Teresa Borowiak
Nazywam się Teresa Borowiak, urodziłam się w Warszawie w 1936 roku na Starym Mieście i na Starym Mieście zastało mnie z mamą Powstanie.
- Proszę powiedzieć coś na temat rodziców, czy pani miała rodzeństwo?
Byłam jedynaczką. Mój tatuś, jak wybuchła II wojna światowa w 1939 roku, był ranny, ponieważ w naszą część kamienicy uderzył taki pocisk, że się do samego dołu zawaliła ta część. W tym czasie ja z mamą mieszkałam na Freta u babci, mojej mamy matki, a mój tata mieszkał u swojej mamy na Freta 13 czy któryś numer, bo po prostu on był ranny a jednocześnie zachorował na czerwonkę.
- W jakich okolicznościach został ranny?
Z tego, co słyszałam od mamy, to on trafił w czasie wojny [w okolice Kutna], pod Kutnem były walki i tam był ranny. Po prostu w jakiś sposób niektórych tam demobilizowano, kazano, żeby wracali czy do domu… No i wrócił do domu, ale po drodze nabawił się tej czerwonki i tylko pamiętam, że tatusia od babci Prusowej zabierano do szpitala i w szpitalu umarł 19 listopada 1939 roku. A myśmy po pewnym czasie, ponieważ wtedy mieszkałyśmy Bugaj 8, i w jedną część trzeciej klatki uderzył pocisk, i zawaliło się do dołu to wszystko. Tak że zostałyśmy bez mieszkania, bez niczego i dlatego trafiłyśmy do babci Sottowej, czyli mojej mamy matka. Tatuś już był właśnie [tam], ja rodzeństwa nie miałam, byłam jedynaczką.
- Jak pani wspomina okres okupacji?
Okres okupacji to był taki… Wiadomo, że babcia nas wspomagała, mojej mamy matka. Dziadek mój, jak wrócił z I wojny światowej, to pracował w Elektrowni Warszawskiej na Powiślu. Tam pracował jego brat Stanisław Sott, ojciec Kazia Sotta, który brał udział w zamachu na Kutscherę. Jak dziadek wrócił z wojny, to już został zatrudniony na Powiślu. W 1932 roku dziadek zmarł i babcia miała z tego tytułu rentę, i całą okupację otrzymywała tą rentę i nas wspomagała z mamą. A w tym domu, co kiedyś mieszkaliśmy, Bugaj 8, trzecia klatka, co została zrujnowana, mieszkała taka bardzo dobra znajoma rodziców, na parterze tego budynku, wejście z bramy. Jej wnuczka była moją chrzestną matką, jej rodzicom się dobrze powodziło, mieszkali na Radnej, tata był mechanikiem statków wiślanych, mieli sklep na tej Radnej. Ona miała takiego starającego kandydata na narzeczonego i na męża, pan Edward Szymański, który też był taki zaradny, handlował jakimiś tam [towarami], w każdym razie był zamożny w czasie okupacji.
Jadwiga Miedziejewska. I ona, ponieważ wiedziała od swojej babci (bo ta babcia mieszkała w naszym domu), co nam się stało, że ten dom, że tata już nie żyje, więc namówiła swojego tatę. Było do sprzedania mieszkanie, pokoik taki z kuchenką ciemną w drugiej klatce, ktoś po prostu sprzedawał to mieszkanko bardzo maleńkie, ale dla nas dwóch to wystarczyło. W każdym razie ona namówiła tatę i namówiła właśnie tego starającego się pana Edwarda (był moim chrzestnym ten pan Edward, oni oboje właśnie byli chrzestnymi), żeby wspólnie kupić to mieszkanko. Oni nam kupili to mieszkanko, myśmy tam na drugim piętrze, to było Bugaj 8, u nas było mieszkania 24.
- Od którego roku tam mieszkałyście?
Można powiedzieć, że już od 1940 roku to na pewno.
- Środki utrzymania to były głównie z renty dziadka czy potem też mama pani pracowała w jakiś sposób?
Moja mama dorywczo pracowała, wtedy już tak nie było możliwości zatrudnienia, bo przed wojną słyszałam, że pracowała u pana Karpińskiego. Pan Karpiński to był taki fabrykant wyrobów farmaceutycznych, przyjaźnił się z drugim fabrykantem – panem Nasierowskim z Ochoty, znana osoba. I moja ciocia (mojej babci siostrzenica) pracowała u państwa Nasierowskich i po prostu, ponieważ ta wytwórnia farmaceutyczna pana Karpińskiego gdzieś tam się mieściła na Starym Mieście, tylko nie potrafię powiedzieć, w którym miejscu, bo pana Nasierowskiego to mieściła się róg Barskiej i Kaliskiej… Ten dom piękny stoi do tej pory i tam mieszka…
- Mama tam dorywczo pracowała?
U pana Karpińskiego pracowała.
- Ale pani wspomniała, że przed wojną.
Przed wojną, już później po wojnie nie było prowadzone, nie wiem, co tam się stało.
- Jeśli chodzi okupację, jak pani pamięta warunki życia?
Pamiętam to, że chodziłam do tego przedszkola na Bugaj 10/12, że babcia z racji tego, że miała tą rentę, a oprócz tego trudniła się. Na Nowym Mieście była jakaś taka piekarnia, tylko nie pamiętam, jak nazywał się właściciel piekarni, i babcia na przykład trudniła się roznoszeniem bułek do kawiarenek, do takich restauracyjek. Róg Bugaj, Boleść i Mostowej, o, taki narożnik, była taka restauracyjka, bar pani Szubskiej, i babcia tam nosiła między innymi te bułki. Z Mostowej w dół ta góra, to nie było takich roznoszących, więc babcia z tego tytułu miała dodatkowy zarobek, a przy okazji mnie przynosiła dzień w dzień bułeczki świeże, zawsze dostawałam dwie świeże bułeczki.
- Jeśli chodzi o żywność, to pewnie pani te bułeczki najbardziej pamięta?
Pamiętam bułeczki, bo babcia codziennie rano przynosiła je do mnie. Byłam w tym okresie bardzo chorowita, wszystkie dziecięce choroby łapałam. Z tym że podobno takie było zarządzenie, że jak [pojawiała się] choroba zakaźna, trzeba było zgłaszać władzom dziecko do szpitala, cały dom, wszyscy szli na kwarantannę. Myśmy kiedyś byli na takiej kwarantannie, na takim kąpielisku ogólnym. W tym czasie wszystkie mieszkania były wylewane takim specjalnym jakimś odkażającym środkiem. No więc w tym czasie, kiedy ja chorowałam, to była ścisła tajemnica, żeby nikt nie dowiedział się, że jestem chora. Tylko babcia wiedziała i moja mama, nawet moja ciotka, mamy siostra, mieszkała z babcią na Freta, to o tym nie wiedziała, bo ciotka była taka przewrażliwiona, że bała się, że babcia przyniesie jej zarazę do domu. No i mogłaby się wygadać gdzieś, i żeby nie było. Tak że to była ścisła tajemnica, a mama dorywczo trudniła się rozmaitymi, na przykład ktoś odnawiał mieszkanie, coś robił, remonty, to po prostu sprzątała po tych malarzach i tak dalej. A oprócz tego moja babcia była bardzo pobożna i była działaczką, jak to się mówi, w kościele Dominikanów.
- Jakie najczęściej uczucia pani towarzyszyły w czasie okupacji, teraz, gdy pani wspomina?
Naloty, bombardowania, alarm, trzeba było się błyskawicznie ubierać, dlatego byłam nauczona, że mam w kosteczkę, równiutko poukładać ubranko, że w razie alarmu, to natychmiast ubieramy się i zawsze było przygotowane maleńkie takie zawiniątko, koszyczek, że tam najpotrzebniejsze rzeczy. Na przykład mama zawsze miała w rezerwie jakieś suchary przygotowane i tam w tym były, [jeszcze] jakieś lekarstwo.
- Ale utkwiły pani w pamięci same naloty czy świadomość, że w każdej chwili taki nalot może mieć miejsce?
Jedno i drugie. A po drugie chodziłyśmy zawsze oczywiście razem wszędzie, dlatego bo łapanki były…
- Była pani świadkiem łapanki?
Miałam taki przypadek. Chodziłam z koleżanką, w tym domu, co mieszkałam, mieszkała moja koleżanka, z którą chodziłyśmy do szkoły, to chyba był 1944 rok albo 1943. W każdym bądź razie chodziłyśmy na ulicę Starą, to jest boczna ulica od ulicy Mostowej, zakonnice prowadziły, szarytki. Myśmy wracały kiedyś ze szkoły i nagle, bo to blisko, w dół się schodziło, Mostowa i już była ulica Bugaj. Doszłyśmy do Bugaju, usłyszałyśmy, że buda podjeżdża, że łapanki są, krzyk, wrzask, chować się. Myśmy z koleżanką skryły się po tej nieparzystej stronie, właśnie na początku ulicy Bugaj były takie stare kamienice, piętrowe, nie wiem, czy dwa, czy trzy piętra, w każdym bądź razie były takie ogromne drzwi metalowe. Myśmy wpadły do tej sieni z tą koleżanką, były drzwi otwarte do pani dozorczyni na parterze i myśmy się do niej pod łóżko schowały. Ona jako dozorczyni to miała prawo stać na początku w tym, żeby nikogo nie wypuszczać, bo buda podjeżdżała, żeby Niemcy nie mieli do niej pretensji, że ona tam kogoś chowa czy ukrywa. Więc myśmy się schowały, a ta pani nas po prostu wyciągnęła za nogi spod tego łóżka i myśmy wyskoczyły tylko tyle, że za tymi drzwiami wyjściowymi do tej sieni, która była ciemna i na górę prowadziły schody. Schowałam się za jedne drzwi, to były dwuczęściowe drzwi, a koleżanka za te drugie, siedziałyśmy cichuteńko, po prostu człowiek nie oddychał. Ona tak stała w tych drzwiach, ale nie wiedziała, gdzie myśmy się schowały, może wiedziała, a może nie wiedziała, bo może by nas też wyrzuciła. W każdym razie ona stała i Niemcy polecieli na górę, i ściągali ludzi z góry. I jak już tak wszystko to uspokoiło się, to cisza, sza, już po tej łapance. Usłyszałam w pewnym momencie głos mojej mamy, bo myśmy dalej mieszkały, prawie w podzamczu, dowiedziała się, że była łapanka w tych okolicach, pytała się o nas, czy dziewczynki, które wracały ze szkoły, czy nikt nie widział. Ta dozorczyni nic nie mówiła, zresztą w każdym bądź razie była taka sytuacja, że myśmy też nawet słowa nie pisnęły, tylko jak już mama była blisko i wszyscy rozmawiali, że już wszystko uspokoiło się, parę osób zabrali z budynku, to dopiero myśmy zaczęły chlipić, że my tu jesteśmy, przez tą szparę. Mama usłyszała nasz głos i dopiero wyszłyśmy, uściskała nas, zabrała. Od tamtej pory nie chodziłyśmy już do szkoły, dlatego że po prostu coraz częściej na Starym Mieście było tych łapanek.
Tam też była taka sytuacja, że, jak później wiedziałam, bo się nawet o tym rozmawiało, oczywiście wszystko to, co było mówione, to było zakazane, żeby gdziekolwiek powtarzać. Wiedziałam, że na przykład kogoś sprzątnęli, jakiegoś kapusia (takie było powiedzenie – kapusia). Kapuś to ten, który oskarżał Polaków o coś i jak podziemie zorientowało się, kto to jest, kto się do tego przyczynił, to go ściągali gdzieś tam. Właśnie do takich knajpek najpierw na wódeczkę, na coś tam, jakiś poczęstunek, a później wychodzili, w tej knajpie, broń Boże, nic się nie stało. Tylko na Starym Mieście tych uliczek jest pełno ciasnych i tam ich wykańczali właśnie, zabili i koniec. Tam na przykład później, jak już po wojnie to słyszałam, że właśnie jedna z naszych takich działaczek lewicowych tam była też aresztowana.
- W czasie wojny pani słyszała też takie historie, wiedziała, że to się dzieje, i dlatego też byliście ostrożniejsi?
Wiedziałam, bo wiedziałam o tym, że już było zakazane chodzenie gdziekolwiek samemu. Druga sprawa była taka, że przez okno budynku na trzecim piętrze w innej klatce widzieliśmy na przykład, jak z Bugaju, nie wiem, który to był numer, też ktoś doniósł, że tam jest już łapanka i że tam Niemcy wykryli jakąś stację czy drukarnię, czy coś. Myśmy przez to okienko w tym strychu widzieli, jak tych ludzi wyprowadzali do samochodów.
I druga sprawa jeszcze taka była, że na ulicy Boleść (to jest przedłużenie Mostowej do Wisły) na przykład jest „Stara Prochownia”, ten teatr. Tam obok była fabryka Blumka [??], tak się nazywała, i Niemcy w tej fabryce Blumka trzymali Łotyszy, z tego co słyszałam, i Ukraińców, i Rosjan, nie wiem, w każdym razie tych właśnie ze wschodu tutaj trzymali. Oni tam wykonywali dla nich jakieś rozmaite roboty. Oni byli w niewoli, ale mieli na tyle tą ochronę przyzwoitą, że jak ich wypuszczali na podwórko, wysokie ogrodzenie było, takie metalowe, ale pręty były, taka siatka była… Ci jeńcy robili takie zabawki z drewna. Na przykład taki pajacyk, który skakał, takie figurki sobie robił albo okrągłe takie kółeczko było i tutaj były takie kurki, i pod spodem był sznureczek, pociągało się, i ta kurka tak dziobała. Jak dzieci się dowiedziały, że coś takiego jest robione i że oni za to, jeżeli ktoś przyniósł czy jabłko, czy cebulę, czy marchewkę, czy coś takiego z takiej żywności i im podał, to oni dawali tym dzieciom [zabawki]. No i ja kiedyś się też dowiedziałam na podwórku, że coś takiego, i oczywiście podkradałam mamie i wybierałam się. Oczywiście lanie dostałam, bo przyniosłam takiego pajacyka, mama: „Skąd ty to masz?”. Musiałam powiedzieć, to przede wszystkim dostałam lanie za to, że nie wolno mnie było wychodzić z podwórka, tylko przed domem można było bawić się i że w ogóle ośmieliłam się [sama iść] taki kawał drogi, bo to było niebezpiecznie. Już więcej mi się to nie powtórzyło. Ale wracając później do sprawy, to nam to uratowało życie.
- To było w którym roku, jak pani się tam wybrała?
Na przełomie 1942, 1943.
Nie, letnią porą.
- Mówi pani, że na przełomie.
Nie.
Tak. W każdym bądź razie później była taka sytuacja, ale to już w kolejności opowiem.
- Skoro mówimy o Niemcach, pani wspominała, że pani krewni brali udział w konspiracji.
Tak. Mamy stryjeczny brat, Kazio Sott należał do „Parasola” i oni brali udział w zamachu na Kutscherę. To ten, który jechał samochodem, był kierowcą i oni po tym zamachu zabrali tych niektórych rannych i wywieźli do Przemienienia Pańskiego mostem Kierbedzia. Mieli rozkaz, co później słyszałam i czytałam oczywiście, żeby tam po odstawieniu tych rannych ulotnić się gdzieś, samochód zostawić, i nie wracać na teren Warszawy. A oni wrócili we dwóch i most był już zamknięty, Niemcy [zamknęli] i zaczęli do nich strzelać, oni już wiedzieli, że nie mają odwrotu, zostawili samochód i skakali do wody. Niemcy ich w tej wodzie zastrzelili, wyciągnęli te zwłoki oczywiście, ale nie oddali. I druga sprawa najważniejsza, było trochę niesubordynacji z ich strony, że nie pamiętam tylko, ale wiem, że właśnie ten nasz kuzyn, bo na każdą akcję nie wolno było brać dokumentów, tylko dostawali fałszywe dokumenty, a on miał na pewno, a czy ten drugi też miał to samo, to nie wiem. Tylko wiem, że jak skakali do Wisły, to zrzucili z siebie czy marynarkę, czy tam płaszcz, bo to luty, zimno było i powiesili na tym przęśle tego mostu (most Kierbedzia był taki metalowy), a to blisko naszego domu, bo my blisko mieszkaliśmy. W każdym bądź razie Niemcy już wiedzieli, kto brał udział w tym. I była pierwsza rzecz to od razu po nazwiskach, ale ponieważ już jakimś cudem się dowiedzieli ci z organizacji, że jest nagonka, że już wiedzą, kto brał w tym udział, więc powiadamiali rodziny. Przede wszystkim powiadomili tego stryjka, bo dziadek mój to w 1932 roku umarł, po prostu zachorował, a wujek pracował do końca wojny. Natychmiast powiadomili do tej elektrowni, żeby uciekał. Żonę powiadomić i natychmiast muszą opuścić mieszkanie, i uciekli. W każdym razie tylko jedno wiem, bo on miał siostrę Krystynę, która też była w organizacji AK, była łączniczką Komendy Głównej, zresztą też zginęła, ale w Powstaniu Warszawskim, zginęła pod Sądami na placu Krasińskich. Ona też, ale już wtedy nie wrócili do domu, tylko mieli jakieś tam fałszywe dokumenty i jakieś lokum gdzieś.
- Czyli ona też się ukryła?
Ona się ukryła, matka ich przeżyła wojnę, ona zginęła pod Sądami, a on w tych nurtach.
- Czy pani go znała tak, żeby powiedzieć o nim kilka słów więcej?
Jego nie znałam, ale znałam jego siostrę, bo myśmy, jak już Powstanie wybuchło, to jak myśmy były w tym domu PKO, to górą do Brzozowej można było bokiem wyjść na Rynek Starego Miasta. Myśmy po kilku dniach pobytu w schronie wyszły.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Pierwsza rzecz, tylko nie wiedziałam, co to jest, bo dzieckiem biegałam po podwórku, mamy nie było w domu. I już szum się zrobił, że trzeba się skryć, ale ja byłam zagubiona, czekałam na mamę, byłam przed domem. Po jakimś czasie, nie wiem, ile to trwało, mama przybiegła, może tam gdzieś w pracy była, dowiedziała się, przyleciała i przede wszystkim jedno na uwadze miała, szybciutko zbieramy się i do budynku PKO. Namawiała lokatorów. Bo moja mama całą okupację to była strasznym tchórzem. Jak alarm, to ona już się trzęsła, książeczkę do nabożeństwa i do piwnicy, bo schronu u nas nie było. Na krok się nie ruszyła, mnie się nie dała ruszyć i wszystkiego się strasznie bała. A w samo Powstanie to takiej energii nabrała… Kuzyn nasz powiedział, że jak tylko coś zacznie się dziać, to żeby natychmiast iść do tego PKO, bo to jest potężny gmach, świetnie urządzony, schron ma elektryczność, niezależną wodę, jakiś hydrofor, coś takiego. W każdym bądź razie i zaopatrzenie było tej stołówki dla tych pracowników, o które zadbał właśnie ten…
- Osoby z zewnątrz mogły tam wejść?
Właśnie ten nadzorujący dyrektor, przecież wiadoma rzecz, jak już się zbliżał front wschodni, to Niemców wszystkich z instytucji ewakuowano już na zachód i on właśnie dał dyspozycje tym pracownikom zarządzającym, załóżmy, intendentowi czy tam coś, wujek, który był strażakiem o tym wiedział, „Proszę udostępnić ludziom tutaj pomieszczenia, bo to jest potężne gmaszysko, kto będzie chciał”.
- Dyrektor, który był Niemcem?
Jeszcze wracając do niego, on był Niemcem, był ranny gdzieś tam w jakimś tym i jemu tutaj dali nadzór nad tym bankiem, i on był z żoną tutaj. Ta żona to była kawał drania baby, która wiecznie coś niuchała, podejrzewała i zdradzała cokolwiek wśród pracowników, to donosiła, i kogoś zawsze aresztowali. Tego nie ma, tamtego nie ma i doszli do wniosku, że jej jest robota, bo organizacja podobno ją wzięła już pod lupę.
- Skąd pani ma te informacje?
Wiedziałam, bo od mamy słyszałam, a wiedziałam, że mi wiele rzeczy nie wolno przekazać. Przede wszystkim tylko to wiedziałam, że mieli ją, bo zwykle tak było, że takiego kapusia to likwidują. Ale ze względu na to, że on był bardzo dobrym człowiekiem ten [dyrektor], to ci pracownicy, którzy należeli gdzieś do organizacji, oni mieli wpływ na to, że uprosili, żeby jej nie likwidować, tylko po prostu, jak Polkom – głowę do gołej skóry ogolić i koniec. I tak się stało. Tak że ja to tak mówię.
- Wspomniała pani też, że tam pracował wujek.
Wujek, ponieważ on mieszkał poza Warszawą, tylko nie pamiętam gdzie, to ponieważ to bliziutko było, to on u nas nocował w zimie.
- Wróćmy do wybuchu Powstania, zebraliście się…
Mama przede wszystkim na górę pobiegła, zabrała to zawiniątko, które było zawsze przygotowane, i namawiała sąsiadów, żeby iść. Właśnie tak spisałam tych sąsiadów, którzy poszli z nami i byli cały czas z nami w tym schronie, aż do momentu kiedy… Bo z tego co wiem, że jeszcze początkowo to można było za dwa, trzy dni wychodzić, tylko nie na Bugaj, tylko bocznymi dróżkami do Brzozowej i tam te Kamienne Schodki szły.
- Budynek był przy jakiej ulicy?
Bugaj i Brzozowa.
Nie Bugaj i Brzozowej, tylko tak było, że taki wielki budynek był i tu między środkiem tego budynku było takie przejście, schody, gdzie każdy mógł przejść na górę do Brzozowej, i na Stare Miasto. A po jednej stronie tego to były hale, które były strzeżone, a po drugiej stronie tych schodów był taki budynek, gdzie mieszkali też pracownicy tego banku. I oni później z nami też siedzieli w tym schronie.
- Pani przypomniała sobie te nazwiska, to może wymieńmy tych sąsiadów.
Władysława Prus, Teresa Prus, Borowski, czyli mojej koleżanki ojciec, tej, co ze mną chodziła do szkoły, on z córką i z synem, bo jego żona miała dorosłego syna żonatego na Pradze i w tym czasie ją Powstanie zastało na Pradze, tak że on był tylko z dziećmi, więc moja mama namówiła. Sąsiadka z drugiej klatki pani Hitrow z synem Feliksem, młodszym. Jerzy, który był żonaty, i żona jego była w ciąży, to ta żona Basia była z nami w schronie, a on tak dochodził okrężną drogą wieczorem przez barykady i od Starego Miasta mógł się dostać, żeby żonę odwiedzić w tym schronie. Ale później, w tym momencie kiedy „ukraińcy” dostali się do nas to i on się z nami zabrał. Pani Hitrowa, Feliks, Felek, Jerzy i ta synowa Barbara, pani Makulska Janina, która mieszkała w naszej klatce z córką, pani Guzowska z córką z drugiej klatki, pani Szupska Irena z dwojgiem dzieci Małgosią małą i Jankiem, sąsiadka z mojego piętra z dwoma córkami dorosłymi, ale nie pamiętam nazwiska, tylko pamiętam imię jednej, Janina. Dwie sąsiadki z dołu, jedna taka staruszka matka, a druga pani Janina, taka garbuska, to wszystko.
- Czy pani pamięta takie pierwsze przejawy Powstania, jakie były, poza tym, że trzeba było zejść?
Przede wszystkim, jak dostaliśmy się do tego budynku, to od razu nie dostaliśmy się do schronu, tylko umieszczono nas w takim korytarzu przejściowym. Można było [patrzeć] przez uchylone drzwi i okno Bugaj, nasz dom było widać, to tylko szpareczką. W ogóle nie można było dostać się, siedzieliśmy tak w kącie w tym korytarzu, dopóki nam [nie przygotowano] miejsc w tym schronie, bo tam przygotowywali ławki takie, żeby było na czym siedzieć, bo tam nie było tak przygotowane, że krzesła, że coś, tylko ławki. Przynieśli panowie takie sterty płyt pilśniowych i te stery to właśnie wieczorem, jak już ciemno się robiło, to tych dzieciaków tam można było położyć, żeby się skulili, a tak to ci dorośli siedzieli na takich ławkach cały czas. A moja mama, ta odważna już zresztą i ten pan Borowski od tych dwojga dzieci, on był z zawodu w ogóle piekarzem i była kuchnia tam, gdzie ta stołówka była, mniej więcej, oni tam dostali ten prowiant i gotowali nam posiłki. Mama i jeszcze jedna pani, i ten pan Borowski, to on coś wypiekał, jakieś placki i jakieś zupki. Pamiętam, zupka to była na okrągło fasolowa, ale z kluseczkami, to tylko to pamiętam, w życiu już fasolowej jeść nie będę, mam dosyć.
- Czy wychodziła pani na zewnątrz?
Tak, wychodziliśmy. Pierwsze nasze wyjście, ponieważ już wiadomo było, że można wyjść nie masowo, ale wiadomo, że tymi okrężnymi drogami do góry, do Brzozowej i tam przez budynki, przez piwnice, w ogóle cuda jakieś, takie wejścia były, takie podpiwniczenia, ściany porozwalane, żeby można było przejść. Dostawaliśmy się na Rynek Starego Miasta i już później normalnie ludzie chodzili po Starówce i myśmy [poszli] na Freta. Jak we wtorek wybuchło Powstanie, to mama chciała w czwartek już żebyśmy się wybrały oczywiście razem do babci, żeby babcia wiedziała, co się z nami dzieje. Ale wszyscy wiedzieli, że mama jest taka odważna i taka zorganizowana, to: „Pani Włado, niech pani nas nie opuszcza, niech pani nas tego, a jeszcze jutro pani pójdzie, jeszcze wtedy…” – i myśmy się dopiero wybrały w sobotę. I jak myśmy się wybrały w sobotę, to na Freta spotkał nas babci taki znajomy przyjaciel, który też należał do tego bractwa dominikańskiego, pan Stanisław Szymański, on był pracownikiem „Zachęty”. Dominikanów kościół to był najbogatszy w Warszawie, tak jak teraz jest Świętego Krzyża, tak był kiedyś Dominikanów. Więc jak już wojna wybuchła, to oni te wszystkie drogocenne obrazy, zabytki, to on pomagał i ci z bractwa pomagali, i ci ojcowie pomagali chować to wszystko. I pan Szymański nas spotkał właśnie i mówi: „Ojej, dobrze, że was widzę, słuchajcie, pani Władysławo, czy pani wie, że pani mama nie żyje?”. – „Jak, co się stało?” – „No, poszła do was na ten i tam była ranna, i nie żyje”. To czarna rozpacz. Poszłyśmy do babci na Freta 49, ciotka moja, mamy siostra była jako łączniczka już w tym, poszłyśmy na górę, rozpacz czarna i tak dalej. Mama tam książeczkę od babci wzięła, sąsiadki przyszły, już się dowiedziały, że babcia nie żyje. Ciotka przyleciała z szumem, z krzykiem do nas, że to przez was, przez ciebie, dlatego żeś nie przyszła, gdybyś przyszła wcześniej, to mama by się nie martwiła, a tak to przez ciebie zginęła. Całe obciążenie szło na mamę oczywiście, czarna rozpacz. Inna rzecz, że ten pan Jurek Hitrow, jak przychodził stamtąd, to już wiedział, że moja babcia nie żyje. Był, tylko nic nam nie powiedział, bo się bał, jego mama wiedziała, bo szepnął na ucho i ona prosiła, żeby nic nie mówić, bo mama dostanie histerii, będzie chciała przez podwórko przelecieć, a tam nie było możliwości, bo ta ulica to przestrzał z tego budynku co Arkady Kubickiego, to tam przecież Niemcy stali. Myśmy nie wiedzieli, czy to Niemcy, czy to kto, i strzelali jak do kaczek, dlatego moja babcia, jak wyszła z kościoła rano, przeszła Mostową przez jedną barykadę, drugą i na Mostowej przy Bugaj była trzecia barykada, przeszła i tutaj dostała się do domu. Babci powiedzieli, że my jesteśmy w schronie w PKO. Babcia mówi: „No to jak już wiem, to już mogę iść”. Sąsiedzi ostrzegali: „Niech pani nie wychodzi, dlatego że teraz ostrzał jest, trzeba przeczekać do wieczora”. – „Ale co tam, co mnie starszej kobiecie zrobią, jak ja przeszłam przez trzy barykady”. Babcia wyszła z tej bramy, strzelili, trafili babcię w lewą rękę („ukraińcy” podobno mieli, to była kulka dum-dum, która rozrywała, gdzie trafiła, to rozrywała wszystko). No to krzyknęła: „Ratunku, ranna!” – to wyskoczyli panowie, wciągnęli babcię do tego, udało im się. Niestety babcia o jedenastej była ranna, a o trzeciej z upływu krwi, bo nie było ratunku, bo tam tylko w tym przypadku trzeba było amputować rękę. A nawet to, że jej ściskali te wszystkie żyły, to nic nie pomogło, z upływu krwi babcia umarła o trzeciej. Na terenie podwórka, tam taki ogródek był i tam w tym ogródku babcię pochowali.
A później była taka sytuacja, że mojej chrzestnej mama wyszła na podwórko, bo kran był od podwórka, wodę się nabierało z kranu z podwórka i ona chciała nabrać wody, i jakiś pocisk trafił i zabił ją, to też była obok babci pochowana. Sąsiad, który mieszkał w naszej klatce, jego żona i córka były właśnie w PKO, a on został w domu, i drugiego sąsiada z parteru córka, i żona też były w PKO w schronie, a oni dwaj zostali i któregoś dnia ten pan Makulski mówi do tego pana Guzowskiego…
- Rozumiem, że też zginęli.
Nie, właśnie ten pan Makulski, bo pan Guzowski go zachęcał, żeby on przeniósł się do niego na parter, gdzie on tam będzie, klatka pusta, wszyscy lokatorzy poszli do schronu, dziko się czuje. A on na razie: „To nie, a wie pan co, umyję się, to dopiero do pana zejdę”. Tak przyszedł na noc i ten co przyszedł do niego na noc spał od ściany, jakiś pocisk trafił, i tego od ściany zabiło, a ten z brzegu, który go zaprosił, przeżył, i [tamten] też został pochowany.
Tak, a ten od ściany został trafiony i też został pochowany na podwórku.
- Czy kiedy pierwszy raz wyszłyście w sobotę, pani miała okazję obserwować ulicę w czasie Powstania?
Pierwsze to nie zwracałam specjalnie tak na to uwagę, tylko widziałam, że tak normalnie jakoś ludzie żyją. Byłam z mamą, nie było histerii, nie było paniki, normalnie tak ludzie na Starym Mieście funkcjonowali. To na mnie nie robiło jakiegoś takiego wrażenia, trzymałam się mamy i do momentu przejścia przez Barbakan koło dominikanów aż do tego kącika Freta, dopóki pan Szymański nas nie spotkał, to zrobiło na mnie wrażenie. Na jedną rzecz zwróciłam uwagę. Na Nowym Mieście był taki jakby wykopany basen i tam zbiornik wody był, to teraz sobie uświadomiłam, że to zbiornik. Myślę sobie, po co taki basen, ale to chodziło o to, żeby w razie pożaru gasić, to tylko to. Poszłyśmy tam, już byłyśmy bardzo takie wstrząśnięte, zapłakane, bo też babcię bardzo kochałam. Zabrałyśmy, co miałyśmy zabrać, niewiele, tylko tą książeczkę, chustkę babci wzięłyśmy taką wełnianą, ładną. Jeszcze mama, ponieważ myśmy mieszkały właśnie tutaj bliżej mostu [Kierbedzia] nad samą Wisłą, to zawsze się spodziewaliśmy, że tu będą potężne naloty, a tutaj nie. To co miałyśmy takiego wartościowego z ubrania, to mama w walizkę i do babci to zaniosła. Tam był taki mój kożuszek, to mama wzięła ten kożuszek, wzięła tą wełnianą chustkę, żeby było, bo przecież jednak w tym schronie to było chłodno, to żeby było mi ciepło. No i to wszystko.
Wróciłyśmy tam i mama zapłakana: „Wstrzymywaliście mnie, a ja przez to mam na swoim sumieniu matkę, bo okazało się, że mama nie żyje, mama poszła dowiedzieć się, co z nami jest”. Ten Jurek właśnie dopiero akurat był w tym czasie odwiedzić żonę i matkę, bo ta jego żona to była w ciąży zaawansowanej, i ten brat młodszy, i on dopiero powiedział, że on był przy śmierci babci, że wszystko jest w porządku, nie było ratunku. „Prosiliśmy, żeby nie wychodziła, że teraz strzelają, babcia powiedziała: »Co mi starszej osobie…« – a strzelili, ranili i tak, nie było ratunku”. Żeby to była normalna kula, to było inaczej, ale to właśnie stwierdzono później, że to właśnie te kulki dum-dum. Ponieważ ciotka była łączniczką w Zgrupowaniu „Radosław” na Starym Mieście, to dowiedziała się, że właśnie „ukraińcy” są ulokowani w tym właśnie lokum blisko tych Arkad, co ten budyneczek piętrowy jest, i że oni używają tych kul dum-dum. Ciotka była taka emocjonalna zawsze do każdego, zrozpaczona: „Ja zabiję, ja za tego za owego”, dowódca mówi: „Dobrze, jak złapiemy jakiegoś takiego, to ci damy, żebyś wykonała na nim ten wyrok”, ale tego nie zrobiła, wiadoma rzecz.
Zofia Sott, ona była, ale tylko w czasie Powstania, tak to w czasie okupacji nie była w żadnej organizacji.
Taką ochotniczką.
- Czy jeszcze potem panie wychodziłyście z budynku?
Z budynku już nie wychodziliśmy.
- Czyli do momentu zakończenia walk na Starym Mieście, do momentu zdobycia tego terenu?
Tak. Więc to było tak, że jeszcze parę razy przychodził ten pan Jurek, opowiadał, zresztą przyniósł nam rzeczy niektóre, które babcia… Raz jeszcze wróciłyśmy, dlatego że on przyniósł, bo jak babcia nosiła te bułeczki, to miała zawsze pieniądze dla właściciela tej piekarni. A ponieważ jeszcze te bułeczki piekli i babcia po drodze idąc do nas, zaniosła do tego barku te bułeczki, to dostała pieniądze dla niego. Powiedziała, jak była, babcia cały czas była bardzo przytomna, modliła się i prosiła, żeby przekazać, bo tutaj miała ciotka, z tych zrzutów lotniczych dostawali tam ci Powstańcy czekoladę, jakieś sardynki, jakieś konserwy i papierosy, więc babcia wiedziała, chociaż była przeciwna, że moja mama paliła, to dla niej taką paczkę papierosów uzyskała, dla mnie kawałek czekoladki i pudełko sardynek.
Ponieważ babcia była taką działaczką, że wszystkim w okolicy pomagała, czy pracę jakąś załatwić, czy to, czy tamto, to ci państwo, małżeństwo, którzy zostali w budynku naszym z dwojgiem dzieci, byli bardzo jej wdzięczni, bo kiedy wybuchła wojna, jego brali już do wojska, powoływali, ta pani była w ciąży, jeszcze nie byli małżeństwem. Babcia ich spotkała zapłakanych, jak szła do nas do domu, i pyta się: „Co się stało”, [on] mówi, że dostał powołanie, a tego. No więc babcia błyskawicznie załatwiła im tak, poszła tam, nie wiem, jak to się nazywa, bo proboszcz to jest normalnie, a w takim [klasztorze] to jest inaczej, [poszła] do najwyższej władzy w kościele Dominikanów i zorganizowała im natychmiast ślub, że jest wyjątkowa sytuacja, ona jest w ciąży i ma być ślub, i pobrali się.
- Może opowiedzmy, dlaczego panie wyszły jeszcze raz?
Dlatego że ten Jurek przyniósł, babcia mi przekazała rzeczy, zdawała sobie sprawę, że umrze lada moment, więc dała to, co przyniosła i przede wszystkim pieniądze, ponieważ wiedziała, że on będzie się widział z nią, żeby mama przekazała właścicielowi piekarni te pieniądze. Broń Boże, żeby ciotce nie przekazywać, bo ona jest taka fiździpała, to jeszcze zgubi albo co, to tylko mama żeby to załatwiła. Myśmy miały jeszcze jedno wyjście, to było to, żeby właśnie oddać temu panu te pieniądze. Oni już wiedzieli, że babcia nie żyje, ale nawet nie chciał przyjąć tych pieniędzy, nie pamiętam, ale wiem, że tak.
Myśmy [szły] tą samą drogą na Rynek, Barbakan do kościoła Paulinów, Dominikanów, Freta, na Nowym Mieście była ta, tylko nie pamiętam dokładnie, zdaje się, że mniej więcej
vis-à-vis tych sióstr na Starym Mieście.
- Czy pani widziała Powstańców, osoby, które brały czynny udział, oprócz swojej ciotki?
Była taka sytuacja, że w pewnym momencie, jak myśmy siedzieli w schronie, to do tego schronu przyprowadzono nam dwóch czy trzech Powstańców z góry, rannych w nogi. Oni byli z nami do końca, do momentu kiedy ci „ukraińcy” do nas się tam dostali.
- Pani potrafi opisać moment, kiedy dostali się do was, który to był dzień sierpnia mniej więcej?
Nie mogę powiedzieć dokładnie, który to był sierpień, w każdym bądź razie to jeszcze trochę potrwało, ale z historii tego, co się tyle naczytałam, to prawdopodobnie chodziło o to, że już Stare Miasto zaczęli porządnie [atakować], już sobie Powstańcy nie dawali rady. Ciotka też pewnie była ranna i dostawali rozkaz, że ci ranni mają się przyłączać do mieszkańców i tam, gdzie mieszkańców Niemcy wysiedlali z Warszawy, to, żeby oni się dołączali. Prawdopodobnie tak się stało, że ci Powstańcy zeszli do nas, do schronu. Pamiętam, tacy młodzi, przystojni faceci.
- W jakim wieku była pani mama w czasie Powstania?
Mama była z 1904 roku, to czterdzieści lat miała.
- W czasie kiedy byliście w schronie, jak było z żywnością, z wodą?
Wszystko było, nic nam nie owało, dlatego że tam było dobre zaopatrzenie. Nie było nadzwyczajne, już nie było ziemniaków, pan Borowski robił nam bez przerwy takie kluski kładzione. Mama gotowała i druga pani pomagała jej.
- Ile mniej więcej osób było w tym schronie?
Oprócz tych wszystkich, co mam zapisanych, jeszcze nie podsumowałam, ale byli ci mieszkańcy, pracownicy tego banku, którzy sąsiadowali z całym skrzydłem banku, które było zamieszkałe, i oni z nami tam byli.
- To było kilkanaście czy kilkadziesiąt?
Było kilkadziesiąt osób. W pewnym momencie wyszło tak, że rano mama gotowała, pan Borowski i ta pani gotowali posiłek.
- Mama się pozbierała emocjonalnie po śmierci?
Pozbierała się, bo już jakoś jej przetłumaczyli. Miała tylko żal do siebie, że chciała iść, a wstrzymywali ją, żeby nie, a to bombardowanie, a to to. Ci mieszkańcy naszego domu, bo tamci pracownicy jej nie znali, ci wiedzieli, że ona jest taka energiczna, że ona się nie boi, bo tak była kuchnia usytuowana, że okno było do samej podłogi. Czyli, jak był jakiś strzał, to schylali się za tą kuchnię, za te garnki, żeby nie dostać, bo tylko świstały te kule. Wiedzieli, że ona jest odważna, to jakoś tak powstrzymywała ich na duchu, bo całe Powstanie [właściwie okupację] to była taki tchórz, że mowy nie było.
- Jakie były nastroje wśród tych ludzi, którzy tam byli?
Wszystko było bardzo w porządku. Nie było żadnych jakichś takich niesnasek.
- Myślenie o tym, co się dzieje – była wiara, że skończy się to dobrze, czy raczej były takie…
Tego nie mogę powiedzieć, bo tylko w gronie tej mojej koleżanki Lilki, która ze mną do szkoły, która teraz jest lekarzem, nie wiem, czy żyje, czy nie. Siedziałyśmy obok siebie i bawiłyśmy się w takie przeplatanki ręczne, siateczki nie siateczki, jakieś takie robiłyśmy z takich. Tasiemkę miała czy nawet sznurowadło, tak przeplatanki jakieś, tylko to. Była trochę starsza ode mnie, ona już dobrze czytała, ja nie czytałam jeszcze dobrze.
- Przejdźmy do tego momentu, kiedy weszli Niemcy?
Niemcy do nas nie przyszli, „ukraińcy” do nas przyszli. Właśnie w pewnym momencie powstał huk i ta ściana z jednej strony, światło przede wszystkim zgasło i pół ściany wyleciało, dosłownie taka wielka dziura. To skuleni, kurz niesamowity zanim to osiadło, ale już szły promienie światła dziennego. Weszli ci… Najlepiej, bo jeden z tych panów, który pracował w tym banku, mówi: „O, Rosjanie nas oswobodzili”. A ja: „O Boże, no to dobrze, że nas Rosjanie a nie Niemcy − tak sobie mówiłam do tej koleżanki. – Ale mój wujek jeden i drugi w niewoli siedzi u Rosjan” – takie głupoty klepałam. Ale mama nie wiedziała jeszcze nic o tym, bo ona była oddalona, po drugiej stronie klatki ta kuchnia była, tak że ona nie wiedziała, że już oni tutaj nas zabierają. Nas wszystkich zabrali do tego budynku piętrowego.
- A jak wpadli, to jak się zachowywali?
Nie mogę powiedzieć, żeby jakieś brutalności były, tylko po prostu kazali nam wychodzić. No więc wychodziliśmy. Co, nie podporządkujemy się? Tym bardziej że ja nie mogę powiedzieć, tylko starsi mogli coś powiedzieć, jak oswabadzają, rosyjskim językiem operują czy ukraińskim, to już nie Niemiec. Wszyscy zawsze uważali, że Niemiec to jest wróg, a tutaj sobie nikt nie zdawał z tego sprawy, że coś takiego nas jeszcze gorszego czeka.
- Czyli w ogóle języka niemieckiego tam się nie słyszało?
Nie, absolutnie. Zaprowadzili nas do tego budynku na pierwsze piętro, tam jest jedna taka sala ogromna i okna wychodziły na Wisłę. Myśmy siadali w okręgu, a pośrodku była wolna przestrzeń, a ci oficerowie to siedzieli przy stołach, po drugiej stronie tego budynku. Oczywiście okna wychodziły i wychodzą, ten budynek cały czas stoi, wychodziły na skarpę, na podzamcze. Po jakimś czasie dopiero, nie wiem, ile to trwało, ale przyprowadzili mamę moją, przyprowadzili tą panią, przyprowadzili ojca tej Lilki i radośni wszyscy, że jesteśmy razem, usiedli koło nas i tak dalej. Pierwsza rzecz, od tego się zaczęło, że coś niedobrego będzie się działo, bo zażądali ci „ukraińcy” kosztowności – zegarki, obrączki, wszystko, jakiekolwiek błyskotki i z uszu to brutalnie potrafił zrywać. To już myśmy wiedzieli, z kim mamy do czynienia, że to nie są jacyś tacy oswobodziciele, przyjaźnie usposobieni, tylko że tutaj zanosi się na coś brutalnego.
- Co stało się z tymi rannymi Powstańcami, którzy byli wśród was?
Pierwsza rzecz, jak mama przyszła i ten pan, każdy usiadł przy swoich, oczywiście Lilka tacie na kolana, Tadzio na kolana, za szyję, objęli, mamę też. Mama potargana specjalnie, bo tutaj już coś czuli, że coś się niedobrego będzie działo. Oni przede wszystkim, jedna rzecz, wszystkich młodych mężczyzn w sile wieku zabierali na kopanie rowów. Zabrali tych młodych Powstańców, czy mogli chodzić, czy nie mogli, czy kuśtykać, ktoś im pomagał, ale zabrali ich. Oni już więcej do nas nie wrócili i była taka sytuacja… ale jeszcze kolejno.
Wieczory… jak kto mógł, to pooddawał, co miał, kosztowności musieli oddać, bo mogła być rewizja i co. Noc przyszła, to panowie wyciągają sobie panienki i zabierają do drugich pomieszczeń, tam gdzie mają sypialnie. No to lament, bo nie każda chciała dobrowolnie iść, wiadomo było, na co to się idzie. Z tego, co później widziałam, a nie wiedziałam, o co chodzi. W każdym bądź razie mama siedziała tak potargana, okulary miała, a ja siedziałam cały pobyt u mamy na kolanach. Robiła wrażenie staruszki, bo po prostu tak wyglądała. A wszystkie młode w brutalny sposób, jak jedna nie chciała iść, to kolbą walili i po prostu kaleczyli, i tak dalej. Na przykład te dwie sąsiadki, co mówiłam, jedna frywolna, a druga, co się w czasie okupacji z Niemcami prowadzała i zapraszała do domu, to ona elegancko, pan oficer poprosił, to ona chętnie poszła. Tylko chciała, żeby obronić tą swoją siostrę, ale nie pamiętam, czy jej się udało, czy nie, ale tak noc po nocy było. W dzień to oni zachowywali się grzecznie, kulturalnie względnie, nawet jakieś pomidory dzieciakom rozdawali.
- To znaczy, że ile dni tam byliście?
Nie mam pojęcia dokładnie, ale parę dni i parę nocy było, i w pewnym momencie była taka sytuacja, że już nas… Tamci mężczyźni już nie wrócili, ale jedna rzecz była taka, że jak myśmy byli, to z kolei zażądali, żeby kobiety posprzątały tą salę, że tam naśmiecili. Więc mama mówi: „No trudno, musimy, co mamy zrobić, przecież jeżeli nie zgodzimy się dobrowolnie, śmieci trzeba wyrzucić”. Mama mówi, że ona się zgodzi na wyrzucenie, bo już sypialnie sprzątać, to inne brali, ale mama powiedziała, że ona tutaj i mówi: „Słuchajcie, te śmieci to my wyrzucimy, chodźmy, trudno”. Ale to było tak, że jak Starówka miała podwyższenie, skarpa, to ci „ukraińcy” się bali wychodzić w biały dzień na podwórko, dlatego że snajperzy strzelali i likwidowali ich, jak do kaczek strzelali. Dlatego oni się wysługiwali kobietami. Mama mówi: „Trudno, tylko jedna rzecz, trzeba wziąć jakąś chusteczkę i machać, że kobiety idą, żeby wiedzieli”. Mama sobie zdawała na tyle sprawę (z tego co później słyszałam, z opowiadań), że tą chusteczkę dawali znać, że idą, że ktoś obserwujący widzi, że nie mężczyźni wychodzą, tylko kobiety. Tam był taki zagajnik, jak się wychodziło trochę dalej,
vis-à-vis tego budynku był taki zagajnik, takie krzewy rosły, takie coś. Mama, jak doszła do tego, one się bały dalej iść, mama mówi: „Będziecie mi podawały”. Mama dopiero zauważyła, że pokotem ci wszyscy mężczyźni leżeli tam, których zabrano, bo mama poznała tego Jurka, który był przy śmierci mojej babci. Jak przyszła, nic nie powiedziała, żeby nie było czarnej rozpaczy, bo ci „ukraińcy” już tak brutalni byli, że nawet tą ciężarną kobietę na to łajdactwo zabierali, ale nie było możliwości ją obronić. Oni już tak zidiocieli, że ten młodszy syn Felek już miał takie długie włosy, mu urosły, to kiedyś jeden z tych „ukraińców” to jego wziął wieczorem. Tutaj mówią, że to jest chłopak, matka mówi, że to jest chłopak i tak dalej, a on nie, dopiero jak zobaczył, że to naprawdę jest chłopak, to jak mu dał kopniaka, to wpadł na środek sali. Wszyscy koledzy jego, ci „ukraińcy” się z niego śmieli, że sobie taką wybrał. To z kolei sobie wziął tę ciężarną i nie było wyboru, tak nas przez kilka dni i nocy. W dzień było w porządku, a w nocy orgie się działy brutalne. Mama nie powtórzyła, nie dała znać, żeby nie było rozpaczy, bo tak jak oni się bali, żeby mama nie zrobiła takiej tragedii, to i tak. Później pewnego dnia oni stwierdzili, że już nas zabierają stąd, że zbieramy się wszyscy, że będziemy wyprowadzeni z Warszawy. No więc wyprowadzeni z Warszawy, to wychodzimy. Postawili nas pod mur, a tu jest rząd karabinów stojących w takich, karabin koło karabinu i ustawili się ci „ukraińcy”. Czekają, bo okazało się, że ktoś zrozumiał, że czekają na łącznika, który ma przynieść rozkaz, co z nami zrobić. Myśmy stały w trzecim rzędzie, jak się ludzie ustawiali, to mama przepchnęła się, żeby być w pierwszym rzędzie. Później powiedziała: „Tak zrobiłam celowo, że jak będą strzelać, żeby nas obydwie zabili od razu, żeby nie było, że ktoś bił i znęcał się”. Proszę sobie wyobrazić, co się dzieje. Jak mama mnie wzięła na ręce i stoimy w tym pierwszym rzędzie, patrzę a
vis-à-vis stoi facet, ten, któremu przynosiłam to jedzenie, taki Wasia, bo wiedziałam, że on ma na imię Wasia, bo on się przyznał, że ma Wasia, że ma też
doczkę i tak dalej. Co i raz mu wykradałam [jedzenie] i za to dostałam lanie, poznałam tego Wasię. Jak zobaczyłam tego Wasię, jak wyrwałam się od mamy i do niego. Złapałam go za kolana, mówię: „Wasia, i ty będziesz do mnie strzelał? Wasia, to ja ci przynosiłam jedzenie” – a on zesztywniał. W każdym bądź razie zaczęłam go całować po rękach, mówię: „Wasia, i ty będziesz do mnie strzelał, będziesz do nas strzelał, jak my ci tyle pomagali?”. A on zaczął –
Nie bojsa doczka, nie budu strielac i dał rozkaz, żeby absolutnie nie, bo oni już brali za karabiny. W każdym bądź razie dał rozkaz, że absolutnie nie, żeby iść dalej. Odeszliśmy może pięćdziesiąt metrów, drugi nas zatrzymuje i to samo. No i znowu mama mówi do tych matek: „Puszczajcie dzieci”, żeby ratowały nas, bo to są ci, którzy są, z tego wynika, do współpracy zwerbowani. Znowu się powtórzyła historia ta sama, szukałam Wasi wzrokiem, żeby Wasia ratował i udało się. Za trzecim razem dopiero doleciał do nas ten łącznik od Niemców. Podobno on leciał Bednarską, był ostrzał i dlatego się spóźnił, bo od Niemców musiał dostać rozkaz, że mają nas przyprowadzić nas górę. Przyniósł ten rozkaz, że nas mają zaprowadzić w ręce Niemców, czyli prowadzili nas pod mostem Kierbedzia do ulicy Bednarskiej, czyli obok tego budynku, co najpierw była Centralna Rada Związków Zawodowych, teraz jest Centrum Stomatologiczne. Do Bednarskiej, Bednarską do Krakowskiego Przedmieścia i tam, tylko nie pamiętam, czy to była Trębacka, czy to była Ossolińskich, tam nas [oddali] w ręce Niemców.
Dopiero myśmy odetchnęli, bo wprowadzono nas na takie podwórko, usiedliśmy tak pod murem i wszyscy odetchnęliśmy, bo już ci Niemcy tych „ukraińców” zwolnili z obowiązków, mieli iść do siebie, i targali. Wszyscy zaczęli się modlić, dziękować Niemcom, że nas wybawili z rąk „ukraińców”. Siedzimy na tym placu i przyszedł taki Niemiec, który tak, jak mama później mówiła, to albo Ślązak, albo Poznaniak, mówił taką łamaną polszczyzną. Powiedział, taka była wielka dziura w murze „Tam siedzą panowie oficerowie, trzeba im skarpetki uprać”. No i znowu sytuacja jest taka, każda się boi ruszyć. Mama mówi: „Słuchajcie, już nie mamy wyboru, najważniejsze, że jesteśmy wybawieni z łap tych łobuzów, trzeba się zgodzić. Chętnie zrobimy, tylko że my nie mamy mydła, nie mamy wody”. – „Dobra, my tutaj damy”. Mama zebrała parę osób i na drugim podwórku był okrągły basen, bo to były bogate domy, tam woda była i on naprzynosił tych skarpet, tego wszystkiego do tego prania, tego mydła. Mama mówi: „Sprawdzajcie, czy to nie są dziurawe”. Jak była tchórzem, tak później była bardzo elokwentna. Patrzy, że dziurawe są, mówi: „Wie pan, co z tego, że my upierzemy, ale zanim upierzemy, to trzeba chociaż na okrętkę zeszyć te dziury, bo przecież jak oni będą chodzić, przecież pokaleczą sobie nogi”. On poszedł do tych oficerów i powtórzył to, że te kobiety proszą o jakieś nici. Szybko tych nici nazbierali, co mieli, i mama mówi: „Szybciutko trzeba tutaj robić to”.
- Ile było mniej więcej osób, same kobiety?
Tam byli i mężczyźni.
- Ale wśród tych osób, które miały prać?
To same kobiety. A myśmy siedziały każda przy tym swoim miejscu wyznaczonym. Tym oficerom się tak podobało to zaangażowanie, że dał rozkaz temu Ślązakowi, że w piwnicach tych domów są kufry, są walizki rozmaite i tam jest odzież, żeby pozwolić tym ludziom przynieść te walizki, wyrzucać to na kupę, niech każdy sobie coś bierze, co jemu będzie pasowało. Już oni wiedzieli, co nas czeka, że jak zrobi się szarówka, to nas będą prowadzić na dworzec, gdzieś na wysiedlenie. Jeżeli nas nie rozstrzelili te łobuzy, to znaczy że chcą nas tutaj uratować i wysiedlić z Warszawy. I tak się stało. Z kolei, jak wiedziałam, że oni tu wyrzucają to wszystko i powiedział: „Bierzta sobie, bierzta, co wam pasuje”, to przede wszystkim poduszkę wzięłam i przede wszystkim jakąś niedużą pierzynkę wzięłam i jakąś kapę, prześcieradło, żeby mama to związała. Lilkę namawiałam, żeby też brała, co potrzeba. Mamie sukienek nabrałam, zabrałam jakieś buty mamie, ale dla siebie nic, bo tam dla dzieci nic nie było. Mniejsza z tym, najważniejsze, że sporo tego mamie nazbierałam, taki wielki tobół, to jak nieraz widzi się, jak z Warszawy wychodzili, nieśli takie toboły, to mama ma taki tobół. Nas po tym wszystkim… Jeszcze mama podziękowała za to wszystko, że dali, i on powiedział, żeby to mydło sobie zabrała do mycia, że jak przyjadą gdzieś, a już wiedzieli, że do Pruszkowa będą transportować, to żeby umyć. To mama dostała kawałek takiego mydła.
- Kiedy wychodziliście, to był ten moment, kiedy cała Starówka już wychodziła?
Nie wiem, czy cała Starówka, ale że nas dołączano do kolumny.
- Widać było, że było dużo osób?
Jak teraz sięgnę pamięcią, ponieważ to Ossolińskich, to załóżmy, [że prowadzono] gdzieś bokiem nas do placu Teatralnego i tam gdzieś do dawnego Dzierżyńskiego, że do ulicy Wolskiej. Od ulicy Wolskiej to już szedł cały tłum, cały szereg, jedni za drugimi. Nas dołączyli właśnie do takiego tłumu, oczywiście to wszystko było uporządkowane, nie mogło być bałaganu, tylko szło się czwórkami czy jedno koło drugiego. Po jednej i drugiej stronie Niemcy nas prowadzili, ochraniając, bo nawet jak szło się ulicą Wolską, to w niektórych bramach to te zbiry „ukraińskie” stały i w zębach trzymali rewolwery albo noże i nic tylko:
Bandit, Partisan – a Niemcy:
Nein, Zivilist. Nie pozwolili im się zbliżyć. Muszę powiedzieć, że ludzie tym Niemcom dziękowali za to, że ich osłaniali. Tak nas doprowadzili na Dworzec Zachodni i w towarowe wagony, i do Pruszkowa.
- Jak „ukraińcy” byli w tym budynku PKO, w schronie, to coś wam dawali do jedzenia?
Nie, tu nic, tylko dopiero, tylko nie pamiętam, czy oni nam dawali coś, może coś dali.
- Czyli przez kilka dni też nic nie jedliście?
Coś chyba było, ale nie mogę powiedzieć, bo już tam to był taki strach, że już później po tych nocach, bo przecież człowiek tam nie usnął w tym momencie, bo to nie sposób, bo przecież oni wyrywali te kobiety, to wszystko. Cały czas mamie na kolanach siedziałam, mama potargana, okulary na oczach i [udawała] babuleńkę, dlatego żeby nie wyglądała na kobietę w sile wieku.
- Dworzec Zachodni, Pruszków.
W Pruszkowie nas ulokowali w tych halach, tam były parowozownie. Tam nas lokowano i każdy sobie zajmował jakiś… Ale przeważnie się trzymali grupowo, a przeważnie my z Bugaju. Już tam wiadomo było, bo roznosili coś do picia, ogłaszali, że na zewnątrz stoją takie furmanki, które rozdają zupy, rozdają dla maleńkich dzieci mleko, jakąś kawę czarną, chleb podają, więc ja już tam tak kursowałam i przynosiłam, co mogłam do tego.
Chyba tak, chyba w czymś dali, bo nie pamiętam, żeby coś takiego. Pierwsza rzecz, to jak już zajęliśmy sobie to miejsce, że mama mogła do takiej hali, gdzie była myjnia, taka murowana była umywalka, takie krany i tam woda oczywiście zimna, że mogła mnie umyć.
- Gdzie trafiliście z Pruszkowa?
Z Pruszkowa najpierw nas jeszcze znowu [wsadzili] w wagony i do Skierniewic. W Skierniewicach nas wysadzono i jeszcze jedna rzecz w Pruszkowie to była selekcja. Z dziećmi do jednego szeregu, osoby młode do drugiego. Czyli tych do obozów, a tych na wysiedlenie, więc z dziećmi na wysiedlenie, a tych bezdzietnych do obozów, z tego wynikało. Z tego później wiadomo było, że nie wszyscy nasi lokatorzy mieli dzieci. Na przykład tą starszą panią garbulkę i tą jej córkę garbulkę, to jak szła Wolską, to dwa razy wyciągali. Raz mama go uprosiła, że będzie prowadziła, bo one już nie mogły iść, nogi bolały, nie dawały rady. Mama uprosiła, że zaopiekuje się nimi. Widocznie Niemcy zauważyli, że nie daje rady, to ją ściągnęły, bo pewno by rozstrzelali, ale to już nie było na to wpływu żadnego.
W Skierniewicach nas ulokowano, pamiętam, była wielka stodoła, tam porozrzucana była słoma i tam przespaliśmy na tej słomie całą noc, i następnego dnia dopiero przyjeżdżały furmanki, dzielili nas, gdzie do jakiego regionu kogo, gdzie. Do naszej grupy to tylko przyłączyła się do mnie ta pani Szubska z tym dwojgiem dzieci, Jasiem i Małgosią, i ona już nie chciała nigdzie, tylko z nami. Jak furmanki to przywieźli, nazywała się wieś Mysiadło. Sołtys jechał na pierwszej furmance i wyznaczał: „To tutaj się zatrzymacie, proszę wysiadać, tutaj, proszę bardzo, wam tu”, tamtych tu lokował i podjeżdżamy do takich państwa starszych, i młoda dziewczyna stała z tyłu za tymi dziadkami, i chłopak. Nam polecenie daje sołtys, że tutaj, to my wychodzimy, idziemy, a ta starsza pani nie chciała nas wpuścić, powiedziała, że ona nas nie wpuści: „A z jakiej racji, po coście tu do nas przyjechali”. Mówimy, że to jest nakaz, Niemcy tak kazali, nie chciała nas wpuścić. Okazało się, że to była wnuczka, bo to dwoje starszych państwa zamożnych nie chcieli nas wcale wpuścić.
Mama mówi: „Nie, jak nie chcecie, to trudno, my się tutaj nie wpraszaliśmy, to jest wojna”. Idzie do sołtysa i woła na odległość tego sołtysa, że ta pani nie chce nas wpuścić. No to on się wrócił, jak na nią ryknął: „To jest polecenie Niemców, chcecie, żeby wam znowu tutaj pół wsi spalili”. Dopiero ten wnuczek i wnuczka przetłumaczyli, i ona nas wpuściła. Miała bardzo dobre gospodarstwo, bo jeżeli w tamtych czasach ma dwa konie i trzy krowy, jeszcze świnie, to wiadomo, że zamożni. Wnuczęta im pomagały, rodzice mieszkali gdzie indziej, w innej wsi, a oni tu, to im pomagali.
- Tam byliście do końca wojny?
Tam mieli pokój duży, tam była kuchnia i piec, i stał warsztat tkacki, i pusta podłoga, i nic więcej, i to, że to dla nas. Więc prosimy o jakąś słomę, snopka słomy nie chciała baba dać, taka była podła. W końcu ta wnuczka uparła się, mówi: „Babko, tak nie można, bo narobisz kłopotu”. W końcu przyniosła ze stodoły te snopki i nam rzucała, na tych snopkach się spało początkowo. Myśmy tam już do wyzwolenia byli, ale baba była okropna. Miała zarządzenie od sołtysa i od władz, że kobiałkę ziemniaków miała dać dziennie i po pół litra mleka dla takich dzieci jak ja i ta Małgosia, bo Jasio to był trochę starszy od nas. Jak chciała, to dawała nam najgorsze ziemniaki świńskie.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Jak już nastąpiło wyzwolenie 17 stycznia, to mama z sąsiadami u innych gospodarzy mieszkali, mieli znacznie przyjemniejsze warunki, umówili się, że przyjadą do Warszawy, bo to darmowe, pieszo trzeba było iść do jakiejś stacji i przyjeżdżało się do Włoch pod Warszawę, i dopiero tam pieszo do Warszawy, przyszli zobaczyć do czego mogą wrócić. Nasz budynek stał, tylko miał niektóre, u nas, mieszkałyśmy na drugim piętrze, to nad oknem była taka framuga, dziura nad tym oknem. Mieszkanie było już trochę splądrowane. Na przykład była taka szkatułka, mama bardzo dbała o zdjęcia pamiątkowe i tak dalej, to miała taką drewnianą szkatułkę, obitą takim filcem, i te zdjęcia były porozrzucane, więc mama zabrała te zdjęcia. Babci grób był, to się pomodliła i wiedziała, że nie ma co, zima, nie ma do czego wrócić. Już była rozszabrowana część rzeczy, nie wszystko, ale było rozszabrowane. Już nawet na Freta nie chodziła, bo jeżeli tu było tak, to wiadomo było. Niestety Wisła zamarznięta, a ludzie z Pragi przychodzili na szaber. Tak to wyglądało. Mama wiedziała, że nie ma po co wracać, poczeka do wiosny i czekaliśmy do wiosny.
- Czyli mogliście zamieszkać w tym mieszkaniu, w którym byliście?
Nie mogliśmy, już nie wolno było, bo już na każdym takim budynku, który był okaleczony, to było zaznaczone przez Rosjan, przez polskich żołnierzy, że –
min niet, ale nie wolno tutaj zamieszkać, bo grozi zawaleniem czy coś takiego, tak że nie mogliśmy. Myśmy jak wróciły do Warszawy, znowu taką drogą do Włoch, a z Włoch pieszo, to mama miała przyjaciółkę na Pradze. Mieszkała na Kamiennej, to jest boczna 11 Listopada, to wiedziała, że Praga jest niezniszczona, tamte regiony, myśmy tam się udały. Jeszcze jedna najważniejsza rzecz. Mama, jak już wracali z powrotem na dworzec, żeby się zabrać jakimś pociągiem, spotkała w Alejach Jerozolimskich swoją bratową, czyli mojego wujka żonę i ciotkę moją, która już przyłączyła się, jak było zarządzenie, bo ona była ranna w nogę, to przyłączyła się do mieszkańców i trafiła do Pruszkowa. A jak z Pruszkowa, to później wiedziała, że ciocia Irka u swojej siostry jest na Okęciu, to na Okęcie wróciła i u niej zamieszkała. Spotkały się, taki tapczanik wiozły pusty i ciągnęły na sankach, bo to zima była i dopiero się spotkały.
- Czyli przeszła mama z panią do tej znajomej?
Tak, na Kamienną. Jak trafiłyśmy na Kamienną, to okazało się, że rodzice nie wrócili, nie wiadomo, co się z nimi stało. Tata był szewcem, mama bardzo ładną kobietą, ale nie wiadomo, co się stało z nimi. W każdym razie czekali długo, w ogóle nie wrócili z pożogi wojennej, ona nas przyjęła.
Ona już pracowała, okazało się, że ona pracuje w samodzielnym pułku samochodowym dywizji kościuszkowskiej, który był ulokowany na Wileńskiej, te budynki kolejowe, co są na Wileńskiej, takie stare, ładne, eleganckie, to
vis-à-vis dworca, to oni tam dostali swoją siedzibę, a stołówkę mają na Zamoyskiego. Dowiedziała się i powiedziała ta Wiesia, że jest jakaś pani, która zachorowała i już tyle czasu choruje, i potrzebny kogoś do kuchni. Mama prosiła, czy ona zgłosiła, czy może przyjść. Mamę zatrudnili na razie, tak że zostawałam sama w tym mieszkaniu, strasznie było, w każdym razie nie wolno mi było wychodzić, bo na 11 Listopada wojsko rosyjskie stało, a mieszkanie było studnia, tylko widno było przy oknie.
- Czy jakimś dalszym echem Powstanie się odbiło na pani życiu, na pani losach?
Po prostu zahartowało w jakiś sposób, bo przy mnie się wiele rzeczy później mówiło, co się działo, jak się działo, kto z kim, jak i kto się ześwinił. Nie miałam zabawek, taką szmacianą laleczkę sobie zrobiłam i bawiłam się tym, przecież do szkoły nie chodziłam i słuchałam to wszystko, tak chłonęłam. Z pierwszej wyprawy do Warszawy to w jednym domu, na parterze, jak wracali ze Starówki, to [mama] zauważyła, że na parapecie siedział taki malutki misiek. Mama weszła, a było zakazane tam wchodzić, cud, bo zaraz, jak mama tylko wyskoczyła z tym misiem, to cały ten budynek zawalił się. Wszyscy uważali, że cud, ale tego misia mi przywiozła na to wysiedlenie, to była moja najlepsza zabawka ten miś.
Jeszcze wracając do sprawy. Byliśmy na tej Wileńskiej, mama pracowała, bardzo podobała się tej szefowej i prosiła, czy by nie mogła zostać u niej na stałe do pracy, że wszystko będzie robiła. Ona się zgodziła, zarządzającym był major Wrzos [szefowa] poszła do [niego] i prosiła, żeby mamę przyjąć i tak dalej. Druga sprawa ważna. Mama kiedyś przyszła do domu, mówię, że ja siedzę tutaj: „A dlaczego to lustro tutaj leży na tym stole?”. – „A bo mamusiu, zdjęłam ten sweterek i tam mnie tak coś gryzło po plecach, coś mi chodziło, to wyjmowałam i na tym szkle tak tłukłam”. To pchły czy coś i mama zobaczyła, że ten cały sweterek był zawszony. Przeraziła się, zdjęła, spaliła to i jak przyszła następnego dnia do pracy, to powiedziała, że taka i taka historia, straszna rzecz, co mam zrobić. Już było, dostają wiadomość, że ten samodzielny pułk będzie przeniesiony na plac Narutowicza do domu akademickiego, dostają siedzibę, cały ten pułk przenosi się. W związku z tym pracownicy, którzy tam pracują w tej chwili, a nie mają mieszkań, to dostaną tam studenckie pokoje.
To było w 1945 roku, koniec maja, a myśmy wróciły w kwietniu i dostałyśmy mieszkanie w akademiku.
- Czy jeszcze jest coś, co gdzieś pani umknęło, ze swoich wspomnień okupacyjnych, powstaniowych?
Przeżywałam bardzo stratę babci, musiałam się słuchać, wiedziałam, że nie wolno nigdzie przenosić się, bo nawet do toalety to trzeba było z kimś iść, bo ta toaleta to było tyle ludzi, to była jakby kolejowa toaleta, że nawet i szczur tam się mógł znaleźć, pewnych [zasad] musiałam przestrzegać. Zalękniona, wystraszona, ale najważniejszy i najszczęśliwszy moment, że rozpoznałam tego Wasię i że ten Wasia mnie rozpoznał, i że przypomniałam mu imię jego córeczki, i mówię: „I ty chcesz do mnie strzelać, pozwolisz na to?”.
To był oficer, bo on wydawał rozkazy.
Warszawa, 24 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski