wychodzimy w kierunku placu przed Politechniką, Nowowiejska. Tam nas przepędzają i tam żeśmy się… Dorys z Marynią poszli, później chcieli, rozstaliśmy się, zresztą on do Ursusa doszedł i tam też przetrwał wojnę z tą Marynią. Idziemy tą Nowowiejską, pamiętam, jak jest Wydział Chemii politechniki, jest mur taki
vis-à-vis kliniki, takie rozpadające się zwłoki jakiejś kobiety leżały, zupełnie tęchło, leżała dwa miesiące pewnie.
I idziemy, pędzą nas Wawelską i tam żołnierze niemieccy, Wehrmacht dawali dzieciom pomidory, takim dzieciom nawet podrośniętym jak i ja. Natomiast przed dojściem na Dworzec Zachodni, jeszcze za dnia to było, Szwajcarski Czerwony Krzyż dawał każdemu dziecku po puszcze mleka skondensowanego. Wchodzimy na Ochotę, już jest noc, jest już ciemno, echo, oczodoły domów, Ochota jest wymarła, Grójecka, Barska to wszystko było wymordowane, wypędzone, cisza zupełna. Ale ojciec mówi: „Wiecie co, może jakoś ukryć się czy coś w jakimś domu”. Nie miał ochoty [iść]. W tym momencie wybucha straszna panika. Mianowicie zaczęła nieść od strony Pruszkowa ciężka artyleria dalekonośna, strzelać na Pragę, huk okropny, ludzie myśleli.. A ludzie odruchowo do piwnic, do domów, bo to już jest odruch. Jakbym dzisiaj usłyszał, że ktoś strzela na ulicy, pierwszym odruchem bym padł na ziemię, bo to zostaje na całe życie, tak jak ten zapach piwnicy na przykład. Ktoś przytomny krzyknął: „Artyleria dalekonośna”, błyski po niebie. I w nocy pakują nas do pociągów, tłumok, ta pani Bacowa z tym niemowlęciem przy piersi, w ogóle nie wiemy co [dalej], do obozu w Pruszkowie.
Jak wyglądał obóz w Pruszkowie wiecie, jeden wielki koszmar, ludzie, tutaj [ktoś umiera, tutaj inni krzyczą: „Czy jest Mańka z Chmielnej, czy ktoś nie zna Teresy z Grzybowskiej, a z jakiej ulicy jesteście” – to i tamto. Siedzimy jeden dzień, drugi dzień, no i trzeba do transportu. Rodzice moi, mama jeszcze byłą kobietą, czterdzieści miała z groszami, ojciec już miał pięćdziesiątkę, ja już byłem dobrze podrośnięty, zostaliśmy zakwalifikowani do wywozu, do Niemiec na roboty albo do obozu. Ale moja siostra cioteczna Krystyna Siudecka była tam siostrą PCK i ona biżuterią, obrączką takiego wachmana przekupiła. I jak zaczynali ten tłum cały przepychać, to on nas odepchnął na tą grupę na kraj. Wsadzili nas do węglarek i nocą gdzieś jedziemy. Otwarte węglarki, nie można wyjść za własną potrzebą, coś okropnego, a wszędzie wokół byli tacy „kałmucy”, w okopach siedzieli, ja coś tam wyjrzałem –
Ty swołocz! I z karabinem do mnie.
Są i rzeczy humorystyczne. Pierwsza rzecz się zdarzyła, jak żeśmy wychodzili z Jaworzyńskiej, każdy brał, co miał. Otóż się ukazała na ulicy babuszka taka, która miała na plecach ścienny zegar i mówiła, może by jej ktoś czegoś użyczył. A druga scena była troszkę humorystyczna na zasadzie czarnego humoru. Mianowicie w tej węglarce, gdzie nas wieźli, taki menel pijacki siedział na krawędzi wagonu, nie wiem, że on nie zleciał i bez przerwy: „Ty, kurwa, zasranej inteligencji się Powstania zachciało, ty, kurwa, zasrana inteligencjo, Powstania ci się zachciało”. Jedziemy, jest noc, to niemowlę pani Bacowej płacze, ona musi karmić to dziecko, my tam jakieś jedzenie mamy, załatwianie się na gazetę albo do puszki, bo nie ma innego wyjścia. Jedziemy całą noc, nie wiemy gdzie, ale wiemy, że południe Polski. Potem jest dzień, ojciec mówi: „Słuchajcie, to jest Kieleckie, zaraz będzie tunel, stacja”. Jest pod Krakowem. Jak żeśmy przejeżdżali przez tunel, te węglarki odkryte, Niemcy kazali zatrzymać ten pociąg i ludzie zaczęli się dusić po prostu, bo przecież lokomotywa na węgiel, to niemowlę dusi się, coś okropnego, sadyzm zwyczajny. Ale w końcu ruszamy i przejeżdżamy przez Kraków, kolejarze: „A co, transport z Warszawy?”. – „Tak”. – „Do Oświęcimia jedziecie, to już wiemy na pewno”. Możliwe. Znowuż dwadzieścia siedem godzin w tych węglarkach. W końcu dojeżdżamy do jakiejś stacji, nie wiemy, gdzie jesteśmy, jedni mówią: „Słuchajcie, do Prus nas wywieźli…”. I tak dalej. W środku nocy pociąg staje na dworcu, pssii, już dalej nie jedzie. Ktoś miał taką ręczną latarkę, zaświecił na budynek i było napisane Tarnów, „No, słuchajcie, nie jesteśmy w Rzeszy”. Tarnów, piękne miasto na południu Polski i zostawili nas.
Rano miasto Tarnów zachowało się tak jak w Ewangelii. Każdy z czym mógł, z zupą, z kompotem, z pierzyną, z pomocą, myśmy byli przede wszystkim głodni, brudni, zawszeni zupełnie do niemożliwości. Gdybym mógł coś dla miasta Tarnów ufundować, bym ufundował, nie wiem, dom kultury, bibliotekę coś takiego. Nas takich brudnych i zawszonych… Myśmy się trzymali jeszcze z takim państwem doktorem Czudowskim, on był lekarzem internistą, z jego żoną, byliśmy razem jakoś tak. Część ludzi z Polnej, Biliński (pani nagra z nim wywiad) zostali przetransportowani do majątku Sanguszków, tam były miejsca, były obory, stodoły i tu się Niemcy jakoś… Natomiast nas, takich obdartusów zawszonych wzięła do siebie robotnicza rodzina państwa Łaszczewskich. Bardzo biedni ludzie, oni mieszkali w domku na przedmieściu, mieli pokój z kuchnią tylko. Oni nam ten pokój oddali, oni nas umyli, oni nas odżywili, oni nas ubrali, cudowni ludzie. Potem żeśmy ich odwiedzali jeszcze, państwo Łaszczewscy przy ulicy Rzemieślniczej 16, mam nadzieję, że ten dom jeszcze stoi. Kiedyś z żoną byłem, myśmy tam poszli, ten dom jeszcze stał. Ale co robić, z czego żyć?
- Głos z boku: Nie mówiłeś o Bolku, to jest bardzo ważne. Przepraszam, że przerwałam.
Właśnie, tutaj jeszcze jeden [epizod], cofnę się do Powstania. Każdy chciał coś działać, coś robić. Bohatersko zgłosiłem się do biura werbunkowego przy ulicy Śniadeckich, zostałem bardzo poważnie potraktowany, „Nic dla ciebie nie ma”, ale harcerstwo. Zapisałem się z moim rówieśnikiem Bolkiem Gepnerem (ma u was gablotkę) do harcerzy, żeby tą pocztę nosić, obojętne co, zupę dla rannych, nie wiem, działać. Druh bardzo dzielny był i oni mieli kwaterę na Hożej. Trzeba było z Jaworzyńskiej na Hożą, a on sobie żąda dwa razy dziennie zbiórek. Przebiec Śniadeckich, Koszykową, gdzie Bolek oberwał właśnie śmiertelnie, jeszcze piwnicami i na zbiórkę, „Druhu, jestem na zbiórce”. – „Jesteście, to dobrze”. Pierwsze piętro, okna odsłonięte na Aleje Jerozolimskie, gdzie grzmocą jak w kotły jakie. „No druhowie, teraz będzie nauka piosenek”. No to teraz będzie tak: „Gdzie strumyk płynie z wolna, rozsiewa zioła maj, stokrotka rosła polna, a nad nią szumiał gaj…”. Pomyliło mu się, wycieczka do Świdra sprzed wojny z pierwszą linią frontu. Nas tam było ze dwudziestu w tej sali. Wystarczył jeden granatnik i masakra. „No, ale druhu, kiedy dostanę coś konkretnego?” – „A, to jutro przyjdziecie druhu − pseudonim „Cis” miałem, Bolek „Jasnotek” − to sobie tam coś dostaniecie”. A z drugiego dnia to te węzełki, to strasznie ważne było, jak węzełek marynarski wiązać w Powstaniu Warszawskim. To bywał straszny wyobraźni jakiejś.
Czy można aluzję zrobić? Społeczeństwo polskie już przed wojną było wychowywane, że wojna to są ułani – „Hej, hej ułani, malowane dzieci…”. I ta mentalność ciążyła nad mentalnością tych chłopaków w Powstaniu Warszawskim. Pamiętam, siedzimy na Polnej w piwnicy, już jest tydzień Powstania, ojciec mówi: „Słuchajcie, jest przegrana sprawa, niemożliwe zupełnie”. Siedzimy tacy stłamszeni i idzie młody taki oficerek polski, przystojny chłopak, beret z orzełkiem i tutaj ma na rzemyku taki pistolecik, którym się w melodramatach strzelało do niewiernego kochanka. Prowadzi za sobą drużynę uzbrojoną (będę tutaj troszkę złośliwy), nie wiem, jakieś pogrzebacze czy tłuczki od kartofli, coś takiego. […] Idzie więc szaleniec taki, ojciec: „Panie poruczniku, kiedy pomoc dla nas nadejdzie?”. – „Nam pomocy nie potrzeba”. Był siódmy dzień Powstania, dwieście metrów za jezdnią Polnej to cała dywizja niemiecka uzbrojona po zęby siedziała na Polu Mokotowskim. Myśmy tam oczywiście robili, co mogli. Zabitych chowało się na Jaworzyńskiej wzdłuż muru, mogę wskazać te miejsca bardzo dokładnie.
Ale wracam do tych harcerzy. To trzeciego dnia przychodzę: „Druhu, kiedy dostanę przepustkę i zadanie jakieś?”. – „A, to jutro, jak pójdziecie do kościoła Świętego Aleksandra…” – gdzie poszli, tam bomby padły. Chociaż ten druh podobno ocalał i siostra Bolka pani Hajnoszowa, z którą jesteśmy w kontakcie, bo taka przyjaciółka, ona podobno zna jego nazwisko, mnie to nie interesowało. Ale to była ta ułańska niefrasobliwość, to też, jak chłopcy nosili ułańskie czaki, czaka, takie szabelki wszystkie – ułani. Niestety tak wychowywano społeczeństwo i stąd potem te straszne jakieś rozgoryczenia, błędy. To oczywiście aluzja, ale do tego chciałem nawiązać. Tego trzeciego czy czwartego dnia na tą zbiórkę na Hożą przychodzę dwa razy dziennie, to cztery razy tą trasę [przechodziłem], żebym wiedział, że padnę, niosąc tą pocztę. Już myśmy nie dostali tej poczty. Niech Bolek sobie leży w tej gablocie, że on pocztę nosił, chwała mu za to, a ja listu nie dostałem jednego. Przychodzę na tą Hożą i mnie informują: „Słuchaj »Cis«, Bolek nie żyje”. Dostał od razu w rękę, w serce pod łopatką kula wyszła, trup na miejscu. To były takie sprawy, których nie można ukrywać, to wiecznie wyłącznie hagiograficzne widzenie, czasami trzeba skorygować osoby, wydarzenia, daty.
W Tarnowie ojciec mój miał przyjaciela, malarza Edwarda Dudkiewicza ze znakomitej rodziny tarnowskiej. W ogóle tam to ja jako chłopiec – tam się poznało pewien typ starej inteligencji galicyjskiej, poziom tych ludzi, sposób bycia, zachowania. Dzisiaj jesteśmy w codziennej kulturze kamienia łupanego, ludzie się nie umieją odzywać, nie umieją ubierać na stosowne [okazje], straszne to jest. Ale pamiętam bardzo starszych panów jeszcze, do których mówiono: „Panie hofracie”, bo to jeszcze oni byli z tamtych czasów. Wszyscy nam pomagali, jak mogli. Ojciec skądciś zdobył aparat fotograficzny, a nam pomogli bardzo właśnie państwo Dudkiewiczowie, którzy byli bardzo zamożni, mieli bardzo ładne mieszkanie przy ulicy Tertila, które potem zamieniono na 1 Maja. Tertil to był zasłużony burmistrz miasta w tych dobrych czasach, jak mawiał profesor Tomkiewicz, za świętej pamięci nieboszczki Austrii. Mieli willę przy ulicy Wojtarowicza bardzo ładną, taką elegancką. Ta willa była zajęta przez niemiecki personel, tam było przedszkole niemieckie, ale front szedł i oni się wycofali. Dudkiewiczowie mówią: „Słuchajcie, to zamieszkajcie tam w tej wilii”. Ta komoda zwana tarnowska, która stoi, to jest mebel III Rzesza, zdaje się, pamiątka po tym. Jeszcze mam taki kubeczek ze swastyką, pamiątka po tym przedszkolu niemieckim. Ojciec skądciś zdobył aparat i chciał coś robić, to był czynny człowiek. Tarnów jest miastem o pięknych zabytkach. Tam w katedrze są wspaniałe pomniki tarnowskie, renesansowe, jedne z najlepszych w historii polskiego renesansu i ówczesny proboszcz katedry, wspaniała postać ksiądz prałat Bulanna, uzyskał zezwolenie na zabezpieczenie ich w razie działań wojennych. Otoczenie pomników ceglanym murem i wsypanie worków z piaskiem, bo to jest najlepsze zabezpieczenie. Jak wznoszono rusztowania, żeby chronić te pomniki, to ojciec wchodził na te rusztowania i z tej pozycji fotografował te pomniki. Te zdjęcia się zachowały po dzień dzisiejszy, katedra była bardzo wysoka i te pomniki można było tylko z żabiej perspektywy robić, bo nikt tam nie wszedł tak wysoko. Dzisiaj to mają specjalne wyciągi, podpisywałem kolegom Krakowa na te badania, to oni mówią: „Mamy dźwig taki, kamera cyfrowa dziś wjeżdża”, ale wtedy to była kamera z płachtą na głowie, zresztą świetne zdjęcia wychodziły wtedy na szklanych kliszach. Boże, jakie czytelne, jakie wspaniałe i tam jeszcze inne roboty były. [Był] taki zakład fotograficzny pana Pitucha, to on pozwolił mu sfotografować, wywołać te zdjęcia.
I jakoś, powiedzmy sobie, siedzimy w tym Tarnowie, jest koniec roku. Ale ciągnie, nie znałem przecież Krakowa ani nie byłem nigdy jako dziecko. Jest godzina policyjna, Niemcy sprawdzają kenkarty, ojciec mówi: „Wiesz co, wybierzmy się do Krakowa – tam byli znajomi, jest Danusia Szaflarska, już jest Ekier, jest cały czas okupacja – na tajny koncert Ekiera”. Tak jak u nas w mieszkaniu – to przeżycie. Zatrzymaliśmy się przy ulicy Starowiślnej u niejakich państwa Rzenczykowskich, tak się chyba nazywali. Oni nam raptem proponują… Powtarzam, jest listopad 1944 roku, a błyski artylerii widać jest na niebie wieczorem. „Czy państwo by się nie wybrali do filharmonii na koncert?” Oczywiście. Idziemy na koncert. Piękna sala jak na dzień dzisiejszy, elegancka publiczność, eleganckie programy, my ogłuszeni tym Powstaniem, tym wszystkim, a tutaj wielki świat. Po raz pierwszy usłyszałem uwerturę „Coriolan” Beethovena i koncert skrzypcowy Beethovena, solista nazywał się Wacław Niemczyk. To był jeden z najzdolniejszych skrzypków, który potem wyemigrował, bo tam to była pewna forma współpracy, to była filharmonia Generalnego Gubernatorstwa przecież. Witold Kałka, czyli późniejszy Witold Rowicki, był koncertmistrzem w tej filharmonii, ale orkiestra super. Ten szok, tutaj te tajne koncerty, Warszawa, a tutaj filharmonia elegancka, z programami. I tam nam się przytrafiła bardzo brzydka rzecz, co było zresztą moją winą. Jako taki chłopaczek, to lubiłem się do tramwajów czepiać z drugiej strony, w Warszawie była taka moda wśród młodych ludzi, obczepić takie tramwaje, koguty tak zwane, takie z platformami. I musieliśmy iść do Rzenczykowskich, a była godzina policyjna i na Sławkowskiej jechał tramwaj, mówię do taty: „Wiesz, to się przyczepmy z tyłu, to dojedziemy”. Rzeczywiście jedziemy, tylko tam była taka odległość między torami. Z drugiej strony jechał tramwaj w przeciwną stronę i nas zwalił, ojciec miał staw barkowy zgnieciony, ja byłem potłuczony, to była moja wina. Ale zaraz do szpitala Bonifratrów w nocy, oni gips założyli, ojciec był wyłączony jakiś czas z pracy przy tych zdjęciach, ale ludzie jednak i państwo Dudkiewiczowie, i taka wdowa po sędzim, pani Kruczkiewiczowa z siostrą panią Janiną Orzechowską, urocze, Boże, ileż oni pomagali. Po prostu jak ktoś chce robić wykłady z Ewangelii, to jemu naprawdę ten Tarnów trzeba było… Inteligencja patriotyczna to wszystko była na poziomie, lekarze, oczywiście ta warstwa, która decydowała kiedyś o kulturze, przecież demokracja to jest równanie w dół, żadna demokracja niczego nie stworzy wielkiego, wykluczone. Świat został stworzony hierarchicznie, nie demokratycznie.
Ale przychodzi to tak zwane wyzwolenie. Oczywiście rozumiem, że dzisiaj nazywania tego wyzwoleniem budzi protest, bo to była nowa okupacja. Natomiast należy używać słowa uwolnienie od potwornej okupacji niemieckiej. Niemcy zabijali wszystkich do ostatniej chwili i dlatego uważam, że pewne pomniki, które upamiętniają jednak mimo wszystko wspólną walkę, powinny być zachowane. Trzeba rozumować w kategoriach historycznych, czego one dotyczą, bo gdyby ci Niemcy wówczas zostali, to może ja bym był w grobie i to masowym od już przeszło sześćdziesięciu lat. Styczniowa ofensywa, straszny bój nad Dunajcem, bo Tarnów nad Dunajcem jest blisko, więc tam trzeba było forsować rzekę, mróz ze trzydzieści stopni, palimy jakimiś śmieciami w tej willi na Wojtarowicza, ale coś się dzieje. Przychodzi to uwolnienie, ale wówczas ludzie byli tak szczęśliwi, że nie strzelają i że się można… To jest tak samo jak człowiek, który czasami po ciężkiej operacji wyjdzie ze szpitala, jest gotów spojrzeć przez różowe okulary na świat, każdego trzeba było ucałować, wartość życia widzi wtedy, nie międlenie, narzekanie bez przerwy. I w Tarnowie zaczyna się szalony intelektualny ruch. Po Powstaniu nie tylko my tam zjechaliśmy, są nasi przyjaciele, mieszkają w dzielnicy Rzędzin, właśnie ten Biliński, o tym opowiem. Przyjechali świetni plastycy od tkaniny, Milwiczowie Stefania i Andrzej, i przyjechało dużo lwowiaków, którzy również opuścili swoje rodzinne strony pod przymusem, i ruch intelektualny. To ojciec zaraz związek plastyków, to zaraz wystawa Nowakowskiego, to zaraz pierwszy w historii chyba tydzień kultury Ziemi Tarnowskiej, mam prospekty tutaj zachowane. I wówczas Dudkiewicz mówi: „Słuchajcie, trzeba tu szkołę plastyczną założyć”. Wówczas przy pomocy miejscowych malarzy lwowiaków, Szuszkiewicz malarz ze Lwowa, potem jeszcze ktoś tam, Milwiczowie z Warszawy, ojciec mój, utworzyli Państwową Szkołę Sztuk Zdobniczych i Przemysłu Artystycznego, która jako Liceum Technik Plastycznych istnieje po dzień dzisiejszy, to jest jedno z najlepszych liceów techniki plastycznej. Ojciec został dyrektorem. Dostaliśmy bardzo ładne służbowe mieszkanie przy ulicy Brodzińskiego na trzecim piętrze, bardzo przestronne, eleganckie. To już do gimnazjum poszedłem, do słynnej „jedynki”, do Brodzińskiego,
notabene po pięćdziesięciu latach zgadałem się, że mój przyjaciel ksiądz Janusz Pasierb również do tego gimnazjum chodził, tylko dwie klasy wyżej. Po pięćdziesięciu latach. Jego ojciec był nauczycielem łaciny zresztą.
No więc coś się dzieje, szkoła, wystawy, ale tutaj ten reżim poza komunistami, niestety w większości ludzi narodowości żydowskiej, nie miał zwolenników. Aresztowano studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego 1945 rok, maj i w całym województwie tarnowskim wybucha strajk szkolny, a mało kto o tym wie, bo to jest ta nowsza historia, wszystkie szkoły zastrajkowały. Tam [były] aresztowania, ale dali spokój, bo na razie to nie było takie agresywne do pięćdziesiątych lat. Wprawdzie powstały różne samorządy, organizacje, nie było nacisku na sztukę, malowali sobie koraliści, abstrakcjoniści, co kto chciał. Później było gorzej. Ojciec, pamiętam, w strajku, był na zebraniu dyrektorów, usiłowali jakoś, żeby nie spadły kary na tą młodzież. Chodziłem do tego gimnazjum humanistycznego, tej „jedynki”, niemniej jednak to był pierwszy strajk chyba w PRL-u, w 1945 roku, z tych mniej znanych, w którym jako uczeń brałem udział. Ale Warszawa, nasza kochana Warszawa. Na Polnej od strony podwórza były kuchnie, były pokoje, bo to była olbrzymia kamienica. Tam mieszkała część rodziny, miedzy innymi zamieszkali nie rodzina, ale więksi przyjaciele, państwo Lefeldowie, znakomity muzyk z rodziną, po dzień dzisiejszy jesteśmy zaprzyjaźnieni. Potem państwo Świdniccy – to był szwagier Siudeckiego. Wygospodarowano takie pokoje, zalepiono jakąś ścianą prowizorycznie i mieszkali. Jest marzec 1946 roku, zmiany temperatur, lód, odwilż i w nocy resztka tej kamienicy osuwa się. Wuj Świdnicki ginie na miejscu, bo kawał betonowej ściany przygniótł go we śnie, jego siostrę, ciotkę Świdnicką, belka się oparła o ścianę, taka kapliczka się zrobiła, ją straż pożarna wyciągnęła po paru godzinach. Więc rozebrano resztki tych kawałków, niemniej jednak myśmy chcieli do Warszawy wrócić, mimo że w Tarnowie były bardzo dobre warunki i piękne miasto, wycieczki z Migwiczem rowerem. Nazywali nas Pat i Pataszon, bo byłem taki mały, a Migwicz miał dwa metry wzrostu, dwóch takich na rowerach w okolicy.
Ojciec dostał propozycję z Wytworni Filmów z Łodzi, żeby nakręcić film „Zamość renesansowy”, z architektem Minorskim, zresztą zaciekłym komunistą. Robili scenariusz, profesor Kazimierz Sikorski, kompozytor, pisał muzykę do tego filmu. Tutaj muszę powiedzieć, że największa ilość filmów o sztuce w skali światowej była nakręcona w PRL-u. Niektóre były cudowne. Pamiętam, taki Bochenek, krakowski dokumentalista, filmy o sztuce robił, arcydzieła zupełne. Dziś się pluje na to, nie widzi się, to nie można tak, nie można historii… Ktoś powiedział dowcipnie, historia jest pisana albo przez apologetów, albo przez nienawistników, tutaj trzeba być wyważonym troszeczkę. Więc żeśmy zjechali do Warszawy, w to gruzowisko na tej Polnej.
To było w 1946 roku. Zimno, na ścianach zamróz na tym korytarzu, bo drzwi do pokoju to było powietrze, kawałek pokoju i wypadek na ulicę, ale te kuchnie… takie gacie się stawiało.
Ale jesteśmy w Warszawie. Poszedłem do gimnazjum Batorego wówczas, które było zbieraniną zresztą koedukacyjną. Chodziłem do szkoły z córką Bieruta, troszkę starszą ode mnie, ze znakomitą pianistką Hesse-Bukowską, bo to było koedukacyjne, to wszystko się organizowało. Dzisiaj ludzie nie zdają sobie sprawy, jak się wtedy żyło, jedne spodnie do odgruzowywania Warszawy i do ślubu, i do wszystkiego. I nie można, ja protestuję przeciwko opowiadaniu, że myśmy byli sługusami komunizmu jakiegoś czy coś – był entuzjazm do odbudowy miasta i to był fenomen. Dwa miesiące temu byli nasi przyjaciele z Ameryki tutaj, oni w Kalifornii mieszkają, obwiozłem ich z żoną po Starym Mieście, pokazywałem zdjęcia z 1945 roku, to wyglądało to… Ci ludzie byli wzruszeni, nie byli zdziwieni, byli wzruszeni, byli pełni podziwu. Wcale się nie wstydzę tego, że nosiłem w zębach cegły na odbudowę Starego Miasta, proszę ze mnie nie robić jakiegoś sługusa komunizmu i tak dalej, bo to są prostackie i prymitywne uogólnienia, które dzisiaj robią więcej szkody. Niektórzy dzisiejsi patrioci się zachowują jak zetempowscy politrucy
circa 1950. Nikt nic nie robił w PRL-u, tylko donosił, donosili na siebie, stali w kolejce i pili ocet. Nie, to tak nie wyglądało. Znam profesora Zachwatowicza osobiście przecież, który odbudowywał to wszystko. […] Tak że tak to wyglądało. Ta Polna była nie do mieszkania zupełnie, to potworne zimno. Jak zwykle wuj Siudecki znowuż, on jeszcze miał sklep najpierw w Łodzi, potem w Warszawie, w Alejach Jerozolimskich. Na Nowym Świecie, gdzie odbudował dwie kamienice własnym kosztem, potem mu pozwolono tylko zamieszkać w mieszkaniu i nie oddano mu tych kamienic. Wynajął mieszkanie na Sadybie przy ulicy Ojcowskiej u państwa Przecławskich, pan Przecławski był przedsiębiorcą kamieniarskim. Przed wojną okładał Muzeum Narodowe w Warszawie wykładziną, a po wojnie PKPG tutaj, tą mincówką tak zwaną, wszystkiego tego byłem świadkiem dzień po dniu, metr po metrze. Ale to już wtedy przychodziły te potworne stalinowskie czasy.
- Jak długo mieszkaliście na Polnej?
Myśmy mieszkali do 1949 roku.
- Kto mieszkał wówczas na Polnej?
Moi rodzice i ja w tej kuchni. Tam inni się gnieździli, jakiś były pracownik Siudeckiego z żoną i córką mieszkał. Natomiast kiedy wuj Siudecki prowizorycznie załatał Polną, to zostało rozebrane już i nad pierwszym piętrem położono dach, odzyskując trzy mieszkania. To myśmy chyba w 1952 roku wrócili na tą Polną, bo to taka korzeń baza, zawsze się z Jurkiem Bilińskim witamy: „Polna wita”, to zawsze żyje ta Polna. Tam żeśmy mieszkali do 1970 roku, potem ten dom miał iść do rozbiórki, bo wybudowano Trasę Łazienkowską, nie wiadomo, co z tym zrobić. Do spółdzielni należałem i przez Akademię Nauk dostaliśmy takie dwie klatki w tych „szufladach” za Żelazną Bramą. Ale wówczas to było objawienie, bo tam była łazienka na przykład z ciepłą wodą. Moja mama już staruszka, ojciec zmarł w 1969 roku, mówi: „Andrzeju, jestem w cieple, ciepło tutaj, grzeją, woda ciepła” – i tam mieszkaliśmy dziesięć lat. Dopiero tutaj mieszkamy (już rodzice moi oczywiście nie żyją) z żoną od 1980 roku. Tak że może dużo szczegółów nie pamiętałem, zatarłem, ale tamte jakieś zasadnicze zupełnie sprawy [pamiętam], ale zawsze [podchodzę] z tym lękiem, żeby nie mówić nieprawdy, ale i też nie dać się zwieźć aktualnym tendencjom poprawności politycznej. Ta poprawność polityczna to tak jak byłem na studiach, mnie uczono na przykład, że minister Kwiatkowski, twórca Gdyni, to był faszysta sanacyjny, teraz wszędzie wszyscy walczą z faszystami, nie wiadomo z kim, bo nie wiedzą, co to jest faszyzm, pojęcia nie mają nawet. Albo że wszystko, co było przed wojną, to było podłe, a teraz wszystko, co było po wojnie, też było podłe. Nieprawda, kraj został odbudowany, rozbudowany, a pewne struktury, na przykład w nauce, którą się zajmuję czy w muzealnictwie, działały o wiele lepiej niż dzisiaj. Czas to sobie spokojnie powiedzieć, chyba że nas zaraz oskarżą oczywiście o antysemityzm, to jest pierwsze oskarżenie, o ksenofobię, o neokomunizm. Ja z tym walczę, walczę odważnie, nie boję się tego mówić wcale, bo po prostu sobie tak uważam, ale na to mam argumenty takie czy inne.
- Gdzie pan był pod koniec października 1944 roku?
Koniec października – w Tarnowie.
- Czy pamięta pan swoje urodziny w Tarnowie?
Pamiętam, ale tak jakoś chyba specjalnie uroczystości nie było, chociaż zawsze na pewno pamiętało się o tym. Pamiętam też i Wigilię u państwa Dutkiewiczów, to tak troszkę żartobliwie powiem. Mianowicie pani Dutkiewiczowa wywodziła się z pewnej sfery ziemiańsko, ale to już nie pilnowano zwyczajów i zapraszają nas na podwieczorek. Koniec wojny, chleb kartkowy, marmelada z buraków przydziałowa, kawa jakaś z żołędzi czy coś, zastawa jak należy. Moja mama tak do starszej pani: „Państwo, takie czasy”. – „No proszę pani, cóż można sądzić o poziomie domu, w którym się nie podaje podwieczorków”. To sobie zapamiętałem, zawsze trzeba przestrzegać pewnej normy, pewnych zwyczajów i nigdy nie zjeżdżać w dół. Potem pamiętam tego pierwszego sylwestra, jaki był przecież urządzony, tam się wszyscy świetnie bawili, jak ludzie byli odprężeni po wojnie. Było trochę ludzi ze Śląska, świetny architekt Rzepecki z Katowic z rodziną, tych lwowiaków, tych warszawiaków, ruch jakiś robili. To zostało, co kogo dziś obchodzi, że ktoś tam coś, kiedyś, co po nim zostało – dobre obrazy, dobra szkoła, dobra literatura.
- Jak zapamiętał pan wejście wojsk rosyjskich?
W dzień po cholernej kanonadzie artyleryjskiej nad Dunajcem, ale Niemcy jeszcze lotnictwa używali, pamiętam nocą samoloty niemieckie jeszcze leciały tam i bombardowały te pozycje, oni jednak twardo ustępowali. No po prostu weszli, oni śpiewali ładnie, a rodzice moi, którzy wychowali się za cara w dzieciństwie oczywiście, mówili perfekt po rosyjsku. Ojciec jak po polsku po rosyjsku mówił, zresztą przepiękny język. Tutaj też nie rozgraniczam sprawy jakieś polityczne czy inne, bo pamiętam, jak na tajnych koncertach jedna nasza znajoma się oburzała, że gra się Jana Sebastiana Bacha, a to niemiecka muzyka. Ale tak ludzie [reagowali], trzeba bardzo być ostrożnym. Oni tam się zakwaterowali, przejeżdżali przez miasto na amerykańskich studebakerach, bo to była amerykańska flota samochodowa. Nawet wypadek raz spowodowali na ulicy, tarnowianina przejechali, pamiętam jego nazwisko, Władysław Śmietana się nazywał. Moja żona mówi, że mam przerażającą fotograficzną pamięć zupełnie, ale pamiętam te rzeczy. Natomiast pamiętam odwrót wojsk niemieckich, trzeba powiedzieć, że w idealnym porządku, tak jak armia niemiecka była zorganizowana. Szły szpice, szli telefoniści, szli tak jak w regulaminie wojskowym. Jemy jakieś rozgotowane kartofle na tej Tertila u państwa Dutkiewiczów, jakiś prymitywny obiad, bo coś jeść trzeba było. Tutaj do Powstania też nawiążę. W pewnym momencie wchodzi oficer niemiecki, ubrany w biały taki, bo to od śniegu ochrona i maskowanie, i po prostu siada do stołu z nami, jemy dalej. Pani Dudkiewiczowa taka: „Proszę”. Zjadł obiad, zupę, zjadł drugie danie i wyszedł po prostu. Już był tak głodny, że zostawił żołnierzy i nie wytrzymał.
Weszli oni, zaraz zaczęły się te ich władze, bo ojciec w związku ze szkołą do Krakowa dużo jeździł, do kuratorium. Tam raz wpadł w jeden z pierwszych kotłów tak zwanych, bo już bezpieka na kogoś zahaczyła, ojciec poszedł do jakichś znajomych, nie wraca i nie wraca, wraca po trzech dniach: „W »kotle« siedziałem”. Co to był „kocioł”? UB wchodziło do mieszkania i zatrzymywali każdego, kto przyszedł. Gdyby tu był „kocioł” a zaczaiło się UB, to by nie wyszli już wszyscy, którzy tam byli.
Niemniej jednak było to duże odrodzenie życia kulturalnego, muzycznego, bywało odprężenie po wojnie. I znowuż
à propos tych przeżyć typu mistyczno-egzaltowanych. Ich jest niewiele w życiu, każdy z nas ma te przeżycia, często więcej pragnie niż je ma, często więcej wmawia w siebie. Pamiętam pierwsze przedstawienie, które zobaczyłem jako chłopak w Teatrze Polskim w Warszawie. Otrzymaliśmy zaproszenia, to był 1946 chyba czy 1947 rok, gruzowiska wszędzie. Ci aktorzy to rano po próbie brali się za wiadra i kije, budowali własny teatr, bo tak ludzie działali. Teatr Polski odnowiony jak biżuteria piękna. „Lilla Weneda” Słowackiego z Juliuszem Osterwą, chyba jeszcze z Marianem Żykowskim, z Elżbietą Barszczewską. Efekty teatru, poezja, muzyka. Zdaje się, że gorączki dostałem, mówiła mi mama po powrocie do domu. To było coś tak nieprawdopodobnego, że w tym morzu gruzów, zimna, wszystkiego cudowny Teatr Polski, najwyższej klasy przedstawienie klasyki repertuaru narodowego. Nigdy nie zapomnę tej „Lilly Wenedy” w Teatrze Polskim. Kiedy recenzowałem książkę o Teatrze Polskim mojej nieżyjącej starszej koleżanki profesor Barbary Król-Kotorowskiej, to tam dodałem, że „Lilla Weneda” w Teatrze Polskim była jednym z moich największych przeżyć teatralnych. Tak jak te koncerty, czyli po prostu to było jakieś wejście w sztukę, w muzykę, w ducha, to wszystko prymitywne, w pośpiechu, po wierzchu. Kto będzie przeżywał muzykę, jak mu leci symfonia Beethovena, załatwia sześć telefonów po drodze i robi sobie śniadanie na przykład. Jakiś dźwięk, to fakt, może rozpoznawalny, ale nie przeżycie.
- Jakim przeżyciem była dla pana Pierwsza Komunia Święta?
Była bardzo dużym przeżyciem, to była Komunia Święta przy ulicy Hożej u sióstr Rodziny Marii.
W 1942. Chyba mam to zapisane, pokażę, mam pamiętnik pisany z tych lat dzieciństwa takim dziecięcym pismem i tam te daty się zgadzają. Dzięki temu mogę odtworzyć dokładnie to oblężenie w Grójcu w 1939 roku, bo tam wszystko opisałem jako chłopiec. Tam ta kaplica już nie istnieje, na tym miejscu jest druga kaplica, ale wszystko pamiętam, nawet zdjęcie mam z tej komunii. Kierowniczka szkoły, pani Zofia Szadebergowa, bardzo wybitny pedagog... I kiedyś po kilkudziesięciu latach jakaś pani powiedziała, że ona mnie pamięta, bośmy razem do szkoły chodzili. Niestety nie mogłem jej poznać, przypuszczam, że
vice versa. Niemniej jednak ona to zdjęcie miała i dała mi, mam to zdjęcie, po tylu latach tej Pierwszej Komunii na Hożej.
- Wracając do czasu okupacji, czy był pan świadkiem łapanki?
Wielokrotnie byłem świadkiem łapanki. Byłem świadkiem na przykład takiej sceny. Wychodzę ze szkoły w Alejach Ujazdowskich, budynek jest, po dzień dzisiejszy stoi. Na placu Trzech Krzyży miałem wsiąść w tramwaj, dojechać do placu Zbawiciela, bo tramwaj chodził potem Nowowiejską. Leży cały we krwi mężczyzna, obok torów jakiś zamach czy coś. Motorniczy szybko jedzie do przodu. Potem drugi leży na Nowowiejskiej, dziura w głowie i strużka krwi, jakieś zamachy czy coś takiego. Przy naszej Polnej kochanej, gdzie pałacyk był na Mokotowskiej 3, jakiś podobno nauczyciel z Grójeckiego, nie mogę dokładnie powiedzieć, zobaczył Niemców wsiadających do tramwaju, przestraszył się i zaczął uciekać. Niemcy dogonili i zastrzelili go na Mokotowskiej, on leżał pod rynną na ulicy. Natomiast jeśli pani pyta o te sprawy, to strasznym, ale niewątpliwie najbardziej sugestywnym przeżyciem był 6 maja 1944 roku przed Powstaniem. Tego dnia był nieudany zamach na jakiegoś szefa gestapo czy coś. Niemcy dostali szału zupełnie. Piękny dzień majowy był i multum ludzi wyległo na Pole Mokotowskie, bo były tam ogródki działkowe, myśmy też tam mieli działkę, mama hodowała rzodkiewkę, lebiodę, gotowało się to, użytkowe rzeczy zupełnie, może parę kwiatków jakichś. Niemcy od placu Unii Lubelskiej rozstawili się tyralierą wzdłuż Polnej i szli przez pole, i strzelali do ludzi jak nagonka jakaś. A myśmy to z Polnej, byłem na szóstym piętrze, bo to były imieniny Janusza Pastuszyńskiego (przyjaciel z Polnej, on teraz od lat w Stanach mieszka), obserwowali (profesor Bukin przez lornetkę) i trup się kładzie po prostu. Szli i po prostu strzelali po ludziach, którzy opalali się, jarzyny zbierali czy coś. Coś potwornego, byli tak wściekli. Tego samego dnia ojciec mój spóźnił się przed godziną policyjną, szedł Polną i dopadł go patrol niemiecki na Polnej, przewrócili ojca na ziemię, i tak strasznie skopali, ojciec był cały siny, jedna wielka sina plama. Taka urocza pani doktór Kostecka, internista, ojca wyciągała z tego, ale to doskonale pamiętam. Pamiętam, jak szedł przed tyralierą i przez środek Pola Mokotowskiego, tak jak dzisiaj biegnie trasa, już była aleja Piłsudskiego, którą zaczęto przed wojną. Żona książkę na ten temat napisała i wie dokładnie. Taki buc wysiadł z mercedesa i taki młody człowiek siedział na ziemi, potem się okazało, to był jakiś uczeń gimnazjum Zamoyskiego czy coś, on tak wysiadł z mercedesa, to go zastrzelił na miejscu i pojechał sobie. Ojciec mówi: „Żeby ci opona pękła, psia krew”. To straszne rzeczy były.
- To był jeden z najgorszych dni?
Szósty maja 1944 roku. Ale łapanki… Tylko to się uciekało, konduktor dawał w tramwaju znać – łapanka i ludzie w nogi.
- Czy również taki trudnym dniem był ten, w którym dowiedział się pan o śmierci osób bliskich?
Oczywiście że trudnym. O tym myśmy się dowiedzieli po Powstaniu, bo w Powstaniu zginął brat ojca, Wojtek Nurski, który był dowódcą na Puławskiej. Jego pasierb Zbigniew Filipowicz, który właściwie całe dzieciństwo spędził, mimo że był starszy ode mnie. Rodzina mojej matki, Jerzynowie, Kazimierz, Edward, Stanisław Młynarski, to oni byli wywiezieni do obozów do Sachsenhausen czy coś i tam zginęli po Powstaniu. Tylko kobiety i dzieci w ogień Niemcy wepchnęli, właśnie Zbyszek wspomina jako dziecko, wypędzali ich gdzieś żyć. To były okropne rzeczy. Pamiętam tą pierwszą straszną egzekucję na Pięknej pod gmachem telefonów, przy MDM-ie blisko.
- Był pan świadkiem tej egzekucji?
Świadkiem nie byłem, nie można było być świadkiem, bo Niemcy obstawiali przecież, ale takim [dramatycznym] przeżyciem było. Potem jakiś młody człowiek stanął pod tym murem na baczność i krzyczał do Niemców, żeby jego też koniecznie rozstrzelali. Drugi to był 1943 rok, był taki dzień pogrom, gdzie gestapo wyciągało ludzi już zupełnie masowo. Myśmy siedzieli na Polnej, skuleni ze strachu. Wtedy po godzinie policyjnej taka kamienica żyła wewnętrznym życiem. Wizyty, gazetki, wiadomości, plotki, ludzie zintegrowani byli. Dzisiaj ludzie nie rozmawiają ze sobą, siedzi nosem w Internecie, w ogóle przeszkadzam jeszcze, jak się odezwę. Nie było tego. Jeżeli ktoś zastuka, to może być gestapo. To było drugie takie przeżycie. Trzecie przeżycie, przyleciała przyjaciółka mojej mamy, pani Zofia Michalska na Polną, 1943 rok, mówi, że obstawiają cały plac Unii Lubelskiej i Rakowieckiej, bo będzie wielka egzekucja. To była ta egzekucja przy remizie tramwajowej na Rakowieckiej, gdzie dzisiaj jest „Cinema” takie wielkie. Tam został rozstrzelany światowej sławy konstruktor Stefan Bryła, o którym teraz zresztą jedna z moich studentek pisała pracę, o niektórych budowlach Stefana Bryły. Najgorsze były zderzenia nastrojów, że już artyleria strzela, że wszyscy wejdą i okazuje się, że nie, że to jest na zasadzie podciągania pod szubienicę i w ostatniej chwili cofania pętli. Tak straszne spięcia były. Natomiast lęk potworny to jest lęk przed bombardowaniem, żeby nie być zasypanym w piwnicy. Jak były naloty sowieckie, to myśmy siedzieli w korytarzu mieszkaniowym, skuleni, bośmy się bali zejść do piwnicy, bo gdyby bomba trafiła w pion mieszkalny, to te parę pięter mogło by wytrzymać. Natomiast gdyby bomba trafiła w pion windowy, to by wybuchła przecież na poziomie piwnic i zrobiła zupełną masakrę. Mówiłem, piwnica i jej zapach to jest do końca lęk. Kiedy pokazuję na wykładach słynny obraz Pabla Picassa „Guernica”, kiedy pokazuję takie światło tlące się, jakieś przerażenie zwierząt i ludzi, to mówię: „Kochani moi, wam jest oszczędzone to uczucie, ale dobrze pamiętam i rozumiem, co to jest ten straszny lęk, żeby nie być zasypanym”. Był zresztą taki film w latach sześćdziesiątych państwa Petelskich, „Kamienne niebo” się nazywał, ze Zdzisławem Borowskim, znanym aktorem, który pokazywał przeżycia ludzi skazanych na siebie, na powolne umieranie, zasypani w piwnicy.
- Może teraz odejdźmy od tych złych wspomnień. Jaki był najpiękniejszy dzień w tych strasznych okupacyjnych dniach?
Najpiękniejszy dzień to były na przykład popisy muzyczne u nas w domu, naszej klasy, profesora Bukina, to były jakieś wigilie i uroczystości rodzinne, bo człowiek się bronił psychicznie. Nawet pamiętam, prasa krajowa, tajna oczywiście – Powstanie było imponujące pod tym względem, chyba dwadzieścia sześć tytułów wychodziło. Ojciec mój zresztą mówił, że „Robotnik” był najlepszy, socjalistyczny, wspaniałe pismo. Nawet zarzucano, że czasami ludzie wyżywają się w jakichś przyjęciach, ostentacyjnie, że inni siedzą na Pawiaku i tak dalej. Człowiek, jak przyjdzie do szpitala, to jest przerażony, ale po dwóch dniach zaczyna jeść, czytać gazety, mimo że ktoś tutaj za chwilę może odejdzie z tego świata. To jest naturalne, człowiek się broni przed tym. Na przykład mój kuzyn Stanisław Podwiński był z poruczenia Armii Krajowej wiceprezydentem miasta Warszawy w czasie wojny. Są wspomnienia pana Kulskiego, prezydenta, bo ktoś to miasto musiał prowadzić, wodociągi, piekarnie i tak dalej. Bardzo dobrze pisze o Podwińskim, on zmarł w sześćdziesiątych latach. Takie wspaniałe postacie miałem w rodzinie. Potem stryj Tadeusz Olszewski, były burmistrz miasta Grójca, który w Grójcu zafundował światło elektryczne z elektrowni w Pruszkowie. Dwadzieścia lat dobijam się o ulicę w tym mieście i nie mogę się dobić. O każdym można by bardzo dużo [mówić]. Tych dni radosnych było bardzo wiele, tylko wtedy można było się cieszyć jakimś spotkaniem, lekturą. Przecież ci ludzie starsi rozmawiali o polityce, o literaturze i tak dalej, taki młody człowiek słuchał. Przeżycia muzyczne oczywiście, do nich stale wracam, bo to była najmocniejsza strona moich emocji, nie tylko zresztą, że to było grane w mieszkaniu, ale na przykład od profesora Lefelda rodzice pożyczyli płyty, bardzo dobre zresztą, wolę od tych kompaktów z nagraniami Rachmaninowa na przykład, Backhaus, Giesekinga, z nagraniami nieprawdopodobnej śpiewaczki, na której koncerty rodzice moi chodzili przed wojną, bo byłem za mały. Była to amerykańska Murzynka Marian Anderson, ona już miała jakieś anielskie prerogatywy, że ona śpiewała. Jak znalazłem się w Stanach Zjednoczonych przed dziesięciu laty, do pierwszego sklepu poleciałem, żeby mi znaleźli płytę Marian Anderson, mam ją zresztą. Więc to były takie piękne przeżycia, były też różne ciekawe rzeczy bardzo, z Karolową na przykład.
- Czy oprócz tego, że do państwa przychodzili różni ludzie i słuchano muzyki, były koncerty, czy państwo również gdzieś chodzili?
Oczywiście. Pamiętam tajny koncert u znakomitej pianistki pani Zofii Rapcewiczowej, która mieszkała przy ulicy Fałata w Warszawie, chociaż była Żydówką, jakoś nie tego [nie było to widoczne]. Dorysa ratowało to, że nie ma semickich rysów. Podobno pani Rapcewiczowa była Żydówką. [Chodziliśmy] do państwa Wiśniewskich na ulicę Moniuszki, przy ówczesnym placu Napoleona. Tam zresztą bardzo mi się zabawna rzecz przytrafiła, jeśli można, to opowiem. Skończył się czyjś koncert, jestem z rodzicami i tak dalej, gospodarz zapowiada, że w następnym koncercie będzie wykonany w wersji dwufortepianowej koncert b-moll Czajkowskiego. A przed nami siedziała siostra Karola Szymanowskiego, pani Nula Szymanowska, którą zresztą znałem, bo ona po wojnie też do nas przychodziła na Polną, i ona powiedziała do swojej sąsiadki: „Pani słyszała, no proszę pani, jak można grać to paskudztwo”, bo to była romantyczna muzyka, a Karol Szymanowski i tak dalej… To też takie ciekawe rzeczy. Potem chodziło się do kawiarni Lardellego, dopóki nie wybuchł skandal z dyrygentem Dobrzyckim. Kawiarnię Lardellego Niemcy tolerowali, tam grała orkiestra symfoniczna. Raz nawet koncert Chopina usłyszałem po raz pierwszy z orkiestrą, bo w zasadzie Chopin był zabroniony, nie można go było grać. Ale i tam jakoś oni troszeczkę [przemycali]. Publiczność polska tam uczęszczała, tam dużo Niemców przychodziło też, jakichś inteligentnych oficerów i tak dalej. Dobrzyckiemu ktoś coś powiedział i powiedział: „Proszę polską publiczność o zachowanie spokoju”. Wtedy był bojkot jego koncertów u Lardellego, „Jak uważasz, że my źle się zachowujemy, a Niemcy nie, to już nie”. Niemniej jednak tam żeśmy chodzili. Wreszcie organizacja, której też się należy ulica czy coś, Rada Główna Opiekuńcza, która wcale nie powstała w czasie II wojny światowej, a w I wojnę światową, [utworzył ją] hrabia Ronikier. Oni urządzali koncerty na Okólniku. Mianowicie pewne szkoły były przez Niemców tolerowane, przypuszczam, że przymykali oczy, to znaczy przymykali oczy na politechnikę, bo to była szkoła budowlana. Konserwatorium jako szkoła muzyczna działała, profesor Lefeld tam uczył czy inni, i tam się odbywały koncerty Rady Głównej Opiekuńczej na szlachetne cele. Po dzień dzisiejszy mam zachowany program koncertu na odbudowę zbombardowanego ogródka jordanowskiego, narysowany przez jakieś dziecko, jakieś kwiatki, coś, koneweczka jakaś, mam to tutaj. Jak rok temu pani doktór Mazurek, muzykolog, organizowała wystawę życia muzycznego w czasie okupacji, jedna plansza, to były moje zeznania, moje fotografie, zdjęcie śpiewaczki pani Fariaszewskiej u nas w mieszkaniu (wszystko to mogę pokazać w każdej chwili).
Wracając do tego, wrócę do sprawy niejakiej Barbary Karolowej. Barbara Karolowa to była znakomita pieśniarka w Rosji, którą Sowieci wozili po froncie, żeby pośpiewała. Kiedy do Wilna weszli po raz drugi Sowieci, wyparłszy Niemców, mieli samochód po nią przysłać czy coś, ona błyskawicznie uciekła na stronę niemiecką. Niemcy… Dla propagandy niemieckiej [była cenna]: „Patrzcie, wybitna [artystka] ucieka z tego »raju sowieckiego«”. Tu trzeba powiedzieć – rację mieli. Karolowej organizowano występy w Warszawie. To była niewiasta, dziś to by powiedział z pięćset gigabajtów, w taką chustkę. Jej śpiew, piosenki liryczne, rosyjski język jest stworzony do pieśni. Nie znam złej piosenki rosyjskiej, przykro mi. Jakieś bardziej liryczne czy inne poetyckie wzruszały do łez. Ona miała te koncerty w RGO.
Za czort jewo znajet, za czem on dumaj et – z jakimś wdziękiem, ubrana w ludowe takie… Ale haczyk na propagandę niemiecką dla niej świetny. Wezwali Bukina, też Rosjanin, emigrant, ona zresztą strasznie się zadurzyła w tym Bukinie, myśmy mieli różne sceny w domu i tak dalej, mniejsza z tym. „Bukin, Karolowa, jutro jedziecie do Berlina i w firmie Telefunken nagrywacie cykl pieśni rosyjskich”. Pamiętam, Bukin uczył się na akordeonie, żeby jej akompaniować na tych koncertach. Te płyty pamiętam, ich szukam sześćdziesiąt lat. Pytałem, dzwoniłem, różnych zbieraczy, w radiu i tak dalej, nikt nic nie słyszał, a te płyty były nagrane w tej firmie, tych cudownych pieśni rosyjskich. Co się z tą Karolową potem stało, nie wiem, czy ona zginęła, mam jej zdjęcia, ojciec jeszcze…
- Był pan na jej koncercie?
Byłem na jednym czy na dwóch, ona u nas w mieszkaniu… Pamiętam, ta Rada Główna Opiekuńcza, bez której byśmy w tym Tarnowie też i zdechli, bo oni nam obiady organizowali, odzież dawali, błogosławiona instytucja RGO. To trzeba sobie cenić i pamiętać. Co się z nią stało, to nie wiem. Bukin potem miał paszport tak zwany nansenowski, to był paszport jakby obywatela świata i jemu się udało przez Austrię wydostać. Potem był profesorem muzyki w Wenezueli, w Karakas, a potem był profesorem chóru przykościelnego w Buffalo, w USA. W sześćdziesiątych latach nas odwiedził. Jak zadzwoniłem do Dorysa: „Panie Jerzy…” – i daję Bukinowi słuchawkę. „Kto to? Pan Arkadiusz?” Dorys przyjechał, wino, po tylu latach jakoś ci ludzie się zeszli, a przecież z Bukinem mieszkał w pokoju w czasie wojny, bo ten Belg zajął jedno miejsce. Tam zresztą bardzo ładne dziewczyny odwiedzały zawsze tego Belga, mnie jako młodego chłopca to szalenie interesowało, co się dzieje za ścianą, to rzecz zrozumiała zupełnie. W każdym bądź razie takie to były ciekawe historie. Strasznie dużo jest tych wątków.
- To może jeszcze jakiś wątek, o który nie zapytałam, a który przychodzi panu do głowy.
À propos Powstania. Przecież było też i tajne życie w Powstaniu. Profesor Irena Dubiska z Ekierem w jej mieszkaniu (bo na Noakowskiego miała mieszkaniu), pamiętam, zabezpieczała nuty, że może się spalą czy coś. Na Noakowskiego mieszkał znakomity matematyk, uczeń profesora Sierpińskiego i kolega ojca fotograf, profesor Tadeusz Bąkler, który pracował parę lat nad tak zwanym twierdzeniem Fermata. Oczywiście nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, bo słupków muszę podliczyć, to Isię wołam, że nie mam kalkulatora i nie podliczę tak, wykluczone jest. Każda liczba do potęgi szesnastej minus jeden dzieli się przez siedemnaście, siedemnastowieczne twierdzenie. On pod kierunkiem Sierpińskiego pracował nad tym, cały traktat matematyczny, dla mnie to są sfery, nawet gdybym cały cholesterol usunął z głowy, to i tak nic nie pomoże, nie zrozumiem tego. Profesor zbierał te notatki, żeby zabezpieczyć w piwnicy czy coś i w mieszkaniu Dubickiej pod oknami Niemców, którzy siedzieli w politechnice po drugiej stronie ulicy. Ekier i Dubiska robili próby i potem po szpitalach powstańczych jeździli. U nas na Jaworzyńskiej były cztery szpitale, opisałem dokładnie w którym domu, może by tam pójść, pokażę dokładnie, wszystko pamiętam. Kiedyś Mieczysław Fogg tam przyjechał, „Zakochał się młody krokodyl w młodziutkiej zieloniutkiej żabce”. To z jego koncertów powstało, pamiętam w szpitalu dla rannych. No tak to wyglądało właśnie.
- Czy oprócz ratowania nut były jeszcze inne rzeczy, które ratowano?
Jest gradacja potrzeb. Czasami ludzie w napięciu nerwowym ratują coś, co jest irracjonalne. Znana była historia jednej pani, śmiano się, że wpadłszy do bombardowanego mieszkania, żeby coś uratować, chwyciła doniczkę z pelargonią, autentyczne. Ojciec chciał zabezpieczyć zbiory rysunków Nowakowskiego i niestety wyniósł je do biblioteki na Koszykową, gdzie były wspaniałe piwnice żelbetowe. Ojciec przyjaźnił się z panią Peszyńską, która była dyrektorką działu sztuki. Jako dziecko z ojcem tam poszedłem i ona nas wiozła na dach biblioteki na Koszykowej, pokazała przepiękny ogród na dachu. Kiedy było stulecie biblioteki i ze mną nakręcano jako jednym z najstarszych czytelników, który sześćdziesiąt lat temu wszedł jako czytelnik do biblioteki w 1946 roku, [opowiadałem, że] kolejka się ustawiała, bo trzeba było się zapisywać na poszczególne godziny lektur. „Nad Niemnem”… Nie było książek. Ty masz od tej godziny do tej, potem ty od tej godziny do tej. Mówiłem tym paniom: „Słuchajcie, tu był ogród na dachu kiedyś”, ale nie wykorzystano tego. Rysunki Nowakowskiego spłonęły w tej bibliotece.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 8 stycznia 2012 roku w Warszawie.
- Jaki wpływ miała szkoła na pana wychowanie? Proszę powiedzieć o nauczycielach.
To jest dosyć skomplikowana sprawa, mianowicie poszedłem do szkoły w 1938 roku, czyli jeszcze przed wybuchem wojny. Wtedy mieszkaliśmy w Alejach Ujazdowskich. Rodzice zapisali mnie do szkoły publicznej, powszechnej, bo tak się wtedy mówiło, szkoła powszechna, a nie podstawowa, to było w alei Szucha. Stamtąd po kilku dniach przerażony zupełnie, tam było towarzystwo strasznie, że tak powiem, mieszane, hałas i tak dalej, rodzice zdecydowali mnie zapisać do szkoły prywatnej, których była większość w Warszawie. Była to szkoła na Nowym Świecie pani Janiny Anders Puchaczewskiej, w której to szkole zawarłem po dzień dzisiejszy trwającą przyjaźń z Jurkiem Lefeldem, synem znakomitego przecież muzyka i kompozytora. Szkoła ta w czasie okupacji połączyła się ze szkołą bardzo wybitnej pedagog, pani Zofii Szadebergowej i tą szkołę Zofii Szadebergowej ukończyłem w 1944 roku, czyli na dwa miesiące przed wybuchem Powstania.
Szkoła początkowo mieściła się na Hożej, potem Niemcy ją przenieśli w Aleje Ujazdowskie, do domu, który po dzień dzisiejszy zresztą istnieje. Był tam znakomity personel nauczycielski, wychowawczynią główną klasy była pani Paulina Tomowa, która zginęła w Powstaniu zresztą. Pamiętam panią Świetlikową, panią Zienkiewiczową, wielu innych doskonałych nauczycieli, którzy świetnie kamuflowali zakazy niemieckie. To znaczy Niemcy dla szkół pozwalali wydawać takie pismo, nazywało się „Ster”. Takie pogaduszki o tym i o owym, że to niby nic się nie dzieje w tej Guberni Generalnej. Natomiast panie wykładały nam historię w ten sposób, że maskowano robotami ręcznymi. To znaczy mieliśmy takie deseczki i gwoździki w deseczkach, i robiło się siatki takie na zakupy ze sznurka, a przez ten czas była lekcja historii.
Niemniej podstawą w ogóle wychowania to jednak był dom. Wówczas zupełnie inaczej to wyglądało, że jednak większość życia młodego człowieka toczyła się w domu. Pamiętajmy, że jeszcze potem jest wojna, więc nie ma organizacji młodzieżowych, nie chodzi się do kina, wszystko jest w domu. W domu się grało, w domu się czytało, w domu starsi opowiadali bardzo interesujące rzeczy, w domu się spotykało z kolegami. Zresztą, że tak powiem, to było dosyć takie dobierane troszeczkę, taka delikatna infiltracja była, z kim przestajesz, takim się stajesz. Rzeczywiście to było pewne środowisko takiej inteligencji urzędniczej i innej w tej szkole pani Zofii Szadebergowej. Bardzo dużo się czytało, w dzieciństwie to były książki dla dzieci, przede wszystkim pisemko „Słonko”. Pani Janina Porazińska, pamiętam te wierszyki jeszcze w tym „Słonku” po dzień dzisiejszy. Nawet teraz jedna z moich studentek, która pisze o ilustratorstwie pism i książek dla dzieci, to ją namawiam na to „Słonko”, żeby ona się troszkę jakoś tym zajęła. Poza tym oczywiście „Koziołek Matołek”, „Życie i przygody małpki” Osendowskiego. Pokazywała się też gazetka „Miki” Walta Disneya, na którą rodzice niespecjalnie patrzyli z entuzjazmem, bo było to strasznie modne, ale troszkę uważano za kiczowate w jakiś sposób. Przed wojną jeszcze też zapoznałem się z kinem, oczywiście była to „Królewna Śnieżka”. Pierwszy film Disneya o znakomitej muzyce tych pięknych piosenek, kompozytorem
notabene o nazwisku Churchill, które sobie po dzień dzisiejszy ze starych płyt puszczam i słucham, ale też i filmy. Kiedyś, pamiętam, z gosposia jakąś poszliśmy na jakiś film o marynarzach, zapłakany wróciłem, nie pamiętam. Potem amerykański film „Miasto chłopców”, o takim pastorze, który chłopców sieroty, oni sobie budowali miasto i tak dalej. Czy też, to z ciotką w Grójcu byłem, bardzo słynny film „Hiszpański motyl”, to była operetka Rudolfa Frimla. To bardzo dobrze pamiętam, pamiętam kroniki Pata. Przed wojną też jako małe dziecko jeszcze byłem z rodzicami w filharmonii. Raz pamiętam występy chórów w filharmonii, którymi dyrygował przyjaciel naszych rodziców i ojciec mojej koleżanki z dzieciństwa pan Tadeusz Czudowski, muzykolog, który zginął po Powstaniu w obozie. Pani Czudowska, pani doktorowa, po dzień dzisiejszy jeszcze żyje. Pamiętam też były poranki w filharmonii, gdzie występowała tak zwany słowik Warszawy Lucyna Szczepańska, świetna śpiewaczka, doskonale to pamiętam. Też pamiętam różne filmy z dzieciństwa, tytułów już nie jestem w stanie, na to się chodziło, jako że filharmonia w dzień powszedni była jako kino używana, żeby po prostu utrzymać, bo to była Filharmonia Warszawska, nie Narodowa. Miasto utrzymywało, zresztą oni dosyć cienko przędli, bo ojciec mój świetnie znał tych wszystkich muzyków i tak dalej. Jednocześnie, kiedyśmy już zamieszkali na Polnej w 1940 roku, bo mieszkanie w Alejach Ujazdowskich zostało zbombardowane, zacząłem uczęszczać na lekcje fortepianu do wybitnego bardzo pedagoga profesora Arkadiusza Bukina (mam tam zdjęcia, które potem mogę pokazać), który mieszkał na placu Trzech Krzyży 18, w domu po dzień dzisiejszy istniejącym. Później, na początku okupacji, Bukin sprowadził się do nas, tak że dom rozbrzmiewał muzyką, były cztery instrumenty, przychodzili uczniowie, grali, wybitni pianiści. Bo i te koncerty, o których mówiłem, które do czasów tych spraw żydowskich odbywały się w tym domu, później już nie, ale wewnętrznie to było wszystko, że tak powiem, w ramach.
Co się czytało, oczywiście te wszystkie indiańskie książki, „Winnetou” i tak dalej, „Dzieci obozów”, Cooper i tak dalej, to były lektury. Muszę się przyznać, że w przeciwieństwie do moich wielu rówieśników, pamiętajmy, że ten proces dojrzewania może jakiegoś umysłowego czy innego był jednak szybszy w czasie wojny niż jest dzisiaj, że jest zupełnie inna mentalność dzisiaj, inne pokolenie. Parę razy podchodziłem do „Trylogii” i jakoś nie mogłem, dopiero jako dorosły przed maturą, przyznaję się do tego, przeczytałem całą „Trylogię”. Natomiast różne przygodowe książki pamiętam, bo one oczywiście były w domu, były pożyczane, ale też i Niemcy pozostawiali pewien margines dla polskich wydawnictw. Pamiętam, na placu Trzech Krzyży przy Książęcej była księgarnia Eugeniusza Kuthana i oni wydawali różne powieściowe czy inne, na przykład książki o muzyce Jachimeckiego i tak dalej. Tak że tutaj to była ta druga strona tych paradoksów okupacji. Co rozumiem przez paradoksy. Wczoraj żona moja miała wykład o pomnikach i uwarunkowaniach. Mówiła, że Niemcy zniszczyli pomnik Chopina, a jednocześnie wydali banknot z podobizną tego pomnika. Świat jest irracjonalny jednak i Duch Święty tym steruje, ale to wszystko inaczej. Ta że były te książki, można było je dostać w różnych księgarniach i tak dalej, przygodowe powieści, ale jednak te indiańskie powieści i tak dalej. Tak samo i to towarzyskie życie, dziecięce, tak można powiedzieć, chociaż to było dziecięctwo już trochę mocno dojrzałe, no to w domu. Dziś to się nazywa kinderbale i tak dalej, ale przychodzili ci koledzy i koleżanki, i do nich się chodziło na takie spotkania przy herbatce, rodzice jakieś ciasteczka podawali i coś. Funkcja domu rodzinnego była zupełnie podstawowa jako instytucji wszechstronnej bardzo.
Miałem dwie pasje jako dziecko zabawowe, mianowicie żołnierze ołowiani. Na Marszałkowskiej przy Koszykowej był sklep, firma Cezar się nazywała, oni robili ołowianych żołnierzy wszystkich formacji, jakie się chciało i takie czy inne. Papierowi żołnierze też byli, bo byli tańsi, można było sobie wykładać. Z papieru się wycinało różne lokomobile, potem sklejało się takie modele kolejki WKD do Podkowy Leśnej i Grodziska, z kartonu i z kleju. Robiło się samemu zabawki na choinkę na przykład. To było bardzo ciekawe. No i kolejka nakręcana. To jest moja wielka pasja. […] Od mojej małżonki dostałem na trzydziestolecie ślubu kolejkę, taką, która chodzi na torach, na bateryjkę. Z rozkoszą, tylko że nie ma miejsca, sobie puszczałem tę kolejeczkę i bym się bawił tym do końca życia, bardzo chętnie. Podobnie jak żołnierzami się moi koledzy niektórzy zajmują i tak dalej, panowie w moim wieku. Wielu kolegów w ogóle odlewa żołnierzy ołowianych różnych formacji, wszystkich formacji świata. Właśnie Jurek Biliński, który mieszkał w naszym domu, Janusz Pastuszyński również. Potem syn pracownika ubezpieczalni społecznej, Polna 34, tam gdzie Krahelska zmarła drugiego dnia Powstania. Oni przychodzili, godzina policyjna, wszystko pozamykane, rozstawiało się te wszystkie rzeczy.
Niemniej jednak to dzieciństwo było pracowite, bo musiałem dużo ćwiczyć na fortepianie. Te ćwiczenia Wimajera, Domaniewskiego takie i tak dalej. Pamiętam to wszystko i to dosyć czasami kląłem to jako dziecko, przepraszam, troszkę łzy mi ciekły jednak. Ale jednak to podstawowe wychowanie muzyczne, które potem zaowocowało miłością do muzyki na całe życie. Dzisiaj nie gram już, ale to było takie wielostronne kształcenie się i ci ludzie, którzy przez ten dom się przewijali. Jacyś wybitni architekci jak Romuald Gut na przykład, jak rzeźbiarz Alfons Karny, jak architekt Folkowski czy inni.
Chciałbym wspomnieć o Leonardzie Pękalskim. Leonard Pękalski był największym przyjacielem mojego ojca, oni obaj z Grójca byli, z ośmiodzietnej rodziny szewca grójeckiego. Wybitnie utalentowany, który w zasadzie nie mając wyższego wykształcenia, doszedł do funkcji profesora Akademii Sztuk Pięknych, tylko wtedy dawano profesury za umiejętności, a nie za papierki. Leonard Pękalski, który mieszkał do wojny przy ulicy Belgijskiej 5 na Mokotowie. Później ze swoją towarzyską życia, jak to się dziś mówi, konkubiną, panią Wanda Polkowską, mieszkali na ulicy Dąbrowskiego, dawniej Szustra na Mokotowie. Utrzymywaliśmy kontakty w czasie wojny i pamiętam, kiedyś przed jakimś koncertem, który miał się odbyć w gmachu konserwatorium na Okólniku, które koncerty Rada Główna Opiekuńcza organizowała (tutaj bardzo pozytywnie mówiłem o tej instytucji naprawdę), coś rodzice chcieli, że pojechałem do wujka Pękalskiego, który był moim chrzestnym ojcem, Leonard Pękalski, zastałem go malującego, zainteresowałem się, to mi pokazywał: „Tu masz akwarele i tak dalej”. Wówczas go widziałem po raz ostatni. W czasie Powstania oni byli na Mokotowie, zdecydowali się uciekać. Zaczęli uciekać w kierunku Wilanowa i na Sadybie, na ówczesnej ulicy Podhalańskiej była masowa egzekucja, od starców do niemowląt. Wszystkich zamordowali Niemcy i to nie byli lotnicy, nie żadne SS, zdaje się. Coś potwornego. Więcej już Leonarda Pękalskiego nie widziałem, natomiast tutaj te obrazy, które wiszą jego na ścianie… Wiele lat potem jego uczeń, malarz znany, Edmund Burke, bardzo zasłużony w Powstaniu Warszawskim, bo robił te plakaty „Do broni”, inne (macie w swoich zbiorach, to wszystko w Muzeum), postanowili, żeby zrobić wystawę Pękalskiego. Żyła jeszcze jego siostra, pani Jadwiga Sawicka, którą nazywałem ciotką właściwie, bo tak jakby bardzo bliska rodzina. Myśmy z żoną moją i Burkem po wielu miesięcznej pracy zrobili pełny katalog, jedyny istniejący po dzień dzisiejszy, i dużą wystawę w Związku Plastyków na Mazowieckiej w 1969 roku. Wówczas dostaliśmy te dwa duże oleje i tam jeszcze mamy drobniejsze obrazy Pękalskiego, jeszcze jakieś rysunki mieliśmy i tak dalej. Był to bardzo zasłużony malarz, który, jak wielu idzie w zapomnienie, a dzisiaj, to co się nazywa najwyższymi osiągnięciami sztuki współczesnej, to są jakieś rzeczy z klocków lego, jakieś coś, co budzi zachwyt pewnych sfer, niestety jestem przeciwnego zdania. Niemniej jednak była to znacząca postać w życiu naszej rodziny, bo wszystko byli znani ludzie. Więc tak to wyglądało to okupacyjne dzieciństwo. Parę było…
- Kto był pana idolem, kiedy był pan dzieckiem?
Idolem? Jak się nieraz pyta, która była pańska ukochana książka czy kto był pana idolem, tego nie mogę powiedzieć. Niemniej jednak byli to na pewno ludzie, jak to się mówiło typu, polegaj jak na Zawiszy czy coś, żeby, powiedzmy sobie, w jakiś sposób ukształtować jakąś pewną osobowość i tak dalej. Chociaż to szło z dużymi trudnościami, nie należy na temat swojego dzieciństwa i swojej młodości też przyczepiać sobie różnych nimbów cnót najwyższych na przykład czy ów pomyłek i tak dalej. Bo wie pani, jak to rodzice mówią zawsze, że jak byli w gimnazjum, to się świetnie uczyli, że nie było z nimi kłopotów i tak dalej. W takie bajki to troszeczkę nie wierzę, są zawsze jakieś duże kłopoty, ale żeby w ostatecznym wyniku był jakiś pion moralny i tak dalej, który wydaje mi się, udało mi się w jakiś sposób jednak zachować i wypracować. Nie miałem rodzeństwa zresztą, byłem jedynakiem, to też w pewnym sensie troszkę inaczej takie życie wygląda. Wprawdzie jedynaków się czepiają najczęściej, a maminsynek, a egoista, egocentryk, a taki. Tutaj też troszeczkę bym inaczej na to spojrzał. Rodzice moi nigdy nie narzucali mi, czym ty masz być na przykład, miałeś być architektem na przykład, bo ojciec mój był związany z architekturą, pięknie rysował i tak dalej. Z rysunkiem to gorzej, a matematyka w ogóle zero, nawet podstaw nie można było, kompletnie pustka w mózgu. Chciałem być inżynierem kolejnictwa, bo kochałem te [tematy] kolejowe, jak powiedziałem, po dzień dzisiejszy, chyba jeszcze wyjmę w wolnej chwili tę kolejkę, troszeczkę popuszczam te wagoniki, z taką stacyjką jeszcze, to jest bardzo przyjemna rzecz.
Potem miałem być pianistą, miałem być muzykiem. Kiedy myśmy byli wysiedleni do Tarnowa, o czym już mówiłem, tam poszedłem do szkoły muzycznej, do takiego starego pedagoga, pani Emilii Rzepeckiej. Tam przyjechał wielki, sławny pedagog i pianista Zbigniew Drzewiecki. Wybitne nazwisko kiedyś było, nawet nocował u nas w mieszkaniu, bo przyjechał z koncertem do Tarnowa i tam mnie przesłuchiwał, i tak dalej, mówił, że ewentualnie by mnie wziął do swojej klasy. Ale myśmy wrócili do Warszawy i nie byłem w stanie pogodzić męczarni szkoły, tak to nazywam. Mnie nikt nie katował, owszem bili mnie czasami, to jest inna rozmowa zupełnie, takie znęcanie się nad nauczycielami i tak dalej. […] Nie byłem w stanie, tu trzeba było dużo ćwiczyć. Trudno było mnie to bardzo pogodzić, wycofałem się z tego fortepianu już, potem trzeba było chodzić po ludziach, prosić i ćwiczyć. Początkowo dostaliśmy instrument, myśmy zamieszkali na Polnej po Powstaniu w takiej kuchni z korytarzem. Tam jednak się zmieściło pianino wypożyczone od wybitnej rzeźbiarki pani Ludwiki Nitschowej, która mieszkała przy Filtrowej. Ona mówi (a z rodzicami była zaprzyjaźniona): „Jędrek – bo tak mnie nazywała – nie ma na czym ćwiczyć”. To nam wypożyczyła to pianino. Potem mieszkaliśmy na Sadybie w jednym pokoju, nie było miejsca na jakieś takie ćwiczenia, tak to wszystko wyglądało. Niemniej jednak twierdzę uparcie, że przy wszystkich kolejach życia, takich czy innych, dzieciństwo decyduje o całym życiu. Absolutnie. Potem się koryguje: szkoła, ludzie, przyjaciele, związki różne i tak dalej, ale jeżeli wtedy my otrzymamy zasadniczy gen jakiś postępowania, zainteresowań i tak dalej, to zostaje to już na całe życie. Podobnie jak w jakiś sposób nawet wychowanie, które zanikło, jakieś zachowania się, ubierania na odpowiednią okazję i tak dalej. Co do ubiorów. Chodziło się w różnych takich spodniach, sweterkach, kurteczkach, nie było żadnego, bo już wtedy nie można było w szkole mieć mundurka, bo szkoły chodziły w mundurkach.
Tak. W zasadzie, ale okupacja to już te szkoły były jednak stale prześwietlane. Mogę pokazać legitymację szkolną dwujęzyczną, publicznie
Volksschule. Chodziło się, w czym kto miał. Natomiast obowiązywały ubranka wizytowe, dla chłopca była taka marynarska bluza i na tym do kościoła na przykład trzeba było się ubrać przyzwoicie, potem do zabawy nie. Jak rodzice szli na wizytę ze mną, to też trzeba było ubrać się w takie wizytowe ubranko, po czym poznawano dzieci inteligenckie. Zawsze zdarzyła mi się taka śmieszna historia. Mianowicie do tramwaju wsiadłem jako chłopiec na placu Zbawiciela, tłok był duży i taki andrus warszawski, cwaniaczek taki doskoczył na stopień i mówi do mnie: „Pańskie lolo, posuń się”, bo byłem ubrany w takie wizytowe ubranko. To były takie rzeczy. O tym zakładzie fotograficznym to już mówiłem. O tym, jak dokumenty wszystkie i tak dalej, to było wszystko nagrane w tym wywiadzie.
- Czy był pan na Kercelaku?
Tak. Raz byłem z matką czy z jakąś gosposią, bo zawsze gosposie były jakieś, nawet w czasie wojny.
- Jak miała na imię gosposia w pana domu?
Pamiętam, najbardziej od wczesnego dzieciństwa to w zasadzie nie była gosposia, to się mówiło „wychowawczyni”, taka pomocnica Adzia. Mam zdjęcia z tą Adzią, Adzia Paczkowska albo Paszkowska, która
notabene pracowała też w filharmonii, ona mnie prowadzała na spacery i tak dalej. Przed samą wojną była kochana i złota Sabinka, bardzo dobrze ją pamiętam. To była taka sytuacja, że nie można powiedzieć, że to była biedna rodzina, bo widziałem przed wojną straszną biedę. To był bardzo biedny kraj. Rodzicie mieli mieszkanie, dzięki bratu matki zresztą, i była ta gosposia, ale czasami się od gosposi pożyczało, żeby kupić na obiad do pierwszej pensji. Niektórzy traktowali tą służbę strasznie. Natomiast rodzice moi byli ludzie otwarci, zaprzyjaźnione bardzo, Sabinka była. Potem pamiętam Helenkę.
Potem pamiętam, nie wiem, czy to mówić, bo to była bardzo ciekawa historia. Otóż pomagała u nas w domu, bo mama jednak była zajęta siedzeniem w zakładzie fotograficznym, przyjmowała te zdjęcia i tak dalej, przynosiła Dorysowi do obróbki do domu, niejaka pani Irena. Pani Irena bardzo taka.. która była narkomanką i która, ponieważ miałem kłopoty z tak zwanym trzecim migdałem, który wówczas usuwano, a dzisiaj podobno tego się nie robi, trzeba było mnie jego usunąć, bo byłem strasznie chorowity jako dziecko, a to jakieś żółtaczki, a to jakieś… coś okropnego zupełnie. Ona mówiła: „Znam świetnego laryngologa, doktora Rontalera – bardzo miły pan, wytworny – to ja pomogę przy tym zabiegu”. I ona mu ukradła receptariusze i na tych receptariuszach wypisywała na morfinę i mnie posyłała do apteki. Chłopiec z receptą, była apteka Bukowskiego na Marszałkowskiej przy Pięknej i tam się zorientowali. Ten wsiadł na mnie: „Chłopcze, co to, u nas skład jest, a skąd ty bez przerwy przychodzisz z receptami na morfinę?”. Wtedy się sprawa wydała, po naszemu ryła. Rodzice nawet zagrozili jej jakimś zgłoszeniem na policję czy coś takiego, bo to były strasznie nielegalne rzeczy i tak dalej. Chociaż w prawie niemieckim były tak zwane żelazne recepty, to znaczy dla niemieckich narkomanów. On miał przydział stałej dawki takiej, że już musi. Ale jakoś rozpłakała się ta Irena, ona mieszkała na Poznańskiej, myśmy poszli do jej rodziny, prosili i jakoś to się tak rozeszło po kątach.
Były jeszcze różne inne gosposie dorywcze. Pamiętam je wzrokowo. Jedna na Nowym Świecie mieszkała, nawet wyjechała z nami do Józefowa na wakacje pod Warszawę. Ale imion już nie jestem w stanie… Przed wojną Sabinka, Adzia i Helenka, to były. Helenka zresztą była z Głuchowa, Głuchów to pod Grójcem wieś, a więc rodzinne strony. Takie ploteczki.
- Gdzie rodzina w czasie okupacji zaopatrywała się w żywność?
Były normalne sklepy, takie z towarami dozwolonymi. Na Polnej róg Oleandrów był sklep pani Haliny Dąb, która później jeszcze długo po wojnie ten sklep prowadziła. Ale [sprzedawała] też i nielegalnie, na przykład wędliny z przemytu i pieczywo. Kiedyś pamiętam poszedłem na sanki, chyba z Jurkiem Bilińskim właśnie, tak pojeździć sobie na saneczkach. Gdzieś Śniadeckich, Lwowska stały kobiety z tymi koszami chleba, który był nielegalnie w jakiś sposób pieczony. Żandarmeria niemiecka zaczęła to wszystko rozwalać, my w nogi oczywiście. Potem trochę miało się jarzyn własnych, bo mieliśmy działkę na Polu Mokotowskim, niedaleko wówczas jeszcze niewykończonego gmachu Urzędu Patentowego. Stała konstrukcja, zresztą bardzo ładna. I tam w piwnicach stała woda, tam się chodziło z wiaderkami do tych piwnic, bo to otwarte było, i przynosiło wodę. Więc mama jakieś jarzyny, jakieś słoneczniki, trochę kwiatów, szałwię pamiętam na przykład. Myśmy z ojcem to bez szczególnego entuzjazmu grzebali w tej glebie. Lebiodę się jadło, lebioda jest przecież zielskiem, a jednak panie potrafiły przygotowywać jakieś potrawy z tej lebiody. Było ciężko, nie przeczę, ale nie można mówić, że to był głód, nie można tak powiedzieć. Nawet jak przychodziły jakieś imieniny, jakieś święta czy coś to u wujostwa Śludeckich, pamiętam, czy u jakichś innych były dosyć [duże] przyjęcia, jak na okupację.
Notabene muszę powiedzieć, że krytykowane bardzo w prasie tajnej, że jednak są straszne czasy, że ludzie giną w obozie, niektórzy może chcą się oderwać od tej szarzyzny, ale zbyt efektownie, powiedzmy sobie, biesiadują. Przemyty różne i tak dalej. Sam do babki jeździłem na soboty i niedziele, potem do Grójca. Pamiętam te kobiety i tych mężczyzn, całe wory jakieś słoniny i tak dalej. W warunkach, jak mówiła Orzeszkowa, człowiek nie wie, jakie ma w sobie siły, dopóki nie nastąpi sytuacja, które je wyzwolą, i to jest racja. Niemniej jednak czasami było ciężkawo z tym jedzeniem, pamiętam, ale to nie był żaden głód. Taka działka dawała pomidory, jarzyny, to już nie umrzesz wtedy. Tak jak i w Powstaniu był cukier na przykład, z mąki piekły panie, to się nazywało ołatki, to jest coś między naleśnikiem a plackiem, taki podpłomyk, stare nazwy dzisiaj już. Ale to się jakoś piekło i tym się żywiło, innego wyjścia nie było.
- Jak w praktyce wyglądała godzina policyjna, czy zdarzało się panu z rodzicami wracać późno do domu?
Jak już mówiłem zeszłym razem, ojcu mojemu się zdarzyło. On sobie lekceważył, gdzieś chodził, kogoś odwiedzał i tak dalej. Po tym nieszczęsnym zamachu 6 maja 1944 roku on niewiele przekroczył godzinę policyjną. Był tak strasznie zbity i skopany przez patrol niemiecki, że siny leżał w odleżynach w łóżku, coś okropnego, tak strasznie był zbity, ale w zasadzie się przestrzegało tego, bo jednak nie chodziły patrole. Muszę powiedzieć, że do godziny policyjnej to było szalenie żywe miasto, tak jak przedwojenna Warszawa. Ta Marszałkowska, też są sklepy, bardzo dużo kawiarni. Niemcy to tolerowali, były kawiarnie, które przeszły do historii, tak jak ta „U Aktorek” na rogu Pięknej, gdzie jest ambasada szwajcarska, gdzie Ćwiklińska i inne gwiazdy podawały kawę, te panie piekły torty z chleba, z buraków, z czegoś, z jajek. Tort Mokka po dzień dzisiejszy bardzo lubię, bo jest duży i to mi się kojarzy nawet z okupacją, jak mówiłem zeszłym razem. To były jakieś takie sprawy pozwalające wyżywić się. Kombinowano placuszki, panie kombinowały, a to z ryżu, a to z tamtego, a to z kaszy, a to z mąki, wszystko w tym domu się odbywało. Kuchnia była wszędzie, tak zwana blacha się mówiło, ogień się podpalało, jakoś to, powiedzmy sobie, egzystowało.
Niemniej jednak godzina policyjna – robiło się pusto. Niektórzy jakieś przepustki mieli, lekarze i tak dalej, ale te patrole jednak chodziły i one jednak zaczepiały, pytały i tak dalej. Trzeba było jednak przestrzegać tej godziny policyjnej, co z kolei wzmagało niesłychanie życie intelektualno-towarzyskie w domu. Jak był stan wojenny, jak mówią Francuzi:
toutes proportions gardées. Jak te panie, które były internowane, opowiadają ze łzami w oczach i pokazują mi luksusowy pensjonat w sosnowym lesie, one tu cierpiały strasznie, miały wspólną łazienkę, koszmar zupełny. Ale wtedy to była jakaś, też ludzie zaczęli się odwiedzać, poznawać i troszkę się więcej dzieci urodziło, bo to się wcześniej spać chodziło i tak dalej, tak. To są takie socjologiczne zjawiska i to była ta okupacja. A że w tym domu byli ludzie wszyscy, że tak powiem, zaufani, to wówczas z piętra dziś idziemy do Śrudeckich, jutro idziemy do Pastuszyńskich, piętro i tak dalej. No i właśnie te lektury, to muzykowanie, rozmowy i tak dalej. Ale zdarzały się też i różne typy, czasami tam mieszkali różni ludzie, którzy wynajmowali jeden pokój i tak dalej, tam się Bukin sprowadził i takim ciekawym typem był niejaki pan Staś Gułkowski. Staś Gułkowski to był uczeń gimnazjum w Starogardzie, które Niemcy oczywiście zamknęli, bo tam Reich był. Dyrektorem tego gimnazjum był pan Władysław Bąkowski, który był mężem kuzynki mojej mamy. Wtedy rodziny były bardzo liczne, rozgałęzione, tych kuzynów, tych pociotów to było bardzo dużo. Staś Gułkowski, strasznie pewny taki siebie, zaczął, jak to się mówi po naszemu, na chama współpracować z Niemcami. Jakieś interesy robił, do Odessy jeździł, jak Niemcy zajęli Rosję.
Notabene w piwnicy naszej, gdzieśmy nie byliśmy z dziesięć lat już chyba, mamy kufer jego taki podróżny, przedmioty też. Przedmioty dużo znaczą w życiu, to kiedyś warto mówić o przedmiotach, tę szafę parę pokoleń mojej rodziny pamięta i tak dalej. Ale on coś przekroczył i kiedyś ojciec mój przychodzi i mówi: „Wiesz co – on już nie mieszkał wtedy u nas – pan Stasio nie żyje, bo został w wyroku Armii Krajowej zastrzelony w Konstancinie”. Coś musiał albo przesadził, albo… Bo to jest też sprawa współpracy z Niemcami, jeżeli ktoś miał sklep i przychodził Niemiec, i kupował, to trudno powiedzieć, że to współpraca. Jeżeli ktoś był tłumaczem w jakimś biurze czy coś, bo były różne przedsiębiorstwa, które coś robiły, coś działały, w pewnym sensie nawet sądy polskie w takich sprawach drobnych to miały jakąś niezależność w czasie okupacji niemieckiej. Tego Stasia Gułkowskiego pamiętam, zresztą bardzo przystojny, młody człowiek, rąbnięto z wyroku gdzieś w Konstancinie, a my mamy kufer po nim tutaj. Przedmioty, gdyby mówiły, to też mogłyby bardzo dużo powiedzieć.
- Jaki był pan Benedykt Dorys, jak go pan zapamiętał?
Już mówiłem, w jakich okolicznościach on się u nas znalazł, pod jakim nazwiskiem i z inicjatywy profesora Kazimierza Wiłkomirskiego. Przede wszystkim Dorys na całe szczęście nie miał rysów semickich, chodził z takim wąsikiem, nosił takie binokle, to się mówiło cwikiery, przystojny brunet, ale bardzo pan taki nobliwy, nie narzucający się, świetnie wychowany. Jak mówiłem, nie wychodził z domu, raz tylko w miesiącu wychodził do fryzjera na Mokotowską. Poza tym cały dzień siedział w domu ze względów na bezpieczeństwo. Siedział w takim pudle retuszerskim i retuszował te zdjęcia, robił portrety jakieś ręcznie, które klienci odbierali w tym zakładzie Mokotowska 73. Poglądy miał zdecydowanie komunizujące wówczas, jak większość Żydów, tylko czekali przecież na Związek Radziecki i tak dalej. Ale poza tym to był układ, on w pokoju razem nocował z profesorem Bukinem, jeszcze nam potem Belga dali z przydziału niemieckiego, wiec się ciasno zrobiło w mieszkaniu. Potem Dorys we swoich wspomnieniach pisał, że ciągle się zastanawiał, bo on przed wojną robił Bukinowi zdjęcia jako soliście Polskiego Radia i filharmonii. Czy Bukin udawał, że tego nie pamięta, czy wolał na ten temat nie mówić. Cisza była zupełna na ten temat, lepiej nie mówić, ale tego to już się nie dowiemy. Mieliśmy taki bezkonfliktowy układ w jednym mieszkaniu. Okupacja i to granie, i nauka, i tak dalej, i trudne warunki, a jednak nie było jakichś konfliktów, nie pamiętam, jakieś trudne sprawy finansowe były, bo tych pieniędzy nie było jednak. Ojciec dorywczo miał jakieś zdjęcia czy coś, ale to było dosyć takie średnie [dochody], ale to nie była nędza ani głód. Ja absolutnie nie tworzę tych mitów.
- Czy pamięta pan powstanie w getcie?
Pamiętam bardzo dobrze. Po Warszawie gruchnęła wieść, że… Przez getto jeździło się tramwajem, a ponieważ miałem przyjaciela Wiesia Merkla na ulicy Słowackiego, na Żoliborzu, to często do tego Wiesia Merkla jeździłem. Policjant granatowy albo żandarm stawał na stopniu tramwaju, bo to były tramwaje tak zwane koguty, takie z korbą i tak dalej (do dzisiaj na licytacji wystawiają), żeby nikt nie wyskoczył, żeby nikt nie wskoczył, nikt paczki nie rzucił. Jechało się przez te potworne ruchliwe miasto. Getto było szalenie początkowo ruchliwe, zresztą mrowie było. Nawet pamiętam, widziałem kiedyś, bo się posunąłem, komunikacja po mieście to były riksze i rodzice moi też korzystali. Może dorożka, dorożką zresztą przewiózł wszystko i lustro, i jajka w koszyku, co chciał. Ale tak się gdzieś jechało, tu riksza, riksiarze byli. Pamiętam, jadę przez getto tramwajem i widzę, jacyś eleganccy państwo z kwiatami na wizytę czy gdzieś jadą, bo jeszcze to getto po prostu działało. Gruchnęła wieść, że jest powstanie w getcie. Pojechałem tramwajem, już tramwaj był zatrzymany przy ulicy Muranowskiej, tam gdzie stał tak zwany Dom Bohater, on jest rozebrany dziś i stoi hotel „Ibis” w tym miejscu dokładnie i jest pomnik wywiezionym na Wschodzie. Wysiadłem z tego tramwaju i widzę, że tutaj stoi policja granatowa, tam już niemieckie wojsko, żandarmeria i armatka strzela, i słychać strzały w głębi Muranowskiej. Policjant do nas: „Proszę natychmiast [odejść], nie narażać się!”. Przepędził nas. Wówczas na Żoliborz naokoło jeździły zwyczajne takie chłopskie furmanki, żeby utrzymać kontakt naokoło, bo już nie było przejazdu przez getto. Potem ten przejazd przywrócono, to było coś potwornego, obraz sił realistyczny, bo tramwaj na Powązki, na przykład na jakiś pogrzeb też się jechało przez tą Muranowską, getto i tak dalej. To wymarłe miasto, oczodoły kamienic, żadnych ludzi, to straszne było zupełnie, potworny jakiś obraz, apokaliptyczny. Później czarno się zrobiło w mieście, bo getto się paliło, wjechaliśmy na Polną, na ósme Pietro, bo to była wielka kamienica, tam był duży taras na dachu,
notabene z trzepakami do dywanów, i tam żeśmy patrzyli, jak straszne, czarne chmury ognia idą z tego getta, to doskonale pamiętam.
- Czy zanim wybuchło Powstanie, u pana w domu ukrywali się też i inni Żydzi?
Tak. Pierwsza była pani Irena Hellman, była dziennikarka, która, jak mówiłem zeszłym razem, jeszcze zdążyła pod koniec oblężenia 1939 roku opublikować wywiad ze słynnym Bryanem, fotoreporterem amerykańskim, którego zdjęcia są po dzień dzisiejszy przecież wykorzystywane, bo on był w 1960 roku w Polsce. Ona miała wybitnie semickie rysy, była ruda, niestety strasznie pewna siebie. Matka moja jej mówiła: „Irka, siedź tutaj i coś trzeba będzie, gdzieś ciebie wywieźć, coś znaleźć”. Ona pewnego dnia wyszła z domu i kamień zapadł. Potem szukałem do swoich różnych wspomnień, gdzieś w jakichś wykazach, że taka była wywieziona z Pawiaka. Ona była bardzo znaną dziennikarka, jakieś plotki chodziły, że nawet kiedyś jakiś wywiad miała z jakimś Hitlerem czy coś takiego, tego nie sprawdzałem, więc nie mówię takich rzeczy, żeby nie tworzyć jakichś nowych bajek, broń Boże, ale faktem jest. Ta Irka kompletnie zginęła, ocalał jej brat, wielki przyjaciel ojca, architekt, pan Toluś Hellman, który jakimś cudem wydostał się z Polski i jeszcze na początku wojny przyszła od niego kartka ze Szwecji, nie wiem, przepłynął. On gdzieś potem działał jeszcze, bo rodzice mieli bardzo wielu przyjaciół Żydów, państwo Mittelmannowie na przykład, architekt. Pamiętam jako dziecko, jak myśmy ich odprowadzali na dworcu, kiedy wyjeżdżali do Palestyny, bo wtedy dużo Żydów wyjeżdżało do Palestyny, bo nie wierzyli, że tam powstanie państwo żydowskie państwa Mittelmannów. Jeden z kolegów historyków sztuki, który był w Izraelu, już wiele lat temu, Malinowski, mówił mi, że poznał staruszeczkę, panią Mittelmannową, która wspominała pismo „Arkady”, Olszewskich i tak dalej. Też oni ocaleli, ale reszta zginęła. Tutaj był taki epizod z tą Ireną Hellman.
- Jeszcze proszę powiedzieć o pojedynku.
O tą Irenę Hellman coś Broniewski, jak to się mówi, ją podrywał czy coś takiego. A wtedy spojrzenie na kobietę bardziej łakome mogło zakończyć się pojedynkiem. Całe szczęście, te czasy minęły, te molestowania to biznesy są tylko. Na pojedynek go wezwał Hellman i ojciec miał być sekundantem w tym pojedynku. Kupił sobie, mam na półce w tamtym pokoju, „Kodeks postępowania honorowego” pułkownika Boziewicza, gdzie można pękać ze śmiechu, te pojęcia honoru wtedy, honor to jest święta rzecz, ale to były po prostu humory. Na przykład nie można się było z drukarzem pojedynkować, bo drukarz nie miał praw honorowych na przykład. To można czytać dla rozrywki. Ojciec na ten pojedynek, zdaje się, poszedł i tak się zaczął śmiać, że mu poważnie podziękowali, że nie może być śmiejący się sekundant, i zrezygnował z tego. Ale to jest fakt autentyczny z tym pojedynkiem Władysława Broniewskiego z panem Tolo Hellmanen o Irenę Hellman.
Druga była, ale to mówiłem zeszłym razem. Była Rena Krajewska.
- Tak, o tym pan mówił. Był jeszcze jeden mężczyzna.
Tak. Mianowicie bardzo zaangażowany w ruch podziemny był młodszy brat mojego ojca Juliusz Tadeusz Olszewski, w zasadzie wojskowy z zawodu, inwalida z 1920 roku, twórca POW w Grójeckim, burmistrz miasta Grójca w trzydziestych latach. On mówi: „Proszę państwa, trzeba ratować jednego Żyda”, powiedzmy sobie, który ukrywał się w jakimś domu i zobaczył przez okno, że zajeżdża gestapo czy żandarmeria, i myślał, że po niego. Przerażony wyskoczył na drugie podwórze czy coś, łamiąc sobie nogi, a to wcale nie po niego przyjechali, po kogo innego. Nie wytrzymał nerwowo. W szpitalu mu te nogi złożyli, ale potem go nie można trzymać na rekonwalescencji, bo Niemcy przechodzili po szpitalach, jak jakiś ranny czy coś, to najszybciej ukryć po opatrunku, bo skąd, a postrzał, a to, a tamto. On u nas parę miesięcy mieszkał na rekonwalescencji. Opowiadał różne dowcipy żydowskie, pamiętam, żona go odwiedzała i taki zaprzyjaźniony Japończyk, który pracował w Warszawie jako dentysta, doktór Tonczuru się nazywał, to był jego jakiś znajomy i tak dalej. Potem on już gdzieś znikł, ale nie utrzymywał kontaktów i potem ojciec mówi czy matka, że widział ich na ulicy po wojnie, udał właściwie, że nie poznaje, nie wszyscy okazywali wdzięczność. Niemniej jednak parę miesięcy ten Żyd z tymi połamanymi nogami, wszyscy żeśmy na kupie w tym mieszkaniu siedzieli. Tak to wyglądało.
- Myślę, że okres okupacyjny, wojenny i tuż powojenny mamy omówiony na poprzednim wywiadzie. Chciałam zapytać o negatywy, które zostały odnalezione przez panią Leśniakowską. Jak długo one zalegały?
One nie zalegały. Część archiwum mojego ojca została zniszczona w 1939 roku, bo bomba rozpruła to mieszkanie. Ojciec wtedy ratował fabrykę Żydów, a matka cudem ocalała. Za ścianą pięć pięter runęło, za ścianą ludzie umierali przez całą dobę potem i nie można było ich uratować. Ponieważ to były duże klisze szklane,
notabene jeśli chodzi o jakość zdjęć, to dzisiejsza fotografia to nic jest w porównaniu z dokładnością, piękną barwą i kolorem, właściwie światłocieniem kliszy szklanej, bo tylko w gruncie rzeczy, jak mawiał Tatarkiewicz: „Biało-czarna fotografia pokazuje światło”. Natomiast archiwum fotograficzne, częściowe, znalezione klisze inne, wydobyte, ocalało na Polnej, bo na Polnej było zniszczone mieszkanie od ulicy. A potem, jak powiedziałem, był kawałek pokoi, przyjmowano gości, bo tak jak my tutaj, tam by się spadło na ulicę, bo właściwie było to oberwane wszystko przez czołgi, ale duży korytarz, ciemnia ojca, kuchnia, gdzieśmy mieszkali, to ocalało. Ojciec mój zmarł w 1969 roku i był do końca czynny jako fotograf i założyciel Związku Lutników, nie fotografów a lutników, bo był skrzypkiem i interesował się sprawą budowy instrumentów muzycznych, wykonując różne plansze i zdjęcia. Mam je tutaj do pokazania, [rysunki] konstrukcji skrzypiec i tak dalej. Był członkiem Związku Lutników. Do fotografików go nie przyjęli po wojnie, a lutników był. Był troszkę, nie obrażając jego pamięci, bałaganiarzem. Owszem, te pudełka, bo to mama układała, były z napisami, a to MSZ, a to budynek taki, a to szkoła i tak dalej. Ojciec zmarł w 1969 roku i ja, ponieważ pracowałem w Instytucie Sztuki i zajmowałem się architekturą współczesną, dobrze wiedziałem, co jest w tych kliszach. Wówczas zaproponowałem w Instytucie Sztuki archiwum fotograficzne. Najlepsze w Polsce, jeśli chodzi [o tę tematykę], wspaniałe archiwum, bo uzupełniane, w PRL-u były olbrzymie pieniądze na te rzeczy, więc ta inwentaryzacja zabytków i tak dalej, robiło się tysiącami. Ponieważ w archiwum już były zdjęcia, zresztą za poruczeniem mojego ojca, też znakomitego fotografa warszawskiego Henryka Poddębskiego, były zdjęcia Zajczyka, Żyd, który fotografował też Warszawę, bardzo cenne zdjęcia. Było dużo Bułhaka, chociaż on właściwie [tworzył] wileńską fotografię, czyli instytut nie nabył tego po prostu. Oczywiście mogła to sprzedać moja mama jako pierwsza spadkobierczyni. Ale trzeba było to opanować, w związku z tym myśmy z matką chyba przez dwa lata (ja kiedyś nawet przestałem panować nerwowo nad sobą, bo byłem już taki, wtedy usiłowałem jeszcze pracować naukowo i miałem trudną sytuację rodziną, mniejsza z tym) opracowywali te zdjęcia i zrobiliśmy katalog, co to jest, ile sztuk, kiedy. Dzięki temu, że pamiętałem jako zajmujący się tym okresem, wiedziałem, co to jest, opisywałem. Sporządziłem katalog ręczny, jest tu w szufladzie, olbrzymi, kilkadziesiąt stron, złożywszy ofertę do instytutu. Wtedy instytut miał pewne pieniądze, jeśli chodzi o sprawy budżetowe instytucji różnych. Nie śmiem ukrywać, że poprzedni system był o wiele lepszy. Tak taki dyrektor wiedział, że ma pieniądze gwarantowane, mniej lub więcej i mógł merytorycznie zarządzać instytucją. Mamy na zdjęcia, mamy na wydawnictwa, mamy i tak dalej. W związku z tym była komisja w instytucie. Między innymi uroczy mój kolega, który pracował w archiwum, pan Zygmunt Sonik. Była wybitnie zasłużona dla archiwum fotograficznego, żywa kronika, pani Monika Moraczewska, która jeszcze inwentaryzację przed wojną robiła. Była pobita w gestapo, bo nie chciała jakichś materiałów wydać czy coś takiego. Ona już jako staruszeczka zmarła parę lat temu, a w tym instytucie, w tym archiwum siedziała jeszcze całe lata. Oni wybrali jakieś zdjęcia i wówczas w dwóch partiach to zostało zakupione. Już jako pracownik…
Kiedy to archiwum było już w instytucie, zostawałem po godzinach pracy. Dlaczego mówię, tu specjalnie podkreślam, w domu były warunki ciężkie, bo mieszkałem z rodzicami na Polnej, jeden pokój, zimno, nie ma jak. Na przykład doktorat napisałem w instytucie, bo dostawałem przepustkę od dyrektora i po zamknięciu sprzątaczki wychodziły. Sam jeden, początkowo to stracha miałem, zostawałem jak w celi i napisałem ten doktorat. Na tej samej zasadzie zostawałem po pracy w instytucie, to był 1972 rok, i opisywałem te zdjęcia, na każdej kopercie podpisując się: „Andrzej Olszewski” – tego i tego dnia. Pani Leśniakowska wówczas prawdopodobnie była chyba na poziomie matury albo… Potem kończyła studia, zresztą recenzowałem jej doktorat, który robiła na temat dworu polskiego. Ale ona zainteresowała się bardzo współczesną architekturą, ona się tym zajmuje, wydaje katalogi współczesnej architektury i tak dalej. Natomiast ja zabiegałem bardzo, żeby tego ojca trochę wydobyć z tych jakichś katakumb. Miałem żal do Dorysa, który nic nie zrobił, żeby ojca do fotografików przyjęto, żeby mu wystawę zrobić, a wtedy u Dorysów fotografików to był pierwszy sztandar. Ale bardzo miła pani Rago, już nie żyje, związek fotografików, jakoś zadziałali, głupio im się zrobiło i postanowili zrobić pierwszą wystawę ojcu u fotografików na Starym Mieście koło pałaców Ślubów. Oczywiście dokonaliśmy wyboru i tak dalej. Wystawa była, dzięki Bogu, ale to było zrobione niechlujnie, bo te klisze trzeba było opracować, to były zdjęcia, które wymagały, każda klisza wymagała, jak to alchemia fotograficzna, przycienianie, dmuchanie, chuchanie, płukanie, to dzisiaj wszystko automaty robią. Ale ta wystawa była i trochę ten ojciec zaczął… Pani Leśniakowska zainteresowała się współczesna architekturą i jednocześnie kierownikiem pracowni został pan Piotr Jamski, historyk sztuki i znakomity fachowiec odnośnie fotografii. Pani Leśniakowska postanowiła zrobić wystawę zdjęć architektury międzywojennej na podstawie zbiorów, które są własnością instytutu. Powiemy sobie mogę dać uwagę ojcu coś takiego, ale nie dysponuję tymi zdjęciami, one są własnością instytutu i całe szczęście, będą wiedzieli, co z tym zrobić. Natomiast myśmy postanowili zrobić wystawę ojca zdjęć, ale tak, odbiją na automacie, to będzie błyszczące, to nie pokaże tych wiązek światła. Natomiast tu w szufladzie były oryginale odbitki zdjęć ojca z lat trzydziestych, piękne, taki papier półmat, nazywał się brom, półmat, to jak materia jakaś czy coś. Myśmy zrobili, zasługa Marka Kwiatkowskiego, z którym się przyjaźnię od czasów studiów, że on w Kordegardzie w Łazience urządził wystawę ojca pod tytułem „Perfekcja i światło” i ta wystawa zrobiła sensację. Piękne zdjęcia były i Grójec, i Wilanów, i Arkadia, i Nieborów, ale nierobione z klisz, tylko… Ta wystawa jeździła, była potem gdzieś, teraz ostatni raz była w starym Otwocku, w muzeum w Warce, bo tam moja uczennica jest dyrektorem, a Warka to kultura ziemi grójeckiej i tak dalej. A Leśniakowska zrobiła wystawę „Epoka swingu” w instytucie, a potem w muzeum w Warce, a potem ta wystawa pojechała do Muzeum Architektury we Wrocławiu, bo nie ma tych zdjęć i trzeba pamiętać, nie tylko chodzi o jakość fotografii, ale też o to, że szereg tych obiektów i wnętrz już jest tylko na tych zdjęciach, ostatni ślad.
- Czy tata sfotografował Polną, czy są jakieś zdjęcia taty?
Popowstaniowe. To zdjęcie, które mam sprzed Powstania, dostałem od kolegi Tomiczka, historyka sztuki, który pisząc o architekcie Nagórskim (a Nagórski obok budował Lardellego, przed I wojną światową) znalazł mi to zdjęcie Polnej. Takiej [Polnej] nie widziałem.
- Widział pan takie zdjęcia Polnej wewnątrz?
Nie.
Nie. Owszem było robione wejście z bramy, gdzieś one są w instytucie, kolega Witalis Wolny, znakomity fotograf, mój przyjaciel serdeczny, bo tam były kopie rzeźbiarza osiemnastowiecznego Schwittera [?]. To Karpowicz powiedział w bramie i gdzieś te zdjęcia są w instytucie, ale to trzeba by bardzo szukać. Na pewno są, a tutaj te zdjęcia zostały na tych wystawach. Później pani Leśniakowska w ogóle zainteresowała się bardziej, bo wszyscy o Bułhaku tylko pisali – Bułhak, Bułhak, w ogóle nie było fotografów poza Bułhakiem. A przecież byli i inni, Dederko znakomity, i Ryś taki był, i inni. Pani Leśniakowska w bardzo prestiżowym takim tomie pismo „Rocznik historii sztuki” (mogę to pokazać), napisała o ojcu moim jako o fotografie. To jest bardzo mądry artykuł, tak że nie wszystko rozumiem, bo to jest takie trochę [niezrozumiałe], takie fokalizacje tematów. Ja jestem rzemiecha, więc piszę językiem, żeby wszyscy zrozumieli. Ale rzeczywiście ona dokonała analizy tego i to jest jej zasługa, że tego Olszewskiego jakoś wydobyła z zapomnienia, bo ojciec był dobrze znany od strony Niszawy, czyli Nowakowskiego, gdzie byliśmy zapraszani z żoną przez szereg lat, bo jego bratanek pan Władysław Nowakowski IV, który mieszka w Stanach, co roku robił zjazd rodziny Nowakowskich i wielbiciel Nowakowskich. Ojciec mój tym Nowakowskim zajmował się całe życie, wynalazł technikę reprodukcyjną nawet. Tak że myśmy z Isią jeździli co roku, nawet przez szereg lat, zawsze było przyjęcie jakieś miłe. Tam zresztą mój uczeń był proboszczem w tej Farze, zmarł w sile wieku przed paru laty. Teraz [Nowakowski] troszkę jakoś przygasł i tam ojciec był bardzo znany i ceniony od strony muzeum Nowakowskiego. Tak samo Łowicz, w którym było pierwsze muzeum Nowakowskiego i myśmy z matką ofiarowali szereg reprodukcji i dokumentów, ale to jest zwinięte do magazynu, to miała być stała ekspozycja i na to nie mają miejsca ani pieniędzy, ani nic. Wtedy te pieniądze były jednak na takie inicjatywy, ale co tu będziemy się oszukiwać. W każdym bądź razie od tej strony bardziej znane.
Stale daję zezwolenia, bo ludzie, ta młodsza generacja,
notabene, która mówiąc skromnie, idzie moim śladem, bo oni się na moich pracach wszyscy opierają, ta moja książka „Nowa forma w architekturze 1925” napisana pół wieku temu, pięćdziesiąt lat i ona ciągle funkcjonuje, jest poszukiwana i powołują się na nią. Ten pęd do matematyki… A jednak logicznie coś tam było napisane. To ta młodsza generacja, teraz to się bardzo dużo osób tym zajmuje i co chwila tak, wyszła monografia świetnego architekta Żurawskiego, ojciec fotografował to, to ja: „Proszę, człowieku, ratuj to”. Teraz wychodzi monografia świetnego architekta Lucjana Korngolda, „Proszę pana, żeby pan zdjęcia ojca…” – „Kochany, bierz, ile potrzeba”. Jest jakiś program w Internecie „Warszawa”, każdy dom tam jest, taki młody człowiek to zrobił, nawet nie mam czasu ślęczeć w tym, bo jakieś bieżące rzeczy robię, ale to daję, cieszę się, że to jednak zaczyna po iluś latach funkcjonować, bo ojciec popadł zupełnie w zapomnienie, na koniec żył z lichej emeryturki zarządu miasta, bo pracował w Wydziale Kultury Miasta Stołecznego Warszawy w pięćdziesiątych latach. Takie wystawy organizował, malarstwa, fotografii, to i tamto w domach kultury, ale co to były za jakieś apanaże. Żadne. Teraz dopiero, czterdzieści lat po śmierci, jak teraz wyjdzie ta monografia, Warszawa tylko, to będę szczęśliwy.
Niemniej jednak myśmy parę razy z Isią pomagali wystawy urządzać w Warce i w starym Otwocku, „A, to my pokażemy zdjęcia pana ojca”. Historia po jakimś czasie oddaje pewną sprawiedliwość. Mianowicie ojciec, który z panią Wandą z Krahelskich Filipowiczową zakładał pismo „Arkady” (przepiękne, mam tu parę numerów), którą też znałem osobiście, a w dzieciństwie piękne zabawki od nich dostałem, jeszcze mieszkając w Alejach Ujazdowskich, pamiętam jakie i w jakim kolorze. A co to było? A to była taka zagroda wiejska, którą się rozstawiało, dworek, zagroda i zwierzątka: indyczki, kurki, kaczki, ustawiało się, zabawka taka jest od pani Filipowiczowej. [Ojciec] napisał artykuł: „Pałac muzyki w Otwocku”. Stary Otwock był zaniedbany przez cały okres międzywojnia, tam Rosjanie w 1915 roku go zniszczyli, nikt o to się nie dopominał. Ojciec mówił, żeby go odrestaurować na pałac muzyki. Nic z tego nie wyszło, a to piękne rokoko czy pełny barok, rezydencja Bilińskich. Dopiero Polska Ludowa się tym zainteresowała, nawet zrobili tam dom poprawczy dla dziewczyn, dach położyli i tak dalej. A później zrobiono z tego rezydencję, obecnie jest to muzeum wnętrza z piękną salą koncertową, gdzie odbywają się koncerty, wiec to marzenie się spełniło, tego pałacu muzyki w Otwocku. Tam, jak byliśmy z Isią, był wyłożony ten numer „Arkad” z 1934 roku, z tym artykułem ojca, z jego zdjęciami i z ideą, która po tylu latach… Czyli cierpliwość jest i wiara chyba podstawą jakichś może spóźnionych [efektów], ale jednak jeżeli coś po nich z tego zostaje… Jeżeli ta monografia wyjdzie, na razie „Warszawa” tylko, bo ojciec robił znakomity Ciechocinek, Gdynia jakaś, po wojnie robił cmentarze na Bieszczadach na przykład. Piękne zdjęcia starego Tarnowa, pomniki tutaj poszły, bo pan Jamski wziął multum dokumentów. Ruszyłem w dokumenty rodzinne, na przykład dokumenty do historii fotografii w Polsce. Na przykład dokumentacja zebrania założycielskiego Stowarzyszenia Fotoreporterów Polskich w 1939 roku, ojciec temu przewodniczył.
Mam, mam sprawozdania wszystkie, Jamski to zobaczył, kto tam był, kto to zakładał, jaki statut. To wszystko myśmy przywieźli ze Świdra, bo mamy drugi magazyn w Świdrze dla naszych zbiorów książek i ładnych rzeczy. Zapraszamy serdecznie latem. Tam myśmy to przywieźli i teraz
notabene,
à propos tego życia społecznego. Tutaj miałem programy, kiedy pani Mazurek robiła wystawę rok temu [na temat] życia muzycznego w czasie wojny, to wzięła ode mnie to i to było na tej wystawie, ona objechała Niemcy i inne kraje. Tam jest nawet zdjęcie popisów w klasie Bukina u nas w mieszkaniu, gdzie siedzę jako chłopak właśnie w takim marynarskim ubranku. Tam rozpoznałem niektóre nazwiska, świetna pianistka Dworakowska, która była potem profesorem konserwatorium. Przy okazji tej monografii ojca, z tego Jamskiego wyciągnąłem zaświadczenia, adresy, jakieś dokumenty, dotyczące historii fotografii po prostu. Wyciągam z takiej szafki, która była w drewutni, za przeproszeniem, bo nie ma miejsca, teczkę z papierami. Znajduję jeszcze materiały tych tajnych koncertów, w kawiarni Wojtowicza, u nas w mieszkaniu, jubileusz profesor Dubiskiej, to ręcznie pisana data 1943, 1942. Natychmiast zameilowałem do córki profesora Naliwajka i mówię: „Słuchaj, Kasia, ty wydajesz książkę”. – „Tak, wydaję”. – „To wstrzymaj się, bo tu jeszcze mam dużo dokumentów oryginalnych dla ciebie, ręcznie pisane programy i drukowane na czerpanych papierach i tak dalej”. Czy teka Nowakowskiego, którą ojciec wydał w tajnych drukarniach, to pięknie wydane było w czasie wojny pod nosem Niemców. Także to bogactwo życia kulturalnego i w ogóle duchowego było o wiele większe, spójni narodowej jakiejś, na co jestem czuły jako narodowiec, dosyć nawet taki radykalny, powiedziałbym, to było zupełnie… Już jestem stary, ale troszkę zmartwiony tą depolonizacją, która dzisiaj idzie na całego, łącznie z zabieraniem nam własności, ziemi, banków, dóbr naturalnych i tak dalej. Ale na ten temat nie będę się wypowiadać, bo może pani by się zdziwiła moimi poglądami.
Warszawa, 12 grudnia 2011 roku i 4 stycznia 2012 roku
Rozmowy prowadziła Joanna Rozwoda