Kazimiera Nowakowska-Lisiczek „Irka”
Nazywam się Kazimiera Nowakowska. Potem przybrałam nazwisko męża, Lisiczek, i zostawiłam swoje rodowe. Wobec tego moje nazwisko jest Nowakowska-Lisiczek. Z imienia Kazimiera. Mieszkam przy ulicy Niecałej w Warszawie. Przed Powstaniem mieszkałam przy ulicy Moniuszki 12 mieszkania 10, jeśli dobrze pamiętam. Przed Powstaniem zrobiłam maturę półpotajemnie. Wszystkie moje dokumenty się spaliły, bo mój dom się spalił łącznie ze wszystkim. Odnowiłam dokumenty, żeby po wojnie pójść na studia. Dostałam się na studia, ukończyłam. Pracowałam w handlu zagranicznym.
- Czy pani była w konspiracji przed Powstaniem?
Muszę powiedzieć jedną ważną rzecz: w konspiracji była cała moja rodzina. Najstarszy mój brat był w oflagu –
Offizierslager niemiecki. Walczył nad Bzurą i pod Warszawą został wzięty do niewoli. Całą okupację przesiedział w niewoli. Ta miejscowość nad Wisłą, pod Warszawą, gdzie oni przeszli do niewoli, w tej chwili mi wypadła z pamięci, ale przypomnę sobie. Drugi mój brat również walczył nad Bzurą. Poszedł do niewoli, ale był podoficerem. Niemcy byli wściekli na Polaków. Niemiec niejeden raz śmiał go uderzyć w twarz. On nie był do tego przyzwyczajony, wobec czego tak się Niemcowi odwdzięczył, że natychmiast go zabrali, urządzili sąd i skazali na karę śmierci. To był bardzo dzielny chłopiec.
- To są ich dzieje, a mi chodzi o pani dzieje.
Musi pan tego posłuchać. Ja w tych dziejach jestem wychowana. On tak tego Niemca uderzył, że został skazany na karę śmierci. Po wydaniu wyroku uciekł z więzienia, skazany na karę śmierci. Dostał się do Polski, zmienił nazwisko i był powstańcem. Poszedł drugi raz do niewoli. Ja z nim w Powstaniu byłam. Z jego żoną po Powstaniu mieszkałam, bo drugi raz był w niewoli. Trzeci mój brat był w obozie koncentracyjnym, w dwóch obozach w Niemczech. Przesiedział w strasznym obozie, w tak zwanym dzisiejszym Kłodzku opolskim. Nawet nie pozwolono mu jednego listu do rodziny wysłać. Bratowa była w obozie koncentracyjnym. Drugi brat, aptekarzem był, w obozie koncentracyjnym przesiedział. Co ja jeszcze mogę dodać? Walczyli za wolność ojczyzny w 1920 roku.
- To wszystko rodzina, a pani sama?
A ja, wychowana między nimi, byłam taka sama.
- Kto panią zwerbował do konspiracji?
Rodzina. Mój brat powiedział: „Idź tam, na Miodowej 24 już jesteś zgłoszona. Lekarz tam przygotowuje sanitariuszki, gdyby się coś stało, żebyś poszła pomagać innym”. Ten lekarz zginął na Miodowej 24. Poszłam na Miodową 24. Tam przeszłam przeszkolenie jak wiele naszych sanitariuszek. Zaraz po Powstaniu zostałam wezwana, że na Miodowej nie mają sanitariuszek, nie mają kim coś załatwić, rannych jest sporo. I poszłam. Brat poszedł na Wolę, a mnie przed tym zaprowadził na Stare Miasto.
- Wspominała pani, że przed Powstaniem mieszkała na Moniuszki. A gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Wybuch [wojny] […] zastał mnie w Soplicowie. Za Otwockiem, jak się jedzie do Lublina, jest po prawej Sopliców, a [dalej] po prawej Śródborów. To jest na jednej wysokości. W Soplicowie moja siostra, mój szwagier, rodzina szwagra wybudowali sobie zgrabny dom. Mieli ze dwa, trzy hektary lasku. Wszystko było płotem ogrodzone. Ja, zaproszona przez nich, byłam u nich na takim sierpniowym letnisku. Tam zastała mnie wojna i tam przyszli Niemcy i zabrali i mojego szwagra, i jego ojca na rozstrzał. Jak tych rozstrzelali...
- Dobrze. A jak pani się dostała z Soplicowa na lewobrzeżną Warszawę do szpitala?
W Soplicowie mieszkałam przy zaczęciu wojny, a Powstanie Warszawskie było w 1944 roku.
- Mnie chodziło właśnie o wybuch Powstania.
Mieszkałam na ulicy Moniuszki.
- I tam panią zastał wybuch Powstania?
Tak jest.
- Jakie były dalsze koleje pani losu? Zgłosiła się pani na ten punkt...
Natychmiast się zgłosiłam. Brat ze mną poszedł, żebym nie miała żadnych komplikacji. To był wojskowy i on bardzo dużo dla powstańców robił i sam walczył na Pradze.
- Czy pani wiedziała, że Powstanie ma wybuchnąć?
Wszystko wiedziałam, bo jeszcze cztery godziny przed Powstaniem pojechałam po moją koleżankę, która ze mną zdawała maturę i przywiozłam ją na ulicę Moniuszki do mojej rodziny, żeby miała co jeść, bo mieszkała sama z ojcem i mogli mieć duże trudności i kłopoty. Ja ją przewiozłam i wózek odstawiłam z powrotem na ulicę Grzybowską, bo tam brat miał biuro przewozowe, to znaczy przeprowadzał ludzi.
- Czy pani pamięta nazwiska, pseudonimy swoich przełożonych?
Mam wszystko spisane. Doktor „Bolek” był najstarszy. Zginął od bomby, która na nas padła. Potem było jeszcze trzech lekarzy, chyba dwóch czy jeden był Żydem, a reszta to byli Polacy, którzy przychodzili i odchodzili. Częściowo wynosiliśmy rannych do Jana Bożego, dlatego że u nas nie było możliwości operacyjnych przy trudnych operacjach. Częściowo wynosiliśmy ich na Długą 7 – 5 czy 7, chyba 7 – tam był taki wielki szpital. Zbieraliśmy wszystkich lżej rannych i tych, którym mogliśmy operacje zrobić, czyli uciąć rękę czy nogę. Przy ucięciu nogi jednego Niemca byłam obecna. Poza tym chodziłyśmy po aptekach zbierać leki, lekarstwa, bo nie było czym opatrywać. Przenosiłyśmy wiadomości dla innych, naszych kolegów i koleżanek.
Mogę powiedzieć jedną taką historię. Już po nalocie, kiedy samolot spadł na Miodową 24 i tam skończył swój wiek, my już z piętra musieliśmy zejść, bo to wszystko było połamane. Zeszliśmy prawie do piwnic. Nad piwnicami Niemcy nadal strzelali bombami z Pruszkowa. W pewnym momencie dużo jest ludzi, wszyscy się zebrali z ulicy, bo wzdłuż Miodowej był ostrzał niemiecki. Na dole była nasza aptekarka. Ja obok niej stoję i coś do mnie, we mnie, mówi: „Wyjdź natychmiast! Wyjdź i idź na Miodową 25”. Patrzę, nikt do mnie nie mówi. Ale w końcu był to nakaz. „Tam jest ostrzał”. „Nie szkodzi, idź!”. Wyszłam. Poszłam wprost na Miodową 25, ostrzał, nie ostrzał. Doszłam, ale żołnierz, który tam rano był na Miodowej 25, bo tam spaliśmy trochę w piwnicach, niektórzy, kto tylko mógł gdzieś się przespać, był cały przecięty, leżał w bramie. Przecięty. Weszłam, patrzę, stoi na górze na dachu jeden czy dwóch. Na lewo zeszłam do piwnicy, siadłam. Przychodzi żołnierz i mówi: „Sanitariuszka, natychmiast, bo kapitan czy major, już nie pamiętam jego nazwiska czy pseudonimu, jest ciężko ranny, trzeba mu zrobić opatrunek”. Poszłam z tej piwnicy, zeszłam. Przed wojną domy miały dwie klatki, jedną frontową, a druga była kuchenna na podwórku. Oni w tej klatce kuchennej stali, od podwórka. Mówi: „Tu opatrunek, bo się przewróci”. Ja nie wiem, co we mnie było, że znowu ktoś we mnie mówi: „Zejdźcie natychmiast do piwnicy, bo tu bomba zaraz spadnie”. Trudno mi to wytłumaczyć, co to było. Mówię: „Natychmiast zrobię opatrunek, ale musimy zejść do piwnicy. Od strony ulicy Długiej są okna”. Nie byłam tam nigdy, ale ja im to mówię, że są okna i tam oknami możemy wyjść potem na ulicę. Oni na mnie patrzą, a ja myślę: „Chyba mnie zastrzelą”. Ale poszłam przodem, skręciłam w stronę ulicy Długiej w piwnicę. Oni zeszli za mną. Ledwo doszliśmy, patrzymy – są okna i w tym momencie bomba wybuchła. My byliśmy cali i ta część budynku, gdzie staliśmy była cała. Zrobiłam biednemu żołnierzowi opatrunek i we trójkę wyszliśmy oknem na ulicę Długą i dotarliśmy do szpitala Długa 7, bo Miodowa była cała ostrzelana.
Zemdlałam. Na jeden dzień mnie odstawili, żebym się wyspała i dali mi jakiś zastrzyk i coś do jedzenia, bo nie jadłam, bo nikt nie jadł, bo nie miał co jeść. Potem wróciłam na ulicę Miodową i nasz główny lekarz został przywalony bombą i kupa naszych chorych i tych ludzi, którzy się tam zebrali, od których ja pod wpływem czegoś, co we mnie mówiło „To zrób” wyszłam i życie dwojgu ludziom uratowałam i sobie. To mogę powiedzieć, że takie bywały momenty, że chcesz uratować życie i coś ci wskazuje, jak masz uratować.
No i uratowałam życie tej Żydówce, z którą wyszłam – Alina Margolis, potem żona Edelmana. Wywiozłam ją do Częstochowy. Wdzięczna była. Mogłam przynajmniej komuś coś dobrego zrobić.
- Czy pani miała kontakt z jeńcami niemieckimi?
Z rannymi jeńcami. Oni wszyscy obiecywali po niemiecku, że jak tylko Niemcy przyjdą, to oni się będą starać, żeby nam krzywdy nie robili. Przyszli Niemcy, oni powiedzieli: „Jesteśmy przez Polaków tutaj nadzorowani. Lekarze się starają. Robią nam operacje, przynoszą nam jedzenie”. A Niemcy nie powiedzieli nic. Zabrali ich. Po ich wyjściu rozstrzelali wszystkich, którzy nie mogli chodzić i nie mogli wyjść kanałami. W tym szpitalu przy ulicy Miodowej 24. Reszta została rozstrzelana. Moją kuzynkę, Ewelinę Sowińską, która tam była, i jej matkę, która przyszła jej pomagać, zabrali stamtąd do obozu koncentracyjnego. Hania Chybowska-Gorbatowska poszła na Miodową 25 przespać się, bo gdzieś się trzeba było przytulić i przespać, bo tu nie było gdzie. Pamiętam, że na trupie się wyspałam, bo nie miałam gdzie. Jak się obudziłam, zobaczyłam – nieżywy człowiek. Ale trudno. Ona się tam poszła przespać. Przyszli Niemcy. Udała, że ma chorą nogę. Żydzi ją przenieśli. Zaprowadzili ją do Kościoła Świętego Wojciecha, stamtąd do pociągu. Z tego pociągu uciekła.
To, co oni robili, to były niestworzone rzeczy. Na przykład Chrystusa schowali w kościele Świętego Jana na Starym Mieście. Zdjęli Chrystusa z krzyża i schowali w mundurze powstańca do piwnic. Tego Chrystusa tam znaleziono. Inaczej to by to wszystko przepadło, jak oni zrzucali bomby, niszczyli wszystko. To jest opisane przez naszą koleżankę poetkę, dlatego to daję, żebyście państwo to przeczytali i wiedzieli, jak to było zrobione. Rzucali granaty do tych wszystkich, których tam zobaczyli. Kolejno niszczyli to, co zniszczyć mogli. Nie byli to ludzie godni szacunku, a wprost przeciwnie. To były hieny. To, co robili na Woli – nawet dzieci w wózkach ostrzeliwali.
- Współpracowaliście z cywilami?
Tak, ja cywilom udzielałam dużo pomocy. Bandażowałam ich tak samo, bo byli chorzy. To nie miało znaczenia.
- Jaki był ich stosunek do was?
Oni nas wszystkich uwielbiali, bo bez nas nie mogli sobie nawet kawałka chleba znaleźć. Jeśli ktoś z nas mógł znaleźć kawałek chleba czy miał, to się z nimi dzielił, opatrunki im robił, pomagał im. Wszystko to prawda. Cywile do nas tak samo przychodzili jak wojskowi. Tu nie było żadnego rozdziału.
- Mam pytanie „bytowe”. Jak wyglądała sprawa żywności, sprawa pozyskiwania wody, higieny osobistej?
Są to sprawy straszne. Trudno o nich mówić. Okropne. Póki jeszcze domy były całe, to były miejsca, gdzie higienę można było załatwić, gdzieś tam się umyć nad wanną. Jak te domy wszystkie zniszczyli, to nie było jedzenia. Jedzenie, jakie my mieliśmy, to powyciągaliśmy ze starych domów, ze zniszczonych domów, od ludzi. Trochę kaszy, trochę grochu, trochę czegoś, trochę wody gdzie kto miał – i to gotowaliśmy. Nasza taka jedna pani gotowała, o moim nazwisku, Nowakowska, i to rannym przede wszystkim dawaliśmy. Jak trochę zostało, to i nam po łyżce spadło, ale nam raz w tygodniu, a może i mniej, bo przede wszystkim są chorzy przed nami. Nam jak przynieśli jedzenie powstańcy, bo gdzieś się tam dobrali do niemieckiego magazynu, to dali kilogram cukru w kostkach czy coś. Myśmy się tym żywili przez tydzień czasu. Trudno powiedzieć, co było z jedzeniem. Jak padłam, jak wyratowałam tych dwoje ludzi, to mnie pierwsze przynieśli jedzenie ze szpitala, zupy na talerzu dali trochę. To było raz na dwadzieścia dni. A tak – byle co, co gdzie wpadło: kawałek cukru, kostka cukru, gdzieś tam może ułomek chleba dostało się raz na dzień czy dwa, czy trzy. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy byli nakarmieni. Wszyscy byliśmy głodni.
- Ale nie było takiego momentu, że personel szpitala musiał chodzić i poszukiwać jedzenia?
Nie, nam żołnierze przynieśli, jak zdobyli. Wiedzieli gdzie. Gdzie my mamy chodzić? A jak szliśmy do innego szpitala, do Jana Bożego, to coś tam od nich dostałyśmy, bochenek chleba czy dwa, to podzieliłyśmy się ze wszystkimi.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej do powstańców w momencie wybuchu Powstania?
Bardzo pozytywny.
Powiem, że żaden, bo tysiące cywilów zginęło, tak jak tysiące powstańców. Cywile byli w dużej mierze przez Niemców segregowani. Jedni wzięci do obozów koncentracyjnych, inni do pracy, innych rozstrzeliwali. Takie było ich normalne podejście do sprawy.
- Mnie chodziło o atmosferę panującą pomiędzy ludnością cywilną.
Potem to już trudno było cokolwiek od nich się dowiedzieć, bo oni byli tak jak my wszyscy przytłoczeni tym, że nikt nam pomocy nie udzielał: samoloty zostały zbombardowane przez Niemców, zza Wisły nikt nam niczego nie dał na początku Powstania. Potem tam troszeczkę się przebili na... Po drugiej stronie Wisły – ale w późniejszym terminie. Jedzeniem na początku, póki coś było, to się wszyscy dzielili, a potem to się nie mieli czym dzielić, bo oni sami nic już nie mieli. Wszyscy byliśmy chorzy, wszyscy byliśmy niezdrowi, niedożywieni. Wszystko to była prawda. Ich spotkał los podobny jak nas.
- Mnie chodzi o nastroje, jakie we wrześniu, właśnie pod koniec Powstania panowały między ludnością cywilną i stosunek ludności cywilnej.
Dobry. Ludność cywilna nie znosiła Niemców tak samo jak my. Ludność cywilna nie miała nic do powstańców. Ludność cywilna bała się tylko, co dalej z nami wszystkimi będzie. Nie to, że była niegrzeczna; była bardzo sympatyczna – z tego co ja wiem, z moich spotkań.
- Powstanie się kończy, Powstanie pada...
Tak, 2 października wyszłam z Powstania.
- Jak to się odbyło? Jak się pani dowiedziała, że Powstanie się skończyło?
Wszyscy wiedzieliśmy, bo wszyscy braliśmy udział w Powstaniu. Przede wszystkim przyszedł jeden brat, drugi brat i trzeci, bo wszyscy z karabinem stawali w Powstaniu, i mówi: „Daj swój rewolwer”, bo ja miałam swój rewolwer. Miałam strój męski, bo moje wszystko się spaliło, jak spadłam z tą bombą. Chłopcy mi przynieśli, pewnie po jakimś zabitym, zdjęli i dali mi – męskie spodnie i męską kurtkę, swój karabinek mały mi dali. Każdy z nas miał jakąś swoją legitymację. Zeszliśmy się i te dokumenty, i co mieliśmy schowaliśmy na ulicy Hożej. Tam był taki dom, zaczął się murować, ale nie był dokończony. Był [częściowo] wymurowany, mury stały tylko. Tam za cegły wszystko powkładaliśmy, żeby Niemcom się nic nie dostało.
Po zakończeniu Powstania, kiedy wróciliśmy w styczniu do Warszawy, poszliśmy tam z bratem zobaczyć, gdzie są nasze dokumenty. Tam już nic nie było. Za tymi cegłami, gdzie schowaliśmy naszą broń, nasze legitymacje, to, co mogliśmy tylko chować, to już wszystko zostało przez kogoś zabrane. I tak wszystko pochowaliśmy. Kto chciał iść, szedł do niewoli. Mój brat musiał iść, bo miał kilkunastu [ludzi] pod sobą i oni chcieli iść. Nie mógł ich zostawić i poszedł. Drugi nie mógł, bo miał żonę, teściową. One gotowały zupy dla wszystkich tutaj w Śródmieściu i jedzenie dawały, to znaczy przynosili im jedzenie i one same miały trochę zapasów, dawały i gotowały. Musiał je wyprowadzić. I dobrze się stało, bo mnie i tę Margolis, żonę Edelmana, ze mną z tego niemieckiego obozu wziął. Na pociąg się dostaliśmy do Koniecpola, tam, gdzie gestapowcy dawali nam jedzenie. Stamtąd dojechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie przedstawił: „Moje dwie siostry, moja żona, moja teściowa” i tak nas puścił Niemiec, bo brat mówił świetnie po niemiecku.
- Proszę panią, z tego, co pani opowiada wytwarzam sobie obraz sytuacji: była pani w szpitalu na Miodowej, ale wspomniała pani, że ukryliście dokumenty i broń na Hożej?
Na Miodowej się skończyło wszystko 1 września. Tam już Niemcy weszli na Stare Miasto.
- A jak dostaliście się później na Hożą?
Przed 1 września przechodziliśmy razem z żołnierzami. Najpierw mieliśmy nosze i wszystkich, którzy nie mogli chodzić zabraliśmy na nosze i wynieśliśmy kawał drogi na Długą, żeby przejść przez Plac Bankowy, dostać się przez Ogród Saski tutaj do Śródmieścia. Ale w połowie drogi Niemcy […] czatowali na nasze oddziały, które przechodziły, że cofnęli nas. Mówili: „Wracajcie, bo nie przejdzie żaden z was z rannymi tędy. Niemcy są wszędzie”.
Jak pan przeczyta, w teatrze na Placu Teatralnym koło czterystu osób zastrzelili; koło kościoła, koło nas, wszędzie dziesiątki osób z tych, którzy wracali stamtąd. Ogród Saski był cały roztrzęsiony i postrzelony. Z powrotem położyliśmy rannych na swoje miejsca i zaczęliśmy zbierać rannych, którzy mieli zdrowe nogi i mogli iść, żeby przeprowadzić ich kanałem. Zeszliśmy do kanałów. Weszłam do kanału na rogu Długiej i Placu Krasińskich, tu gdzie jest Stare Miasto. Weszliśmy wszyscy. Mieliśmy linę. Ja byłam tam druga czy trzecia i za mną byli ci wszyscy, którzy się trzymali. Prosiliśmy, żeby nie puszczali liny, bo jak się ktoś przewróci, to nie ma komu już podnosić. Niemcy czatowali, rzucali granaty. Więc szliśmy przez osiem czy dziewięć godzin z ulicy Długiej i Placu Krasińskich na ulicę Nowy Świat przy Wareckiej. Tam nas wyciągali, bo już nie byliśmy w stanie wyjść sami. Wyciągnęli nas, potem poszliśmy do takiego domu po lewej stronie. Był też w budowie, częściowo wybudowany. Tam dostaliśmy po kubku kawy. Ale cali byliśmy mokrzy. Rannymi się zajęły inne siostry. Dla mnie żołnierze przynieśli ze dwa kubły wody, bo tam też nie było, ale gdzieś mieli dostęp, przynieśli. Mogłam się przynajmniej umyć.
Dzień później poszłam wydawać obiady i zostałam ciężko ranna, bo tam już był ostrzał, bo władze główne mieszkały niedaleko, w wysokościowcu przy dzisiejszym Placu Powstańców, kiedyś on się inaczej nazywał, już nie pamiętam jak. Przed wojną to on jakoś inaczej... Miał francuską nazwę. Plac Napoleona to był. Bomby zrzucali wszędzie wkoło, tak że zrównali z ziemią wszystko. Dlatego to było na ulicy Moniuszki, a to już nie było Stare Miasto, to było Śródmieście.
- Jak na ulicy Moniuszki pani mieszkała w czasie Powstania, nie była pani u siebie w mieszkaniu?
W czasie Powstania byłam u siebie w mieszkaniu tuż po przyjściu z Powstania, to znaczy jak wypiłam kubek kawy, który mi dano, poszłam na Moniuszki. Tam chłopcy byli z moim bratem, strzegli blisko i przynieśli mi dwa kubły wody. Przynieśli mi do mojego mieszkania. Była jeszcze łazienka i wszystko było. W wannie w wodzie umyłam się, żeby wyglądać jak człowiek, bo człowiek się przez prawie trzydzieści dni nie mył tam na Starym Mieście, bo nie było gdzie i w czym. To był pierwszy i ostatni dzień, który ja widziałam [mieszkanie] po Powstaniu, jak poszłam się umyć do mojego mieszkania. Moja bratowa, moi bliscy krewni byli w piwnicy. Nie tylko oni, bo ludzie z całego domu, dlatego że tam były stałe naloty na ten teren. Później poszłam wydać obiad i od nalotów zostałam ranna, bo bomba spadła między mnie a żołnierza, który ze mną przyszedł po ten obiad.
- W którym miejscu to było?
To było Moniuszki 12, przy Marszałkowskiej.
- Zbliża się 2 października. Powiedziała pani, że do 2 października trwała pani...
Byliśmy wszyscy. Potem przyszli Niemcy i nas zgarniali kolejno.
Szliśmy my, za nami szli wszyscy cywile. Potem nas wzięli do takiego wagoniku wsadzili, ale gdzie to było? Już kawał drogi uszliśmy pieszo. Jechaliśmy do Pruszkowa.
- Czy pani pamięta, którędy szliście?
Czy ja pamiętam którędy szliśmy? Szliśmy pieszo, prosto na zachód. Szliśmy koło Politechniki Warszawskiej.
Dalej to już nie umiem powiedzieć, bo skręciliśmy chyba w prawo i gdzieś doszliśmy do kolejki, która szła z Warszawy na zachód. Tam wsiedliśmy do jakiegoś wagoniku. Niemcy nas dopilnowali, żebyśmy wszyscy tam weszli. Ja szłam razem z tą panią Edelmanową, czyli Margolis, Alą Margolis. Trzymałyśmy się za ręce i tak poszłyśmy. Tam z moim bratem się spotkaliśmy, który szedł z moją bratową, z żoną. On mówi: „Wy nic nie mówcie, ja się Niemca zapytam, gdzie są chorzy, gdzie ty możesz leżeć z tą swoją głową obwiązaną. Powiem, że ciebie twoja siostra Margolis pilnuje. To jest twoja siostra”. Niemiec mu powiedział: „Idźcie tam, kładźcie się na barłogu razem, żeby was nie rozłączyli, a ja się postaram, żeby was stąd wyprowadzić, bo inaczej to trudno będzie”. Tam chyba ze dwa dni leżałyśmy. […]
- Wywieziono was tym wagonikami najprawdopodobniej do Pruszkowa.
Nie „najprawdopodobniej”. Do Pruszkowa.
Tam przy zakładach kolejowych, przy kolei były ogromne przygotowane przez nich duże baraki, niektóre były drewniane, niektóre murowane. Wszystko było ogrodzone drutem i parkanem. Tego strzegli Niemcy wszędzie – przy wejściu, przy wyjściu. Nikt nie wyszedł, kto nie miał prawa przez nich być spędzonym. Tam tylko wszyscy ci spędzeni byli. Jak nas wysadzili z wagoniku, mój brat się dowiedział, że jak pójdziemy prosto i skręcimy trochę w prawo, to jest barak drewniany i tam są ludzie chorzy. „Tam wy musicie być i ja po was tam przyjdę”. Ja z Margolis tam się położyłam. Było miejsce wolne przy takim starszym panu, też ciężko chorym. Na jednym posłaniu Margolis, ja byłam wyżej, żeby mnie było widać, nie ją. Niemcy przychodzili. Jak kazali się podnieść, ja się podnosiłam, Margolis leżała. I tyle. Stamtąd brat nas po dwóch dniach zabrał, bo się dowiedział, że jedzie pociąg do Koniecpola i tych, którym Niemcy pozwolili, wywozi. On umiał to wszystko załatwić, znając dobrze język. Przyszedł po nas, do pociągu wsadził razem z jego żoną i teściową. Były tam panie, które z nami mieszkały, pomagały pułkownikowi, już nie pamiętam któremu. Była koleżanka mojego brata z pracy. Ona też tam jechała. W Radomiu wysiadła. Wsiedliśmy razem i ci znajomi z nami. Tak dojechaliśmy do Koniecpola.
- Była pani w Częstochowie. Czy zatrzymali się tam państwo?
Tak, byliśmy parę dni w Częstochowie.
- Jak wyglądał koniec frontu, koniec wojny – oswobodzenie Częstochowy?
Jak byliśmy w Częstochowie, to było tuż po Powstaniu, liczmy tydzień czasu po Powstaniu, zanim to wszystko się ułożyło. Były sklepy otwarte. Spotkałam ojca mojej koleżanki, którą w dniu wybuchu Powstania zabrałam od ojca, żeby była tu, bo nie miałaby co jeść. Mówił, że Marysię, czyli „Gugę” Niemcy wzięli do niewoli nie jako żołnierza, tylko wzięli ją i wywieźli do prac w Niemczech. On się dostał do Częstochowy i tam pracował, udzielał lekcji angielskiego. Potem spotkaliśmy wielu znajomych, którzy się tak jak my u kogoś przytknęli, troszeczkę posiedzieli, żeby zobaczyć co i jak. Częstochowa była cała [„niemiecka”] – Niemcy pilnowali dróg, pilnowali kolei. Nikt nie wyszedł nie zbadany przez Niemców, po co do Częstochowy przyjechał i wychodzi. Nikt nie wszedł na teren nie zbadany przez Niemców. Byli na każdej ulicy. Natomiast Margolis, która się już tylko tam dostała, dała do zrozumienia, że ma tu miejsce, gdzie może przebywać i że tam pójdzie. No więc ode mnie już odeszła. Pożegnałyśmy się z nią. Jeszcze mój brat mówi: „Jeśli by pani było trudno, my tu jeszcze kilka dni będziemy, zajmiemy się panią i pomożemy”. Tak ona odeszła. Prawdopodobnie odeszła na Jasną Górę. Byliśmy chyba trzy, cztery, pięć dni, aż był jakiś pociąg. Gdzieś się pod Warszawę dostaliśmy. Stamtąd, jak panu mówiłam, dostałam się na południe Warszawy, tam gdzie z bratową mieszkałam, handlowałam siennikami...
- Podpowiem: Piaseczna, Zalesie...
Zalesie Górne przy Piasecznie. Stamtąd potem przez Wisłę wróciłam do Soplicowa. Siostra moja przyszła szukać mnie po Powstaniu. Powiedzieli, że jest taki lód na Wiśle, że można się dostać. Przechodzi koło mnie, ja mówię: „Barbara!”. Ona tak na mnie patrzy, mówi: „A pani, kto?”. „Twoja siostra. Nie poznajesz?”. Ona mówi: „Takiej cię jeszcze w życiu nie widziałam”. Poszłyśmy razem po moją bratową Marysię i stamtąd przez Wisłę przeszłyśmy do Soplicowa.
- Mnie interesuje moment przejścia frontu. Gdzie pani wtedy była?
Jak front przechodził, to ja mieszkałam w Zalesiu Górnym, bo dopiero można było przejść przez Wisłę po tym, jak wojsko przeszło. Nie można było się przed tym ruszać. Oni się dowiedzieli, że wojsko jest już w Warszawie, przeszło Wisłę, Niemcy umilkli, to znaczy, że ci ze wschodu są już na zachodniej stronie Wisły i my możemy swobodnie przejść na wschodnią stronę. Wtedy przyszła moja siostra zabrać nas.
- Po Powstaniu, po przejściu frontu jakie były dalsze pani dzieje? Od połowy stycznia do 9 maja.
Najpierw byłam chora, bo ja byłam chora. Trochę mnie podleczyli moi rodzice, moja siostra wdowa, dwoje jej dzieci. Siostra mi mówiła, że jak mnie położyła wieczór spać, to ja rano spałam pod łóżkiem. Położyła mnie na łóżku, było rozstawiane, bo było pełno tam ludzi naszych różnych [znajomych] – to ja rano byłam pod łóżkiem. Miałam niewłaściwe sny. Potem gdzie poszłyśmy? Do Otwocka, bo tam trzeba się było zarejestrować i wstąpić do armii. Więc rodzice mówią: „Idź, bo powiedzą, że przyszłaś i do armii się nie zapisałaś”. Poszłam i zapisałam się, ale całe szczęście wezwania mi nie dali. Potem chodziłyśmy z siostrą i handlowałyśmy czym tylko można, żeby było z czego żyć i za co żyć, bo nie było pieniędzy, nie było niczego. Teściowa siostry już nie żyła. Przedtem zabrali męża i teścia na rozstrzelanie do Wawra, jak naszych wszystkich rozstrzeliwali, ale ich puścili, bo nie byli dziesiątymi. Potem szwagier już długo nie pożył z tego wszystkiego, teść też umarł. Taka prawda była.
Poprzychodziło wielu znajomych i każdy albo coś miał, albo nic. To nawet stare guziki sprzedawałyśmy, byle co, byle mieć parę złotych na życie. Potem poszłam do Warszawy, bo przecież wszystko spłonęło, wszystkie dokumenty i żeby dostać się na studia musiałam mieć dokument, akt zdania matury. Dowiedziałam się, że gdzieś tam pracuje mleczarnia warszawska, jest dyrektor Dąbrowski i u niego będę mogła otrzymać takie poświadczenie, bo profesorowie, którzy u nas byli, tam również pracowali. Po dwóch dniach chodzenia do Warszawy z Otwocka i z powrotem dostałam od nich zaświadczenie z podpisem profesorów, którzy uczestniczyli i byli przy wystawianiu naszych świadectw maturalnych, i uczyli nas. Takie świadectwo mi jeszcze w Poznaniu, jak się dostałam, podpisał jeden profesor, który mnie tam uczył matematyki. Spotkałam go na ulicy. Też mi to podpisał. Na podstawie tego świadectwa przyjęli mnie na studia.
Prawo i ekonomię w Poznaniu. A mój mąż siedział pięć lat w obozie koncentracyjnym na Syberii.
- Pani wyszła za mąż wcześniej?
Nie, później, po studiach.
No oczywiście. Wywieźli ich w czterdziestym roku. Tuż nad Wisłą, niedaleko od Warszawy.
- Czy w czasie studiów, później po studiach, jak pani zaczęła pracę, nie odczuwała pani jakichś szykan ze strony władz uczelnianych, ze strony...
Wszystko panu powiem. Odczuwałam. I szykany, i nie szykany. Najpierw przyszedł do mnie przewodniczący związków zawodowych czy czegoś i mówi: „Słuchaj, młoda jesteś dziewucha i zdolna, to może byś się zapisała do młodzieży” – tam jakiejś. Ja na niego patrzę, mówię: „Młoda może i jestem, ale i schorowana, i do żadnej młodzieży się nie zapiszę, bo ta młodzież jest niewierząca, ja jestem katoliczką i ja nie przestanę wierzyć. Zawsze będę wierzyć, więc żeby pan wiedział, ja nie mogę okłamać młodzieży, że nie wierzę, a siebie nie mogę okłamać też w tym samym kierunku. Bo ja wierzę i wierzyć będę. Więc nie zapiszę się”. Natomiast był dyrektor od spraw handlowych i produkcji, taki przedwojenny, miły pan. Wezwał mnie i mówi: „Słuchaj, Leszka – taki z Woli, Niżyński się nazywał, też pracował w handlu zagranicznym – wzięło UB i nie wiadomo, co z nim będzie. Wiem, że Żydówkę wyprowadziłaś, może ci się uda przez nią jego wyciągnąć”.
Nie mój mąż. Kolega z Powstania, a jednocześnie pracownik Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Razem ze mną studiował w Poznaniu, bo nie miał gdzie. Stąd go znam. A ten pan, przedwojenny dyrektor, znał mnie z widzenia, ale miał do mnie zaufanie. Mówi: „Idź i tego Leszka wyciągnij, bo go tam zjedzą”.
Poszłam z tą „Gugą”, moją koleżanką, której ojca spotkaliśmy w Częstochowie, na ulicę dosyć daleko, do willi państwa Niżyńskich. Pani Niżyńska była spłakana, jedna jedyna, syna zabrali, męża nie ma i mnie wypytuje, kim ja jestem. Mówię zwyczajnie i po prostu: „Koleżanka ze studiów, koleżanka z Powstania i pracownica tego samego resortu, w którym pani syn pracuje”. „Coś panią łączy z synem?” Mówię: „Poza koleżeństwem – nic”. „To po co pani przyszła?” „Chcę, żeby mi pani wszystko opowiedziała, bo chcę pani dopomóc, żeby syn pani wrócił do domu”. Ona tak się spłakała, jak matka może płakać po dziecku. Objęłam ją. I w tym momencie ona mówi: „Muszę mu coś zanieść ciepłego”. Znowu to samo, co w Powstaniu mnie spotkało, z tamtymi ludźmi – ja na nią patrzę, w oczy, mówię: „Niech pani nie zanosi ciepłego. Niech pani mu zaniesie kupę jedzenia, bo on jest nienajedzony i niech pani się przygotowuje, bo on za tydzień w tym samym czasie wróci do domu”. Ona tak na mnie patrzy, a ja na nią patrzę i powtarzam te słowa. Pożegnałyśmy się, ucałowałam kobietę i „Guga” mówi do mnie: „Co ty opowiadasz?”. Mówię: „To, co mi wewnątrz powiedziano, że on wróci za tydzień”. Po tygodniu dzwonek do drzwi. „Ktoś do pani jest. Proszę, niech pani wyjdzie”. Ja wychodzę, jest Leszek z ojcem i dziękują mi, że wyszedł w tym dniu, jak ja powiedziałam, z więzienia. Wypuścili go i poszedł do domu. Ja powiedziałam, że się bardzo cieszę, że jest w domu, niech dba o siebie i nie doprowadza, żeby go drugi raz zamknęli, bo to są trudne czasy. Oni się ze mną serdecznie pożegnali, ja z nimi. Boże! Przyszłam i co we mnie było, powiedziałam prawdę. Leszek walczył na Woli i tam strasznie był złupiony przez Niemców. No i tyle mogę powiedzieć.
- Czy są może jeszcze jakieś problemy, jakieś sprawy, wspomnienia, o których chciałaby pani opowiedzieć?
Mogę opowiedzieć, że mój mąż siedział na Syberii przez pięć lat. Jego ojciec był aresztowany. Mogę powiedzieć, że moi bracia, jak nie siedzieli w obozach koncentracyjnych, to siedzieli w więzieniach. Mój brat z kary śmierci uciekł, mówiłam panu, i drugi raz poszedł do niewoli. Moja rodzina straszny rachunek zapłaciła, ale wszyscy byliśmy pewni jednego: że nikt nie może siedzieć z założonymi rękami, bo o swój kraj trzeba walczyć i trzeba doprowadzić, żeby go nikt więcej nie dotykał. Bo nikt nam nic nie da. […]
Warszawa, 12 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki