Radosław Ładziński „Sulimczyk”
Moje imię i nazwisko Radosław Jerzy Ładziński, urodzony 2 marca 1927 roku w Toruniu, z ojca Gustawa, pułkownika Wojska Polskiego, artylerzysty, który rozpoczął służbę jeszcze w carskiej armii. W roku 1905 już był porucznikiem i wysłany został na front – do walk z Japonią w Mandżurii. Tam został ciężko ranny. W strasznym bałaganie, jaki powstał w armii rosyjskiej wówczas, gdzieś zginął jego oddział i traktowali go jako zabitego. Rodzina dostała depeszę, że bohaterską śmiercią zginął na froncie w Mandżurii. Po miesiącu przychodzi druga depesza – od ojca: „Zdrów i cały w lazarecie”. Bałagan tam musiał być potworny. Tak minęła wojna z Japończykami. Potem przyjechał do Winnicy. Urodził się na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej, [obecnie] Ukrainy. Był porucznikiem po ukończeniu szkoły wojskowej, najpierw korpusu kadetów, a potem szkoły oficerskiej w Petersburgu. Dostał właśnie stopień porucznika i jako porucznik wysłany został na wojnę do Mandżurii. Nie wiem dokładnie, w którym roku, ale na własną prośbę zwolnił się z wojska. Wrócił do Winnicy na Ukrainę.
Gros jego rodziny zamieszkiwało w tym rejonie, nie w samej Winnicy. Zaczął pracować jako urzędnik w banku rolnym w Winnicy. Tam poznał moją mamę, która wtedy miała dziewiętnaście lat. Ledwo skończyła dwadzieścia i pobrali się, to był rok 1913. W 1914 urodziła się moja siostra Halina, potem się urodziło drugie dziecko, też dziewczynka. To wszystko działo się już w czasie I wojny światowej. Mój ojciec został powołany do wojska. Zwolniony został z wojska na własne życzenie, ale jak wybuchła wojna światowa, oczywiście został powołany do wojska i przez
gros wojny światowej służył w armii rosyjskiej. Znaczy
gros to może przesadziłem, trzy lata z miesiącami. Jak już wojna się kończyła, znalazł się w środowisku polskim. Już przedtem, bo przed wojną działał w Winnicy w POW. Dość że nawiązał te kontakty i działał w polskich organizacjach niepodległościowych. Potem dostał się do I Korpusu Polskiego na Wschodzie, potem do III Korpusu Polskiego na Wschodzie. W 1918 roku pożegnał się z mamą, zostawił mamę i te dwie dziewczynki i przez zieloną granicę [przedostał się] do Polski. Tam go bolszewicy złapali, nawet proponowali: „Dajemy wam dywizję”. Ojciec mówi: „Nie chcę żadnej dywizji, jestem Polakiem i jadę do Polski”. I pojechał do Polski. Mama została w Winnicy z dwoma dziewczynkami. Tam przeżyła paskudny okres, bo tam wchodziły wojska węgierskie, czeskie, różne wojska wchodziły. Głód był w pewnym okresie, tak że nawet sześćdziesiąt wrzodów dostała. W końcu przez zieloną granicę z dziewczynkami dotarła do taty.
Rok 1920 zastał ojca… Przedtem, już od 1918 roku, był w wojsku polskim w różnych miastach. To było Wilno, Kraków i potem Warszawa. W 1920 roku, jak bolszewicy podchodzili pod Warszawę, to jako artylerzysta dostał polecenie utworzenia ochotniczego pułku w obronie Warszawy. Taki pułk w rekordowym tempie dwunastu czy jedenastu dni sformułował. Pułk został natychmiast wysłany w rejon Radzymina, potem Wołomina i w najcięższych walkach o Warszawę bardzo się zasłużył. Potem, jak bolszewicy cofali się do Grodna, walczył jeszcze o Grodno i całą kampanię przeszedł. W końcu [ojciec] dostał Virtuti Militari, odznaczony został, za kampanię [dostał] Krzyż Walecznych. W wojsku rosyjskim, nawiasem mówiąc, też miał najwyższe odznaczenia, Krzyż Świętego Jerzego za wojnę japońską. Ostatnie miejsce postoju ojca to był Toruń. W Toruniu został w 1922 roku komendantem szkoły artylerii. Prowadząc tę szkołę, doczekał do przewrotu majowego. Coś mu nie odpowiadał Piłsudski. On pochodził z armii rosyjskiej, a były pewne antagonizmy między dawną armią austriacką [i] niemiecką, [a rosyjską]. Siłą rzeczy służyli albo w armii niemieckiej, albo w armii austriackiej, albo w armii rosyjskiej. Ojciec – w rosyjskiej. Sam wystąpił o podanie się do rezerwy i [przeszedł w stan spoczynku]. W 1926 to wszystko się działo.
W 1927 roku przyszedłem na świat. Druga siostrzyczka niestety zmarła. Jak mama przyjechała z dziewczynkami, to się tułali: Wilno, Kraków, Warszawa. Zamieszkali nie w samej Warszawie, tylko w Milanówku. W Milanówku [siostrzyczka] zachorowała i lekarz, mając na pewno najlepsze intencje, dał takie lekarstwo, że ją zabiło. Tak że mama przeżyła szok. To było jeszcze przed wojną 1920 roku. Moja siostra nazywa się Hala, tamta Inka. Hala wtedy miała coś z pięć latek. Mnie na świecie nie było, nie znałem [Inki], urodziłem się w 1927 roku.
Siostra chodziła do gimnazjum w Toruniu i maturę uzyskała w 1932 roku. Były dwa gimnazja (jedno męskie, jedno żeńskie) w Toruniu w owym czasie. Zdała maturę i koniecznie chciała wstąpić na studia wyższe. Ponieważ w Toruniu nie było wówczas żadnej wyższej uczelni, to ojciec mówi: „Jedziemy do Warszawy”. Początkowo przyjechaliśmy na Żoliborz i wynajęliśmy mieszkanie u jakiejś generałowej. Była żoną generała z armii rosyjskiej, którego ojciec znał. Ten generał już nie żył, ale przez jakieś kontakty z generałową zamieszkaliśmy u niej na ulicy Śmiałej. To był rok 1932. Jeszcze do szkoły nie chodziłem, miałem pięć lat. Przy mnie powstawał Żoliborz Oficerski, asfaltowali uliczki: Śmiałą, Kaniowską, Czarnieckiego. Bawiłem się tam na hulajnodze, to był rok 1932. Jak skończyłem sześć lat, czyli w 1933 roku, rodzice zdecydowali… Mama mnie uczyła bardzo wcześnie czytać, pisać. Ojciec się w to nie wtrącał, siostra też się zupełnie w to nie wtrącała na tym etapie, ale dzięki mamie to opanowałem. Mając 6 lat, [poszedłem] do szkoły powszechnej. Nie było jeszcze [szkoły numer] 64 i 68 u zbiegu Felińskiego i Zajączka. Powstała akurat Szkoła Rodziny Wojskowej. A tata był trochę na wojsko obrażony, poza tym mówił: „Nie będę wychowywał paniczyka, pójdzie do szkoły publicznej”. Jedyna szkoła publiczna wówczas w rejonie Żoliborza nie była na Żoliborzu, tylko na Marii Kazimiery, w drewnianym budyneczku, gdzie chodził „element”. Teraz by się takich dzieci w ogóle nie widziało. Jak tam pierwszy raz poszedłem, takie uszy miałem! Nic nie rozumiałem, bo to wszystko były jakieś wiązanki. Ale dość bystry byłem, szybko sobie to przyswoiłem. Kapitalne, bo mając sześć lat, z tymi chłopcami używałem zwrotów bardzo nieparlamentarnych, a wracając do domu, wiedziałem, że to nie jest język do używania w domu. I tak przeszedłem pierwszą klasę szkoły powszechnej od 1933 do 1934 na Marii Kazimiery. W roku 1934 przyjaciel rodziców, a zwłaszcza ojca, z Winnicy (był komendantem straży ogniowej w Warszawie, jednego z oddziałów) został przeniesiony z oddziału, który się mieścił za Żelazną Bramą (ten lokal jeszcze istnieje, tylko tam straży nie ma), do nowego oddziału na Nowym Świecie 6. Mówi: „Dostałem gigantyczne mieszkanie, nie wiem, co z tym fantem robić”. Przepraszam, przekłamałem, pierwsze mieszkanie było w Ratuszu. To było gigantyczne mieszkanie, około trzystu metrów. On mebli nie miał, myśmy też nie mieli mebli, tak że to było umeblowane strasznie prymitywnie. Pamiętam, że jak zachorowałem, lekarza do mnie wezwano, to [stwierdził, że] można by było latać samolotem po tym mieszkaniu. Ale było bardzo nieprzyjemne, nieprzytulne. Tam mieszkaliśmy rok. Tam był oddział straży ogniowej. Okna tego mieszkania wychodziły z jednej strony na plac Teatralny, a z drugiej strony na więzienie na Daniłowiczowskiej, bezpośrednio na dziedziniec więzienia. Tak że jako chłopiec obserwowałem więźniów, noszących jakieś gary wielkie, kubły z zupami i tak dalej. A z drugiej strony obserwowałem 1 maja wielkie demonstracje PPS-u na placu Teatralnym. Tam też grupki komunistyczne się wślizgiwały, tak że pierwszy chrzest polityczny miałem, tam mieszkając. Po roku w Ratuszu (może rok i kilka miesięcy) [przyjaciel ojca] został przeniesiony do oddziału na Nowym Świecie 6. Ten budynek w tej chwili nie istnieje, jest tam oczyszczony [teren], zaczynają się schody prowadzące do [byłego] gmachu partii. Zniszczony został podczas działań wojennych, a po wojnie został rozebrany. Będąc jeszcze w Ratuszu, chodziłem do szkoły powszechnej na Senatorską, w tym budynku, w którym mieści się teraz Zakład Ubezpieczeń Społecznych, ZUS, który emerytury wypłaca mojej żonie na przykład (bo mnie inny oddział, ale mojej żonie – z tego oddziału). Ten gmach teraz wygląda pięknie, a wtedy, tak szczerze mówiąc, to był taki lewy gmach, zaniedbany mocno, ale szkoła tam funkcjonowała dobrze.
Przenieśliśmy się do nowego oddziału straży ogniowej i poszedłem do najbliżej szkoły, która była na Wspólnej. Tam chodziłem (to był rok 1934, 1935) góra dwa lata albo półtora. Już dokładnie nie pamiętam, czy tam ukończyłem szkołę. Znowu mama grymasiła, że takie mieszkanie. Ten komendant straży, Mieczysław Lewicki, nie sprowadził swojej żony. W wojsku był kapitanem, budował sobie dom w Zalesiu Górnym i żona w ogóle nie chciała słyszeć, żeby przyjeżdżać do Warszawy, tak że on na weekendy jeździł do żony do Zalesia Górnego i tam pomagał, organizował budowę, wykańczanie domu. A myśmy [byli] w tym mieszkaniu. Znowu było gigantyczne mieszkanie, mniejsze co prawda niż na placu Teatralnym, ale też duże, nieprzytulne, bo myśmy ciągle nie mieli przyzwoitych mebli. Zresztą do wojny nie mieliśmy przyzwoitych mebli, do końca Polski niepodległej. Tam do dwóch lat [mieszkaliśmy], ale nie pamiętam, czy pełne dwa.
Moja siostra od razu jak przyjechaliśmy do Warszawy w 1932 roku (bo to był główny powód przyjazdu do Warszawy), na uniwersytet się zapisała, na Wydział Matematyczny, bo była bardzo [dobra] w matematyce, w przedmiotach ścisłych. Po pierwszym roku matematyki powiedziała: „Absolutnie nie, to nie jest dla mnie, to jest aadabra”. To była matematyka teoretyczna, wyśmienici matematycy, nawiasem mówiąc, wykładali na Uniwersytecie Warszawskim, ale ona przyzwyczajona była do matematyki szkolnej. Siedziała właściwie jak na chińskim kazaniu. Kobieta każda, a moja siostra w szczególności, jest chodząca nogami po ziemi i ta abstrakcja jej nie odpowiadała. Po roku się przeniosła na Wydział Chemiczny i chemię pięknie studiowała, i skończyła w roku 1938. Ale będąc jeszcze studentką, miała mnóstwo kolegów, znajomych i dowiedziała się, że na Żoliborzu można dostać tanie, ładne mieszkania w WSM-ie. WSM był lewicową spółdzielnią, myśmy raczej szans nie mieli na to, ale przez kolegów (nawet dokładnie pamiętam jednego, Olszewski się nazywał, był narzeczonym przyjaciółki mojej siostry) dostaliśmy natychmiast [mieszkanie] w IV kolonii WSM-u przy ulicy Krasińskiego.
Przeprowadziwszy się tam, zacząłem chodzić do szkoły [numer] 64, już oddanej do użytku. Tamta na Marymoncie też, zdaje się, nazywała się 64. To znaczy ona została tam, dla Marymontu. Natomiast tu była bardzo przyzwoita szkoła prowadzona przez żonę [ministra] Kościałkowskiego (oni się wtedy rozwiedli), panią Kościałkowską. [Poszedłem] do piątej klasy szkoły powszechnej, w klasie bardzo dobrze prowadzonej przez nauczycielkę Zubrzycką, która była absolutnym postrachem szkoły. Ona jeszcze po wojnie uczyła. Po wojnie podobno była jeszcze większym postrachem, bo podczas Powstania straciła córkę i potem już była rozdrażniona i zdenerwowana, już i wiek był taki. Ale i za moich czasów była bardzo nerwowa. Pamiętam, że do śpiewu nie miałem zupełnie talentu. Ona siedziała przy fortepianie, grała i tylko mówiła: „Ładziński, czy ty musisz tak fałszować?”. – „Postaram się lepiej”. Ale nic z tego nie wychodziło. I tak do ukończenia szkoły powszechnej.
Od razu, jak się przeprowadziliśmy na Żoliborz, to zapisałem się do harcerstwa, początkowo do zuchów. Jeszcze chodziłem do czwartej klasy, dokładnie z końcem roku nie przenieśliśmy się, tylko jakoś się [to] zazębiało. Tak że zapisałem się do zuchów i pojechałem w 1937 roku, mając 10 lat, na kolonię zuchów w bardzo ładnym ośrodku harcerskim w Wiśle. Tam spędziłem miesiąc. Wróciłem i poszedłem do szkoły. Po roku przeszedłem do harcerstwa, czyli od 1938 roku byłem w 79. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej. W 1939 roku przed samą wojną pojechaliśmy na obóz harcerski (już taki regularny, z namiotami), który był w Brennej na Podkarpaciu. Zrobiliśmy wycieczkę do Zakopanego prawie przed samym wybuchem wojny. Pamiętam, jak ta wycieczka się odbywała. Nie było wtedy PKS-u, tylko furmankami. Sznur furmanek i cała nasza drużyna z obozu pojechała na wycieczkę do Zakopanego. Jak dziś pamiętam: jak wracaliśmy, to już była mobilizacja i tysiące górali na szosach szło do swoich jednostek, do których mieli się zgłosić, w sztok zalani, pijaniusieńcy, tak że utkwiło mi to w pamięci.
Wróciliśmy do Warszawy. Po kilku dniach wybucha wojna. Nasza drużyna zostaje wezwana do pełnienia służby przeciwlotniczej na Dworcu Gdańskim. Były dwie szkoły ([numer] 64 i 68) na Felińskiego, już za aleją Wojska Polskiego, przy Zajączka, czyli bardzo blisko Dworca Gdańskiego. Z racji tej lokalizacji naszą drużynę powołano do pełnienia funkcji „plot” na Dworcu Gdańskim. Przez osiem dni ją pełniłem, ale moja mama dostała jakiejś histerii. Panicznie bała się Niemców. Dlaczego bała się Niemców? Jak wspomniałem, w Winnicy był okres, że wchodzili Węgrzy i Węgrów wtedy nie lubiła, bo zachowywali się paskudnie: Węgrzy i Austriacy, wojska z państw centralnych. Panicznie się bała. A mieliśmy kuzynkę, siostrzenicę ojca, która była profesorem w Liceum Krzemienieckim. To było bardzo dobre, państwowe gimnazjum o świetnych tradycjach wywodzących się jeszcze z czasów Słowackiego. Koniecznie [chciała] tam jechać. Jak jechać? Ojciec mówi: „Nie mam żadnego środka lokomocji”. – „Ja idę, biorę Radka i wychodzę. I Halę, Hala jedzie”. Hala, moja siostra, wtedy już była po ukończeniu studiów, pracowała w PZT na Grochowie. Popukała się w głowę: „Gdzie będę szła?”. Mama: „Ja tu nie wytrzymam! − Dosłownie ataku histerii dostała. − Ale Radka biorę”. Ojciec wysupłał jakieś złote monetki, wręczył to mamie i mówi: „Tylko ocal mi Radka”.
Wyruszyliśmy na piechotę. Doszliśmy na piechotę gdzieś w okolice Mińska, coś takiego. Mama w końcu się zmęczyła zdrowo. Ja ze swoim plecakiem harcerskim, mama wzięła od ojca jego krzyż Virtuti Militari, przezornie dał jej krzyż Virtuti Militari, legitymację. Mama, widząc, że nie da rady iść piechotą (nie doszliśmy do Mińska), zatrzymała pojazd wojskowy, pokazała to odznaczenie i prosi, czy nie mogliby… Oni oczywiście od razu: „Proszę bardzo” – do mamy. Przez Siedlce, które akurat były strasznie bombardowane tego dnia przez lotnictwo niemieckie (tak że makabra na drodze się działa, tłumy uciekinierów furmankami, piechotą), [dojechaliśmy] do Brześcia. Co dalej robić w Brześciu? W Brześciu się okazało, że kursują nieregularnie pociągi jadące na Lwów i na południe. Mama sobie uświadomiła, że mamy tę kuzynkę, siostrzenicę ojca, która jest profesorem w Krzemieńcu. Jedziemy do Krzemieńca. Z jakimiś przesiadkami, coś (zastrzyk energii wtedy dostała) dobiliśmy do Krzemieńca. To było gdzieś tak 14 września wieczorem.
W Krzemieńcu [kuzynka pracowała] jako profesor Liceum Krzemienieckiego, była wykładowczynią języka polskiego i propedeutyki filozofii według przedwojennych programów. Miała bardzo dobre kontakty z młodzieżą. Urodziła się w Żytomierzu, maturę zrobiła rosyjską, siłą rzeczy, ale (co było ewenementem dla kobiety) ze złotym dyplomem. To było bardzo cenione w Rosji carskiej. Znała wyśmienicie rosyjski, ponieważ urodziła się na Ukrainie (tam mieszkali Polacy, ale
gros ludności wiejskiej to byli Ukraińcy), znała perfekt i ukraiński. Moja mama również znała i rosyjski, i ukraiński. Urodzona w roku 1893, na początku tego wieku została wysłana [do szkoły]. Rodzina mojej mamy była zamożna, ojca tak sobie, już trochę zubożała, (poza tym niesamowita ilość dzieci była). Opłacili jej szkołę i wysłali do Warszawy. Na pensji panny Rudzkiej zrobiła całą szkołę, mieszkając na stancji. Nawet pokazywała mi ten dom, on stoi do dzisiaj, Wilcza róg Alei Ujazdowskich, wejście było od Wilczej. Tak że znała i rosyjski, i ukraiński. Ukraiński [poznała], bawiąc się z dziećmi.
Dostaliśmy się do Krzemieńca. W Krzemieńcu siostra… To właściwie była córka siostry mojego ojca, ale mój ojciec był najmłodszy. Nie byli specjalnie zamożni, on był najmłodszym dzieckiem w rodzinie, a było ich trzynaścioro. Najstarszy urodził się w roku 1860, a mój ojciec urodził się w 1880, czyli 20 lat różnicy. Siostra, która miała na imię Salomea (mówiło się Sala), była pośrednia. Nigdy nie interesowałem się, w którym roku się urodziła, w każdym razie już umarła. Ojciec jeździł do Krzemieńca przed wojną na jej pogrzeb. A ta moja siostra cioteczna nie wyszła za mąż. Traktowałem ją jak ciotkę, ale mówiłem per ty: Ninko. Ona była prawie w wieku mojej mamy, troszkę młodsza, ale minimalnie. Mówi: „Od razu chodź do szkoły”, bo szkoła ruszyła w Krzemieńcu. Do Liceum Krzemienieckiego poszedłem. Błysnąłem od razu. Tam były dzieci ukraińskie, polskie i żydowskie. Ani Ukraińcy, ani Żydzi po polsku za dobrze nie mówili, bo to niecałe dwadzieścia lat Polska była, a to wszystko był dawniej zabór rosyjski, tak że po rosyjsku mówili. Żydzi też niedobrze [mówili, tak] mama mówiła, a zwłaszcza Ninka. Dość że taki skład był tej szkoły. Tam błysnąłem.
Siedemnastego września [weszli] bolszewicy. Ukraińcy zrobili bramę tryumfalną, na bramie tryumfalnej, jak dziś pamiętam, zatknęli dwie flagi: czerwoną i żółto-niebieską. Wjechał pierwszy oddział bolszewicki:
A szto takoje? Tę żółto-niebieską zerwali natychmiast. Ukraińcy dostali od razu policzek, można powiedzieć, z punktu. Jak myśmy przyjechali 14 września, to już wśród wiejskiej ludności ukraińskiej powstał ferment i ulice Krzemieńca zaludniły się chłopami z okolicy, z workami, z kijami, którzy chcieli zrobić pogrom Żydów, a sklepiki wszystkie były żydowskie. Żydzi ocaleli, nie doszło do pogromu, dzięki obecności (trudno powiedzieć: interwencji, ale obecności) polskiej policji granatowej. Tak że Żydzi zawdzięczali [im to] zdecydowanie, inaczej rozgrabiliby sklepy, też przypuszczalnie ludność ukraińska by ich mocno poturbowała. Ledwo weszli bolszewicy, to pierwsza rzecz, całą tę policję zgarnęli i wywieźli. Co ich spotkało potem, wiadomo. Przez te dwa i pół dnia jako dziecko (wtedy miałem dwanaście lat) chodziłem po zakupy do takiego sklepiku, to był właśnie żydowski sklepik i świetnie się porozumiewałem z Żydówką, która prowadziła ten sklepik. Przychodzę po wejściu bolszewików, wchodzę, ona mnie widzi. Mówię, a ona mówi:
Nie panimaju. Myślałem, że krew mnie zaleje. Muszę szczerze powiedzieć, że to mnie jako dziecko strasznie zabolało. Z tą samą babką rozmawiałem dwa dni wcześniej po polsku i ona mnie mówi, że ona po polsku nie rozumie. Tak że człowiek się uczył historii.
Bolszewicy weszli, szkoła dalej trwała, tylko oni systematycznie zaczynali to zmieniać. Nie radykalnie, od razu, tylko systematycznie, łagodnie, stopniowo. Mama myśli: „Co my tu będziemy robić, siedząc na karku Nince?”. Trzeba wracać do Warszawy. Rozchodzi się wiadomość, że w Przemyślu została otwarta granica między strefą okupowaną przez bolszewików i przez Niemców. Bilety zaczynają sprzedawać tylko do Lwowa, do Przemyśla już nie sprzedają w kasie. Mama kupuje te bilety, jedziemy do Lwowa. Tam jakiś adres znajomych od Ninki dostaliśmy, żebyśmy w razie czego się mogli zatrzymać. Dalej, do Przemyśla nie można wjechać – nie ma biletów. Ale mamie znającej świetnie i rosyjski, i ukraiński w tym momencie jakaś energia podładowała akumulatory. Dojeżdżamy do Przemyśla. Dowiadujemy się, gdzie komisja mieszana, sowiecko-niemiecka jest – w gmachu dużej szkoły. Idziemy tam, a przed szkołą jakieś orgie, dziesiątki tysięcy ludzi szturmują. Przed szkołą chodzi żołnierz rosyjski. Oni mieli charakterystyczne bagnety spiczaste, czapy oczywiście. Potem zmienili, ale wtedy mieli „budionówki”, okropne czapy. I tylko:
Dawaj nazad. Do dzisiaj pamiętam. Całą tę ludność odpychają. Wcisnąć się tam kobiecie z dzieckiem to w ogóle niepodobieństwo było. Tak że przeczekaliśmy gdzieś, wynajęliśmy mieszkanie, codziennie chodziliśmy rano. Działała restauracja Bilika, do dziś pamiętam. Prowadził restaurację i był nastawiony na to, żeby pomagać uchodźcom. Uchodźców nie tylko z Warszawy, ale z całej Polski, z ziem zachodnich tłumy tam były. Uciekali i zostali wzięci w dwa ognie, tak że tragiczna sytuacja. Nikogo nie mają, nie mają pieniędzy, chcą wracać, tak że szturmowali tę szkołę. W pewnym momencie: hops, koniec, komisja nie działa. Co tu robić? Wracamy do Krzemieńca. W pociąg, przez Lwów jedziemy do Ninki, wracamy. Beznadziejna sytuacja.
Chodzą pogłoski, że [można przejść] przez zieloną granicę, ale broń Boże w rejonie południowym, bo San jest strasznie obsadzony przez bolszewików i przez Niemców, tak że na północy. Mama mówi: „Gdzie będę teraz na północ jechać? Nie”. Siedzimy u Ninki, już do szkoły nie chodzę, bo nie ma nastroju, nic. Tak przeczekujemy. Po jakimś miesiącu czy dwóch, trudno mi powiedzieć, w jakim czasie: wiadomość, że podobno granica otwarta. Znowu wsiadamy w pociąg z tymi cudami wszystkimi. Tylko dzięki doskonałej znajomości rosyjskiego i ukraińskiego jesteśmy w stanie dojechać do Przemyśla. Do Lwowa można było, ale do Przemyśla – mowy nie ma oficjalnie. Ta sama sytuacja, do tych samych państwa się meldujemy, oni nas chętnie przyjmują. Nawiasem mówiąc, mieli rodzinę na Belwederskiej w Warszawie. Jak ostatecznie wyrwaliśmy się stamtąd, to do tej rodziny na Belwederską nawet wieźliśmy wieści, co się dzieje. Jest jeszcze gorzej w pewnym sensie, bo już ludzie wiedzą, że się może w każdej chwili zamknąć granica, tak że orgie dosłownie. Mowy nie ma, żeby mama… Znowu wracamy do Krzemieńca, mama już jest strasznie zdenerwowana. Szczerze mówiąc, te monetki się już kończą, bo żyjemy z tych monetek. To znaczy w Krzemieńcu u Ninki ona nas utrzymywała, ale w tych wszystkich podróżach trzeba było (cudów nie ma) płacić na prawo i na lewo, żeby dojechać. Dość że siedzimy.
W końcu kwietnia znowu przychodzi [wiadomość]. W międzyczasie są już wywózki na Syberię, atmosfera staje się nieznośna zupełnie. Na dworcu w Krzemieńcu pojawia się skład bydlęcych, towarowych wagonów. Wiadomo, do czego one są przeznaczone. Już pierwsze wywózki się odbyły. Dotyczyły przede wszystkim tych, którzy po 1920 roku dostali ziemię, osadników wojskowych, ale nie tylko, też wszystkich urzędników. Ninkę, dzięki temu, że miała [bardzo dobre kontakty z ludnością ukraińską]. Jak te wywózki się odbywały? Na podstawie donosu. Wystarczył byle jaki donos, byle kto złożył. Bolszewicy tego nie sprawdzali. Jest donos, aresztujemy w ciemno. Na nią nikt nie doniósł, bo miała niezmiernie życzliwy stosunek do ludności ukraińskiej, żydowskiej i Polaków, którzy stanowili tam raczej inteligencję i nie byli liczni. Natomiast handel to byli Żydzi, a na wsiach siedzieli Ukraińcy, chłopi. Dość że jedziemy do [Przemyśla] i mama już jest tak zdeterminowana, że rzeczywiście z siebie wychodzi. Jeszcze ważny szczegół: ma dowód osobisty (niewiele osób przed wojną miało dowód osobisty, ale mama miała) i w dowodzie osobistym było miejsce urodzenia. A mama się urodziła na Podolu, ale nie w Winnicy, tylko w miasteczku Teplik, gdzie mamy ojciec był lekarzem. Urzędnik wystawiający dowód wpisał: Teplik. Ponieważ Teplik nic nikomu nie mówi, w nawiasie: Ukraina, ZSRR. Mama mówi: jak to zobaczą… A komisja mieszana, sowiecko-niemiecka, tak że mama kilka nocy siedziała z żyletką, z cudami, wyskrobując to. To nie dało się idealnie wyskrobać, ale wyskrobała w zasadzie. Komisja była sowiecko-niemiecka. Żeby to była komisja tylko sowiecka, to bolszewicy natychmiast by to odkryli, a Niemcy udali, że nie widzą czy wręcz nie widzieli. A bolszewik przy Niemcu, znowuż się wstydzi, że on jest taki [nadgorliwy]. Nie wyskoczył z tym i dostaliśmy przepustkę. Dokładnie pamiętam, to było 2 maja, a 3 maja 1940 roku przekroczyliśmy granicę na Sanie. Charakterystyczne, ostatni żołnierz bolszewicki, który nas żegnał, [mówi]: „Po co wy tam idziecie – oczywiście to mówił po rosyjsku – my i tak tam dojdziemy”. Nie skłamał. Natomiast po drugiej stronie – Niemiec. Bolszewicy byli ubrani fatalnie, płaszcze mieli długie, niezałożone, nieobrębione, niechlujnie, krótko mówiąc. Niemcy z kolei na granicy wystawili super ubranych dla kontrastu, zwłaszcza oficerów. Przychodzi taki oficer, zwraca się do całej grupy: „I cóż państwo − bezbłędnie po polsku − z tego kulturalnego − z emfazą na słowo: »kulturalny« − [kraju] przywieźli?” Oczywiście myśmy nic nie mieli. Przez dwa dni nas tam trzymali, odwszalnia była, łaźnia, i wystawili bilety
via Kraków do Warszawy, już bezpłatne, jako powracającym. Policja granatowa weszła, co nie miała orzełków, ale w kontraście do tego, jak Rosjanie od razu policję polską zlikwidowali… Była policja bolszewicka, bardzo kontra, wroga w stosunku do Polaków, to znaczy perfidna, niby czasami przyjacielska, ale
de facto była zajadłym wrogiem. Chrzest przeszedłem, oduczyłem się przyjaźni do Wschodu na całe życie.
Dojechaliśmy do Warszawy. Ojciec oczywiście i siostra się ucieszyli niezmiernie. Zaczynamy opowiadać, jak tam było. Moja mama była Anna. „Ania przesadza oczywiście, koloryzuje, zawraca głowę. Tu dopiero jest źle”. Mama mówi: „Słuchaj, to w ogóle niebo i ziemia, jak tu się ruszamy”. był rok 1940, jeszcze getta nie było. Myśmy mieszkali w IV kolonii WSM-u.
Vis-à-vis nas mieszkała rodzina żydowska Grinbaumów. Ci Żydzi jeszcze mieszkali. W ogóle dość duży odsetek w WSM-ie był rodzin żydowskich. Tak to wyglądało.
[Ojciec mówił]: „Radek powinien pierwszą klasę gimnazjum zaliczyć, chodził tam”. – Niby się troszkę uczyłem przy tych wojażach i u Ninki w Krzemieńcu, i w Przemyślu, ale to zawracanie głowy było. „Tu są komplety, jego przyjaciel ze szkoły powszechnej tutaj jest, to powie mu, co przerobili”. Na miesiąc czasu dostałem się na komplety gimnazjum [imienia Józefa Poniatowskiego] i zaliczyłem klasę. Lipnie zaliczona była, ale formalnie była. Przyszły wakacje. Co tu dalej robić, na komplety iść? Akurat u ojców Marianów otwierana była Miejska Szkoła Drogowo-Budowlana na Bielanach. Ojciec nie był nigdy za szkołą religijną, bo sam był niepraktykujący w ogóle. Mama była bardzo praktykująca, ojciec w ogóle niepraktykujący, ale nic nie ma lepszego poza kompletami. Przez trzy lata chodziłem do Szkoły Drogowo-Budowlanej, która była na bardzo wysokim poziomie, bo było całe gimnazjum robione z emfazą na przedmioty ścisłe, matematykę, fizykę. To opanowałem tam wyśmienicie, a humanistyczne gorzej, ale nigdy do humanistycznych nie miałem zacięcia, tak że właściwie obojętnie mi to przechodziło. W 1943 roku skończyłem tę szkołę, uzyskując stopień techniczny instruktora drogowego, czy drogowo-budowlanego, takie śmichy chichy. Po skończeniu tej szkoły zacząłem z następnym rokiem chodzić do liceum technicznego, już budowlanego, które mieściło się w pałacu Staszica. Ale to był rok 1943, rok likwidacji getta, tych makabr, które się działy w Warszawie. Już wszystkie te rodziny żydowskie były z WSM-u [usunięte]. To znaczy ci, którzy nie mieli w dokumentach, że oni są wyznania mojżeszowego, jakieś rejestracje mieli, to nawet nie musieli iść. Tym Grinbaumom, jak dziś pamiętam, mama, i tata mówili: „Po co państwo idziecie? Zostańcie tutaj”. – „Nie, my tutaj będziemy wyizolowani, idziemy tam”. – „Nie macie tam mieszkań”. – „Jakoś tam się urządzimy”. I poszli dobrowolnie. Oczywiście wszyscy potem zginęli, tak że to były koszmary. A część rodzin żydowskich… Tam żadnych tarć na tle rasowym [nie było], w ogóle do głowy nikomu nie przychodziło. Miałem przyjaciół, ewidentnych zupełnie Żydów. Bawiliśmy się z nimi razem, nawet do harcerstwa należeli, do tej samej drużyny. Dość, że część została i ci wszyscy przeżyli, o ile oczywiście nie zginęli potem w Powstaniu czy w jakichś łapankach, ale
gros przeżyło. Natomiast część, która dobrowolnie poszła do getta – oczywiście wszyscy zginęli.
Zacząłem naukę w liceum mieszczącym się w pałacu Staszica. Wykładali tam, nawiasem mówiąc, profesorowie politechniki, między innymi z Architektury – znany profesor Lachert. Jeszcze po wojnie uczył. On nam wykładał ustroje budowlane, jak dziś pamiętam. Ale coraz ciężej było jechać z Żoliborza do miasta, bez przerwy były łapanki.
Siostra z kolei była zaręczona przed samą wojną z inżynierem elektrykiem, który pracował w „Ślązelu”, w Katowicach. Jak wybuchła wojna, to oczywiście został zmobilizowany i opuścił Śląsk. Brał udział w obronie Modlina. Jako oficer dostał się potem do Warszawy i w obronie Grochowa został wyróżniony Krzyżem Walecznych. Uciekł z niewoli. Znał świetnie dwa języki, co się przed wojną rzadko zdarzało, znał świetnie niemiecki ze szkoły i angielski sam z siebie. Będąc studentem politechniki, zobaczył, że na placu Zbawiciela jest (do dzisiaj istnieje) szkoła metodystów, która prowadziła język angielski, i sam się zapisał. Zdolny był do języków, opanował bardzo dobrze i angielski, i niemiecki język. Dzięki znajomości niemieckiego właśnie uciekł z niewoli i to uciekł w sposób bardzo dowcipny. Mianowicie ich zebrali gdzieś na dalekim Grochowie po kapitulacji, oficerów oddzielili. W pewnym momencie Niemcy wystąpili do oficerów z ogłoszeniem, że oficerom sztabowym od majora wzwyż, którzy mają rodziny w Warszawie, dajemy przepustkę na słowo honoru na dwa czy trzy dni (już nie pamiętam, zdaje się: dwie doby), żeby pożegnali się ze swoimi rodzinami. Mówią: „Panowie oficerowie, proszę wystąpić”. Wystąpili od majora, głównie majorzy, pułkownicy. Wówczas narzeczony mojej siostry był w randze podporucznika. Niemcy się zwracają: „Podstawimy wam samochód − zarekwirowany polski samochód, to był opel, zdaje się, ale rejestrację miał polską, przed wojną do Polaka należał − i możecie jechać”. A tu się okazuje kompromitacja: z oficerów sztabowych żaden – mało, że nie miał prawa jazdy, ale nie umiał prowadzić samochodu. A szwagier mój, pracujący w „Ślązelu”, dobrze zarabiał i przed wojną kupił sobie polskiego fiata. Znając świetnie niemiecki, niewiele się zastanawia, podnosi rękę i po polsku do tych oficerów, a po niemiecku do tych, którzy tam służyli: „Ja się podejmuję podwieźć”. Niemcy się ucieszyli, a ci oficerowie tym bardziej. Podstawili tego opla, szwagier wsiadł, przyjemnie jadą sobie, przez most Poniatowskiego przejeżdżają, w jakimś centralnym punkcie Warszawy oficerowie zostawiają [szwagra]: „Bardzo dziękujemy panie poruczniku. Dostaliśmy przepustkę na dwa [dni] − wymienia datę. − Ponieważ daliśmy słowo honoru − a szwagier żadnego słowa honoru nie dawał − musimy być tam z powrotem. − Jakąś godzinę, powiedzmy dwunastą [podają]. − Półtorej godziny przed tym musimy być, bo teraz łatwo się nie jedzie. W tym punkcie − to był bezpieczny punkt w centrum Warszawy, parking − zostawiamy samochód”. Zdaje się był przez wojsko niemieckie pilnowany. Zostawili, oficjalnie mieli tę przepustkę. Szwagier mówi: „Bardzo mi było miło panów odwieźć, ale ja się z panami żegnam, bo nie składałem Niemcom żadnego przyrzeczenia i jestem wolny człowiek”. Miał przyjaciela z politechniki, bo kończył politechnikę przed 1935 rokiem (po skończeniu politechniki pracował u Anglików przy elektryfikacji warszawskiego węzła kolejowego, po zakończeniu tych prac pojechał na Górny Śląsk, do Katowic i tam w „Ślązelu”, przy elektryfikacji okręgu śląskiego pracował), w związku z tym do swego przyjaciela z politechniki, który mieszkał gdzieś na Wspólnej, się zameldował. Przyjaciel dał mu swoje ubranie, byli mniej więcej tego samego wzrostu, tej samej tuszy. Zostawił u niego mundur, na piechotę chyba [doszedł] na Żoliborz i zameldował się w mieszkaniu mojej siostry. Miesiąc upłynął, u świętego Stanisława Kostki wzięli ślub. Szwagier zaczął pracować. Jako oficer nie mógł się tym afiszować absolutnie, bo Niemcy wyłapywali oficerów, którzy nie byli odtransportowani do oflagów. Dowiedział się od kolegi, właściwie swojego przełożonego z Katowic, inżyniera Pląskowskiego, że w Jabłonnie obejmuje on dyrekcję małej elektrowienki dieslowej u hrabiego Potockiego – prywatna elektrowienka, która tam zasila. Gdzie na taką elektrowienkę dwóch inżynierów? Szwagier mówi: „Nic, jedziemy”. I szwagier został jego zastępcą. Potem, po roku gdzieś, Pląskowski zrezygnował i szwagier objął dyrekcję. W ten sposób się zadekował. Z tym że w Jabłonnie, w gminie, wójtem był [Niemiec]. Nawiasem mówić w rejonie Jabłonny, w Rajszewie, były całe wsie zasiedlone przez kolonistów niemieckich. Jeden z tych kolonistów niemieckich został po wkroczeniu Niemców wójtem gminy. Świetnie zdawał sobie sprawę, kim jest [szwagier], ale wyjątkowo [ulgowo] patrzył. Szwagier tam był prawie do wybuchu Powstania. Na wszystkie praktyki ze szkoły jeździłem do Jabłonny.
Szkołę skończyłem w 1943, a Powstanie wybuchło w 1944, czyli miałem rok. Zacząłem chodzić do szkoły budowlanej, jak powiedziałem, mieszczącej się w pałacu Staszica, ale były straszne łapanki. Tramwaj jeździł wzdłuż murów getta wtedy, koszmar był. Tak że rodzice doszli do wniosku, że to jest niemożliwe. Mało tego, pamiętam, jak przyszedłem do szkoły i zaraz za szkołą (za pałacem Staszica w kierunku Alej Jerozolimskich) było rozstrzelanie Polaków. Pod ścianę przywozili, usta zagipsowane, koszmarnie. Bardzo często łapanki się odbywały właśnie w tramwaju jadącym wzdłuż getta (Bonifraterską) i przed wiaduktem. Tak że siostra [powiedziała]: „Będę bardzo chętnie uczyć Radka”. Dojeżdżając regularnie do Jabłonny, przeszedłem całą pierwszą klasę, a nawet więcej niż pierwszą klasę, bo byłem w komplecie minimalnym i bardzo chętnym do nauki. Niemieckiego absolutnie się nie chciałem uczyć, bojkotowałem to już na Bielanach, ale z dziką furią rzuciłem się do nauki angielskiego z takiej szwajcarskiej książki, jak dziś pamiętam. Nawet poszedłem do
Deutsche Buchhandlung, który mieścił się
vis-à-vis Hotelu Europejskiego na ulicy Ossolińskich. Tam była księgarnia przez szwabów założona. Kupiłem podręcznik języka angielskiego dla szkół niemieckich. Tak że można było trochę kombinować, ale głównie z tego szwajcarskiego podręcznika. Opanowałem nieźle w ciągu roku angielski. Tak doszedłem do wybuchu Powstania.
Cały czas działałem też w konspiracji z organizacją młodzieżową „Orląt”, założoną przez porucznika Stanisława Srzednickiego „Stacha”. Nawiasem mówiąc, z nim się zgadało, że on jako dziecko w Krzemieńcu [mieszkał], tak że mieliśmy dodatkowe tematy do rozmów. On organizował drużynę na Pradze, bo mieszkał na Grochowie. Byłem dość już wtedy rezolutny, doświadczony mimo wszystko po przeżyciach 1939 roku i całej okupacji, żeby włączyć się do tej organizacji. Włączyłem się i to było jeszcze, jak byłem na Bielanach, to było w 1942 roku. Potem, jak był 1943, to uczyłem się, dojeżdżając do Jabłonny, ale część czasu spędzałem w Warszawie. Tu ze swoim przyjacielem z IV kolonii WSM-u Lechem Szymanowskim pseudonim „Lis” zorganizowałem najpierw drużynę orlęcą, potem nawet dwie drużyny, one były mało liczne – hufiec „Orląt”. Tak że byłem zasłużonym działaczem orlęcym. Z tym że jedna kompania „Orląt”, która składała się ze starszej młodzieży, była bezpośrednio kierowana przez porucznika Srzednickiego „Stacha” i miała przydział w Powstaniu Warszawskim do AK na Stare Miasto. Natomiast „Stach”, obserwując nas (byłem jednym ze starszych organizatorów tych drużyn, mój przyjaciel Leszek Szymanowski był 1928 rocznik, ja byłem 1927 rocznik, następni koledzy byli raczej 1928, a nawet 1929 rocznik, młodsi), mówi: „Wy nie dołączajcie do nas. Powstanie będzie trwało bardzo krótko, to jest kwestia pięciu dni. Przeczekajcie sobie na Żoliborzu i się skontaktujemy, jak już wygramy tę bitwę”.
- Jak liczny był pana hufiec?
Te dwie drużyny były nieliczne, po dwadzieścia, [łącznie do] czterdziestu osób.
- Czym zajmowaliście się jeszcze przed Powstaniem?
Kolportażem, małym sabotażem, wypisywaniem PW z kotwicą, takie niewinne rzeczy. To znaczy bardzo groźne, ale to nie była akcja z bronią w ręku.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał na Żoliborzu, w moim własnym domu na Krasińskiego 18 mieszkania 214. Nawiasem mówiąc, nastąpiły trudności finansowe. Myśmy mieszkali w trzypokojowym mieszkaniu, w skrzydle od Krasińskiego, do momentu zmiany mieszkania. W roku 1940 chyba przeprowadziliśmy się do mniejszego mieszkania w skrzydle od ulicy teraz Próchnika. Jak przedtem się nazywała, nie bardzo pamiętam, może nawet nazwy nie miała, bo wychodziła już na teren niezabudowany. Tam mieszkaliśmy. Mój ojciec działał w konspiracji, ale był 1880 rocznik, to już był za stary. Artylerzysta do tego, a nawet nie mieliśmy żadnej broni tego typu, zbliżonej nawet do tego typu przed Powstaniem ani w Powstaniu. Tak że był w oddziale Wojskowej Służby Ochrony Powstania i był delegatem tej służby do dowództwa XXII Obwodu AK. Jego oddział (280 pluton) kwaterował w budynku przy Krasińskiego, ale po przeciwległej stronie. Mniej więcej
vis-à-vis Krasińskiego 16, przed samym kościołem był dom, numeru nie pamiętam (duże bardzo mieszkania), jakiejś spółdzielni, ale bogatszej spółdzielni niż WSM, ze sklepem spożywczym Kurowskiej, jak dziś pamiętam, bo tam często zaopatrywałem siebie i rodzinkę. Rodzinka się zaopatrywała w sklepie Kurowskiej. Tam właśnie była kwatera Wojskowej Służby Ochrony Powstania, a pluton 280 to był pluton kadrowy.
Jeszcze zapomniałem podać bardzo ważną informację. W 1944 roku moi koledzy (współorganizatorzy najpierw sekcji, potem drużyn, a wreszcie hufca składającego się z dwóch drużyn) wpadli na szatański pomysł. Jeden z naszych kolegów, też z Żoliborza, z domków na ulicy Kochowskiego, pracował w warsztacie samochodowym, który naprawiał niemieckie pojazdy (duże, ciężkie motocykle z przyczepami, samochody osobowe) w garażu mieszczącym się na Powiślu. Dzieląc się informacjami z Lechem Szymanowskim, doszli do wniosku, jeszcze wciągając w to też naszego kolegę, też 1928 rocznik, Mariana Matuszkiewicza (wszystko IV kolonia WSM, za wyjątkiem tego z Kochowskiego), żeby włamać się do tego warsztatu w nocy, jak nikogo nie będzie, bo tam Niemcy nie pilnowali, odstawiali i potem przejmowali naprawione motocykle. „Porwiemy dwa motocykle, tylko zbierzmy czterech odważnych chłopaków, i do Puszczy Kampinoskiej je zawieziemy”. Mnie nie było. Jestem dość trzeźwym człowiekiem, o ten rok starszym, mającym więcej doświadczeń życiowych. Bym im chyba z głowy wybił ten pomysł, bo pomysł był szatański. Był Maniek Matuszkiewicz, Leszek Szymanowski, Andrzej Zdziechowski, mój kolega jeszcze ze Śmiałej, jak żeśmy po raz pierwszy zamieszkali na Żoliborzu, i czwarty kolega, [prawie] mi nieznany [Romek Malinowski]. Te cztery osoby w nocy (to było w końcu maja 1944 roku) [zakradły się] do tego warsztatu. Klucze miał ten, który tam pracował, wziął te klucze pod pretekstem, że przyjdzie rano, bo ma jakąś robotę i nie zdąży się wyrobić. Wszedł, wydawało się mu, że kolegów niepostrzeżenie wpuszcza. Rzeczywiście, nikt nie zwrócił uwagi. Ale jeden z Polaków (uczciwy Polak, patriota, majster) mieszkał w domku, który miał widok na te [garaże] i ich zobaczył. Nikomu absolutnie nic nie doniósł do końca, widział, ale nie doniósł. Potem się wyjaśniło, już jak kolega wrócił z niewoli, ten, który przeżył i do dzisiaj mieszka w domku na Kochowskiego. Dość że wykradli dwa motory niemieckie, ciężkie, z przyczepami, tak że jeden siedział, prowadząc, a drugi w przyczepie. Nie wiem, jak im się udało przejechać przez [miasto]. To znaczy oni wypróbowywali te motory wcześniej, tak że Niemcy byli przyzwyczajeni, że tymi motorami mogą się kręcić po Warszawie. Ale pora była dziwna do takiego kręcenia się, ranna godzina. Dość że ich nie zatrzymali. Przejechali przez całą Warszawę, dojechali do Zaborowa. W Zaborowie był punkt obsadzony przez Niemców, którzy pilnowali drogi do Puszczy Kampinoskiej. Pierwszy motocykl jechał prowadzony przez kolegę Malinowskiego, który pracował w warsztacie. On się zorientował, że Niemcy wypadają z budynku, który był tym budynkiem kontrolnym przy szosie, i dodał gazu. Zresztą świetnie prowadził, bo pracując w warsztacie, objeżdżając motocykle, był zżyty, czuł motor. Natomiast drugi motocykl prowadził Maniek Matuszkiewicz lub Lech [Szymanowski], nawet nie wiem. On nie bardzo pamięta, czy to Leszek prowadził, czy Maniek. To dwaj moi serdeczni koledzy z okresu przedwojennego. Też gazu, ale zało energii i Niemcy ich zabili. Dosłownie sito. To głośna sprawa w Zaborowie. Zaraz wszyscy ludzie wybiegli, bo strzelanina o rannej godzinie. Dosłownie sito, nie było czego zbierać. Niemcy ich gdzieś na bok rzucili i miejscowa ludność prowizorycznie pochowała. A tym się udało, ale już czuli, że nie dojadą do puszczy, bo już wszystkie posterunki będą zaalarmowane po drodze. Przez Leszno trzeba przejechać i tak dalej. Tak że on doprowadził do jakiegoś lasu, skręcił, wjechali motorem w las, w jakąś taką rozpadlinę. Zasypali ten motor liśćmi i uciekli. Udało im się uciec do kolejki. Nie wiem, jaka tam stacja była, dość że doszli do Warszawy. On nawet opowiadał mi, ale mi uciekło z pamięci. Jestem z nim w stałym kontakcie, bo on przychodzi na spotkania „Orląt”, które odbywają się zawsze na Boże Narodzenie, na Wielkanoc. A tamci zginęli. Ten był moim kolegą, ale takim drugiego rzutu, a tamci byli serdecznymi kolegami, o rok młodsi. Gdybym poszedł zgodnie ze swoją datą urodzenia, to byłbym ich rówieśnikiem, a tak byłem starszy szkołą. Mało tego, potem ten kolega, który przeżył, miał straszne przykrości z Armii Krajowej, że zdekonspirował, naraził życie. Jego bronił jak lew „Stach” Srzednicki, dowódca. Potem on w Powstaniu miał piękną kartę, ale psychiczne to przeżył, wiedział, że z jego inicjatywy to wszystko powstało i dwóch przyjaciół [zginęło]. Prowadził raczej Leszek Szymanowski, młodszy, a Marian Matuszkiewicz jechał na siodełku [lub w przyczepie]. Był już w dywersji AK. Był największy, większy ode mnie, rozrośnięty, chłopisko już było duże, pomimo że był ode [mnie] młodszy. Ja byłem raczej drobny w tym wieku, do dzisiaj jestem nie za duży. Tak że taka wstawka była dość istotna.
Powstanie wybucha. Ojciec jest tam. Na wyraźne życzenie „Stacha”, żeby „Orlaków”… Oni są za młodzi do walki bezpośredniej, a do tego jego oddział w ogóle nie miał broni. „Stach”. był przerażony (to był rocznik 1914), wchodził do Powstania niby z pełną energią, ale był raczej sceptycznie nastawiony, że z tego coś wyjdzie. Dość że dał wyraźne polecenie: „Zostańcie”. I zostaliśmy. Ponieważ ojciec był w 280 plutonie kadrowym, drugim członkiem (to znaczy ich było więcej) był ojciec Lecha Szymanowskiego, który zginął, bardzo dobry znajomy ojca i mój siłą rzeczy. Bardzo często zbiórki się odbywały właśnie w mieszkaniu Leszka Szymanowskiego. Dość że do tego plutonu myśmy się zgłosili. Jeszcze wciągnąłem kolegę, który chodził ze mną na Bielany, ale do konspiracji tego kolegi nie wciągałem, bo on był mały, drobny, miał trochę zeza, w okularach chodził. Nie bardzo go widziałem w akcjach. Przysposobienie wojskowe tam mieliśmy, bez broni, ale zajęcia wojskowe. Nie wciągałem go, ale jak Powstanie, to oczywiście i biorąc go pod pachę, ja jako starszy strzelec, on jako strzelec, zgłosiliśmy się, byliśmy w plutonie. W tym plutonie (to był pluton sztabowy) mój ojciec był oczywiście najstarszy. Ojciec Leszka Szymanowskiego był w wieku mojej mamy, a mama była o trzynaście lat młodsza od ojca, czyli 1893 rocznik. Takie były lata tych wojaków. Tak że myśmy stanowili oko i ucho dla tego oddziału. Wysyłali nas na Żoliborz (to była Wojskowa Służba Ochrony Powstania), żebyśmy przez mego ojca mieli kontakt bezpośredni z dowództwem AK, które się mieściło w III kolonii WSM-u. „Żywiciel” tam [miał kwaterę], a myśmy stanowili oko i ucho, młodzi chłopcy, którzy wszędzie docierali.
Jak front podchodził, to Niemcy zdecydowali się wysadzić w powietrze elektrownię w Jabłonnie. Oczywiście przedtem już sytuacja była taka, że szwagier mój zdał sobie sprawę, że siedząc w takim miejscu, jak front będzie przechodził, niezależnie od tego, czy to będą cofające się oddziały niemieckie, czy wkraczające oddziały sowieckie, od każdego można dostać w łeb w takiej sytuacji. Ale ponieważ Niemcy zdecydowali się wysadzić tą elektrownię, to wsadził moją [siostrę] na samochód służbowy, ciężarówę i ściągnął do Warszawy. Miał matkę. Jego ojciec dostał się do Anglii w 1939 roku, pracując w Państwowych Zakładach Uzbrojenia. Też pułkownik, też kawaler Orderu Virtuti Militari, też za 1920 rok oczywiście. Mało tego, to też historia: ojciec mego szwagra to był najmłodszy uczestnik sławnej akcji Piłsudskiego pod Bezdanami. W tym zamachu na pociąg pocztowy, gdzie Piłsudski zdobył podstawowy zastrzyk dla działalności Legionów, brał udział właśnie młody chłopak wówczas, ojciec mojego szwagra. Tak że atmosfera patriotyczna panowała we wszystkich tych domach. Dowiózł ich do Warszawy i mówi: „Zawiozę cię do mojej matki”. A ojciec szwagra wystawił, jak mówiłem, willę w Aninie. Siostra mówi: „Nie, chcę do swoich rodziców na Żoliborz”. Szwagier mówi: „Jak chcesz na Żoliborz, to odwiozę was na Żoliborz”. Dosłownie przed samym Powstaniem przywiózł ich na Żoliborz. Myśmy mieszkali wtedy już w mniejszym mieszkaniu dwupokojowym, a siostra miała dwoje dzieci. Ślub był, jak mówiłem. w 1939. Najstarsza córka urodziła się w czerwcu 1940 roku, a druga córka urodziła się w 1944 roku, w lutym. Nawiasem mówiąc, ciekawostka, mieszkali w domku przy elektrowni w Jabłonnie, domek przynależny dyrektorowi elektrowni. Jak zbliżał się poród, to trzeba było do Warszawy. Do samochodziku elektrowienki (takiego mniejszego, półosobowego, małej skody) siostrę władował. To był czteroosobowy, ale mały samochodzik. Do Warszawy na pełnym gazie. Poród nastąpił na moście Kierbedzia, moja siostra urodziła drugą córkę. Niemcy przepuścili jakoś, nie wiem, dawali może jakoś znaki. Dość, że nie zatrzymali samochodu. Na wściekłym gazie przeleciał do kliniki doktora Hartwiga, która się wtedy mieściła w Alejach Jerozolimskich. Tam przyjęli, ale było już po porodzie. Poród nastąpił w warunkach zupełnie niesamowitych. Chrzest odbywał się w Jabłonnie przed Powstaniem. Byłem ojcem chrzestnym (mając siedemnaście lat) mojej [najmłodszej] siostrzenicy. Teraz jesteśmy w największej przyjaźni rodzinnej. [Pierwsza] przyszła [na świat] w [czerwcu 1940] roku. Dość że zjawiają się u nas. Dwa pokoje, ojciec, matka, ja. Z tym że ojciec, pełniący funkcję w Wojskowej Służbie Ochrony Powstania, mógł tam mieszkać, bo mieli świetną kwaterę w tym domu na Krasińskiego. Nie pamiętam numeru, ale to jest ostatni, zamożny blok przed kościołem Świętego Stanisława Kostki.
Dopiero jak ojciec z ojcem kolegi, co zginął, mnie i Leszka [Milka] przyjął oficjalnie do plutonu 280 (bo oficjalnie musieliśmy być zgłoszeni), wszystkie dokumenty dostaliśmy, legitymacje akowskie. Ponieważ to był pluton Wojskowej Służby Ochrony Powstania, to właściwie mieliśmy prawo poruszać się [wszędzie]. Były strefy niedozwolone dla ludności cywilnej podczas Powstania, [nas to nie dotyczyło], tak że wszędzie wtykaliśmy nos i donosiliśmy staruszkom, co się dzieje w mieście. Między innymi była olejarnia, trzeba było zdobyć olej. Pierwsza rzecz: myśmy tam poszli z kolegą i zaopatrzyli się. A siostra przyjechała w ogóle bez prowiantu. Myśmy nie mieli nic w domu, nie byliśmy przygotowani do Powstania pod względem aprowizacyjnym. Tak że w strasznych warunkach przeżyła Powstanie. W początkach sierpnia jeszcze spokojnie mogli mieszkać w mieszkaniu, ale potem ostrzał wzmógł się tak strasznie, że już wszyscy właściwie mieszkali w piwnicach, tak że [mieszkała] z dwójką dzieci w piwnicy. Nie było z czego robić [posiłków], ale coś musiała tym dzieciom dawać. To znaczy karmiła jeszcze tą małą piersią, ale już pokarmu właściwie nie miała. Tragiczna była sytuacja, mleka żadnego nie było oczywiście. Dość że wychodziła od czasu do czasu i gotowała coś tym dzieciom. W pewnym momencie, to było koło 20 sierpnia, może trochę wcześniej, wychodzi, jest cisza, spokój, akurat nie ma żadnych ataków niemieckich. Mało tego, służącą przywiozła, bo miała służącą cały czas w Jabłonnie, która była spod Garwolina. Bardzo fajna dziewczyna, krzepka, silna. Pomagała, ale trzeba też ją było karmić. Tak że z tą służącą w kuchni coś przyrządzają. Nie wiadomo, co tam przyrządzały. Dość że jest taka sytuacja: okno wychodzi na tereny niezabudowane, zbliżają się tereny do dawnych fortów, które zniknęły po wojnie. Niektóre domki tam zostały, nie wiem, czy do dziś stoją, ceglane domeczki. Stoi pierwsza od okna siostra, potem druga z nich, a między nimi Hania, czyli ta dziewczyneczka, mająca cztery latka. W ciszy absolutnej – trzask szyby i kula. Służąca, stoi jak słup soli i tylko krzyczy: „Pani ranna!”. Hala zalewa się krwią, pada na ziemię, ta stoi jak słup soli, a Hania, ta mała dziewczyneczka stoi zupełnie… W pewnym momencie służąca też pada. To jest mieszkanie [numer] 214, od klatki schodowej bardzo blisko. Pierwsze mieszkanie było [mieszkaniem państwa Jabłońskich], potem było mieszkanie pani Hoffman i potem nasze mieszkanie. Ludzie z piwnicy się zorientowali, że coś się dzieje. Od razu wpadli. Najbliższy sąsiad z mieszkania [obok] też wpadł. Widzą: jedna leży, druga leży. W tym domu było dużo lekarzy, między innymi był lekarz, który był zatrudniony w szpitalu powstańczym na Krechowieckiej, w różnych szpitalach, punktach szpitalnych. Natychmiast nosze się znalazły dla jednej, dla drugiej. Do punktu szpitalnego. Okazało się, że służąca (która wylewu krwi [prawie] nie miała) troszkę bardziej wysunięta musiała być. Ta sama kula najpierw przeszła przez moją siostrę (tylko miała po porodzie fałdy brzuszne rozbudowane), przeszła niżej, dosłownie nad samą głową mojej siostrzenicy Hani i [przeszła] przez drugą. Dość że jedna [kula] przeszyła wszystko. Nie było prawie upływu krwi, a u Hali był olbrzymi upływ krwi, ale przeszło powierzchownie. Wzięli ją na stół operacyjny. Jak Hala zginie… A Włodek, jej mąż był w Powstaniu w Śródmieściu. Ojciec był w Powstaniu zaangażowany w WSOP, ja też w WSOP. Tu były tylko kobiety: mama, która w Powstaniu zupełnie już się zatraciła. Zupełnie zatraciła się, jak wojna wybuchła – z tym idiotycznym zupełnie wymarszem na Wschód. Ojciec właściwie nie wiedział, co to będzie, tak że oni nie przewidywali. Głównie moja siostra była stanowcza, mówi: „To jakiś poroniony pomysł, coś, co się w głowie nie chce mieścić: wymaszerować z Warszawy!”. Dość że były same kobiety, czyli moja mama, moja siostra, jedna dziewczynka i druga dziewczynka mała. Siostra do szpitala. Jak mama zupełnie sama zostanie, to co z tymi dziećmi? Beznadziejnie. I dosłownie cud: doktor Papieski operował ją i mówi: „Pani powinna się do końca życia modlić, że pani ocalała. To dosłownie cud”. Służąca na stole operacyjnym zmarła. Były rany prawie bez upływu krwi, a wszystko było rozerwane. Tak że to było straszne przeżycie dla wszystkich.
Tak dotrwałem do ataku na Dworzec Gdański. Jak był pierwszy atak na Dworzec Gdański, byłem w WSOP w tym czasie mniej więcej. Chodziłem z moim kolegą wszędzie, na Żoliborzu nas było pełno, bo byliśmy okiem i uchem dla WSOP. Między innymi też aprowizowaliśmy się w I kolonii WSM, bo tam były kuchnie. Przynosiliśmy jedzenie między innymi dla tych starszych panów, co siedzieli w domu Kurowskiej, jak myśmy go nazywali. Sami się też aprowizowaliśmy, jedliśmy tam posiłki. Poszliśmy (to była pora obiadowa) na obiad. I kolonia WSM to było centrum Żoliborza, tam wszystko się mieściło: i punkt szpitalny, i punkty kulturalne, dowództwa wielu pododdziałów, kuchnie polowe. To było absolutnie centrum. Tłum ludzi, tłum Powstańców, my między nimi stoimy, wszyscy rozmawiają sobie. Już kilka razy schodziliśmy do kuchni, która się mieściła oczywiście w piwnicy. My stoimy przed klatką schodową. Mówię: „Zejdziemy, może już wydają obiad”. Obiad w cudzysłowie, zupę. Ledwo zeszliśmy schodkami te pół piętra w korytarz piwniczny i huk, którego zupełnie nie znał Żoliborz. To pierwsza „szafa” („krowa” ją nazywali inaczej, myśmy ją nazywali „szafą”), która została wystrzelona na Żoliborz. Upadła dokładnie w miejsce, gdzieśmy stali. Była taka, że właściwie burzyć, to wiele nie burzyła, tylko dawała potworny strumień, falę powietrzną, która ludzi dusiła, wytwarzając pierwszą falę albo falę powrotną. Rany były nawet niewielkie, ludzie ginęli uduszeni samym podmuchem powietrza po wybuchu. Wychodzimy, a tu osoby, które stały, z którymi przed chwilą rozmawialiśmy, nie żyją. I tłum innych, bo to niejeden pocisk upadł, tylko [jeden] upadł dokładnie w to miejsce. Tak że jakiś cud nad moją siostrą i nade mną. To było zupełnie nieprawdopodobne. My natychmiast, jako cali, [biegniemy] do innych punktów, gdzie padło. „Szafy” mimo wszystko robiły trochę zamieszania, gruzu. Nie można powiedzieć, że nic nie burzyły, tylko to nie było to, co robiły bomby lotnicze czy pociski artyleryjskie. Zupełnie inne działanie miały.
Walizka jest przy jednym z murów zewnętrznych. Podchodzę, jakieś zawiniątko, biorę to zawiniątko: pistolet w idealnym stanie, FN-ka belgijska, zawinięta w szmatę nasączoną jakimś tłuszczem. To był mój pierwszy zdobyczny pistolet, zdobyty nie na wrogu, tylko po wybuchu „szafy”, jako rezultat wybuchu. Odtąd się z nią nie rozstawałem w Powstaniu. Ale jak już miałem broń, to mówię [do Leszka]: „Słuchaj, mamy broń już teraz, mamy FN-kę, to idziemy do oddziałów [liniowych]”. To się akurat zbiegło z atakiem na Dworzec Gdański. Pierwszy atak na Dworzec Gdański nie udał się. Tego samego wieczoru był drugi nieudany atak. Do tego ataku siły żoliborskie zaangażowały ludzi z Kampinosu, którzy przedtem przeszli z Puszczy Nalibockiej, z Wileńszczyzny. Walk w mieście nie czuli zupełnie i tam nastąpiła dosłownie rzeź tych ludzi. Wykrwawili się strasznie, ale z nimi też i nasze plutony. Ponieważ doszło do nas, że te plutony się strasznie wykrwawiły, mówię do Leszka: „Słuchaj, teraz mamy broń i nie mogą nam odmówić”. Co prawda jeden pistolet FN na dwóch żołnierzy, ale już mamy broń. Idziemy na ochotnika, ojca się już nie pytałem o jego zdanie, tylko zakomunikowałem mu, że nie chcę na tyłach siedzieć, bo tutaj wszystko co można robimy, ale nic więcej. Idziemy do oddziału liniowego.
Zgłosiliśmy się do plutonu 207 na ochotnika. Miał punkt zakwaterowania w budynku kolejarzy. Myśmy go nazywali „czerwony gmach”, bo był nieotynkowany przed wojną, najbardziej wysunięty na Mickiewicza róg Zajączka przed Dworcem Gdańskim, ukośnie [usytuowany w stosunku do] Zajączka 7, kompleksu gmachów, który ocalał, do dzisiaj stoi. Niemcy byli w tym gmachu. Tak że to była placówka absolutnie wysunięta. Tam nas przyjęli od razu, dali młodego (1914 rocznik, był niskiego wzrostu) przedwojennego plutonowego. On się nami zaopiekował. Traktował nas jak dzieciaków, a ja już byłem po zdrowym przeszkoleniu w organizacji „Orląt”, tylko przeszkolenie było na sucho. Z bronią się właściwie po raz pierwszy zetknąłem, z tą swoją FN-ką. Potem karabin normalny dostaliśmy, też na dwóch jeden. Stanowiliśmy obsadę stanowiska i chodziliśmy na wypady wzdłuż Zajączka, żeby cały ten odcinek kontrolować. Nawiasem mówiąc, był bardzo słabo obsadzony ten cały odcinek od Dworca Gdańskiego [aż do] „Poniatówki”, ([Gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego]) która też ledwo zipała. Tutaj już nic nie było. Niemcy siedzieli po ukosie i bez przerwy chcieli nas z gmachu wykurzyć, ale myśmy byli w miarę (jak na Powstanie) dobrze uzbrojeni, bo mieliśmy kilka karabinów maszynowych. Ja miałem zwykły karabin z kolegą do spółki [oraz swój pistolet]. Tego naszego opiekuna żegnałem, jak zmarł po wojnie.
- Jakie to było zgrupowanie?
Zgrupowanie „Żaglowiec”, pluton 207. Dowódcą całego zgrupowania był kapitan Marian Kamiński, dowództwo zgrupowania mieściło się na Pogonowskiego. Tak że nas skierowano (mieliśmy już broń, FN-kę), że możemy wzmocnić placówkę z [Zajączka]. Tam walki były, to było już po załamaniu dwóch niefortunnych ataków na Dworzec Gdański. Niemcy atakowali, ale nieśmiało. Orgia dopiero zaczęła się w przeddzień najgroźniejszego [dnia] – 29, 30 [września]. To były tragiczne dni na Żoliborzu, a 28 [września] wieczorem zaczął się huraganowy ogień na nasze pozycje. Przetrzymaliśmy to. Gdzieś przed szóstą rano czołgi z wiaduktu Dworca Gdańskiego ruszyły, wysyłając jeszcze „goliaty”. Jeden z „goliatów” w zasłonie dymnej podpuszczony był bezpośrednio pod naszą klatkę. Myśmy nie mieli żadnego doświadczenia z „goliatami”, bo „goliatów” używali Niemcy na Starówce, a na Żoliborzu to były pierwsze „goliaty”. To był mój pierwszy „goliat”. Chyba były jeszcze poprzednio przed zmartwychwstankami, tam było bardzo wysunięte stanowisko. Broni mieliśmy mnóstwo, bo od 19 czy 20 września zaczęły się zrzuty sowieckie. Rzucali bez spadochronów karabiny przeciwpancerne, rusznice przeciwpancerne, pepesze, pociski do tego, granaty. Między [innymi] do naszych obowiązków należało chodzić i zbierać te skrzynie. Niektóre pociski były w strasznym stanie, bo skrzynie się rozlatywały, nie wytrzymywały upadku. One zrzucane były z kukuruźników z niskiej [wysokości], ale nie bardzo wytrzymywały. Broni mieliśmy już wówczas mnóstwo, tak że miałem wtedy już pięciostrzałową rosyjską rusznicę przeciwpancerną, która strasznie kopała, ale była skuteczną bronią, tak że unieszkodliwiliśmy z kolegą kilka czołgów zjeżdżających z nasypu dworca, to znaczy z przedłużonej ulicy Mickiewicza. Tym niemniej podjechał „goliat”. Został rozbrojony chyba dosłownie w ostatniej chwili, Bóg raczy wiedzieć, przez doświadczonego już żołnierza z plutonu 207. bardzo fajny chłopak, starszy oczywiście od nas, to był gdzieś 1922 rocznik, Poniatowski miał na nazwisko, pseudonim „Chrobotek”. Ten „Chrobotek” go rozbroił. Jeszcze stawialiśmy opór straszny, nie dopuszczaliśmy czołgów, żeby podjeżdżały. One strzelały, rozwalały te nasze stanowiska. Myśmy z drugiego piętra schodzili na pierwsze piętro, znowu robiliśmy stanowisko bojowe, równocześnie [nasi koledzy] strzelają [zza] barykady. Pierwsza barykada na Mickiewicza nie była przy nas, myśmy zupełnie wysunięty posterunek na skraju placu Inwalidów, już od strony [do której dochodziła ulica] Zajączka. Dość, że nikt nie obsadzał budynku pomiędzy „Poniatówką” a nami, po drugiej stronie Mickiewicza. W następnym była powstańcza placówka przy Skwarczyńskiego (czyli przedłużeniu Śmiałej do Zajączka). Broniliśmy się tam, można powiedzieć, jak lwy, ale w którymś momencie przychodzi [wiadomość], że ponieważ wycofała się placówka ze Skwarczyńskiego, „Poniatówka” została zdobyta przez Niemców. Przychodzi rozkaz: „Wy wystajecie, nie utrzymacie się tam, wycofujcie się”. Zastępcą dowódcy naszego oddziału był porucznik „Lot”, a dowódcą był Jaskólski, pseudonim „Jaskólski”. „Jaskólski” z „Lotem” wydają rozkaz: „Wycofujemy się”. Musimy opuścić ten dom. Dobiegliśmy do barykady, która była na skraju i za barykadą [musimy] przelecieć (bo lewa strona zostaje już obsadzona przez oddziały niemieckie) na drugą stronę placu Inwalidów. Biegnąc przez barykadę, stawiam nogę – miękko. Patrzę, a to trup naszego Powstańca. Noga mi ugrzęzła w jego klatce, zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie. Barykada była ostrzeliwana strasznie z ciężkich czołgów niemieckich, „Tygrysów”, z wiaduktu. [Przedostajemy się] za barykadę, potem rowami łącznikowymi na drugą stronę placu Inwalidów.
Dostajemy rozkaz, jako całe zgrupowanie, przerzucić się za następną barykadę, która była z drugiej strony placu Inwalidów, do długiego bloku ZUS-u na Mickiewicza 25, obsadzić stanowiska. Obsadziliśmy stanowiska w tym bloku i dosłownie ledwo obsadziliśmy, [dostajemy] rozkaz: „Wycofujemy się do następnego bloku, Mickiewicza 27”. To wszystko następowało (dzień się już skończył) w nocy. Wycofując się, intuicją tknięty (bo byłem ubrany tylko w letnie ubranie, sweterek, koszula i cały czas Powstania w granatowym, roboczym kombinezonie) myślę sobie: „Zaraz, zaraz, jak taka groźna sytuacja, to nie wiadomo, co dalej będzie. Już noce stają się zimne”. Będąc na [Mickiewicza] 27, pobiegłem pierwszą klatką. Wszystkie mieszkania porozwalane, żywej duszy nie ma w tych blokach. Otwieram drzwi, patrzę: wisi jakaś kurtka, która na mnie (przymierzyłem) pasuje, kurtka jesienno-zimowa. Patrzę: i czapka wisi, która chyba była czapką pracowników ZOM-u. Założyłem tę czapkę. Człowiek ma jakąś intuicję, wyczucie, że musi w coś takiego się zabezpieczyć. Obsadziliśmy stanowiska i też po kilku godzinach rozkaz: „Wycofujemy się na dolny Żoliborz, najprawdopodobniej będzie przeprawa przez Wisłę, oddziały zza Wisły pontony nam podstawią. To będzie się działo u wylotu Krasińskiego”. Przeprawiamy się placem Wilsona, rowami łącznikowymi do gmachu plac Wilsona 10, w I kolonii WSM-u. Już jest obsadzony. „Macie obsadzać barykadę i cały rejon ulicy Dziennikarskiej” – czyli z lewej strony. A dowództwo całego pułku… On był rozmiarów kompanii, ale to był pułk „Żaglowca”, czyli kontynuacja 21. pułku piechoty „Dzieci Warszawy”, który stacjonował w Cytadeli. Dowódcą tego pułku był kapitan Kamiński pseudonim „Żaglowiec”. On przydziela, mówi do mnie: „Ty i Leszek i jeszcze jeden kolega –nieznany mi − obsadzacie dom za barykadą”. Duży dom trzyklatkowy, pierwszy w kierunku placu Wilsona od Dziennikarskiej. Idziemy tam, formujemy stanowisko (już mamy doświadczenie duże) bojowe w oknach na pierwszym piętrze gmachu przy Dziennikarskiej. Widzimy, jak Niemcy opanowują park Żeromskiego (na naszych oczach to wszystko się dzieje) i kilka czołgów staje u wylotu Czarneckiego do [Krasińskiego]. Tłumy Niemców (dość odważni są), strzelców wyborowych niemieckich w czarnych uniformach, którzy stanowili załogę tych czołgów. W ataku czołgi podjeżdżały, z wieży pancernej atakowali bezpośrednio. Ruch jest w interesie straszny, my strzelamy, ale to dość duża odległość mimo wszystko z tego domu do wylotu Czarneckiego. Niewiele tam, czuję, zdziałamy, ale strzelamy energicznie. Może i trafiliśmy kogoś, może i zabiliśmy, ale wolę uważać, że nikogo nie zabiłem, pomimo tego że to był Niemiec. W pewnym momencie gęsta zasłona dymna. Patrzę, a przed samą naszą klatką schodową, najbliższą Dziennikarskiej stoi „goliacik”. W rozbrajaniu „goliacika” mimo wszystko doświadczenia nie mam, tym bardziej mój kolega młodszy ani ten ochotnik, który się zgłosił, zdaje się, już w końcu Powstania. Dość że nasza trójka niewiele może zdziałać. Mówię: „Słuchaj, idziemy natychmiast”. Mówię: „Sam pójdę”. – „Sam? Nas zostawisz?” – „Nie zostawię, idziemy wszyscy razem”. Idziemy. Jest taka sytuacja: jest barykada, jest dom. Dom miał mur okalający. Żeby dojść do Dziennikarskiej, to musimy iść w przeciwnym kierunku. Tam była przerwa w murze, przypuszczalnie zrobiona już podczas Powstania. Za murem i za barykadą idziemy już z powrotem w kierunku Dziennikarskiej. Zbliżamy się do domu, w którym jest dowódca. A dowództwo jest w domu mego bardzo dobrego kolegi Andrzeja Gregera, który był moim kolegą na Bielanach, w jednej klasie byliśmy i który w 1944 roku na wiosnę został wraz z ojcem i bratem w tym domu zabity przez Niemców. Przyszli aresztować, oni się widocznie bronili i na oczach matki… Matka przeżyła, matka nas przyjmowała na tę kwaterę. Tak że to tragiczne zupełnie rzeczy były. [Przyszliśmy] do dowódcy pułku, bo tam byli wszyscy, tam siedział „Żaglowiec”, „Lot” i ten drugi, jego nazwisko było takie, jak pseudonim. Oni tam wszyscy siedzą, melduję, jaka jest sytuacja. I tu mnie szlag trafił. Żeby któryś z nich „d” podniósł! Tylko na nas: „Co?! Opuszczacie stanowisko?! Natychmiast wracać na stanowisko!”. Żaden „d” nie podniósł. Odebrałem to bardzo ujemnie, pierwszy raz w życiu byłem krytyczny. Ich trzech tam siedzi i żaden nie wyszedł, widząc, jaka jest sytuacja. Wracamy tam. Żeby dojść, trzeba znowu (idziemy szybkim krokiem) ten mur obejść. Jesteśmy w najdalszym odcinku od naszej klatki (to był trzyklatkowy budynek), raptem następuje eksplozja, „goliat” wybucha i zmiata pierwszą klatkę do fundamentów, wszystko. Kupa gruzów tylko zostaje. Mówię: „Słuchajcie, wracamy do naszego dzielnego dowódcy”. Wróciliśmy, on blady jak trup, bo był przekonany (on nawet sobie nie zdawał sprawy, że żeby dojść, to musimy drogę wykonać w ten sposób), że nas już nie ma. Tak to się zakończyło. To był chyba ostatni „goliat”, jaki w ogóle wybuchł w Powstaniu, tak że mam szczęście do dwóch „goliatów”, które wybuchły na Żoliborzu, ten był chyba ostatnim „goliatem”. Po niecałej godzinie przychodzi rozkaz od „Żywiciela”, że jest kapitulacja. Też ciekawe, co się potem działo.
- Czy pan orientował się, jaka jest sytuacja w innych dzielnicach?
Nic się nie orientowałem. Siostra była najbardziej zainteresowana, co dzieje się z jej mężem, Tu dzieci, matka, ojciec w Powstaniu. Mam w tej chwili 85 lat. Ojciec jak zginął, miał 64 lata, ale mnie się wydawał staruszek. Teraz ludzie dłużej zachowują młodzieńczość w sobie.
- Jakie nastroje panowały wśród Powstańców? Czy się zmieniały?
Optymistycznie podchodziłem, ale zmieniały się.
- Jak była nastawiona ludność cywilna wobec Powstańców, Powstania?
Źle. Wyraźnie na minus. O ile początkowo był entuzjazm straszny, wszyscy pomagali, to [potem] na ogół nastroje były złe.
- Czy był pan świadkiem okrucieństwa Niemców wobec cywilów w czasie Powstania?
Muszę szczerze powiedzieć, że nie. Słyszałem o strasznych rzeczach, które działy się na Marymoncie. Sam chodziłem do olejarni na Marymont, ale to wtedy było [w] naszych rękach. Natomiast straszne rzeczy podobno robili „ukraińcy” z oddziałów Kamińskiego na Marymoncie. Potem na Żoliborzu, jak kapitulowałem… Kto nas pokonał zdecydowanie? Te wszystkie czołgi. To była 19 Dywizja Pancerna generała Kellera. Po kapitulacji oni nas przyjmowali do niewoli. Muszę powiedzieć, że wręcz z uznaniem na nas patrzyli, że pomimo tej ich nieprawdopodobnej przewagi myśmy byli w stanie się bronić. Wyjątkowo przyzwoicie się zachowywali. Bym skłamał, jakbym powiedział jedno złe słowo.
- Jak wyglądało życie codzienne?
Jak to się odbywało? Moja siostra, mama i te dwie dziewczyneczki… Ojciec zginął, poległ ostatniego dnia. Ojciec nie zdawał sobie sprawy, co dzieje się z moim plutonem. Ostatnie dwa dni to był jeden wielki koszmar. [Ojciec] przyszedł do mamy, do siostry ze swojej kwatery i mówi: „Idę z powrotem. Idę w stronę Radka, zobaczyć, co się z nim dzieje”. Wiedział, gdzie jesteśmy. Od czasu do czasu meldowałem się w domu, jak coś zdobyłem do jedzenia, to przynosiłem. To jest zrozumiałe zupełnie. Poszedł i nikt go więcej nie widział, nie wrócił. Wśród Powstańców się nie znalazł, czyli poszedł w paszczę Niemców, a Niemcy byli w stanie walki. Ojciec był nieprawdopodobnie odważny. Pierwszego dnia Powstania, jak dziś to pamiętam… Powstanie na Żoliborzu wybuchło trochę wcześniej. Miało wybuchnąć o piątej, a wybuchło mniej więcej o pierwszej czy dwunastej z minutami i to przed naszym [domem], przed wylotem [ulicy] Suzina. Niemcy przyjechali, Powstańcy wycofali się do kotłowni WSM-u przy Suzina. Niemcy ściągnęli posiłki i od razu zaczęli wkraczać na teren WSM-u. Pierwszy obiekt, który napataczał się Niemcom, to była IV kolonia WSM-u. Wszyscy ludzie zniknęli z podwórka, a mój ojciec, bo ktoś musi reprezentować nasz blok (wtedy opasek jeszcze nie było), wyszedł i prosto do tych Niemców idzie. Niemcy zbaranieli, nawet nie powiedzieli nic, tylko przepuścili ojca. Ojciec mówi: „Z ironicznym uśmiechem na nich patrzyłem, oni nic”. Wycofali się. Tak że Niemcy to jest dziwny naród.
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 28 marca 2012 roku w Warszawie.
- Jak wyglądało opuszczenie Warszawy po klęsce Powstania?
Żoliborz skapitulował 30 września, tak orientacyjnie. Byłem wtedy akurat na froncie, można powiedzieć, na ulicy Krasińskiego. Właściwie byłem na stanowisku dowodzenia naszego plutonu (po wybuchu „goliata” na ulicy Dziennikarskiej przy barykadzie przed ulicą Krasińskiego). Ta wiadomość oczywiście wszystkich ścięła z nóg. Dlaczego myśmy się znajdowali na tym niskim Dolnym Żoliborzu? Przedtem dostaliśmy informację, że będziemy ewakuowani na stronę zajętą przez Rosjan i u wylotu Krasińskiego będą podstawione przez Wojsko Polskie (2 Armia chyba tam wtedy była) łodzie i nas przeprawią. To było zwodzenie, bo najpierw miało być o dziesiątej, potem przyszła wiadomość, że o piątej, potem: że jeszcze się opóźnia z jakichś tam względów, przypuszczalnie nie było na rękę tamtej stronie, żebyśmy się przeprawili. Dość że zwodzeni byliśmy i w końcu pułkownik „Żywiciel” skapitulował, bo sytuacja stała się beznadziejna. Grupa marymoncka, żoliborska, powązkowska, bo to wszystko się zebrało tam, były w segmencie ulic Krasińskiego, [Mickiewicza], Bohomolca chyba, Dygasińskiego i ciągle spychane były przez oddziały niemieckie. Tak że byłem niemalże przekonany (bo wtedy do Niemców stosunek miałem zupełnie jednoznaczny), że to są wrogowie, którzy nas wykończą. Uzbrojenia miałem mnóstwo ze zrzutów rosyjskich. Mieliśmy rusznicę przeciwpancerną, pepeszę na nas dwóch. Dołączył jeszcze młodszy od nas (byłem najstarszy wtedy) mój siedemnastoletni kolega ze szkoły ojców marianów na Bielanach, miał lat szesnaście, był z mojej klasy. To był najmłodszy kolega w tej klasie, klasie, która małą maturę robiła [rok] przed Powstaniem. Myślę: „Trzeba oddać broń przy kapitulacji”. Dostaliśmy rozkaz, że mamy broń [oddać], oczywiście naboje wszystkie, a cały chlebak miałem. To nie był właściwie chlebak, tylko pokrowiec od przedwojennej maski gazowej z rurą. Ten pokrowiec był bardzo duży jak na maskę gazową i był pełen zrzutowej rosyjskiej amunicji do rusznicy przeciwpancernej, którą mieliśmy, i do pepesz. To wszystko zostało rozsypane przez nas w gruzy, tak że w ogóle nie do zebrania było. Natomiast miałem, jak już wspominałem znaleziony po wybuchu pierwszej „szafy” (która uderzyła na Żoliborz w I kolonii WSM) pistolet, zakonserwowaną idealnie FN-kę Wszystko oddałem, a pistoletu nie oddałem. Był z pełnym magazynkiem. Idąc z naszej pozycji do punktu, w którym składaliśmy broń… To było na placyku, który teraz nie istnieje – tam jest jakaś szkoła chyba w tej chwili – u wylotu kościoła Świętego Stanisława Kostki do Krasińskiego. Pomiędzy Krasińskiego i [Słowackiego] był tak zwany dołek, przed wojną w tym dołku wylewano ślizgawkę, dobrze znaną z tego okresu. Tam składaliśmy broń. Uszkodziliśmy wszystkie zamki, iglice, tak żeby broń była niesprawna, ale wszystko przytaszczyliśmy i rzuciliśmy w miejscu kapitulacji. Natomiast pistolet w kieszeni miałem. Widzę, że na razie Niemcy nie obchodzą się źle z nami. Otoczeni jesteśmy przez doborowe oddziały, to była 19 Dywizja Pancerna, frontowa, niemająca nic wspólnego z SS. Zachowywali się ci żołnierze wzorowo. Na wieść o kapitulacji naszych oddziałów wśród nich dzika radość zapanowała, wiwatowali, cieszyli się, że nie są w dalszym ciągu narażeni. Oni byli narażeni, bo byliśmy zdrowo uzbrojeni w ostatniej twierdzy, tak że tak łatwo byśmy się nie dali. Zdaliśmy broń.
Po pewnym czasie Niemcy formują kolumnę marszową z nas i prowadzą ulicą Krasińskiego – od miejsca
vis-à-vis kościoła Świętego Stanisława Kostki, w kierunku Piasków, na których przed wojną 21. pułk piechoty odbywał ćwiczenia dzienne. Po [wybuchu] wojny tam powstały ogródki działkowe, spontanicznie przez ludzi zakładane, żeby mieć lepszą aprowizację. Prowadzą nas tam. Równocześnie artyleria rosyjska zaczyna ostrzeliwać dość blisko kolumny. Niemcy są speszeni i my jesteśmy trochę speszeni. Ale absolutnie nie [strzelają] w kolumnę, tylko dość blisko padają pociski artyleryjskie zza Wisły. Niemcy widocznie przez jakieś radiotelefony się porozumiewają, gdzie nas mają prowadzić, tę kolumnę liczącą [ponad] tysiąc żołnierzy. Część rannych, chorych została w szpitalach na Żoliborzu, nie udawali się do [obozów] bezpośrednio po kapitulacji. W końcu chyba dostali wiadomość, że [idziemy] do CIWF-u. Skręcamy w kierunku Bielan, dochodzimy do CIWF-u, znowu otrzymują informację od swojego dowództwa: do Fortu Bema. Z powrotem się cofamy na Powązki, do Fortu Bema. Zaprowadzili nas do Fortu Bema. Idąc, w pewnej chwili myślę sobie: „Zaraz, chłopie, jak cię złapią z tą bronią, to będzie bardzo marnie z tobą”. A idziemy obstawieni przez żołnierzy. Widocznie jestem niezłym psychologiem, bo spojrzałem na Niemców eskortujących, widzę, że z prawej strony idzie taki… Miałem siedemnaście lat, a ten Niemiec mógł mieć dziewiętnaście, dwadzieścia. Młody chłopak o sympatycznym wyrazie twarzy. Niewiele się zastanawiając, wyjąłem pistolet, jemu w rękę daję. Ten powiedział:
A, Fritz! Szybko go schował do kieszeni i żadnych konsekwencji nie było. Byłem zdesperowany, myślałem: „Jak zabije, to trudno, zginę”. Absolutnie nie, to myślę: „Nie jest najgorzej”. Idziemy do Fortu Bema. Tam po raz pierwszy rewidowali nas. Gdybym tego nie zrobił… A rzucać nie chciałem, bo, nie daj Boże, powstanie zamieszanie. Znałem to z okresu okupacji. Podczas okupacji w takiej sytuacji Niemcy grupę stu osób, zakładników na rozstrzelanie [brali]. A to był Wehrmacht i to bardzo przyzwoity. Ci żołnierze wyjątkowo przyzwoici byli. [Doszliśmy] do
Pionierparku, a tam Kozacy w armii niemieckiej rewizję robią. Rewizję robią niechlujną, muszę powiedzieć. Prawdopodobieństwo, że znaleźliby, było bardzo duże, ale głowy nie dałbym, czy bym z tym pistoletem… To była jedyna rewizja, którą miałem od Powstania do przyjścia do obozu. A w obozie nas nikt nie rewidował. Tak że na upartego… Tylko to było wielkim ryzykiem i szczytem lekkomyślności byłoby zginąć w ten sposób. Zaczęli rewizję w sposób ordynarny, kopiąc. Nie wiem, czy to byli Rosjanie, czy to byli „ukraińcy”. To były dywizje Kamińskiego, raczej „ukraińcy” chyba, zbieranina ze Wschodu. Ich los, nawiasem mówiąc, potem był bardzo marny. Zasłużyli na to. Przenocowaliśmy tam. Nawet nie pamiętam, jak ten nocleg wyglądał. Pokotem leżeliśmy na ziemi. Rano (też głowy nie dam, bo człowiek traci trochę pamięć) nas do Pruszkowa zawieźli. Szliśmy piechotą, bo kościół na Woli pamiętam. Chyba potem nas wsadzili do pociągu towarowego, ale głowy nie dam czy nie na lory jakieś.
W końcu znaleźliśmy się w Pruszkowie, w części, w której trzymali jeńców wojennych. Tam nas trzymali dwa, trzy dni. Nie przypuszczałem, że znajdę się w takiej sytuacji, że będę potrzebował menażkę, łyżkę. Nic nie miałem. Scyzoryk, zdaje się, miałem, to było wszystko, w każdym razie coś takiego prymitywnego. Moi koledzy rzucili się na piece, były tam piece kaflowe, rozbierali te piece. Te piece kaflowe miały taką konstrukcję, że były otoczone masą ceramiczną i wydrążone jak gdyby w środku. I to [używali] jako miski. Jak na to spojrzałem, jakoś tak mnie odrzuciło (nieapetycznie wyglądało), że w ogóle zrezygnowałem z zupy i wróciłem do obozu, nic nie jedząc. Potem Niemcy jakiś
Knäckebrot dali, coś takiego, jakąś wodę (nic wspólnego nie miała z kawą) do picia, tak że się napiłem. Po dniu czy dwóch [dniach] podstawili pociąg bydlęcy, jak to się mówi, towarowy pociąg. Po sześćdziesięciu do wagonów nas załadowali. Powstanie przeżywałem w ciężkich warunkach, bardzo wygłodniały byłem i w związku z tym może lepiej znosiłem tę podróż. W sześćdziesięciu leżeliśmy pokotem. Sześćdziesiąt osób w tym wagonie, to nawet ciężko się było przekręcać w nocy.
Mijaliśmy Poznań (Posen), potem Berlin. W Berlinie akurat stał pociąg z rannymi Niemcami z Powstania Warszawskiego i to z esesmanami. Jak zobaczyli, że jadą jeńcy wojenni, Powstańcy polscy, to rzucili się. Wehrmacht, który nas eskortował, nie dopuścił do tego, żeby wdarli się do naszych wagonów. Tak że znowu na Wehrmacht muszę plus postawić obiektywnie. Dowieźli nas do Altengrabowa. W Altengrabowie wysadzili nas z pociągu i prowadzą. Wszyscy wysiedli. Z Warszawy ze dwa dni chyba jechaliśmy. Trzeba było siusiać, to zatrzymywali pociąg w odludziu zupełnym, otwierali wagony, bo były zamknięte oczywiście z zewnątrz. Każdy na swoje potrzeby mógł wyjść. Potem wchodził z powrotem. Znowu muszę powiedzieć: organizacja szwabska. Ich Czerwony Krzyż dostarczał nam wodę do picia. Tak że było przyzwoicie, człowiek z pragnienia nie dostawał jakichś nieprzyjemnych sensacji. Tylko nie jadł przyzwoicie, tak że bardzo dużo ludzi miało trudności żołądkowe. W wagonie robiło się do jakichś prowizorycznych naczyń, to się jakoś wyrzucało przez okienko. To było nieprzyjemne. Ale jako młody człowiek jakoś to znosiłem nieźle. Nawiasem mówiąc, są wspomnienia Kulskiego z tego okresu, syna prezydenta. On to jako koszmar [wspomina]. Muszę powiedzieć, że absolutnie takich wrażeń nie miałem. Wszystko zależy od tego, jak człowiek przeżył okupację. Przeżyłem w materialnie ciężkich warunkach, on widocznie w bardzo dobrych, to dla niego było piekło na ziemi.
W ten sposób dojechaliśmy do obozu. Przyjechała grupa [ponad] tysiąc nowych jeńców. Muszę znowu powiedzieć na plus Niemcom: nie zrobili ziemianek, dołów. Bolszewicy bardzo często robili doły. „Sami sobie kopcie doły i w takich jamach siedźcie”. Tu rozbili gigantyczne namioty i w tych namiotach nas rozlokowali. Inna rzecz, że akurat nocami deszcze zaczęły padać. Namioty były w pośpiechu stawiane, nieokopane, bez rowków i zaczęły nasiąkać. Jeszcze rozrzucili wolinę, wiórki drzewne, żeby jeńcy nie spali na gołej ziemi. W każdym razie mój organizm był bardzo wycieńczony, zacząłem już paskudnie się czuć. Tak nas trzymali chyba pięć dni. Po pięciu dniach ustawili pięć stołów, za każdym stołem siedział jeniec wojenny różnej narodowości. Akurat Polaków nie było, aczkolwiek dużo Polaków siedziało od 1939 roku w tym obozie. Sierżant Hoffman (niemieckie nazwisko, ale patriota) był mężem zaufania wszystkich jeńców polskich w tym obozie. Rozstawili stoły, za każdym stołem jeniec. Na końcu stołów stało kilku żołnierzy niemieckich. Te osoby, które siedziały za stołem (mówiło się do nich doktor, czy oni byli doktorami, czy felczerami, już nie ma [znaczenia]), to niby była komisja lekarska. Podczas okupacji szwagier, do którego mam wdzięczność do grobowej deski za to, że nauczył mnie angielskiego, patrząc, za którym stołem siedzi Anglik… Do kolejki ustawiali się jeńcy, jak popadło. Początkowo ustawiłem się do innej kolejki, w której Francuz czy Belg siedział. Patrzę: Anglik, to się z Anglikiem może dogadam. Przestawiłem się do kolejki z Anglikiem, podchodzę do niego. Pierwsze pytanie: „Co ci jest?”. – „Fatalnie. – Zgodnie z prawdą. – Świszcze mi w płucach, flegma jakaś straszna”. Flegmę mam do dzisiaj, to jest jakaś choroba przewlekła, do końca życia. A wtedy rzeczywiście strasznie się czułem. On: „Zdejmij kurtkę, podnieś koszulę”. Podniosłem, słuchawkę przystawił i do Niemca: „Do lazaretu”. To samo Kulski: „Do lazaretu”. Nas dwóch wytypowano z tego tłumu do lazaretu. Do lazaretu przywieźli wszystkich rannych, głównie ze Śródmieścia, bo jeszcze Żoliborza do lazaretu nie dali. Cały lazaret był zajęty.
To była część obozu, szczerze mówiąc, prymitywna, wystawiona przez Niemców (nie wiem, w którym roku) w czasie wojny. Baraki były prymitywne, były przez jeńców już zniszczone ze względu na to, że były srogie zimy i nie było czym opalać. Jeńcy wyłamywali deski, żeby opalać, bo w każdej izbie był piecyk. Dość że baraki były bardzo prymitywne. Cały [fragment obozu] jest zajęty przez [oddziały ze] Śródmieścia [Warszawy], przez ciężko rannych, postrzelonych. Pamiętam, jeden kolega był postrzelony w policzek, wyrwane miał, strasznie to wyglądało, szczęka cała…. Makabryczny szpital. Nas przydzielili do izby gruźlików, którą stworzyli z baraku zajętego przez jeńców włoskich. Badoglio zdradził według Niemców Hitlera i ich trzymali w obozie jeńców. Baraki były trójizbowe, dwie zajmowali jeńcy włoscy i nas wsadzili do trzeciej, w której myśmy koczowali jako gruźlicy. Faktycznie, było tam kilku kolegów ciężko chorych na gruźlicę, myśmy z Kulskim trafili i z Żoliborza tam siedziało kilku z oddziałów PPS-u, bardzo fajnych kolegów z V kolonii WSM-u chyba. Między innymi Czystowski siedział z oddziałów wojskowych PPS-u. Natomiast siłą rzeczy Kulski ze mną się raczej trzymał, bo był najmłodszy. Ja miałem siedemnaście lat, a Kulski miał piętnaście lat, tylko był bardzo wyrośnięty. Jak stanąłem przy nim, to nawet można powiedzieć, że tak na oko młodszy byłem od niego. On był wyrośnięty, lepiej odżywiony. Jego ojciec był prezydentem Warszawy w okresie okupacyjnym, tak że powodziło się im, zresztą z jego życiorysu widać wyraźnie. Dość że siedzimy tam. Był bardzo przyzwoity (ziemiańskiego chyba pochodzenia, gdzieś z Kieleckiego) podchorąży Tadeusz Sumiński, najbardziej kulturalny z całej naszej izby. Najbardziej (jakby się współczesnym językiem powiedziało) chuligański był Kulski. Jak chuligan czasami się zachowywał, rozpieszczony maminsynek, że tak powiem. W tej izbie siedzieliśmy do Bożego Narodzenia.
Lekarstw, praktycznie biorąc, żadnych tam nie było przeciwko gruźlicy. Polskie pielęgniarki tam przychodziły. Jak lekarz Polak przychodził, to ponieważ to była izba gruźlików, nie otwierał za klamkę, tylko nogą, palcem pchał, żeby prątków nie złapać. Że ja i Kulski nie złapaliśmy gruźlicy, to tylko dowodzi, że młody organizm jest bardzo odporny i wytrzymały. Do żadnej pracy nas oczywiście nikt nie zapędzał. Niemcy zostawili w tym baraku znacznie więcej koców niż było jeńców, tak że każdy z nas miał po trzy koce. Te koce były brudne, początkowo zawszone. Żadnych prześcieradeł oczywiście, siennik był ubity, już stary. Ale co miesiąc była łaźnia połączona z odwszawianiem. Czy to odwszawianie działało, czy nie, trudno mi powiedzieć, bo wszy wszyscy mieliśmy.
Do niewoli trafiłem ostatniej nocy Powstania. Jak już mówiłem, z domu Mickiewicza 27, wchodząc do pustego mieszkania opróżnionego już przez ludność, znalazłem kurtkę i czapkę Zakładu Oczyszczania Miasta. Ta kurteczka była licha bardzo. Obóz był międzynarodowy, tam siedzieli Anglicy, Amerykanie. Znałem angielski słabo, ale potrafiłem się z nimi porozumieć. Za papierosy jak lord się od razu ubrałem, bo Anglicy mi sprzedali nowiutki bateldres za drobne papierosy. Bardzo ładny, zimowy trencz amerykański, poza tym angielski płaszcz, tak że z łachudry ubraniowego zrobiłem się zupełnie eleganckim żołnierzem, handlując wszystko za papierosy, które oni [i my dostawaliśmy] w paczkach [międzynarodowego Czerwonego Krzyża], ale dla palacza to wszystko mało. Wykorzystywałem to i chyba dobrze robiłem.
W obozie warunki były bardzo prymitywne, jeżeli chodzi o wyżywienie, ale wyżywienie było takie, że nikt z głodu nie umarł. Siedziałem siedem miesięcy w obozie jeńców, przypadków śmierci głodowej w ogóle nie było. Z tym że do Bożego Narodzenia myśmy żadnych paczek, [poza papierosami] nie mieli z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża ani z żadnej innej instytucji. Nieliczni bardzo Polacy, którzy mieli gdzieś rodzinę i w jakiś sposób ta rodzina wiedziała, że oni tam są, to dostawali, ale to jednostki, prawie nikt.
Pierwsze listy zaczęły przychodzić. Pierwszy list jest datowany przez moją mamę 4 grudnia. Nawet pierwszy był wcześniejszy. To bardzo charakterystyczny list. Muszę przypomnieć, że mój szwagier rozstał się z moją siostrą w dniu wybuchu Powstania rano, nie zdając sobie sprawy… Przyjechali z Jabłonny, gdzie on był dyrektorem małej elektrowienki u hrabiego Potockiego, co było znakomitym miejscem przetrzymania wojny. Pierwszy list dostałem: kartka wycięta z jakiejś tekturki. Od razu zorientowałem, że jest pisana [przez niego], bo świetnie znałem charakter pisma mojego szwagra, o którego losie w ogóle nic nie wiedziałem (ani moja siostra) w okresie Powstania. List pisany ręką mojego szwagra, który znał ekstra niemiecki, wyśmienicie po niemiecku napisany. Cała kartka zrobiona odręcznie zupełnie (to nie była regularna kartka pocztowa), zaadresowana do komendantury wszystkich obozów, o których się Polacy po Powstaniu przebywający na terenie GG dowiedzieli, że tam mogą być jeńcy. Ta kartka była w poszukiwaniu mojego ojca.
Oberst im Ruhestand, znaczy pułkownik w stanie spoczynku, i ja jako
Schüler, uczeń byłem. Niemcy zaznaczyli:
Nicht in Altengrabow, nicht in Gross-Lübars – przy ojcu, a u mnie:
in Lazaret Gross-Lübars. W ten sposób dostałem kartkę, z której się dowiedziałem. Mało tego, nadawcą kartki była moja mama, czyli wiedziałem, że mama żyje i szwagier żyje, czyli wszyscy żyją za wyjątkiem ojca. Tylko nie było wiadomo, co się dzieje z ojcem. Niemcy dawali standardowe druczki (mam ten druczek) dla jeńców wojennych. One podlegały cenzurze komendy obozu. Ta cenzura, szczerze mówiąc, wydaje mi się, że była ulgowa bardzo, ale była cenzura w każdym razie, każdy list, który wychodził z obozu i przychodził, był cenzurowany. Odpisałem na ten adres, a to był adres: Opatkowice Murowane pod Jędrzejowem, majątek właśnie państwa Różyckich. Od razu wysłałem druczek standardowy, bo tylko na tym druczku można było korespondować z jeńcami. Czwartego grudnia otrzymuję list pisany ręką mojej mamy. Już wiedziałem podwójnie, że mama [żyje] – bo wiedziałem już z pierwszej kartki. Mama cieszy się bardzo, że się odnalazłem, bo nic nie wiedzieli, tylko się pyta, czy taty ze mną nie ma. Oczywiście nie było ojca. Równocześnie, jak jeszcze nie miałem żadnych wieści od rodziny, Sumiński, który pochodził z ziemiaństwa, z okolic Kielecczyzny, podał mi adres swojej znajomej Kozłowskiej, żebym napisał do niej, że jestem jeńcem wojennym. Ponieważ za dobrze tu z jedzeniem nie jest, mam się nie zmartwić, jakbym coś otrzymał. Ona mi bardzo szybko odpisała, wysyłając cebulę, żeby były jakieś witaminy. Te dwa listy ocalały. A potem front przeszedł i się wszystko urwało. Ale już wiedziałem, że siostra żyje. Potem jeszcze kartkę otrzymałem od siostry, ale tę kartkę gdzieś w międzyczasie posiałem. Do dzisiaj mam tylko ten pierwszy list i list od mamy. Niemcy dawali druczki składane z trzech części na list i drugie na kartkę pocztową. Do siostry wysłałem i siostra na tej kartce [odpisała], ale gdzieś mi się ta kartka zawieruszyła, tak że jej nie mam. Każdy był
geprüft, sprawdzony przez obóz.
Tak przesiedzieliśmy do końca roku 1945. Z tym że nie mogę narzekać. Ta część była niby oddzielona, druty oddzielały lazaret od części zajmowanej przez Holendrów, przez Francuzów, ale Niemcy patrzyli przez palce. Właściwie ja, jako młody, wszędzie chodziłem. Zaprzyjaźniłem się nawet z dwoma Anglikami, do dzisiaj mam ich adresy. Oni oczywiście już dawno nie żyją, bo to byli starsi ode mnie jeńcy. Ale dzięki szwagrowi, który mnie nauczył angielskiego, mogłem sobie [rozmawiać], co było ewenementem, bo ten język był niepopularny wśród Polaków do końca wojny. Dopiero w końcu wojny zaczęli się [uczyć], a tak tylko niemiecki i francuski właściwie był. Przesiedziałem do końca 1945. Pamiętam, dwie sztuki teatralne odbyły się, przez jeńców wystawione (jedna przez Holendrów, a druga przez Francuzów) na terenie naszego obozu, w prymitywnych warunkach. Role kobiet [grali] przebrani Francuzi, Holendrzy. Ale podtrzymywało to w dobrej kondycji nie tylko fizycznej, ale i psychicznej jeńców wojennych. Oczywiście Polaków jak najbardziej serdecznie na wszystko zapraszali, tak że na wszystko biegałem.
Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to był koniec 1945, czy [początek] 1946. Przenieśli nas ze szpitala prowizorycznego do szpitala właściwego, jenieckiego szpitala w Altengrabowie. Muszę powiedzieć, że w ogóle oczom swoim nie wierzyłem. Po raz pierwszy łóżka były, nie żadne prycze, na łóżkach były chyba sienniki, ale siennik siennikowi nierówny. Przyzwoite karty choroby na każdym łóżku, jak w szpitalu. W ten sposób się dekując… Już objawy płucne wyraźnie u mnie ustępowały, czyli tak najgorzej nie było. Nic właściwie człowiek nie robił, nie pracował, wychodził na świeże powietrze, kiedy chciał. Noce tylko były straszne. To była zima 1945/1946, w barakach, jak się nalało wodę do miednicy wieczorem, to rano tafla lodu była. Ale koców tych brudnych, paskudnych, mieliśmy bardzo dużo, po trzy co najmniej, jak nie cztery koce na głowę przypadały. Ale to nie tak, że Niemcy przydzielili, tylko zostawili. To była trupiarnia ich zdaniem. Włosi rzeczywiście tam umierali, a Polacy byli bardziej wytrzymali i nikt z nas na tamten świat się nie wyprowadził z baraku. W szpitalu nas przetrzymali. Jestem bardzo wrażliwy na wszelkie ugryzienia. Cudów nie ma, robactwo było, tak że po ugryzieniach pluskiew dostawałem paskudnych… Jeszcze rozdrapywałem to, [powiedzieli], że to jest świerzb. Może i świerzb się przyplątał. Tak że jakieś maści dostawałem na to paskudne, żeby świerzbu się pozbyć. W ten sposób zadekowałem się chyba przez miesiąc albo nawet dłużej (styczeń, luty) w tym bardzo przyzwoitym szpitalu w Altengrabowie. W końcu niemiecka komisja lekarska [stwierdziła]: „Już jesteś zdrów”.
Wypisują i do właściwego obozu, a obóz się mieścił w dawnych stajniach, gdzie były trzypiętrowe [prycze]. Nie mogę powiedzieć, że były straszne warunki, ale w stosunku do szpitala, gdzie każdy miał swoje łóżko, kartę i tak dalej, to była przepaść. Znowu ja i Kulski zaczęliśmy kombinować. Na terenie samego obozu była izba chorych. Tam był szpital jeniecki, a to była izba chorych. Czy Kulski, głowy nie dam, ale ja się wkręciłem do tej izby chorych i w izbie chorych znowu się zadekowałem na pewien czas. Ponieważ nie palę, to znowu zacząłem żywność sobie dokupywać od jeńców. Niektórzy nie mogli bez papierosów żyć, tak że (nie tylko Polacy, ale różni jeńcy, Anglicy, Amerykanie) z paczek oddawali, od nich kupowałem jedzenie i całkiem nieźle sobie radziłem w obozie jeńców. Dotrwaliśmy tak do końca wojny.
- Kiedy pan został wyzwolony i przez kogo?
To też ciekawa historia. Siedzieliśmy do 30 kwietnia 1945. Dwudziestego dziewiątego kwietnia Niemcy z aliantami zachodnimi (jeszcze wojna trwała) podpisali porozumienie, że zezwalają samochodom amerykańskim wjechać na teren zajmowany jeszcze przez Niemców, do obozów jenieckich (miedzy innymi do naszego obozu), żeby ewakuować przed ostatecznym końcem wojny swoich jeńców do swojej strefy. Już widocznie Amerykanie i Anglicy (myśmy nie mieli tych wiadomości) uzgodnili (to było ponad czterdzieści kilometrów na wschód od Łaby, Magdeburga), że to będzie rosyjska strefa okupacyjna. Tak że przyjechali ewakuować swoich jeńców. Wtedy kilku Polaków, między innymi Kulski, wskoczyło na jeepa z Murzynem za kierownicą. Wołał: „Radek, siadaj, jedziemy!”. – „Nie jadę! Nikogo nie mam na Zachodzie, całą rodzinę znalazłem. Co się będę wygłupiał, jechał tam nie wiadomo po co i na co”. Zostałem i z nim się w ten sposób pożegnałem. Pomachaliśmy sobie, pojechał z Murzynem. To było 29 kwietnia. Pierwszego maja Niemcy się zmyli, cała administracja, wartownicy w nocy nawiali z obozu. Obóz został w ogóle bez ochrony ze strony Niemców. Jeńcy, żeby nie było jakichś strasznych ekscesów (to był bardzo liczny obóz międzynarodowy), utworzyli międzynarodową straż pilnującą, żeby nie doszło do jakichś… Cudów nie ma, w takich sytuacjach może dojść do bandytyzmu. Ale już miałem ubranie, miałem piękny płaszcz, miałem trencz, miałem kanadyjkę, miałem czapeczkę, wszystko miałem już amerykańskie, angielskie. Jeszcze buty za papierosy od kolegi jeńca, od Polaka odkupiłem, polskie oficerki. Za papierosy można się było ubrać. Nawiasem mówiąc, część papierosów mi ukradli nasi jeńcy, Polacy. Nie wiedziałem, gdzie to trzymać, trzymałem na pryczy pod siennikiem. Kiedyś przychodzę i nie ma kilku [paczek] papierosów. Przeszukałem, zniknęły. Głowę daję, że nasi rodacy mi to podwędzili. Dla palacza to było bardzo cenne, a dla nie palacza również cenne jako pieniądze. Trzeba to było jakoś [przeżyć].
Pierwszego dnia w nocy Niemcy nawiali i myśmy z jeńców utworzyli straż. Nikogo nie było, nie było Rosjan, nie było aliantów zachodnich, nie było Niemców. Drugiego dnia weszli Rosjanie. Jak Rosjanie weszli, wydostałem się z obozu. Zaraz obok były koszary niemieckie, które były pełne rozmaitego ekwipunku, plecaków miedzy innymi. Nie wiedziałem, jak swoje skarby wynieść z obozu, nie miałem żadnej walizki. Wymknąłem się z obozu z jakimś kolegą do tych koszar niemieckich. A Rosjanie ledwo wkroczyli, jeszcze nie panowali nad sytuacją. Koszary puste, patrzę: piękny niemiecki, jeszcze nieprzydzielony żadnemu żołnierzowi plecak z takim charakterystycznym futrem. Buch ten plecak i piękny biały koc. Z jednej stron niebieski pasek, z drugiej strony czerwony pas. Luksusowy koc, to wziąłem i z tym wracam do obozu. Jak wracamy do obozu, Rosjanie nas dwóch łapią, prowadzą na plac. Na tym placu jest grupka dwudziestu, dwudziestu pięciu osób. Sami jeńcy, już aliantów zachodnich nie było, bo ich wywieźli. Przeważają jeńcy rosyjscy, ale są Serbowie, Polacy, Słowacy w tej grupce. Stoimy na tym placu, wychodzi wyższej rangi oficer rosyjski w towarzystwie jakiejś kobiety. Okazuje się: Niemka, która została zgwałcona przed chwilą czy przed godziną przez jakichś jeńców. Z nią podchodzi i mówi: „Pokaż, który cię zgwałcił”. Oczywiście nic wspólnego z tym nie miałem. Ona pokazała. Rosjanin od razu:
Rozstrielat tego jeńca. Dzikie rzeczy wojsko rosyjskie wyprawiało w Prusach Wschodnich, to było nieprawdopodobne zupełnie okrucieństwo z ich strony, przewyższało nawet niemieckie okrucieństwa w czasie wojny. To było okrucieństwo, trudno powiedzieć „z rozkazu”, ale że tolerowane, to łagodne słowo. Im bardziej się posuwali na zachód… W Gdańsku też jeszcze cuda robili, ale jak przekroczyli Odrę, to Rosjanie od razu ukrócili to, bo wiedzieli, że to będzie ich strefa okupacyjna i tu trzeba zmienić front. Czy jego rozstrzelali? Na naszych oczach tego nie zrobili. Przypuszczam, że nie rozstrzelali.
A wy uchadi! – wszyscy pozostali. Jak
uchadi, to my z powrotem (ja z kocem i z tym wspaniałym plecakiem) do obozu. Zaczęli nas karmić. „Ponieważ wygłodzeni jesteście, to będziemy dobrze karmić”. Karmili kaszą, gotowali straszne ilości kaszy z jakimś tłuszczem. Tak kilka dni było.
Przy pierwszej okazji, jak będzie transport do Polski, to się zgłaszam. W ogóle cienia wahania nie miałem. Jadę do Polski, to znaczy wychodzę z obozu. Wyszliśmy całą grupą z obozu. Nawiasem mówiąc, w tej grupie był… Teraz jest bardzo sympatyczny prezes Najwyższej Izby Kontroli, Jezierski się nazywa. Jego ojciec był moim kolegą jeńcem. W tej grupie wychodził Sumiński Tadzio, który też nie pojechał na Zachód, Jezierski, ojciec obecnego prezesa Najwyższej Izby Kontroli, nawiasem mówiąc, czystej krwi hrabia, mało osób wie o tym. Dość, że wyszliśmy i piechotą, jakimiś podwodami, jakimiś przypadkowymi samochodami rosyjskimi, które nas podwoziły, dotarliśmy po długiej dość wędrówce do Odry, do Słubic, wtedy – do Rzepina. Tam przeprawiliśmy się przez Odrę. Nie wiem, chyba jakiś most pontonowy był przez wojsko rosyjskie wystawiony. Stamtąd podstawiane były pociągi do Polski. Działy się dantejskie sceny. Jeńcy stanowili dość mały odsetek, natomiast byli wywiezieni na roboty Polacy, nie tylko Polacy, różne nacje ze wschody czy z południa Europy. Odrę przekraczali i do tego pociągu się ładowali. Pociąg był tak przeładowany, że część ludzi jechała na dachach. Myślę: „Na dachu jechać i stracić życie to średnia przyjemność. Ale patrzę: jeden przedział zupełnie pusty, a w tym przedziale młody czerwonoarmiejec. Jak tylko ktoś się zbliżał:
Uchadi w czortu! I wiązanki po rosyjsku. Niewiele się zastanawiając, w tym mundurze podchodzę. Jak on mnie zobaczył (rosyjskiego nie znam), wciągnął mnie, niezmiernie serdeczny, od razu jakaś tuszonka. Mówię: „Jestem jeńcem”. – „Świetnie”. Całą drogę jako najserdeczniejszy przyjaciel, nikogo poza mną [nie wpuścił]. To też takie łyse szczęście. Psychologicznie jakoś umiałem… I ten Niemiec, któremu wręczyłem pistolet, on nie zareagował, tylko schował go, i ten Rosjanin. Jechaliśmy tak do Poznania. W Poznaniu się rozstaliśmy, bo on jechał dalej na Warszawę, a ja myślę: „Muszę jechać do tych Opatkowic Murowanych, do tego majątku, i znaleźć swoją rodzinę”. Przez Kielce do tunelu. Tunel był wysadzony przez Niemców, tak że trzeba było obchodzić ten tunel (tunel za stacją czy przed stacją, już nie skleję, gdzie on był). Tam przesiedliśmy się do pociągu i dojechałem do Jędrzejowa. Wiedziałem z listu mojej mamy dokładny adres, że to jest majątek Opatkowice Murowane,
Kreis (po niemiecku ten adres był) Jędrzejów. Dowiedziałem się, gdzie to jest, i znowu jakimiś samochodami przypadkowymi czy furmankami dojechałem do tego majątku. Do majątku przychodzę, pytam się, czy są tutaj wysiedleńcy z Warszawy po Powstaniu. „A byli, ale nie ma. Ale zostawili nam adres, gdzie pojechali”. Adres: Zakopane. Mój szwagier starał się o pracę jako inżynier elektryk i dostał jeszcze przed wyzwoleniem możliwość zatrudnienia jako inżynier elektryk w Zakopanem. A w Zakopanem się urodził, Tatry i Zakopane to dla niego było najszczęśliwsze miejsce. Tam dostał pracę w elektrowni wodnej, w Olczy. Jak się dowiedziałem, jak adres, to jakiś pociąg znowu złapałem do Krakowa. Z Krakowa pociągi nie szły do Zakopanego, co najwyżej do Rabki czy jeszcze gdzieś przed Rabką dochodziły. [Zapytałem], gdzie tu są jakieś auta, samochody, które dowożą do Zakopanego. „Są na Małym Rynku w Krakowie”. No to buch na Mały Rynek. Oczywiście patrzę: jest samochód. Przedtem jeszcze zgłosiłem się do punktu przyjmującego jeńców i dostałem zaświadczenie, że jestem jeńcem wojennym wracającym z takiego i takiego obozu. Miałem swój numer jeniecki. Jeniec miał prawo podróżować wszystkimi środkami transportu publicznego bezpłatnie. Te samochody były prywatne, ale żaden prywaciarz się nie ośmielił powiedzieć, że nie honoruje, że jak nie masz pieniędzy, to cię nie weźmie. Jeszcze w tym punkcie dostałem sto złotych, ale oczywiście taki głupi nie byłem, żeby od razu wręczać te sto złotych. Te sto złotych wówczas to było dla mnie sporo pieniędzy, to nie było sto złotych, które potem były w obiegu do wymiany, ale to przedstawiało jakąś wartość. Miałem [dokumenty] plus sto złotych.
Dojechałem do Zakopanego, miałem adres, że to jest na Bystrym. Na Bystrym [wszedłem] do pierwszego domu o nazwie „Halinka” (moja siostra była Halina) – nie, do drugiego domu o podobnej nazwie – nie, w trzecim – wielka radość, znalazłem rodzinę. W ten sposób spotkałem się z mamą, siostrą, moim szwagrem i ich dwoma córeczkami. Jedna w Powstaniu miała cztery latka, a teraz miała już pięć latek, a druga miała wtedy pół roczku, a teraz miała roczek. Wielka radość, ale długo tak na utrzymaniu… W Zakopanem był punkt, w którym jeńcy mogli się zgłaszać i ludzie zamożniejsi deklarowali, że mogą dożywiać osoby powracające z obozów jenieckich, z obozów koncentracyjnych. Dostałem skierowanie do takich państwa (nie pamiętam ich nazwiska) z Warszawy, którzy byli dobrze sytuowani i w restauracji „Jędruś” w Zakopanem miałem możliwość jadania obiadów na ich koszt. To przez kilka dni działało. Któregoś dnia idę, patrzę i oczom swoim nie wierzę: idzie kolumna harcerzy, „Orlaków”, których znam świetnie z Warszawy. Oczy robię, oni również. „Co ty tu robisz?” – „Z niewoli wróciłem”. – „To dołączaj do nas”. Dołączyłem do nich. Kombinowali, co tu zrobić, żeby jakoś się urządzić. „Jedziemy na zachód, do Karpacza”. – „Wyśmienicie, jedziemy do Karpacza”. – „Tam jakąś szkołę otworzymy”.
Cała grupa zabrała się i do Karpacza dojechaliśmy. W Karpaczu zajęliśmy dom, wspaniały niemiecki „Berghotel Teichmannbaude”, w którym jakoby Hitler się zatrzymywał. Między bajki to włożę, ktoś to w swoich wspomnieniach podaje, ale on miał swój [hotel] w Alpach. „Teichmannbaude” przemianowaliśmy od razu na „Orlinek” i ta nazwa do dzisiaj figuruje W „Orlinku” zorganizowaliśmy na wzór „Orląt” przedwojennych i konspiracyjnych kilka drużyn, zastępów. Zorganizowaliśmy szkołę przy wydatnej pomocy żon oficerów 21. pułku piechoty z Cytadeli, które się tam znalazły, szeregu mam „Orlaków”, między innymi Dobrowolskiej, żony kapitana Dobrowolskiego, znanego olimpijczyka z olimpiady berlińskiej. Dyrektorem została pani Chmielewska, matematyczka. Tam utworzone zostało tylko gimnazjum, czyli do czwartej klasy włącznie. Natomiast ja już byłem po pierwszej licealnej. Jakie odruchy społeczne były: ona bezpłatnie, dobrowolnie mnie douczała matematyki, nawet głosiła, że wyjątkowo dobrze trafiła ze swoim uczniem, że ma ucznia bardzo zdolnego w kierunku matematyki. Działałem, współorganizowałem to wszystko, ale w pewnym momencie się opamiętałem: „Zaraz, będę to tak organizował i co dalej? Życie przede mną”. Było jakieś porozumienie z RTPD, z Robotniczym Towarzystwem Przyjaciół Dzieci, żeby ono to utrzymywało, żeby to przejęło pod swoją opiekę, że to jest nieletnia młodzież. Rzeczywiście,
gros było bez rodziców, ojcowie, matki zginęli albo w Powstaniu, albo w obozach koncentracyjnych. Młodzież zupełnie niemająca innego punktu oparcia.
- Jak liczna była ta szkoła?
Osiemdziesiąt osób, a potem się rozrosła do dwustu. Ale potem rozrosła się do dwustu, ale już z zupełnie innego elementu, bo się zainteresowały tym władze warszawskie, między innymi KC i przysyłał tam młodzież już o diametralnie innym profilu. Dotrwałem tam semestr, mówiąc akademickim językiem. Nie uczyłem się, tylko organizowałem to wszystko jako najstarszy wiekiem z tej młodzieży i najbardziej doświadczony w kierowaniu drużyną czy zastępem jeszcze z [okupacji i] Powstania. A wyniosłem to jeszcze sprzed wojny, z 79. WDH. Dość że się zbuntowałem i powiedziałem: „Dosyć tego dobrego, muszę się uczyć, zdać maturę i wstąpić na wyższe studia”. Przystali na to. Gimnazjum kończyło się na czwartej klasie, liceum było w Jeleniej Górze. „Jedź do liceum w Jeleniej Górze, mieszkaj tam przez tydzień, a na weekendy wracaj”. Mnie to się bardzo uśmiechało. Dostawałem jakieś groszowe stypendium na utrzymanie. Zamieszkałem w domu, w którym mieszkali jeszcze Niemcy. Byli zdziwieni, że jakiś Polak zamieszkał, nic nie robi, tylko się uczy, bo ja przez pięć dni jak wściekły się uczyłem, bo chciałem nadgonić całą drugą licealną. Na weekendy wracałem, jak się dało – pociągiem, a jak pociąg mi uciekł, to jechałem tramwajem [nizinnym, Talbahn’em] niemieckim. Ten rejon był piękny – jakby wojny nie było. Zajezdnia tramwajowa mieściła się pomiędzy Jelenią Górą a Cieplicami. Znalazłem kwaterę u Niemców w Cieplicach, a sami Niemcy jeszcze wtedy mieszkali, chodzili z białymi opaskami. Mieszkając u nich, za to swoje groszowe stypendium kupowałem sobie żywność, korzystałem z ich kuchni. Nie wtrącałem się do tego, co oni jedzą, oni też. Jeździłem do szkoły, do Liceum imienia Stefana Żeromskiego w Jeleniej Górze. Bardzo fajnie tam było. Byłem zdecydowanie jednym z najlepszych uczniów w liceum. Zdałem maturę.
Wyrzucili nas z „Orlinka” (zainteresowało się tym inne zupełnie środowisko) i przenieśli do Bierutowic (teraz to się nazywa Górny Karpacz), do dwóch dawnych pensjonatów niemieckich, już o grubo niższym standardzie, ale miały [jedną] willę bardzo ładną. Myśmy ją nazwali „Jodełką” i ta nazwa (jak „Orlinek”) do dzisiaj istnieje. Jak ktoś nie wie, skąd te nazwy, to mogę zaświadczyć, że to jest wytwór naszej fantazji, tak ochrzciliśmy te domki. Ten domek dwa lata temu z żoną odwiedziłem, chciałem pokazać mój „apartament”. On się mieścił na parterze, był z piękną werandą. Jest poszatkowany, przepołowiony, z tego pięknego pokoju dwie klitki zrobione, weranda zniszczona, tak że już nie to… Odebrałem to na minus w stosunku do tego, jak to wyglądało. Mało tego, w 1945 roku mieliśmy w Górnym Karpaczu ogrzewanie centralne dostarczane z Wałbrzycha.
Zdałem maturę. Jak zdałem maturę, to do Warszawy. Jak tylko Polska wolna powstała, weszły nasze polskie i rosyjskie oddziały, [mój szwagier] się zaraz zgłosił i został delegowany do Zjednoczenia Energetycznego Bydgoszcz. Jak tam jechał, siostra mówi: „Mama jedzie z nami”. A mama, taka bezradna w czasie Powstania: „Nie, ja z wami nie jadę, do Warszawy jadę”. Do Warszawy sama zdecydowała się jechać i dała sobie radę. Tak że złe warunki [wyzwalają] jakąś dziką energię. Już mówiłem, że jak szedłem do niewoli, to WSM całe właściwie ocalało. Postrzelali i tak dalej, ale ocalało. Natomiast pech chciał, że Niemcy podpalili [cześć] IV kolonii, gdzie było nasze mieszkanie. Zostało całkowicie zniszczone. Mama do tego nie mogła wrócić, ale znajomych mieliśmy tam mnóstwo. Już wspominałem o wypadzie moich dwóch przyjaciół serdecznych, Leszka Szymanowskiego i Mańka Matuszkiewicza. Rodzice Matuszkiewicza wrócili do swojego mieszkania, które było w części niezniszczonej i oczywiście mamę zaraz przyjęli do mieszkania. Mama u nich zamieszkała. Sama się zgłosiła do powstającego RTPD i została zatrudniona jako inkasentka. Zbierała jakieś składki, coś takiego. W ten sposób jakoś przeżyła. Ale jak powstała możliwość pracy bardziej intelektualnej, to sama zgłosiła się do biblioteki i w Bibliotece [Publicznej] Miasta Stołecznego Warszawy została zatrudniona. Pracowała aż do emerytury. W międzyczasie oczywiście WSM odbudowywał się, część spaloną przez Niemców odbudowali, ale tego mieszkania… Wróciłem, żeby studiować w Warszawie, to zamieszkałem z mamą w pokoju sublokatorskim u naszych przyjaciół z okresu okupacji, Matuszkiewiczów. To byli rodzice mojego przyjaciela. Tak przez pierwsze kilka miesięcy politechniki mieszkałem. W końcu WSM odbudowało VII kolonię WSM, gdzie były bardzo małe mieszkania, to była kolonia robotnicza przed wojną. Mieszkania składały się z pokoju i kuchni, bez łazienek, tak że to były skromne warunki, ale na warunki zaraz po Powstaniu to był ideał. Jak mama dostała przydział na to mieszkanie, myśmy się od Matuszkiewiczów wyprowadzili i zamieszkaliśmy [tam]. Tak że już jak byłem na pierwszym roku studiów, na początku, drugi miesiąc chyba, gdzieś na początku listopada zamieszkaliśmy we własnym mieszkaniu na VII kolonii WSM.
Rozpocząłem studia, studia szły mi całkiem dobrze, pierwszy rok, drugi zaliczyłem. Na trzecim roku rozchorowałem się strasznie na astmę oskrzelową. Wynikało to z tego, że dostaliśmy mieszkanie, ale nic nie mieliśmy, żadnych mebli. UNRRA dostarczyła po wojnie łóżeczka rozkładane z drewnianą konstrukcją i z brezentem. Żeby na tym brezencie nie spać, to mama skombinowała jakąś baranicę. Na baranie spałem i od tego barana dostałem strasznej astmy. Wtedy astma alergiczna, o dziwo (to było już po wojnie), była nieznaną chorobą w Polsce. Byłem chyba pierwszym egzemplarzem, który zachorował na to. Szpital powstał na Żoliborzu w alei Wojska Polskiego przy Felińskiego, z wyśmienitymi lekarzami, nawiasem mówiąc: lekarzami Żydami, którzy potem wyemigrowali do Izraela. Wyśmienici lekarze, z siebie wychodzili, żeby mnie leczyć. Jak nie spałem na tej baranicy – myśleli, że jakiś symulant jestem – całkiem się dobrze czuję, bardzo szybko wracam do pełnej kondycji. Do domu, w domu znowu. Znowu do nich. Wtedy oni stwierdzili: „Zaraz, to jest na tle alergicznym”. Co mogli, to robili, żeby mnie wykurować. Jak mama się zorientowała, że to od tego barana, tego barana oczywiście wyrzuciliśmy. Jakieś materace się zdobyło i na tych materacach to minęło. Ale to mi przeszkodziło w normalnych studiach na trzecim roku. Ponieważ przeszkodziło, to myślę: „Machnę ręką na ten trzeci rok, rozłożę go”. Mama zarabiała bardzo mało, ja żadnego stypendium nie miałem. Wystąpiłem o stypendium do Zjednoczenia Energetycznego, którego centrala mieściła się w Alejach Ujazdowskich. Jak dzisiaj pamiętam, poszedłem, wywiad był z kandydatami na to stypendium. Siadam za stolikiem: „Tak, interesuję się, bo mój szwagier podczas wojny prowadził elektrownię w Jabłonnie. − Już nie używam słowa: hrabiego Potockiego. − Tam zetknąłem się, praktyki odbywałem i bardzo chcę w przyszłości pracować w energetyce”. – „Zaraz, kim dokładnie był twój tata?” – „Mój tata zginął podczas wojny”. – „A przed wojną co robił?” – „Emerytem był, nic nie kłamię”. – „Zaraz, jaki emeryt?” Nie mogę kłamać, w końcu wyszło, że wojsko. „A w jakiej randze?” – „Pułkownika”. Na tym skończyła się możliwość zdobycia stypendium. To, nawiasem mówiąc, też się przyczyniło do tego, że (to było chyba na początku roku), tę astmę dostałem, bo to stres, że właściwie jestem w beznadziejnej sytuacji. Mam świetne postępy w nauce, a nie mogę dostać głupiego stypendium na przeżycie. Zacząłem przez ten rok się bardzo intensywnie przygotowywać z pewnych przedmiotów trzeciego roku, matematyki, która mi szła świetnie. Miałem same celujące stopnie z przedmiotu uważanego za bardzo trudny, wówczas wykładany przez [profesora Witolda] Pogorzelskiego. Pogorzelski pod koniec tego roku wysyła do mnie swoją asystentkę (przyjechała specjalnie do studenta): „Profesor Pogorzelski chce pana zatrudnić na asystenturze”. Ledwo upłynęły dwa tygodnie, przyjeżdża drugi asystent, zupełnie innej katedry, że chcą zatrudnić na stanowisko asystenta. Jak dostałem te propozycje, oczywiście się zgłosiłem. Wziąłem te dwie asystentury, jeszcze trzecia wpadła (z elektrotechniki teoretycznej). Mówię: „Trzech, będąc studentem, nie dam rady”. Odmówiłem. W ten sposób zostałem pracownikiem naukowym Politechniki Warszawskiej: ciągnąc dwie asystentury. Asystenturę z matematyki prowadziłem na Wydziale Mechanicznym, bo Pogorzelski był zatrudniony jako profesor w podstawowej jednostce, obsługiwał Wydział Elektryczny, ale i Mechaniczny. Ja obsługiwałem Wydział Mechaniczny i w katedrze profesora Drewnowskiego, który w 1939 roku został wybrany na rektora politechniki… Był najważniejszym profesorem na Wydziale Elektrycznym, który podczas wojny (chyba wspominałem) został przez Niemców aresztowany, zesłany do Dachau. Tam spędził całą wojnę, ale mówił, że właściwie nic złego tam go nie spotkało. Do tego dochodziło, że nawet radiostację więźniowie sobie utworzyli, Niemcy patrzyli jakoś przez palce. Drewnowski został aresztowany w 1942 roku. Jak wojna się skończyła, on po wyjściu z Dachau organizował szkolnictwo polskie na terenie Belgii, ale jak już zorganizował, to mówi: „Wracam do swojej uczelni”. Wrócił do Polski. Jak byłem studentem, on w tym czasie wrócił do Polski. Uważano, że to jest najlepszy adres, gdzie może się człowiek zatrudnić. A tu los zrządził, że do mnie sami się zwrócili, wysyłając asystenta do mieszkania studenta na Żoliborzu. Wówczas niebywałe rzeczy. Podjąłem te dwie asystentury, skończyłem studia z wyróżnieniem, robiąc dyplom u Drewnowskiego.
Strasznie góry polubiłem z okresu, gdy z „Orlakami” spotkałem się w Zakopanem. Od tego momentu stałem się strasznym entuzjastą gór, a Drewnowski był entuzjastą gór jeszcze z czasów sprzed I wojny światowej. Tak że, jak pamiętam, kiedyś wyjechałem na narty na pierwszym roku asystentury u niego i o dwa dni przedłużyłem sobie pobyt. Drewnowski ze srogą miną: „Nie może tak być. Jak pan ma urlop do tego dnia, musi się pan stawić”. – „Panie profesorze, taka była pogoda, takie warunki narciarskie!” Uśmiechnął się. „Jedyny argument, co mnie przekonuje, to jest ten, co pan podał”. W ten sposób zostałem u Drewnowskiego. I tak do jego śmierci.
Byłem w górach ze swoim serdecznym przyjacielem Stasiem Topińskim z III kolonii WSM. Jego [brat] był przewodniczącym komisji arbitrażowej po wojnie i mieszkał w III kolonii. Staś Topiński mieszkał wraz ze swoim bratem. Moja siostra [była starsza] ode mnie o trzynaście lat, a jego brat od niego był starszy o dwadzieścia lat, tak że takie były przesunięcia pokoleń. Był dla niego ojcem, można powiedzieć. Dość że ze Stasiem Topińskim jesteśmy w górach i w pewnym momencie stwierdzamy, że trzeba zejść do Zakopanego. Siedzieliśmy wtedy na Hali Gąsienicowej. Schodzimy do Zakopanego. Tą trasą najpierw trzeba podejść, a potem się dopiero zjeżdża czy schodzi wtedy, bo to było lato. Schodzimy do Zakopanego, patrzę: nekrologi. „Świętej pamięci profesor Politechniki Warszawskiej…”. Oczom nie wierzę, ledwo się z nim rozstałem. Pojechał do domu pracy twórczej (który przysługiwał pracownikom wyższych uczelni i profesorom PAN-owskim) w Zakopanem i zmarł nagle na atak serca. Oczywiście już nie wracaliśmy na Halę [Gąsienicową], tylko zostałem. Kolegów z Zakładu Miernictwa Elektrycznego, którego był kierownikiem, spotkałem oczywiście wszystkich. Na jego pogrzebie trumnę niosłem na ramieniu. Został pochowany ze wszystkimi honorami na cmentarzu na Brzysku, to jest najstarszy zakopiański cmentarz, na którym pochowani są wybitni ludzie związani z kulturą, z nauką. Tam pożegnałem profesora Drewnowskiego.
Wróciłem do Warszawy, już nie było Drewnowskiego, ale objął tę katedrę (miałem szczęście do wybitnych profesorów) profesor Paweł Jan Nowacji, profesor Politechniki Lwowskiej, który całą wojnę spędził w Anglii, pracując w „Radarze”, tak że wiele patentów wojennych angielskich „Radaru” jest właśnie Pawła Jana Nowackiego. Wrócił po wojnie, tak jak Drewnowski, gdzieś w 1946 roku. Nie bezpośrednio po wojnie, bo każdy odczekiwał, co będzie dalej się działo. Wrócił do Polski, został profesorem Politechniki Wrocławskiej, ale jak umarł Drewnowski, to kogo ściągnąć? Jego ściągnęli do Warszawy, nie bezpośrednio, przez Łódź przechodził. Dość że ściągnęli go do Warszawy i objął katedrę po Drewnowskim. Wtedy powstawały studia tak zwane kandydackie, czyli doktorskie, a wtedy to się nazywało: kandydat nauk technicznych. Miałem zamiar robić doktorat u Drewnowskiego, myślę: „U Nowackiego będę robił”. Kim Nowacki był, to jeszcze tak dokładnie nie wiedziałem, dopiero go poznałem. Okazał się wspaniałym człowiekiem. Drewnowski był kryształowy zupełnie, jeżeli chodzi o kręgosłup, postawę. Wzór do naśladowania. Ten też był, ale ten był do tego niesamowicie lotny, to był najzdolniejszy profesor, jakiego w życiu spotkałem, a dużo ich spotkałem. Z otwartą głową, a jednocześnie głęboko wnikającą w istotę rzeczy. Tak że zostałem u niego asystentem i studia doktoranckie [robiłem] pod jego kierunkiem. Doktorat obroniłem w 1957 roku.
Akurat powstawała automatyka na oddziale prądów słabych Wydziału Elektrycznego, prowadzona przez młodego, bardzo zdolnego profesora Findeisena. Też brał udział w Powstaniu Warszawskim. Findeisen był asystentem Drewnowskiego do [czasu] powołania mnie. Zwolnił stanowisko, bo wstąpił na prądy słabe i rok wcześniej [został przyjęty] na studia doktoranckie z telekomunikacji u profesora Khuna. Jak się zwolnił etat, to właśnie [w tej sprawie] przyjechał [do mnie] starszy asystent. Dość że mnie tam ściągnęli na zwolnione przez niego miejsce. On tworzył [nową] katedrę. Kogo ściągnąć? Ściągnąć Ładzińskiego z Wydziału Elektrycznego. Zwraca się do Nowackiego, a Nowacki mówi: „To już od Ładzińskiego zależy”. Ja – oczywiście. Kierunek nowy, automatyka. To było [jeszcze przed doktoratem], który obroniłem w 1957 roku, w kwietniu. To była jedna z pierwszych obron na Wydziale Elektrycznym. Najlepszy dowód, że obrona się odbywała w dużej auli Politechniki Warszawskiej i ona była prawie pełna podczas mojej obrony. Teraz dwie, trzy osoby przychodzą na obronę, to spowszechniało, wtedy było ewenementem. [W rezultacie Findeisen] mnie zatrudnił już w 1955 roku, [na stanowisku adiunkta w nowo utworzonej Katedrze Automatyki i Telemechaniki].
Mój pierwszy wyjazd do Szwecji był w 1957 roku i tam też miałem szczęście, trafiłem do katedry, gdzie problemu nie mógł rozwiązać profesor Dahlgren, Szwed. Zwrócił się właśnie do mnie, żebym tym problemem się zajął. W dwa miesiące (listopad, grudzień) rozwiązałem ten problem i opublikowałem z nim razem w Szwecji pracę. Jak opublikowałem tę pracę, to ranga moja na Politechnice zaraz strasznie wzrosła. To był 1957 rok, a [praca] opublikowana została drukiem w zeszytach naukowych po angielsku wydawanych w Sztokholmie. Ukazała się w 1959 roku, jeszcze byłem cały czas adiunktem. W 1959 roku Findeisen wystąpił z wnioskiem do Rady Wydziału o powołania mnie na docenta i zostałem powołany na stanowisko docenta. Równocześnie uzyskałem stypendium British Council na najlepszym uniwersytecie, jaki jest w Europie moim zdaniem, na Uniwersytecie Cambridge w Wielkiej Brytanii. Tam spędziłem rok akademicki 1959-1960, w tematyce, którą rozwijałem na Politechnice Warszawskiej: wzmacniacze magnetyczne. Równocześnie prowadziłem wykłady dla studium podyplomowego na Uniwersytecie Cambridge, dla Anglików. W składzie osobowym za rok akademicki 1959-1960 figuruje doktor Radosław Ładziński jako wykładowca na Uniwersytecie Cambridge. Przyjechałem do Polski, wróciłem do Warszawy oczywiście.
- Jak obecnie pan ocenia swój udział w Powstaniu?
Swój udział oceniam bardzo… Mając te lata, powtórzyłbym to, oczywiście. To znaczy w obecnych czasach nie może do tego dojść, ale gdyby czasy były ponownie kopią tamtych, to bym zdecydowanie tak samo postąpił, jak postąpiłem, to nie ulega dla mnie kwestii. To był odruch serca. Nie rozumu może. Jak ojciec sześćdziesięcioczteroletni brał udział w Powstaniu, szwagier brał udział w Powstaniu, to jak ja, jako siedemnastoletni chłopak, mogłem się zastanawiać? To byłby jakiś dziwoląg.
Warszawa, 21 i 28 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska