Stanisława Żabelska
Nazywam się Stanisława Żabelska. Urodziłam się w 1934 roku w Warszawie na Powiślu, na ulicy Czerniakowskiej 142. Tam mnie zastało Powstanie Warszawskie.
- Jak wyglądało pani dzieciństwo jeszcze przed wybuchem II wojny światowej?
Moja mama nie pracowała, mój tata pracował głównie w budownictwie. Jak się pobrali, to tata był urzędnikiem w magistracie (tak to się wtedy nazywało), a z chwilą wybuchu wojny mój tata pracował w budownictwie, gdzie pracował mój dziadek. Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Miałam brata urodzonego w 1924 roku, siostrę [urodzoną] w 1925 roku i ja urodzona w 1934 roku. Różnica między mną a rodzeństwem była duża, więc wychowywałam się prawie jak jedynaczka. Przeżywałam wszystko to, co działo się z moim rodzeństwem. Oni już byli dorośli, wojna, więc oni już mieli inne życie, a ja [byłam] przy nich.
- Jak wspomina pani swoją rodzinę?
Jako bardzo ciepłą, byłam bardzo kochana, bardzo się mną cieszyli. [Rodzice] uważali, że jestem bardzo udanym dzieckiem, tak że dostała dużo miłości.
- Przejdźmy do czasów wojny. Czy nadal mieszkała pani na Czerniakowie?
Na Czerniakowie mieszkałam od urodzenia, czyli od 1934 roku, do Powstania Warszawskiego.
- Czy we wrześniu 1939 roku ulica Czerniakowska została zniszczona?
Nie, częściowo. W 1939 roku mój dom nie był zniszczony.
- Czy we wrześniu 1939 roku pani rodzina poniosła jakieś straty?
We wrześniu nie, to znaczy nie przypominam sobie tego. Oczywiście cały czas były już prześladowania, już siostra mojego ojca została sama z dwojgiem dzieci, bo ich ojciec poszedł jako oficer jako lekarz i inżynier poszedł na wojnę ze swoim bratem, więc życie kręciło się między moją ciocią, która została z tą dwójką dzieci, a moją rodziną. Kontakty z rodziną mojego ojca były bardzo ciepłe. Oni mieszkali na ulicy Przechodniej, to znaczy tam mieszkał brat i siostra ojca, a ciocia, której mąż został powołany jako oficer na front, mieszkała na ulicy Złotej róg Żelaznej. Bardzo często odwiedzaliśmy się. Pamiętam, że mąż mojej cioci Zofii handlował żółwiami na straganie pod Halą Mirowską, więc wiem, że często była zupa żółwiowa, której nie jadłam, a którą się zajadali. Wiem, że później handlowali jabłkami, więc zawsze w domu były jabłka, żółwie. Biedy nie było, rodzice sobie radzili.
- Z czego utrzymywali się pani rodzice?
Mój ojciec pracował w zakładach spirytusowych, a pracę wykonywał różną. Pracował tam, bo tam dostawali deputaty, dzięki którym łatwiej było żyć. Wiem, że moja mama handlowała wódką. To, co ojciec przyniósł, to wiem, że mama tym handlowała. Bardzo często jeździłam z mamą gdzieś do Pućwy [??] po mąkę. Zapamiętałam, że jeździłyśmy po mąkę. [Mama] była bardzo zaradna. Była bardzo ładną, piękną kobietą, a przy tym była bardzo przedsiębiorcza, czyściutka, tak że nie odczuwałam takiej biedy.
- Czy pamięta pani jakieś ograniczenia w czasie okupacji?
Jeszcze chciałam powiedzieć coś na temat domu, w którym się urodziłam. To był dom państwa Kruszewskich. Oni mieli trzy córki: Zosię, Władzię i Marysię. Wiem, że Marysia była w obozie koncentracyjnym. [Ona] wcześniej studiowała medycynę i była aresztowana ze swoją profesorką. Wiem, że ona szybko po Powstaniu została lekarzem, że zaliczono jej okres nauki w obozie. W tym samym domu mieszkała moja babcia Stasia i mieszkał wujek Stasio z żoną, wujek Edek z żoną. [Wujek Edek] w czasie Powstania, gdy nasz dom został zburzony przez bombę, został w gruzach przysypany do połowy. [Ludzie] podchodzili i próbowali go wydobyć, ale ile razy próbowali, to ginęli ci, którzy próbowali go wydobyć. To był już okres, kiedy Niemcy ewakuowali nas z Czerniakowskiej. Co jeszcze było takiego na Czerniakowskiej? Nasz dom na Czerniakowskiej 142 był
vis-à-vis „babci ptaszka”. Był ogród, stały dwa domy: jeden murowany piętrowy, a drugi drewniany parterowy. W tym drewnianym parterowym mieszkał mojej mamy brat – Gienek. Za domami był ogródek, za którym był mur, a za nim Niemcy. Ci Niemcy byli tam całą okupację i całe Powstanie Warszawskie. Na przykład, jak szliśmy [do wujka], to musieliśmy pokazać dowód, bo nas sprawdzali. I co z tym „babci ptaszkiem”? Dzięki temu, że tam byli Niemcy i uprawiali ogródek, do którego w czasie okupacji nie wychodzili… Tam była podobno jakaś zajezdnia, ale ja już nie pamiętam zajezdni, tylko pamiętam, że tam byli Niemcy, że tam było niebezpiecznie, ale ja chodziłam do tych Niemców, do tego ogródka z wózkiem dla lalek i zawsze zbierałam tam pomidory. Oni ani nie strzelali, ani nikt mi nie zabraniał. Ja ich tam prawie nie widziałam. Co jeszcze w tym „babci ptaszku”? To było dla ludzi, którzy przeżyli Powstanie i mieszkali, to wiedzieli, co to „babci ptaszek”. To był dom między ulicą Przemysłową a Łazienkowską.
- Czy w czasie okupacji chodziła pani do szkoły?
Całą okupację do samego Powstania chodziłam do szkoły na ulicę Wilanowską 24. Teraz ta ulica nazywa się inaczej. To jest ulica przy Wiśle, za ulicą Mączną. To nie jest ta Wilanowska, która teraz jest, tylko Wilanowska 24 właśnie przy ulicy Czerniakowskiej. Nazwa tej ulicy chyba teraz powróciła, więc też się nazywa Wilanowska. Tam była szkoła.
- Jak zapamiętała pani swoją szkołę?
To był bardzo ładny budynek. Tą szkołę bardzo mile wspominam. Każdy przychodził, przynosił jakieś śniadanko, dzieliliśmy się tym wszystkim. Mile wspominam tę szkołę. Później, jak po Powstaniu przeniosłam się do innej szkoły, to tamtą wspominam, bo ona była kameralna, w takim normalnym budynku. Moje rodzeństwo wcześniej chodziło do szkoły na Zagórną, a ja już chodziłam na Czerniakowską.
- Czy należała pani do organizacji harcerskich?
Należałam do organizacji, ale tego momentu nie pamiętam. W 1945 roku, jak wróciłam po Powstaniu Warszawskim… Wróciliśmy chyba 19 stycznia, zaraz po wyzwoleniu, bo jak 17 stycznia było wyzwolenie, to my już 18 stycznia spakowani szliśmy pieszo do Warszawy. Pamiętam, że szłam z kołdrą i z poduszką. Szliśmy do Warszawy. Nie poszliśmy na Czerniakowską, dlatego że wiedzieliśmy, że tam już nic nie ma. Mój tata powiedział: „Nie idziemy na Czerniakowską. Tam nic nie ma. Próbujmy się osiedlić tam, gdzie dziewczyna mojego brata mieszkała – na ulicy Ludwiki”. To jest ulica od Bema. [Mówi]: „Będziemy blisko Dworca Zachodniego. Będziemy w razie czego uciekali”. Jak się osiedliliśmy na ulicy Ludwiki, to bardzo często ludzie z pociągu przychodzili, bo widzieli, że pali się lampka czy świeca, tak że w nocy ludzie bardzo często pukali. Nawet jak zmarł jakiś pan [mieszkający] pod nami, to ktoś pukał… Też nie otwieraliśmy, bo baliśmy się. To był okres wojny, tak że…
- Czy przed Powstaniem zetknęła się pani z konspiracją? Czy ktoś z rodziny należał do jakiejś organizacji konspiracyjnej?
W domu tego nie słyszałam, dlatego że u mnie w domu była taka atmosfera, że na przykład na początku okupacji do mieszkania moich rodziców przyszedł kolega, który mieszkał na Czerniakowskiej. On przyszedł z jakimś panem i mówi: „Pomóż mi, Stasiu, tą szafę odsunąć”. Byliśmy zdziwieni, że on w ogóle przychodzi z kimś, każe szafę odsuwać. Ten pan, ten kolega z piaskownicy, po chwili kazał wejść temu drugiemu za szafę, strzelił, złapał płaszcz mojego ojca, rower, i zniknął. Później po tym wydarzeniu dowiedzieliśmy się, że to był inkasent, że ten zabity człowiek rzekomo donosił na ludzi, że działał w organizacji, że przez niego wiele ludzi zginęło, że to kapuś. Po tym wydarzeniu to wzywali nas, przyjeżdżali takim willysem i nas wieźli w aleję Szucha na przesłuchania, i pytali, czy on był, bo on powiedział, że przyprowadzi ten rower. Pytali nas, czy on był. Pokazywali nam, kogo on zabił, jakie wyroki on wykonał. U nas była już taka atmosfera, że my się nie plątaliśmy i koło nas też nie, bo nasz [dom] był taki, że często przyjeżdżali Niemcy i często nas gdzieś zabierali. Moi rodzice już się nie angażowali. Nie słyszałam o tym w każdym razie.
Później był drugi przypadek, że z uwagi na to, że miałam rodzeństwo starsze od siebie, to przychodziła do nas młodzież. Przychodzili chłopcy do mojej [siostry], koledzy przychodzili do mojego [brata], przyjeżdżał mój wujek. Rodzina była bardzo muzykalna – każdy na czymś grał. Przyjeżdżał mój wujek Rysiek, który mieszkał na Przechodniej. Oni zawsze grali, a młodzież tańczyła. Któregoś dnia przyszedł pan, którego poznaliśmy wcześniej przy wodociągach na Czerniakowskiej. To był znajomy kogoś z naszej rodziny, podobno cioci Zosi, która mieszkała na Przechodniej. Jak pan Jurek przyszedł (bardzo przystojny, elegancki pan), to koniecznie chciał się bawić, ale oni go nie znali. On był starszy od tej młodzieży. Moi rodzice też nie byli nim zainteresowani i on odczuł, że tu panuje niezbyt miła atmosfera, źle się poczuł w towarzystwie. W krótkim czasie po tym, jak on wyszedł, przyjechało gestapo, to znaczy przyjechali ci z metalowymi tarczami, zasłoniętymi twarzami, z pistoletami weszli do mieszkania, bo u nas są nie Powstańcy, tylko nazwał ich bandytami. To była osiemnastoletnia i dziewiętnastoletnia młodzież. W mieszkaniu mieliśmy duży pokój i w tym pokoju było kilkanaście osób. Jak przyszło gestapo, to znów mieliśmy problemy i bez przerwy coś takiego się działo, że my raczej żyliśmy w lęku, co się jeszcze wydarzy. Pan Jurek Przybysz został zamordowany i po dwóch tygodniach znaleziono jego [ciało] w worku w wodociągach. On mieszkał gdzieś w wodociągach. Po tym przypadku my już byliśmy… Bez przerwy coś się działo u nas w domu, tak że…
Później ciocia z tymi dziećmi, wujek oficer, więc baliśmy się narażać rodzinę i nie należeliśmy do organizacji. W czasie Powstania, to już chodzili i zapisywali do AK, do AL i się zapisali, ale wcześniej nie. Przed wybuchem Powstania mój brat pracował u pana Łopacińskiego, który miał warsztat samochodowy na Czerniakowskiej, gdzie naprawiali samochody. Kiedyś Niemiec poprosił mojego brata, żeby zreperował mu samochód, za co załatwi mu suszone ziemniaki.
Jak wybuchło Powstanie, to mojego brata nie było, bo pojechał z tym Niemcem po suszone ziemniaki. Wybuch Powstania, jak pamiętam, o godzinie piątej (wtedy nie wiedziałam, jaka to była godzina, ale później już wiedziałam, że to była godzina piąta), to był czas powrotu mojego taty i mojej siostry z pracy, więc byłam na ulicy i widziałam, jak z rogu Łazienkowskiej i Czerniakowskiej wybiegała młodzież. Był taki murek, podwyższenie po schodach i oni stamtąd wybiegali, ale nie widziałam żadnej broni, mieli za to opaski, furażerki. To był początek. Później przychodzili do domu właśnie pierwsi Powstańcy i nas zapisywali. Powiedzieli: „Rozpoczęło się Powstanie. Co macie, wynoście z domu i kładźcie na te barykady”. Później przyjechała mama, która pojechała do Tworek, bo tam robili bimber, więc mama była akurat w drodze z Tworek. Przyjechała mama, później przyjechał tata, a po trzech, czterech dniach od wybuchu Powstania przyjechał mój brat. Jak mój brat wracał do Warszawy, to przejeżdżali ulicą Czerniakowską przy kanałku koło szkoły. Tam od zamku do Czerniakowskiej jest kanałek. Oni tam przejeżdżali. W tej szkole była placówka niemiecka – tam przez całą okupację byli Niemcy. Mój brat jechał z tym Niemcem, który załatwił mu ziemniaki. Tam był brat i taki młody chłopak, któremu w czasie Powstania urwało nogę. Wiem, że tego chłopaka ludzie nieśli na noszach, a ja prowadziłam na Czerniakowską do szpitala, bo wiedziałam, gdzie, że do takiej pani Stypuły, że ona się nim zajmie. Ten chłopak przyjechał z moim bratem i z tym Niemcem, z ziemniakami. Jak przejeżdżali koło tej niemieckiej placówki, to Niemcy chcieli zabić mojego brata i tego chłopaka, ale ten Niemiec mówi: „On mi pomógł. Jak byście zabili ich, to zabijcie i mnie”. Oni mówią: „Jak chcesz dla nich żyć, to jedź do nich”. On z tym Niemcem przyjechał do nas za naszą barykadę, bo my żyliśmy od barykady do barykady. Ten Niemiec był przetrzymywany na Czerniakowskiej 138. Gotował tam, wszystko robił. Poszłam tam oglądać tego Niemca. Później, pod koniec Powstania, ten Niemiec zniknął. Przez całe Powstanie był z nami, a później zniknął. Zauważyli, że jak on zniknął, to z Wisły kanonierki tłukły w ten dom na Czerniakowskiej 138.
Jak powiedziałam na początku, mój dom został zniszczony na początku Powstania. Mój tata na tym „babcim ptaszku”, o którym wcześniej opowiadałam, wykopał dół ze schodkami, położył deski, na nich zielsko wyrwane z pomidorów, krzaczory. I my siedzieliśmy w tym [dole]. Początkowo próbowaliśmy [siedzieć] w tej zawalonej piwnicy, ale mój tata powiedział: „Jak ginąć, to wolę na zewnątrz niż pod gruzami”. Po prostu uciekliśmy z piwnicy. Żywiliśmy się suszonymi ziemniakami. Ja wypatrzyłam, że [ludzie] noszą skądś mięso. Na ulicy Górnośląskiej zabijali konie. Jak są schody do Pięknej, to od tych schodów do Rozbrat, to tam zawsze gdzieś zabijali konie. Później już po to mięso chodziłam. Mama robiła kotlety mielone. Pomidory mieliśmy z ogródka z „babci ptaszka”. W czasie Powstania na Czerniakowskiej na odcinku z „babci ptaszka” do Łazienkowskiej były jakieś zakłady, o czym w ogóle nie wiedzieliśmy, a jak bomba to rozbiła, to zobaczyliśmy, że to były magazyny, w których były ogórki konserwowe, różne konserwy. Pamiętam, że nawet te konserwy nosiłam do domu. Później już siedziałam w tych magazynach, bo widziałam, że tam zawsze siedzieli Powstańcy. Magazyny były stałą kryjówką dla Powstańców. Nie było tak, że w [czasie] Powstania była otwarta walka, nie. Siedzieliśmy za barykadą, pilnowaliśmy, żeby nam jej nie rozbili.
Na moim odcinku, to znaczy na odcinku od Łazienkowskiej do szpitala, nie było walki wręcz. Bardzo dobrze znałam ten odcinek, bo tam kursowałam. Z kolei na Mącznej mieszkała mamy rodzina. Wszyscy pracowali w „Blaszance”, która była na ulicy Przemysłowej. Właścicielem „Blaszanki” był pan Brauman. Cała moja rodzina pracowała w „Blaszance”. Ten pan mieszkał na Foksal i wiem, że jak wybuchła wojna, to mama mi opowiadała, ale wojna wcześniejsza, przed Powstaniem, to pan Brauman zawsze pomagał. Mama mówiła, że zawsze z babcią chodziła z podaniem i on zawsze jakąś pensję [dawał] – pomagał finansowo mojej rodzinie. Tak że pomagał nam przeżyć właśnie pan Brauman – właściciel „Blaszanki”.
- Czy w czasie Powstania był dostęp do wody?
Tak. W czasie Powstania woda była w [zbiornikach] przeciwpożarowych. Woda była w kanałku czerniakowskim, więc chodziliśmy nad kanałek. Poza tym podwórko mojego domu, to znaczy wejście do domu było od Czerniakowskiej, [dalej] było podwórko, na końcu podwórka była siatka, a za siatką była ulica Solec i Wisła, więc kręciliśmy się w ramach tego rejonu. Tam była odnoga Wisły, więc woda tam była. Mieliśmy mąkę, bo zawsze z mamą jeździłam do Pućwy, bo moje rodzeństwo to już była młodzież, a ja jeszcze byłam dzieckiem, więc z mamą było ze mną bezpiecznie. Wiem, że nas nawet zatrzymali w Pućwie. Byliśmy w jakimś więzieniu, gdzieś na stacji, wiem, że tam było kilkanaście osób. Wiem, że powiązali jakieś prześcieradła, ciuchy mieli, torby, tak że spuszczaliśmy się z pierwszego piętra i uciekliśmy z tego miejsca zatrzymania. Mieliśmy mąkę, suche ziemniaki, pomidory z ogródka, końskie mięso. Chodziłam gdzieś na Mączną po chleb. Pieniędzy nie miałam, więc widocznie gdzieś tam dawali chleb. Głównych dostarczycielem [chleba] byłam ja, bo rodzeństwo było zaangażowane w Powstanie. Oni przyłączyli się już do młodzieży akowskiej i oni już tam urzędowali, a ja pilnowałam rodziców i donosiłam im jedzenie, dlatego wszyscy [nazywali mnie] „Śmietanka”. Wiedzieli, że jak ja przychodzę do rodzeństwa, to zawsze coś przyniosę. Byłam bardzo starowna. Później mi to też jeszcze zostało.
- W czasie Powstania nazywano panią „Śmietanka”?
Tak, nazywali mnie „Śmietanka”.
- Czy w czasie Powstania spotkała się pani z działalnością duchownych, z przejawami życia religijnego?
Tak. Chodziłam na Łazienkowską na śluby. Byłam na wielu ślubach. Na Łazienkowskiej byłam chrzczona, bo w tym czasie, kiedy się urodziłam, to mój tata pracował w kościele na Łazienkowskiej, bo tam była budowa czy rozbudowa. W każdym razie byłam ochrzczona na Łazienkowskiej i zawsze mi mówili, że byłam ochrzczona za darmo. Ksiądz pomylił imiona, tak że później musieli wszystko odwracać, bo tata miał Stanisław Feliks, to zrobili Feliks Stanisław. Ja miałam być Barbara, to dostałam imię chrzestnego – Stanisława. Wiem, że wszystko odkręcali. W każdym razie byłam chrzczona na Łazienkowskiej.
- Czy w czasie Powstania były organizowane nabożeństwa?
[Nabożeństwa] były [organizowane] na podwórkach, ale to było w czasie okupacji. Po Powstaniu Warszawskim chodziłam na majowe, które odbywało się na podwórkach. W czasie Powstania miałam blisko do kościoła na Łazienkowską i tam biegałam, bo byłam bardzo ciekawa życia i wszystkiego. Nie bałam się, byłam dzieckiem. Nic nie rozumiałam. Szczególnie straszne wrażenie wywierały na mnie wieczory, ponieważ było czerwono, wszystko płonęło, a my byliśmy w środku tego. Bałam się, że ogień… Bałam się wieczorów i bałam się „szaf”. Jak oni je nakręcali, to wiedziałam, że zaraz gdzieś uderzą. Bardzo bałam się samolotów, bo głównie to one tłukły. Nasza działalność polegała na tym, że opatrywaliśmy rannych, chowaliśmy zabitych, zdobywaliśmy jedzenie. To nie było, że na polu walki się biją – po prostu my próbowaliśmy to przetrwać i koncentrowaliśmy się głównie na tym, co zrobić z rannymi, żeby to nie było na wierzchu, bo przecież [panowała] zaraza, żeby to pochować, żeby pomocy udzielić.
- Proszę opowiedzieć o działalności swojej mamy w czasie Powstania?
Moja mama wystawiała stół. Zresztą ten stół często się pojawiał. Jak w czasie wojny na początku wojsko szło… Nie wiem, co to było za wojsko, ale było strasznie obdarte. W każdym razie dużo wojska szło, całe szeregi. Moja mama wychodziła z jedzeniem, a ja podbiegałam i podawałam. W czasie Powstania też [robiłam] opatrunki, prałam bandaże. Z domu wynoszono wszystko na barykady: stoły, deski do prasowania, krzesła. Jak dom był zwalony, więc wynoszono drzwi. Z takiego domu wszystko można było wynosić na barykady. Pilnowaliśmy barykad. Pamiętam, że napełniali butelki… Chyba karbid z wodą mieszali i napełniali butelki, i korkowali, żeby było tego dużo przy barykadach. Baliśmy się czołgów. Całymi dniami tłukły samoloty, latały bomby, tak że człowiek…
Z czasu okupacji najbardziej utkwiło mi to, że jak wracałam z placu Trzech Krzyży… Tam teraz jest to ogrodzone. Jest murek i na Książęcej po lewej stronie od strony placu Trzech Krzyży jest jakiś park. Tam jechał willys i jak jechał z syreną, to znaczyło, że trzeba było uciekać – nikogo na ulicy nie mogło być, bo kto był, to był [ładowany] do budy i wywożony. Do dzisiaj mam [w pamięci] stukot drewniaków, jak biegnę, jak uciekam – do dzisiaj to mnie nie opuszcza. Dlatego jak teraz są uroczystości z okazji Powstania, to przeżywam to, dlatego nie mogę w tym [uczestniczyć], bo to jest rozdrapywanie ran. Dziwię się, jak w ogóle można to wytrzymać. Pierwszego sierpnia jestem zdenerwowana. Jak byłam młodsza, to wyjeżdżałam, żeby tu nie być i nie patrzeć na to. Wielu ludzi znałam, bo po Powstaniu z rodzicami bardzo aktywnie pracowaliśmy, staraliśmy się odszukać wszystkich znajomych. Jak kiedyś poszłam na [obchody], to ja tych ludzi w ogóle nie znam. Oni mnie pytają o takie głupoty: „Pani była w Powstaniu Warszawskim?”. – „No byłam w Powstaniu”. – „A strzelała pani z karabinu dwulufowego?” Człowiek w ogóle nie wie, o czym ci ludzie… Ci działacze siedzą, Powstańcy siedzą, a Powstańców niewielu wyszło z Warszawy.
- Jak był zorganizowany punkt sanitarny? Skąd były środki opatrunkowe? Czy było wielu rannych?
Rannych było strasznie dużo. Później darło się prześcieradła, wszystko, co było, bo każdy, co miał, to najpierw do piwnicy powynosił, a jak to się zawaliło, to jakoś się do tej piwnicy dostali. Po prostu były jakieś gałgany. Moi rodzice nie byli przygotowani na coś takiego, więc po prostu darło się różne rzeczy, a maści, nie maści, to robili z różnych rzeczy. Poza tym w domu to było, bo kiedyś mieszali smalec z czymś od tytoniu, od fajki, więc jakiś cudowny [lek] był. Spirytus był. Spirytusu było u nas dużo i on był głównie opatrunkiem i [środkiem] do zmywania.
- Jak długo działał ten punkt sanitarny?
Ze trzy tygodnie, a później to już było chaotycznie. W ogóle to nikt nie przypuszczał… Przecież Powstańcy nie byli przygotowani na Powstanie, bo jak nas zapisywali do Powstania w czasie jego trwania, to miało ono trwać kilka dni. To nie było przygotowane. Wiedzieliśmy, że mamy mąkę…Mama miała wtedy pięciokilogramowe worki. Wodę mieszało się z mąką i jakaś papka była. Masła nie było, ale był smalec i to, co w domu było, na przykład kasza. Wtedy w czasie okupacji każdy gromadził [jedzenie], bo nikt nie wiedział, na ile zostaniemy bez jedzenia. Całą okupację coś się gromadziło. Wodę z mąką [smażyło się] na kuchni i były placki. Najbardziej zapamiętałam kotlety mielone z koniny, pomidory i chleb z Mącznej. Uważam, że Powstańcy nie byli przygotowani do Powstania. Powstańcy i ten punkt był, jak mama miała bimber do zmywania, a później to już sama miała dziesięcioletnie dziecko, brat miał dziewiętnaście, siostra siedemnaście, więc drżała o dzieci, że tu coś szykowała i [mówiła]: „Stasia, biegnij tam. Biegnij”.
- Czy pani ojciec także był zaangażowany w Powstaniu?
Wszyscy byli tak samo zaangażowani, cała rodzina. Cała rodzina, wszyscy robili to samo, co Powstańcy. Zapisali się, ale zapis był tylko na czas Powstania. Po Powstaniu były tylko same prześladowania, taka jest prawda.
- Do jakiej organizacji należał pani tata?
Trudno mi powiedzieć, bo przychodzili, jak byłam sama, to do AK, później do AL. Ja tego nie kontrolowałam. Później, to nie było [podziału] AK, AL, [tylko] to wszystko razem biegało. To nie było tak, że była zbiórka, że idziemy. W czasie okupacji to było [zorganizowane]. Zamach na Kutscherę, to było zorganizowane, a to, co nas zastało w Powstaniu, to trudno nazwać, że moi rodzice byli akowcami czy AL-owcami, oni po prostu brali udział w Powstaniu.
Brat i siostra też, z tym że oni siedzieli w magazynach z akowcami i normalnie siedzieli, i to co oni robili, to i ci robili. Przecież tam nie było, że jesteśmy zorganizowani. Na Czerniakowskiej wszyscy się znali – my się wszyscy znaliśmy, a ja z uwagi na różnicę wieku to wszędzie chodziłam z rodzeństwem, więc znałam tych osiemnastu Powstańców i znałam te dzieci. Brat należał do [AK]. On nawet był odznaczany za działalność w AK w czasie Powstania. On urodził się 13 marca 1923 roku. Nazywał się Jerzy Młynarski i na pewno gdzieś figuruje, bo był odznaczany po Powstaniu za działalność, ale nie pamiętam, żeby wcześniej należał do jakiejś organizacji, bo jakby należał, to na pewno by wiedział, że wybuchnie Powstanie i nie wyjechałby po te ziemniaki albo wiedział, że wybuchnie, i pojechał po te ziemniaki z tym Niemcem. To była głośna sprawa. Kto był na Czerniakowskiej od Łazienkowskiej do Książęcej, to każdy musi wiedzieć o moim bracie, ziemniakach i tym Niemcu. Więc jeśli ktoś w ogóle był w Powstaniu Warszawskim, to wszyscy o tym wiedzieli. Matka Lecha, który stracił nogę, miała kiosk (malutką budeczkę) i handlowała papierosami, więc tego chłopaka znali. To był jasny blondynek. Znali tego chłopaka i wiedzieli, że Jurek Młynarski przyjechał z jakimś Niemcem. To była głośna sprawa, a jak ktoś powie, że nie pamięta, to nie był w Powstaniu Warszawskim.
- Pani miała wówczas dziesięć lat. W jaki sposób pomagała pani Powstańcom?
Nosiłam jedzenie do magazynów. Nosiłam koninę, nosiłam chleb, wszystko, co zdobyłam, to przynosiłam do domu, mama robiła kotlety i ja to nosiłam.
- Jak pani wspomina Powstańców?
To wszystko byli młodzi ludzie. Byli wystraszeni, nie byli przygotowani. To był zryw, oni się cieszyli. To był bunt na dwa, trzy dni. Oni nawet nie zdawali sobie sprawy, że to się tak skończy. Oni byli po prostu nieprzygotowani. Nawet ich rodzice nie wiedzieli, że to będzie coś takiego. Wyszli z domu na dwa, trzy dni. Nawet rodzice o tym nie wiedzieli. Z opowiadań mojego teścia wiem, że on chodził z moim mężem i nosili w glinie broń. Chodzili na jakieś spotkania, ale u mnie w domu nie mówiło się o tym z uwagi na to, że ten rzekomo był folksdojczem, że ten inkasent został zabity, że Jurek Przybysz był u nas, że gestapo sprowadzili, że nas w aleję Szucha bez przerwy wozili. U nas w domu w ogóle nic się nie działo, nie gromadziło. Wujek przychodził i młodzież tańczyła.
- Jaki był stosunek ludności do Powstańców?
Nie było stosunku, bo każdy walczył, że jak tu coś się dzieje, jak dom się pali, to się nie patrzy, że ktoś jest akowcem, ktoś AL-owcem, tylko wszyscy ratują. Nie było żadnego stosunku. Natomiast po Powstaniu Warszawskim było prześladowanie. Mój brat był bardzo prześladowany. W ogóle mojego brata od razu po Powstaniu zabrali do wojska. Wiem, że jak go odwiedziliśmy, to tam w Łodzi na jakimś człowieku wykonywano wyrok. Mój brat siedział wtedy w jakimś bunkrze za karę, ale nie wiem, za jaką. Już nigdzie nie mógł znaleźć pracy i po Powstaniu też pracował u Łopacińskich, którzy w czasie okupacji mieli swój warsztat. Mój brat prowadził warsztat samochodowy na Łazienkowskiej, a później na Fabrycznej, tak że na żadnej państwowej posadzie nie pracował, bo nie miał szans.
Mój ojciec pracował w budownictwie. Tam pracowało się za darmo, to mógł pracować. Później pracował w Zjednoczeniu MDM, jako majster pracował na MDM-ie i budował MDM. Jak rozdawali mieszkania, to tylko dawali [ludziom] ze wsi, a my nie mieliśmy szansy nigdy dostać mieszkania. Mówiło się, że piekło spalili, a diabłów rozpuścili.
Na uczelnię też [nie mogłam się dostać], bo przed samym egzaminem wycofano moją opinię (to się nazywało wtedy charakterystyka). Przyszedł jakiś student i [powiedział], żebym dostarczyła opinię. Mówię: „Opinię dostarczyłam. Opinię wycofała dzielnica”. Nie wiem, jakim prawem, ale był u nas przewodniczący ZMP, więc przypuszczam, że to on albo też podejrzewałam innego człowieka. Oni nie znosili byłych warszawiaków. Jak był urodzony w Warszawie i jeszcze dokładnie człowiek pisał… Przecież ankieta była na dziesięć stron, to musiało się wypisywać, gdzie się urodził, z jakiej rodziny [pochodzi]. Moi dziadkowie raczej byli z dobrze kiedyś usytuowanej rodziny. To byli właściciele ziemscy w okolicach Nosarzewa szlacheckiego, ale urodzeni w Warszawie, więc mieliśmy trudności życiowe. Moją opinię wycofano. Podejrzewam, że to pan Roliński, który później był redaktorem naczelnym „Życia Warszawy” i który z małżeństwem Jaroszewiczów pisał pamiętniki. Tego człowieka podejrzewałam, bo czynił dużo zła w szkole. Miałam problemy, ponieważ byłam urodzona w Warszawie.
- Czy była pani świadkiem okrucieństw ze strony Niemców?
Tak. To było w czasie okupacji, a nie Powstania. Jechałam ulicą Górczewską od ulicy Młynarskiej, Leszno, Młynarską przed szpitalem na Płockiej od strony Kurczewskiej był dom Wawelberga i tam na kijach wisieli ludzie powieszeni za szyję. Tych ludzi było strasznie dużo. Po kilku godzinach wracałam i ci sami ludzie wisieli. Widziałam tych ludzi. Nie widziałam rozstrzelania, tylko widziałam wiszących. Widziałam, jak na rogu Marszałkowskiej i Alei rozstrzelali ludzi.
To było przed Powstaniem, bo byłam już dużą dziewczynką. To mógł być 1942 lub 1943 rok. Na własne oczy widziałam powieszonych za szyję ludzi. To było bardzo wielu ludzi – około trzydziestu osób.
- Czy w czasie Powstania słyszała pani o okrucieństwie Niemców?
Na tym odcinku, to tak nie było. Na tym odcinku, na którym byłam, nie było Niemców, tylko byli biegający Powstańcy, bomby [zrzucane] z samolotów, później tłukli z Wisły, ale [z Niemcami] miałam małą styczność. Ci, co byli w szkole, to nie wychodzili. Niemcy, którzy byli na tyłach „babci ptaszku” nie wychodzili, więc po prostu nie było walki wręcz, tylko tłukli. Trupów widziałam bardzo dużo, bo na Czerniakowskiej zginęło bardzo wielu ludzi. Czerniakowska broniła się najdłużej, bo nas pod koniec września wyprowadzali.
Wyprowadzili nas… Jak się idzie Książęcą na prawo w Czerniakowską, to ja mieszkałam na lewo Czerniakowskiej. Tam był „dom Okręta”. Wiem, że piękny dom na Czerniakowskiej 150 ocalał. Tam był magiel. „Dom Okręta” był zburzony. Teraz w tym miejscu, gdzie mieszkałam, gdzie się urodziłam, jest wjazd na Trasę Łazienkowską. W czasie okupacji tam było dużo Niemców, dużo wyroków było [wykonywanych], dużo ludzi do domu nie wracało, natomiast w czasie samego Powstania Warszawskiego uważam, że tam Niemców nie było. Przecież ci, co byli na „babci ptaszku” i przy kanałku, to oni siedzieli i nie pamiętam, aby nasi ich tam atakowali, bo my mieliśmy pełne [ręce] roboty z rannymi i z bombami. Jeszcze jak wychodziliśmy z Warszawy, to nas zaprowadzili w stronę Łazienkowskiej od Czerniakowskiej. Na rogu Łazienkowskiej i Czerniakowskiej był dosyć wysoki budynek (miał ze trzy, cztery piętra), ale wcześniej była zieleń i tam zabrali moją siostrę, ale później ją puścili. Ja stałam i płakałam. Ona wtedy miała czarne futro fokowe z podszewką na wierzchu. Ją tam zatrzymali. Tam podobno Niemcy zatrzymywali dziewczynki na rozrywki. Ją puścili, że to moja mama… Wiem, że dużo czasu wtedy straciliśmy, bo tam siedzieliśmy. Jak nas Niemcy prowadzili, to można było się wycofać. Później trzymali nas nad Wisłą. Byliśmy tam długo. Trzymali nas nad samą Wisłą. Pamiętam też, że jak szliśmy ulicą Królewską teraz od placu Piłsudskiego do Marszałkowskiej, to tam było pełno trupów, tak że szliśmy po trupach. Szliśmy Wolską. Później w kościele Świętego Stanisława powiedzieli, że żonaci, bezdzietni i kawalerowie mają wystąpić. Mój brat wystąpił. Tych mężczyzn zabrali, już od razu ich oddzielili, a my ze dwa dni nocowaliśmy w kościele Świętego Wojciecha przy Sokołowskiej. Później okazało się, że brat po Powstaniu Warszawskim był trzymany jako tłumacz na Sokołowskiej u Niemców. Przez ten czas, co się nie widzieliśmy, to oni chodzili po Warszawie i palili trupy i chowali. Brat często śpiewał piosenkę: „Doloż ma, doloż, doloż ma płocha, jednym ty matką, drugim macochą. Jednym ty dajesz różane wieńce, a drugim dajesz w ciemnej trumience”.
- Czy w czasie Powstania pani dom został zniszczony?
Tak. Został zniszczony w krótkim czasie.
Tak. Z kościoła Świętego Wojciecha prowadzili nas ulicą Bema na Dworzec Zachodni. Tam wsadzili nas w pociągi i zawieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie były trzy hangary, budynki. W pierwszym budynku był ewakuowany szpital z Czerniakowskiej. Tam była pani Stypułowa, do której prowadzałam rannych, którymi ona już dalej się zajmowała. W drugim budynku byłam ja z siostrą, z ojcem i rodziną mojej mamy, z którą mieszkaliśmy w tym samym domu. W trzecim budynku [ludzie skierowani] do Niemiec. Wiem, że długo byliśmy w tym budynku, bo pani Stypułowa miała przeprowadzić mojego ojca do budynku dla ewakuowanych ze szpitala na Czerniakowskiej. W tym momencie kiedy ona wiedziała, że nas będą prowadzili na wywóz do chłopów, to dołączy mój ojciec. W Pruszkowie był Szwedzki Czerwony Krzyż. W takich koszykach jak sprzedają fiołki, dawali bułki z masłem i z żółtym serem. Wiem, że przynosiłam dużo tych bułek. Żywiliśmy się tymi bułkami. Siostra nie wychodziła, rodzice też nie. Oni byli młodzi. Bez problemu dostawałam bułki. Miałam szczęście, więc byłam głównym zaopatrzeniowcem, bo mi najmniej groziło. Pamiętam, że kiedyś mama miała kaszę i wodę (nie wiem, skąd zdobyłam wodę). W garnku na drucie zagotowała kaszę. Jedliśmy tą kaszę.
- Długo była pani w tym obozie?
Byłam kilka dni, bo nie wiedzieli, co zrobić z pawilonem dla chorych. Czekaliśmy. Ona też czekała, kiedy będzie nasz transport, że jak będą opróżniali nasz barak do następnego pociągu, to wtedy ona wyprowadzi ojca i ojciec z nami pojedzie.
Zawieźli nas do Złotego Potoku za Częstochowę. Wyrzucili nas z pociągu na duży plac ogrodzony drutem kolczastym. Tam furami przyjechali chłopi i każdy, kto chciał, to sobie kogoś wybierał. Mnie nikt nie chciał wziąć. Taki gospodarz, który był rodem z Częstochowy, ożenił się z kobietą ze wsi. Kiedy ona zmarła, on został wdowcem. On wybrał moją mamę i zabrał mnie. Zawieźli nas do Postaszowic. W Postaszowicach znaleźli mi samotną kobietę, która miała dosyć duży dom na górce i miała staw. Od bramy do tego domu szło się pod górkę. Mnie tam przydzielili. Jej obowiązkiem było mnie karmić. Ta kobieta nie była w ogóle mną zainteresowana. Zakładała prześcieradła, jakieś zęby z kartofli i zaczynała mnie straszyć. Nie chciałam już do niej chodzić. Później było tak, że ona miała obowiązek dać mi mleko do bańki, z którą przychodziłam. Nie wchodziłam już na górę, tylko ona schodziła. Ona po prostu mnie straszyła – nie chciała mnie stołować. Wziął mnie ten gospodarz rodem z Częstochowy. On zabrał moją mamę, mojego ojca, moją siostrę i mnie i byliśmy u jednego gospodarza. Moja siostra była przydzielona do bardzo bogatego gospodarza, który miał o trzy lata starszego [od niej] syna jedynaka. Oni się nazywali Kasznia. Moja siostra chodziła do tych państwa i tam miała wyżywienie. Miała od nich szalik i jeszcze coś. Oni się wywiązywali. My trzymaliśmy się jednego gospodarza, właśnie tego wdowca. Mieliśmy jeszcze wtedy złoto, za które kupowaliśmy wszystko. Moja mama zaczęła ze mną jeździć do Żyrardowa. Przywoziliśmy na wieś płótna i różne rzeczy. Z tego zaczęliśmy żyć. Tuż przed wyzwoleniem nam niewiele zostało – jeden pierścionek, który mama trzymała (to był pierścionek z ametystem). Jak dostałam ten pierścionek, to się okazało, że to nie był ametyst. Mama nie sprzedawała go, bo ja dostałam go od chrzestnego. Ten ostatni pierścionek został jako jedyna deska ratunku, żeby się utrzymać. Kiedyś mama prała, wylała wodę i stwierdziła, że nie ma pierścionka. Okazało się, że przed oborę wyrzucili słomę, obornik i moja mama, jak prała, to wylała wodę na ten obornik, żeby tak nie śmierdział, ale nie wiedziała, gdzie zgubiła ten pierścionek. Pamiętam, że modliłam się do świętego Antoniego, bo mówili, że święty Antoni jest od zguby. Szłam kilometr od tego domu, gdzie mieszkaliśmy, i na polu leży pierścionek – na łajnie leży pierścionek – ten, który zginął mamie przy praniu. Tak się modliłam, że nie mamy pierścionka, a wiedziałam, że żyjemy za złoto, a to było jedyne złoto, więc koniec. Później już całe życie, jak miałam kłopoty, to modliłam się do świętego Antoniego. […]
Warszawa, 16 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska