Janina Woźnicka „Kitty”
Teraz nazywam się Janina Woźnicka, podczas Powstania nazywałam się Janina Ryttel, bo to było panieńskie moje nazwisko. Byłam żołnierzem Armii Krajowej, brałam udział w Powstaniu Warszawskim. Moja formacja to 8 Dywizja Piechoty Armii Krajowej imienia Romualda Traugutta i pluton łączności 228. Spotkałam się z zarzutem, że tylu plutonów łączności na pewno nie było. Oczywiście, że nie, bo to był rodzaj kryptonimu. Jeden numer to był [chyba] numer [okręgu], drugi [obwód]. W każdym razie te dwa pierwsze to były numery jakieś takie organizacyjne, a dopiero ósmy to był ten pluton naprawdę. Byłam łączniczką, byłam szkolona na kursach łącznościowych przez parę miesięcy jeszcze przed Powstaniem, chyba więcej niż rok, no i zrobiłam to, co powinnam zrobić.
- Na początek niech pani nam powie o czasach swojego dzieciństwa.
Ojciec mój był architektem, matka chemiczką, z tym że matka nie zdążyła skończyć studiów przed założeniem rodziny, przed urodzeniem dzieci i dopiero w 1939 roku zrobiła dyplom, w ostatniej chwili. Przydało jej się to, jak została sama, bo ojca powołano do wojska i zamordowano w Katyniu. Tak że matka miała nas troje [na swoim wyłącznym utrzymaniu]. Zawsze się chlubiła tym i miała rację, że wszyscy troje mieliśmy wyższe wykształcenie. Jak tatusia wzięli, miałam dwanaście lat, moi bracia dziesięć i osiem. Dzieciństwo miałam sielskie, anielskie, bo rodzice nas bardzo kochali i mieliśmy dobre warunki finansowe. Mieszkaliśmy w willi na Żoliborzu i do wojny było wszystko cudownie. A potem właśnie ojca zało, a warunki wojenne były takie, jakie były – bardzo ciężkie. Mama musiała sprzedawać wszystko, co mogła, zarabiać na różne sposoby. W jakimś laboratorium kręciła kremy kosmetyczne. Potem pracowała w SGGW, w takim gospodarstwie chemicznym, jako chemik robiła widocznie jakieś badania. Zostałam właśnie w wieku tych dwunastu lat, potem trzynastu, opiekunką dwóch młodszych braci i właściwie gospodynią domu […], bo mamy cały dzień nie było. No i trzeba było sprzątnąć, ugotować, dopilnować chłopców, żeby lekcje odrobili. Ten młodszy jeszcze wtedy był w przedszkolu. Ale w każdym razie wszystkie [ciążyły na mnie wielkie] obowiązki, no i moja [nauka].
Ze szkołą to było tak, że zdawałam do liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej przed wakacjami, w czerwcu. Później się okazało, że wybuchła wojna i [i już w czasie okupacji] Niemcy nie pozwolili, żeby [istniały polskie szkoły ponadpodstawowe, ogólnokształcące]. Aha, najpierw pozwolili jakiś czas, ale bardzo szybko zostały zamknięte gimnazja i licea, pod pretekstem ochrony przed tyfusem, [który] niby szerzył się [w Warszawie]. Jak już potem zostały z powrotem otwarte, […] [zostały] tylko szkoły podstawowe i zawodowe. Więc nasza szkoła musiała się nie tyle przekształcić, ile zmienić nazwę, i chodziłam pierwszy rok szkoły hafciarskiej. Potem chodziłam do szkoły ogrodniczej, już nie pamiętam, w którym roku. W każdym razie to wszystko było gimnazjum. Liceum było dopiero na kompletach. Komplety wyglądały w ten sposób, że kilka uczennic czy uczniów przychodziło do prywatnego mieszkania, przychodziła nauczycielka i prowadziła lekcje. Można było dużo skorzystać, bo nas było sześć, tak że kontakt z nauczycielem był bezpośredni, z tym że wszystko było oczywiście nielegalne. Ponieważ mieszkaliśmy w takiej małej willi na Żoliborzu, furtka była zamknięta na klucz i gdy ktoś zadzwonił do furtki, to był czas na to, żeby wyciągnąć jakieś tam czy szycie, czy puścić muzykę, czy coś takiego, żeby to była przykrywka. Zdarzały się niestety wypadki. Kiedyś cały komplet naszej jednej z żoliborskich harcerek, Hanki Czaki, której zresztą jest nawet ulica teraz na Żoliborzu, komplet już studencki, został przyłapany i nikt nie wrócił żywy. Tak że to zawsze było ryzyko, ale myślę, że społeczeństwo stanęło na wysokości zadania, żeby nie dać się zepchnąć do roli takich niepiśmiennych robolów, jakich chcieli widzieć w Polakach Niemcy. Niepiśmiennych może nie, bo szkoła podstawowa była, ale w tej szkole podstawowej historii i geografii [Polski] nie wolno było uczyć. Tak że mam w swoim życiorysie jeszcze przed Powstaniem, taki rok, że jako bardzo dorosła osoba, bo już szesnastoletnia, prowadziłam na Żoliborzu komplet dziewcząt z szóstej klasy, [ucząc je] historii i geografii Polski. Bo jako organizacja harcerska doszliśmy do tego, że nie pozwolimy, żeby nasze dzieci były niedokształcone w tej dziedzinie.
Harcerką zresztą zostałam zaraz na początku wojny, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie już byłam na pewno w Boże Narodzenie w 1939 roku, bo szukałam tak zwanych dojść. Po prostu nie można [przecież] było pójść i zapytać się: „Gdzie tutaj jest główna kwatera harcerstwa?”, ale przypomniałam sobie, że jak byłam zuchem, to wizytowała nasza kolonię wychowawczyni mojego brata. Wobec tego zwróciłam się do niej i przez nią już zostałam wprowadzona do organizacji i czuję się harcerką do dzisiaj.
- Czym zajmowała się pani w harcerstwie?
Najpierw to byłam tylko słuchającą niemal z otwartą buzią wszystkiego, co do mnie mówili, ale bardzo prędko [zostałam] podzastępową, zastępową i mój zastęp zajmował się, poza szkoleniem harcerskim, [pakowaniem zebranych produktów] i wysyłaniem paczek do [obozów jenieckich] na terenie Niemiec. Zbierałyśmy, cośmy mogły, pakowały i organizacja (to znaczy góra) dostarczała nam kartki [od jeńców, którzy nie mieli rodzin, bo jeńcy dostawali kartki, przy pomocy których wolno im było odebrać jakąś paczkę. I tę kartkę się nalepiało na paczkę. Paczki były różne. Były suchary, była cebula, bo bardzo tam było potrzeba witaminy C. Był, jak się nam udało, cukier w kostkach, tłuszcz w jakichś takich pudełkach, żeby nie było ciężkie, bo dokładnie nie pamiętam, ale chyba dwóch kilogramów nie wolno było przekroczyć. To była nasza działalność [dla innych, a] prócz tego szkolenie, robiłyśmy sprawności. Zrobili nam sprawność gońca, jakby w przewidywaniu tego, co będzie dalej. Później już jako żołnierz byłam szkolona właściwie w programie podchorążówki, tylko że telefony mieliśmy takie, które teraz można zobaczyć tylko w muzeum, to znaczy po prostu na korbkę. Podczas Powstania to połączenie było […] po prostu po ziemi. Nie było ani czasu, ani możliwości, żeby zakopywać. Dzieciństwo mi się skończyło bardzo prędko, musiało się zmieścić w moim życiu i gospodarowanie w domu, i opieka nad braćmi, i szkoła, i organizacja.
- Czy ktoś z pani rodziny brał udział w konspiracji poza panią?
Tak, moja matka, chociaż od początku nie wiedziałam. Brała udział w nasłuchu w obcych językach, a mój brat, starszy z tych dwóch, był też harcerzem i brał udział w Powstaniu, tak samo na Żoliborzu w tym harcerskim plutonie 227, z którego wywodziły się tak zwane szczury kanałowe – [gońcy przenoszący meldunki i rozkazy kanałami].
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania Warszawskiego?
[Jako wielkie szczęście, oczekiwaną radość i uniesienie. Nareszcie mogliśmy stanąć „twarzą w twarz” ze znienawidzonym i okrutnym wrogiem. I] to, że jakimś cudem się w ogóle niczego nie bałam i [tak] wiedziałam, co mam zrobić, to mam zrobić i koniec. Warunki były trudne, nocowało się [gdzie popadnie]. Nasze kwatery to były jakieś tam prywatne mieszkania… Pamiętam taki moment, że obudziłam się kiedyś nad ranem, siedząc na krześle z głową i rękami na jakimś stoliczku obok. Wyżywienie było, jakie było, najważniejsze, że jakieś zupy były zawsze. Wiem, że moja matka zajmowała się wtedy organizacją kuchni na Suzina, tej wojskowej. No ale co dokładnie [jedliśmy nie pamiętam]. Ze zrzutów żywnościowych to nie pamiętam prawie zupełnie. Pamiętam tylko […], że spadły puszki z taką mielonką wieprzową, na której było napisane, że
zdjełano w USA. [Rosjanie, a najprawdopodobniej Polacy walczący na zachodzie] musieli dostać takie z Ameryki, bo tak było. […]
Był u nas oddział AL-owski, to znaczy Armii Ludowej, którego dowódca był podporządkowany naszemu dowódcy. Wprawdzie konsultowali różne [decyzje], ale nie było żadnych tarć, [o ile mi wiadomo]. Pamiętam, że na Krasińskiego był taki kwadrat domów i tam oni kwaterowali, na tej kolonii WSM-u na Krasińskiego. Obok, na sąsiedniej kolonii właśnie stał pluton harcerski 227. Jedyne, co mnie wtedy trochę zbulwersowało, to że jak dostałyśmy właśnie to mięso, to [AL.-owcy] powiedzieli, że to na pewno jest […] dla nich. Ale nie wiem, jak to się skończyło, mówić mogli, a dowództwo mogło powiedzieć zupełnie coś innego.
Poza tym w moim plutonie byłyśmy takie smarkate właściwie, bo dzisiejsza młodzież siedemnastoletnia już jest jakoś życiowo bardziej [zorientowana], a myśmy [tylko] robiły [jak najlepiej] wszystko, co nam kazali, uważałyśmy, że nasza praca wojskowa jest najważniejsza i to jest nasz obowiązek. Zresztą miałam jeszcze takie prywatne motywacje, bo […] myślałam, że mój ojciec jest w obozie, a [wiedziałam, że] mój wuj został zamęczony w Oświęcimiu, i uważałam, że jeżeli ich nie ma już, to ktoś musi [ich zastąpić i] walczyć. Nie wiedziałam, że moja matka już jest [w organizacji, zgodnie z zasadami konspiracji] nic nie mówiła.
Jakieś takie atrakcje w cudzysłowie, jeżeli chodzi o okres okupacji, to takie, że kiedyś udawałam, że mam tyfus. Leżałam na dwóch visach, to znaczy pistoletach, a Niemcy się strasznie bali zarazy i w rezultacie nie ruszyli mnie. Leżałam w przyćmionym świetle […] i byłam okropnie chora. Ale to takie były śmieszne rzeczy. Śmieszna rzecz druga to była podczas Powstania, że byłam z pułkownikiem Niedzielskim, czyli właśnie „Żywicielem” na barykadzie na Suzina przy Słowackiego i jakiś „gołębiarz”, czyli niemiecki strzelec wyborowy ostrzelał nas z dachu, gdzieś z drugiej strony ulicy. [Włosy miałam wtedy upięte] w koronę, kula mi przeszła przez beret. Pułkownik pyta: „Żyjesz?”. Mówię: „Żyję, tylko okropnie w uszach szumi”. Szumi powiedziałam czy brzęczy, już nie pamiętam. Powiedział: „To nic takiego, to chodź, idziemy dalej”. Potem się okazało na kwaterze, że jak zdjęłam beret, to mi warkocz odpadł. Moja mama ten warkocz przechowywała aż do śmierci, a potem […] ktoś, nie wiedząc, co to jest, zniszczył go, wyrzucił czy nie wiem, co zrobił. Ale to takie ciekawostki.
- Mnie bardzo zainteresował pani pseudonim. Mogłaby pani powiedzieć, skąd on się wziął?
Z „Przeminęło z wiatrem”.
- Może niech pani powie, jak się nazywał ten pseudonim, jaka była nazwa.
„Kitty”. Ale czasem mówiono na mnie po prostu Janka czy Jaśka, bo mnie znali wszyscy.
- Niech pani powie, czy pani miała taką świadomość, że żyje pani na Żoliborzu i Polska jest wolna, bo mówiło się, że jest Rzeczpospolita Żoliborska. Czy była taka wolność?
To była taka wolność częściowa, ale była wolność rzeczywiście. Takie poczucie, że jak tutaj spotkam kogoś na ulicy, to nie jest Niemiec, bo [przed Powstaniem] jak się szło po ulicy, to człowiek tylko się oglądał […], żeby jakoś po prostu przejść, żeby przypadkiem nie trafić na łapankę, […] może się komuś, jakiemuś Niemcowi, nie spodobać […]. [W czasie Powstania miało się takie uczucie, że tu są sami swoi. To była duża rzecz. [wszystko było zorganizowane: wyżywienie, opieka nad zbombardowanymi, nawet życie kulturalne] były jakieś koncerty, na które nigdy nie miałam czasu pójść, bo jak nie miałam służby, to spałam. Wychodziła też gazetka dla dzieci i wiedzieliśmy, że [nad wszystkim ktoś czuwa], że wszystko [jest] dobrze.
Właśnie mówię, że prawie nie, bo jak miałam czas wolny, to na ogół spałam… Zresztą bo ja wiem… Ale nie pamiętam, żebym miała taki zupełnie czas wolny, bo przecież wtedy może bym poszła spotkać się z mamą czy coś takiego. Kiedyś rzeczywiście wracałam z meldunkiem i był po prostu ostrzał ulicy i dobiegłam do budynku, gdzie była łącznica, a moja mama tam stoi i jest cała zielona. Dopiero sobie uprzytomniłam wtedy, że ona się po prostu o mnie bała, bo tam [cały czas] odłamki leciały. [Mnie nie przyszło do głowy, żeby się bać]. Byliśmy [tacy młodzi], po prostu dzieci, które nie wyobrażały sobie tego, co to może być, i dopiero jak ktoś zginął, to wtedy była rozpacz i łzy.
- A jak przyjmowała walkę ludność cywilna? Czy pomagała?
Ludność cywilna bardzo pomagała rzeczywiście i to nie tylko właśnie przy tym gotowaniu. […] Na przykład ze zrzutów rosyjskich mieliśmy pociski do karabinów jeszcze z września 1939 roku, jeszcze polskie. Ale że były zrzucone [przez Rosjan] bez spadochronów, były po prostu pogniecione. Ludzie [w piwnicach] siedzieli i przebierali, [żeby można było użyć tej amunicji]. A w ogóle spotykaliśmy się z życzliwością. Teraz mówią, że to było wszystko niepotrzebne, można się spotkać z taką opinią, a specjalnie już ci, którzy nie mieszkali w Warszawie, to twierdzą, że to wszystko już było w ogóle bez sensu i że za dużo ludzi zginęło i została Warszawa zburzona. Zawsze odpowiadam, że oni nie znają Rosjan i że przecież już po Powstaniu ilu naszych akowców wywieźli i zamordowali. Oni mieli doskonały wywiad. Tak jak na przykład mówiono mi, nie wiem, skąd to kto wiedział, może ktoś był kiedyś u mojej mamy, kto się uratował z Kozielska, […] że w kartotece mojego ojca było, że walczył w 1920 roku. A tutaj nasze kartoteki też były i oni akowców wszystkich wymordowali. A Warszawę i tak by zburzyli, bo [Niemcy by jej nie oddali] Rosjanom [w całości. Była zbyt ważna politycznie]. Nie jestem taktykiem, ale po prostu [tak myślę]. A tak jak jeszcze powiedziała kiedyś któraś z aktorek, że lepiej jest umierać, stojąc, niż żyć na kolanach. […] [Nawet w obozach jenieckich (byłam w Stalagu XI A i VI C – Oberlangen) cały czas walczyliśmy o wolność. [Już w pierwszym obozie powstała tajna] drużyna harcerska, nazywała się „Kryjaki”. [Uczyłyśmy młodsze koleżanki, pomagałyśmy im, starałyśmy się o jak najlepszą atmosferę. Miałyśmy swoje zbiórki], różne spotkania i […] sympozja czy coś takiego. Mówiło się [tam też] o socjalizmie i większość się wyrażała o [nim] dobrze. Nie przypuszczałyśmy, że socjalizm w takiej piekielnej postaci jeszcze nas czeka.
- Czy w czasie Powstania żołnierze uczestniczyli w życiu religijnym?
Były msze odprawiane i pogrzeby były z księdzem. [Kapelani byli stale na linii walki i mam nadzieję, że żaden żołnierz nie odszedł na „wieczną wartę” bez błogosławieństwa].
- Czy opatrywała pani rannych, czy widziała pani rannych żołnierzy?
Widziałam, nie opatrywałam, nie byłam sanitariuszką, byłam łączniczką. Największe wrażenie na mnie zrobił szpital i długi czas po prostu nie mogłam przyjść do siebie. Ci biedni, [ranni] leżący wszędzie, na czym się dało i taki okropny zapach krwi, ropy po prostu. Myślę, że na taką pielęgniarkę wtedy to bym się nie nadawała, bo po prostu byłam tym zszokowana, a tam wreszcie też tak samo pracowały nasze dziewczyny. Być sanitariuszką na linii to jeszcze jest nie to, a tam było skondensowane nieszczęście, skondensowane wszystko. Tam akurat musiałam być, musiałam coś zanieść do kogoś, nie wiem, wszystko jedno. Tak to tylko bezpośrednio właśnie [wtedy] widziałam ten szpital, tak nie pamiętam, żebym akurat kogoś widziała, z bliska oglądała. Natomiast ciągle rzeczywiście na podwórkach przybywało grobów. Wtedy myśmy ich opłakiwali, pewno jednych mniej, drugich więcej, ale w każdym razie to zawsze był to [żal], że kogoś naszego zabili.
- Czy utrzymywali państwo łączność z innymi dzielnicami do końca pobytu na Żoliborzu?
O, to było bardzo trudno, staraliśmy się ciągle, żeby nawiązać łączność, ale przez jakiś czas w ogóle nie było [możliwości]… Do tej pory jestem trochę „noga techniczna” i dokładnie nie wiem, jak to było, ale w każdym razie był jakiś czas, kiedy łączność naszego dowództwa i generała „Bora” była przez Londyn. Bo z początku to w ogóle włączyliśmy się w linie telefoniczne i można było zwyczajnie telefonować miejskim telefonem, ale potem to się urwało i zostali gońcy, ale gońcom coraz trudniej byłoby się przedostawać. Te dziewczyny, które się przedostały […] na Starówkę, która była najbliżej Żoliborza, [musiała jakoś przejść przez linię kolejową], ale tam bez przerwy po szynach jeździł pociąg pancerny i obstawione było wszystko bardzo. Kiedyś jedna z łączniczek, Romka Zdziarska, starała się przejść na drugą stronę i opowiadała [pierwszym, zatrzymującym ją] Niemcom, że ma ciężko chorą matkę, […] jakoś jej się to udało. [Później] ileś czasu leżała na ziemi, udając zabitą, i [wreszcie] na tę Starówkę przeszła. […] A w ogóle to nasze ataki zarządzone na rozkaz dowództwa na Dworzec Gdański, żeby właśnie jakoś się połączyć, […] nie powiodły się i bardzo wiele było ofiar z naszej strony.
- Jakie jest dla pani najsmutniejsze wydarzenie z czasów Powstania?
Póki można było walczyć, póki się coś robiło, to było wszystko dobrze. Natomiast jak nie bałam się przez cały czas, tak bałam się ostatniego dnia, kiedy już się nic nie działo. Czekaliśmy niby na pomoc z drugiej strony [Wisły] i tylko był ostrzał, ale miał być ostrzał na Niemców, a padało na nas i wtedy to zwyczajnie bałam się tych wszystkich strzałów i wszystkiego. Tak to nie, człowiek albo sobie nie wyobraża właśnie niczego, albo w ogóle o tym nie myśli, bo myśli o tym, co ma zrobić i koniec. Przynajmniej taki młody człowiek, który nie ma jeszcze doświadczeń życiowych […]. I to, że właściwie nam kazano kapitulować, Żoliborzowi. Dostaliśmy takie polecenie, bo już były zaawansowane rozmowy z Niemcami już i wiadomo było, że Powstanie po prostu […] [upadnie]. Strasznieśmy przeżyli to i strasznieśmy się buntowali. Nasz pułkownik wtedy leżał [ranny], nawet trudno było do niego mieć pretensje. Zresztą dostał taki, nie wiem, czy to był rozkaz, czy tylko wskazówka, że tak ma zrobić, nie wiem. W każdym razie to na pewno było [bardzo smutne]. Przyjechał w asyście Niemców [polski] oficer [ze sztabu] do pułkownika „Żywiciela”, żeby go skłonić do kapitulacji. Myśmy byli pełni nadziei, że zaraz będzie rosyjska pomoc […]. W ogóle, jak to, mamy się poddać? Jeszcze wprawdzie mamy niewielką część Żoliborza opanowaną, ale mamy swoje. Dlaczego się mamy poddawać? Ale [widocznie takie były] warunki. [Brakowało żywności i amunicji]. Pewno nie było już [żadnej] perspektywy, jak te wszystkie próby naszej 1 Armii, tej polskiej, która szła z Armią Czerwoną, właściwie nie udały się. Poza tym, już nie będę się wdawać w politykę, po prostu w naszym odczuciu to im po prostu zwyczajnie nie pozwolono nam pomóc. Jak szliśmy do niewoli, to najpierw nas Niemcy rewidowali i w kieszeni mojego swetra znaleźli „pestkę”, nabój [do pistoletu]. Ale ten Niemiec zobaczył, że taka dziewuszyna i że broni już nie miałam, bo do czego, i powiedział, że to jest pamiątka. […] Ale to był szok, że musimy kapitulować, myśmy wcale nie chcieli.
- Co działo się z panią po zakończeniu Powstania?
Byłam w obozie, najpierw Gross-Lübars. Gross-Lübars Lazaret to się nazywało, […] to była [część] Stalagu XI A. Później tam nas usiłowali gwałtownie zachęcić, żebyśmy, tak jak mówili, przeszły na cywila, bo z dziewczynami nie mieli w ogóle do czynienia w tych obozach. Myśmy nie chciały i w rezultacie jednak rozesłali nas do takich komenderówek. Byłam w Parchen, w fabryce, która robiła części, mówiono, że do samolotów, nie wiem na pewno, ale pewno tak. I tam uczyłam się spawania i spawałam dwa takie elementy. Przy czym miałam majstra Francuza, Henry Barthe nazywał się. To on mnie nauczył, żeby przesuwać [element] trzy milimetry w bok, to wtedy [ta część] będzie do niczego. Zresztą właśnie ci Francuzi nam pomagali, trochę nam dawali jedzenia. Warunki tam były okropne, bo spałyśmy na sianie w jakimś kinie, siano było brudne, a może to była słoma, pewno słoma, była brudna. Wszędzie za człowiekiem chodził
Posten, czyli wartownik, nawet w prywatnych zupełnie sprawach. [Niby to miała być] praca, ale […] sobie w ogóle robiły z tego hocki-klocki. To już był właściwie prawie koniec wojny i Niemcy wszystkich młodych ludzi już zmobilizowali i [w fabryce pilnowały nas] młode chłopaki, albo starsi, [niezdolni do walki]. Był tam taki z jednym okiem, tośmy mu śpiewały: „Śpij, cyklopie, już jedno oczko zmruż”. Kiedyś, jak już byłam bardzo zmęczona, […], to skuliłam się w jednym pudle [na części] i przespałam się trochę. Kiedyś zabrałyśmy jakiemuś właściwie młodziutkiemu
Postenowi karabin, też pewno przysnął i potem prawie na kolanach nas błagał, żebyśmy oddały, bo wyślą go na Wschód. Oddałyśmy mu, bo co miałyśmy z tym karabinem robić. Starałyśmy się po prostu jakoś wszystko przeżyć.
Potem nas zabrano wszystkie do Oberlangen i tam już była nasza władza, organizacja nasza i wszystko było [po żołniersku. Rządziła] nasza komendantka, Niemcy już bardzo zmiękli i nie było [niemal] żadnych ekscesów, prócz tego oczywiście, że musiałyśmy same wywozić nieczystości, same gotować, obierać kartofle i coś tam. Zimno było tak, że zamarzała woda w kranach i w zimie trzeba było się myć śniegiem. […] My z Żoliborza [byłyśmy w takiej sytuacji, że] kapitulacja zastała nas zupełnie nieprzygotowane. Jeżeli chodzi na przykład o dziewczyny ze Śródmieścia, to tam one wiedziały od dawna, od kilku dni, że się toczą [rokowania z Niemcami], i zdołały się zabezpieczyć w jakąś bieliznę czy w ogóle w cieplejsze rzeczy, [nawet] aparaty fotograficzne […]. Natomiast myśmy szły właściwie z linii, w niczym. Moja mama z boku gdzieś mi podetkała taki stary płaszcz i chwała Bogu, bo na mojej pryczy było tyle pluskiew, że w ogóle wyrzuciłam tamtą słomę i spałam w tym płaszczu przez długi czas. Wiem, że dostałam kiedyś paczkę od naszej sąsiadki z Żoliborza, ona już wiedziała od mojej mamy, że tam jestem. Był bochenek chleba, była cebula i były, przepraszam, mężczyzna słyszy,
dessous. I to było takie [małe] szczęście, że nie trzeba było chodzić bez niczego, dopóki nie wyschły tamte. […] Ale miałyśmy swoje przyjemności również. Organizowałyśmy w obozie jakieś przedstawienia, wykłady. Na przedstawienia to nawet Niemcy przychodzili i klaskali, podobało im się bardzo. Tak że jakoś to życie było tam zorganizowane i wiedziałyśmy, [że koniec wojny blisko]. A poza tym [nawet Niemcy byli] inaczej trochę ustosunkowani, bo sami czuli, że [przegrywają]. Tyle że było daleko od domu i mokro, i zimno, i głodno, bo to jedzenie, [wystarczało tylko, żeby nie umrzeć. Na co dzień była] wodnista zupka jarmużowa. Chyba jarmużowa, tak mówili, nie wiem, czy to był jarmuż. Coś takiego zielonego [w tym] pływało. A w niedziele było święto, bo była zupa grochowa [i] ten groszek gdzieś tam pływał, tyle że w każdym obowiązkowo był robal. Tośmy się śmiały, że tym razem z mięsem jest zupa. […] A potem był szał radości, jak nas nasi maczkowcy odbili.
- Niech mi pani powie, skąd pochodziły papierosy.
Skąd pochodziły papierosy? Przede wszystkim dziewczyny, te które wcześniej [od nas] przyjechały do [Oberlangen i innych obozów jenieckich], już dostawały paczki [z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża], więc miały te papierosy. A poza tym można było wymienić z Niemcami, bo oni bardzo chętnie wymieniali. Jeżeli ktoś miał coś takiego, właśnie kawę czy [herbatę], to wymienić to na papierosy z Niemcami było bardzo łatwo. Tak że można było, jak kto palił to… Rzeczywiście zdarzały się wypadki paskudne i bardzo potępiane, że nasze dziewczyny palące wymieniały papierosy na chleb, nawet wewnątrz, jak […] przehandlowała papierosy od Niemców, to ta druga dawała jej swój przydział chleba, żeby te papierosy wyciągnąć, ale może lepiej tego nie publikować. W każdym razie było dużo takich właśnie bardzo sprytnych dziewczyn, które płynnie mówiły po niemiecku i handel przez druty szedł [całą parą].
- Czy miała pani dostęp do gazet w obozie?
Nie.
- Niech pani teraz opowie, jak odbyło się wyzwolenie, bo to jest ciekawa sprawa.
[12 kwietnia 1945 roku to był dzień jak co dzień]. Wszystko było normalnie, normalnie [zajęcia] się toczyły i raptem usłyszałyśmy strzały. Więc oczywiście wszystkie przed […] baraki. Przyjechał jakiś taki gazik i jeszcze coś większego, ale nie duży czołg, tylko coś takiego małego, i zestrzelili tych
Postenów, którzy pilnowali na wieżyczkach. Tamten większy właśnie rozwalił bramę. To my biegiem, co to się dzieje w ogóle i zaczynamy krzyczeć: „Amerykanie, Francuzi!”. A jeden taki podszedł i powiada: „Polacy!”. To już w ogóle wtedy był szał [radości], […] szczęście wielkie, [że wreszcie jesteśmy wolne]. To jeszcze Polacy. Okazało się potem, że to jakiś patrol właśnie maczkowców dowiedział się od okolicznej ludności, że tu jest jakiś polski obóz. Oni bez rozkazu wzięli sprzęt i w kilku pojechali zobaczyć, co się dzieje. Potem zresztą [podobno] generał Maczek najpierw ich zrugał, a potem im podziękował. W każdym razie już wtedy to się zrobił szał, bo codziennie przyjeżdżali maczkowcy, przywozili różne rzeczy, jedzenie. Zaczęły się […] kłopoty z żołądkami, bo nareszcie było co jeść [i to za dużo na raz]. To było zupełnie niesamowite. Zaraz aresztowali komendanta. Pytali nas, który [Niemiec] nas szykanował, to tamtego chyba zabili i […] już była [tylko] nasza władza.
- Niech pani opowie, jak było z pani zaręczynami w obozie, bo pani się zaręczyła…
Aha, w obozie. Ale to już było po wyzwoleniu. Bo nas wywieźli do Murnau. To znaczy [stopniowo] jechały transporty do Włoch i część dziewczyn pojechała do Włoch, do Andersa. Ale potem zamknęli Niemcy Brenner, czyli tę przełęcz [przez Alpy], i nie można było przejechać. Wobec tego mój transport utknął najpierw w Monachium, a że w Murnau był obóz polskich oficerów z 1939 roku, zostałyśmy w tym obozie murnauowskim. Zresztą tam miałyśmy śmiesznie, bo oni już tam byli tacy [trochę z innego świata]. Oni tam tyle lat już siedzieli od 1939 roku, już mieli swoje przyzwyczajenia. No i jak był na przykład przydział jajek w proszku, to już wszyscy stali nad wagą i każdy patrzył, żeby mu jednego deka tylko mniej nie dali […], czy [kawałków] mydła, czy czegoś [innego]. Ale poza tym byli już wygodnie rozkwaterowani w pokojach. No i okazało się, że dla nas w ogóle nie ma pokojów, tylko […] mamy [mieszkać] na strychu. A na tym strychu były tylko takie [„kojce”] przegrodzone takimi beleczkami drewnianymi. Myśmy się strasznie buntowały. W rezultacie któregoś dnia rozpaliłyśmy tam ognisko, tańczyłyśmy koło ogniska i śpiewałyśmy: „Pawiany, pawiany, pawiany”. No i prędko […] się okazało, że znalazło się dla nas [miejsce]. Wprawdzie taka wielka sala, którą też trzeba było przedzielić. Ale w każdym razie już mieszkałyśmy normalnie. A oni w ogóle indywidualnie to byli bardzo mili. Aha, tylko ich dowódca nie pozwolił nam nosić spodni, polski dowódca. Już nie pamiętam nazwiska tego generała. W rezultacie poodmrażałyśmy sobie nogi, bo rajstop to w ogóle nie było wtedy na świecie, a to była po prostu zima. Tam zorganizowano nam gimnazjum i liceum, bo [ja na przykład] wyszłam z Warszawy po skończeniu pierwszej licealnej, wtedy były dwie klasy licealne. Były chyba trzy gimnazjalne i potem dwie licealne. Więc miałam tak zwaną małą maturę, no i maturę już zrobiłam w obozie. No a poza tym [oczywiście] była tam organizacja harcerska – już takich starszych harcerzy. Prowadziłam tam gromadę zuchów. Kiedyś na takiej wycieczce starszoharcerskiej okazało się, że jeden z panów mi się oświadczył, a ponieważ chcieliśmy mieć spokój, to się to odbyło na drzewie. Tak że już wróciłam do Polski jako mężatka.
W 1946 roku na jesieni. Tutaj nawet nie miałam kłopotów. Przyjęto mnie na uniwersytet. Może w stosunku do takich bardzo szeregowych i młodych to była inna chyba polityka. W każdym razie jak mnie przyjmowano jako bibliotekarza do Centralnej Biblioteki Wojskowej, to powiedziałam: „Panie dyrektorze, a czy pan wie o mojej przeszłości?”. On powiedział: „Mnie interesuje to, że pani jest dobrym fachowcem i koniec”. [Wiedziała, że byłam w AK]. Natomiast mój brat kończył MEL, czyli to jest [Wydział] Mechaniko Elektrotechniki i Lotnictwo [na Politechnice Warszawskiej] i powiedzieli mu wyraźnie: „Może pan sobie skończyć, ale żeby pan się dostał do lotnictwa, to nie [z tego]”. Ale to już późniejsze czasy i późniejsze [sprawy]. No a ja skończyłam filologię polską, ale z problemami, bo jak miałam męża, to miałam potem dzieci i miałam przerwę w nauce. Potem z powrotem wracałam na uniwersytet [kiedy szłam do biblioteki] i prowadziłam takie małe, dwuletnie [dziecko] za rączkę. Ona mówiła, że idziemy na „mamusi uniwersytet”. Potem już skończyłam zaocznie i [pracowałam]. Mój mąż też studiował […] geografię i też skończył studia, mimo że [było ciężko, bo] pracował i [studiował zaocznie]. On był z września.
- Jak pani powraca pamięcią do czasów Powstania, to mogłaby pani odpowiedzieć, co dało pani Powstanie Warszawskie?
Poczucie, że spełniłam swój obowiązek, że zrobiłam to, co powinnam była zrobić, nie oglądając się na [nic]. Tak jak cały udział w ogóle w konspiracji. Zetknęłam się z taką opinią już po wojnie, że przecież to było niebezpieczne. Oczywiście, że było niebezpieczne, ale to było właśnie to spełnienie swojego obowiązku.
Warszawa, 21 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek