[Moja] data urodzenia to 19 grudnia 1931 roku.
W trakcie Powstania przebywałam na Woli, to były pierwsze dni Powstania. Później, w granicach jednego tygodnia, kiedy na Woli zaczęły się dziać morderstwa, tata nas zaprowadził do cioci na ulicę Franciszkańską, na Stare Miasto.
Miałam cztery latka, jak rodzice przyjechali do Warszawy.
Z Podlasia, jak Sokołów Podlaski.
Mostowicz Kazimierz i Józefa. Zamieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Żytniej i mieszkaliśmy tam w czasie okupacji. W czasie okupacji to była ciekawa dzielnica, dlatego że niedaleko był plac Kercelego. Bardzo dużo osób korzystało z gościny moich rodziców. Jeżeli była godzina policyjna, ci, którzy nie zauważyli tej godziny, wiedzieli, że zawsze u nas mieli kąt do siedzenia do rana i talerz zupy, kromkę chlebka z czymś. To był taki dom, że rodzice właśnie w ten sposób… To była okupacja.
Później getto warszawskie, zaprzyjaźnieni Żydzi. To było wielkie przeżycie dla mnie. Byłam zaprzyjaźniona, miałam dwie przyjaciółki. Był most na ulicy Żelaznej.
Tak. W naszym domu mieszkał pan policjant, Wasiak się nazywał, i jeżeli miał dyżur w tym miejscu, gdzie się przechodziło, to moi rodzice zawsze dawali jakąś paczuszkę, żebyśmy zanieśli swoim przyjaciołom.
Tak. Z bratem chodziłam do tych przyjaciół. Kiedyś posiedzieliśmy troszeczkę dłużej. Nie tak było z nim umówione. Wyszliśmy od nich, nie ma pana Wasiaka. Niemcy i mnie za włosy (miałam warkocze): Jude, raus!
Tak, za Żydówkę. Brata też. Mnie dali kopniaka, brat też otrzymał to samo. W tym momencie zjawił się pan Wasiak, nie wiem, jak. Jak grzybek po deszczu: Nein Jude. Pokazał, że mamy oczy niebieskie, i też dał nam kopniaka, mnie za włosy.
Tak. Taka historia. Już więcej nie chodziliśmy do getta. To był taki fragment.
Jeśli chodzi o szkołę w czasie okupacji, to na przykład pierwsza klasa była na ulicy Młynarskiej, tam jest zajezdnia tramwajowa.
Nie, szkoła muzyczna jest teraz na Tyszkiewicza, a to była szkoła powszechna. Szkoła jak szkoła, łyżkę tranu, czy się chciało, czy nie chciało, trzeba było wypić. Ale Niemcy zajęli, przenieśli nas na ulicę Karolkową róg Wolskiej, żółty budynek. Na Karolkowej znów Niemcy zajęli. Dali kilka klas na ulicę Chłodną. Później z Chłodnej przenieśli nas do zakonnic na ulicę Żelazną.
Cztery razy przenoszenie było. To jeśli chodzi o okres szkolny. U nas był piękny ogród na ulicy Żytniej róg Karolkowej.
Tak, Żytnia 32, a z drugiej było Gibalskiego 2.
Tak mniej więcej, już nie pamiętam.
Nie, rodzice mieli dużą posiadłość pod Sokołowem i tata to sprzedał. Nosił się z zamiarem otwarcia… To się nazywało Sygalina, to miała być spółka związana z mleczarnią, mleko, sery.
Tak. Sygalina to się nazywało. Pieniążki tata włożył do banku. Mieszkanie na Gibalskiego [wynajął] za kaucją, zwyczajne mieszkanie, ale w nowym bloku. Wtedy to były bardzo ładne mieszkania.
Tak, wybudowane w latach trzydziestych. Tu gdzie mieszkaliśmy, była taka pani, Żydówka, bardzo miła pani, i ona właśnie… To odstępne się nazywało czy coś takiego. Komorne było drogie, bo to już były mieszkania, gdzie były łazienki. Przedtem mieszkaliśmy na ulicy Dzielnej, w takim domu prymitywnym.
Na Dzielną, tak.
Tak, dokąd tata nie załatwił wszystkich formalności.
Nie wiem. Cała rodzina, bracia taty i wszyscy w partyzantce byli pod dowództwem „Młota”. Pamiętam, oni wszyscy walczyli. Tata brał udział w Powstaniu, a pracował na kolei, był zawiadowcą.
Nie pamiętam. Wiem, że tata miał duże kontakty (nie wiem, jak to określić) z Podziemiem. Czasem jakieś słowa dolatywały do nas, których się nie rozumiało, ale teraz wszystko rozumiem.
Wychowaniem dzieci.
Tata miał podchorążówkę, a mama nie miała wykształcenia.
Tak, miałam dwóch braci.
Młodszych.
Tak, jeden i drugi urodził się w Warszawie.
Tak, ale nie żyją.
Jeden to już miał dwa latka.
Już nie pamiętam.
Tak. Zygmunt, nosił benzynę, pamiętam, że ganiał za czołgami.
Tak.
[Jak szłam] do pierwszej klasy, to nie miałam jeszcze siedmiu lat. Dlatego że urodziłam się w grudniu, to jakoś to inaczej policzono.
Tak.
Tak. Mogę powiedzieć, jak wyglądał 1939 rok. Były rzucane bomby i te bomby były zapalające. Mieszkaliśmy w nowym domu, te domy się nie zapalały, dlatego że to był żelbeton. Wiem, jak bomby pospadały, to wszyscy wchodzili na strych i zrzucali je na podwórko. A gdzie były domy drewniane, paliły się, wszyscy uciekali. Mówię o 1939 roku.
Tak.
Nie, trzypiętrowy.
To boisko to był przed wojną stadion sportowy Skry, ale teraz jest zamieszkałe, są domy. To była tragedia, bo wszystkich Żydów zmarłych, nieżyjących i z egzekucji… W czasie getta tam były olbrzymie groby, niesamowite ilości Żydów z getta.
Zbiorowe mogiły, naprawdę bardzo dużo było tego. Widziałam, jak odkopywali później, po wojnie.
Tak.
Pamiętam tylko w radiu: „Halo, halo, nadchodzi!”. To był głos mocny, głośny. Wtedy wszyscy wiedzieli, te samoloty lecą i trzeba uciekać do schronu.
Wiem, że były roznoszone jakieś paczki. Rodzice mówili, że nie wolno żadnej paczki ruszać. Rzeczywiście, taką paczuszkę kiedyś znalazłam i ojciec natychmiast kazał to wyrzucić. Mówili, że tam są jakieś zatrute rzeczy czy coś takiego.
Nie wiem, ktoś roznosił. W okupację to wiadomo, jak było.
Sami.
Miałam, ale już żadnej bym nie odnalazła. Najbardziej się przyjaźniłam z tymi Żydówkami.
Tak, bo mieszkaliśmy w tym samym domu.
Tramwajem jak się jechało, to nie wolno było…
Tak.
Nie, Okopową. Są jeszcze ciekawostki. Na przykład, jeśli chodzi o getto, to był taki zwyczaj w czasie okupacji, że nie wolno było jedzenia wyrzucać.
To jest jedna sprawa, ale jeżeli ktoś miał jakiś większy zapas w domu czy coś takiego, to kładło się na gazetach, w czym kto mógł, koło śmietnika i dzieci żydowskie, biedne, tylko świtało, to już przychodziły biedaki i to wszystko wyjmowały. Obierki, wszystko. Tak było u nas przynajmniej, że jeżeli ktoś miał, to się zaniosło pod śmietnik.
Na Gibalskiego. I tam te dzieci przychodziły po to.
Rodziny żydowskie. Mieszkał pan Aroniak i te moje dwie przyjaciółki. On był rzeźbiarzem.
Nie pamiętam. Wiem, że on był w policji. Po obejrzeniu filmu pana Polańskiego to zrozumiałam: był w policji żydowskiej. Przyszedł do mojego taty kiedyś zrozpaczony, mówi: „Kazimierz, ratuj mnie, bo moja żona…”. On prowadził Żydów na egzekucję. W tym orszaku była jego żona i te dwie moje ukochane przyjaciółki. I on przyszedł do mojego ojca, a mój tata wywiózł go do swoich braci, do Sokołowa.
Tak. Wywiózł pana Aroniaka do Sokołowa. To było blisko rosyjskiej granicy, blisko Bugu. Za Bugiem już była rosyjska granica. Po jakimś czasie pan Aroniak wrócił do nas i powiedział mojemu tacie, że on nie może tak żyć. Podziękował ojcu, poszedł do getta. Tam było powstanie, już się nie pokazał więcej.
Bo prowadził na egzekucję i w tym orszaku była jego żona i dwie bliźniaczki, córeczki.
Tak, wiem, że on w był strasznym stanie, pamiętam pana Aroniaka, jak to przeżywał. Nawet mówić nie mogę.
Rzeźbiarzem. Na pewno jest dużo jego rzeźb na cmentarzu żydowskim.
Tak.
Był policjantem w getcie.
Dwie dziewczynki, bliźniaczki i żona.
Już nie pamiętam. Jak było getto, to ich zabrali i przenieśli na Żelazną. Chodziło się do nich, z bratem byliśmy.
Z żydowskich rodzin miałam zaprzyjaźnioną panią, Żydówkę. Mówiła w sobotę: „Mania, przyjdź do mnie”, to przyszłam. Prosiła mnie, żeby jej ogień rozpalić, bo jest szabas. Takie ciekawostki. Zawsze jej rozpalałam, ona mi zawsze albo jakąś czekoladę, albo jakieś pieniążki dawała.
Z Powstania – nie.
Nie. Tylko żona tego policjanta żyje, pani Zofia Wasiak, jej bracia też.
W tym samym domu. Ona mieszka i ma dwóch braci, ale to starsi jeszcze ode mnie.
Jak nas wyprowadzili do szkoły na Chłodną, to ojciec zawiózł mnie do babci. Zostałam u babci do września, już nie wracałam do Warszawy.
W Sokołowie, tak. Byłam u babci.
Tak.
W naszym domu właściwie były tylko rodziny żydowskie. Tam było piętnaście rodzin przed wojną, cztery [polskie], a reszta żydowskie.
Chodziliśmy, bawiliśmy się. A najbardziej nam odpowiadała zabawa przy pałacu Michla. Tam był piękny ogród, były owoce, tak, dużo bzu było, więc najczęściej się bawiliśmy właśnie tutaj. Ale jak już było Powstanie, to w ogóle nas nie wpuszczali, jakieś dwa dni przed Powstaniem jak chcieliśmy…
Tak, już był zakaz, że tam nie wolno i już dzieciom wstęp wzbroniony.
Nie, nie było studni.
Nie, bardzo dużo było wykopalisk, w których było dużo wapna. Olbrzymie doły z wapnem, bo się dopiero budowały te domy.
Tak.
Tak.
Nie.
Asfalt.
Nie pamiętam.
Tak.
We wrześniu, pamiętam, że bardzo dużo ludzi przychodziło do nas, bo był olbrzymi schron. Bardzo pamiętam pana, który przyniósł do mojej mamy zawiązane… Dużo było grochu i ten groch był zaśmiecony. Prosił, żeby mama ugotowała: „Ale nic, proszę pani, nie wolno ruszyć, ja to wszystko zjem”. Były zabijane konie i zaraz, jak koń był zabity, to ludzie gonili do konia.
O 1939 roku. Były zabijane konie, dużo koni, bo tu zabili konia, tam zabili konia.
Wiem, że na Grzybowskiej była stajnia, tam jakaś rodzina mieszkała.
Oczywiście.
Pamiętam: „Wacuś”, „Co mój mąż robi w nocy?”. Kino „Roxy”.
Tak, z Bodo.
Tak, były śpiewy, poza tym kino „Roxy”, gdzie jest teraz szkoła.
Na rogu Karolkowej i Wolskiej była pomarańczowa szkoła i obok tej szkoły było kino „Roxy”.
Duże kino. Piękne było kino „Italia”, tu gdzie jest pedet na Woli, domy towarowe na Woli, róg Młynarskiej i Wolskiej. Było to przepiękne kino.
Nowe. Jakie loże, wystrój, ile złota było! Z przyjemnością tam można było pójść i patrzeć, to było coś pięknego.
Nie.
Nie. Przeważnie chodziliśmy na polskie filmy. Jak to dzieciaki: mieliśmy jakieś koszyczkowe czy coś, to idziemy do kina, bo tu było „Roxy”, tu „Italia”.
Tak, i „Kometa” na rogu Żelaznej i Chłodnej chyba. Ale nasze kina to były „Roxy” i „Italia”. Były ciekawe, chodziło się. Dorośli nie, rodzice nie chodzili.
Nie, nie wiem z jakiego względu, ale nie. A my zawsze tam się wykradliśmy.
Pamiętam, że bardzo niespokojnie było i bardzo ciężko z wyżywieniem. Było bardzo zimno, ludzie nie mieli czym palić. Wiem, że wycinane były drzewa nieopodal i na cmentarzach (przeważnie na żydowskim były wycinane drzewa) i tym ludzie opalali. To już zima była. A wcześniej… Moi teściowie mieli dom na Żytniej 56. To jest od Tyszkiewicza.
Tak. Były ogrody na ulicy Żytniej. Nie było wody, więc wiem, że ludzie chodzili po wodę. Dużo było studni, domowe studnie na podwórzu. Ludzie chodzili do tych studni, czerpali. Już nie pamiętam, jak to było, ale wiem, że tata chodził po wodę i dużo ludzi chodziło. Tylko czasem narzekał, że woda nie nadążyła się zbierać.
Wypompowali. Jak przyniósł do domu, to bardzo dużo piasku było na dole. Wiem, że był problem z wodą. Z żywnością było lepiej, dlatego że były pola, a na polach i marchewka, i ziemniaki, i kapusta.
Jak Żytnia, w stronę Tyszkiewicza. Tam troszeczkę domów było i dalej już pola.
To są nowe, tam nie było nic.
Przed wojną nie było. Z drugiej strony był stadion sportowy Skra. To był olbrzymi stadion.
Tak. Dalej były cmentarze, a pola były, jak Żytnia w stronę Tyszkiewicza. Tam już było badylarstwo. Ale co było zasadzone, to urosło i ludzie się tym ratowali. Workami przynosili, jeden przyniósł kapustę, drugi marchewkę, więc się dzielili później między sobą. Takie były pierwsze dni w 1939 roku.
Tego to już nie powiem.
Nie, później.
Nie. Skończył podchorążówkę, ożenił się z mamą. Widocznie nie pasowało im gospodarstwo, sprzedali, wynieśli się. Pieniądze ulokował w banku. Ludzie stali chyba po tygodniu albo więcej pod bankiem, od rana do wieczora, mama szykowała ojcu, co mogła, ale już nikt nic nie otrzymał.
I mamę, i tatę. Tata zaprowadził nas do cioci na Franciszkańską, a sam w drodze powrotnej od nas został ranny w czasie Powstania.
U nas był taki dom, że ciągle ktoś wychodził, ciągle ktoś przychodził i zawsze otrzymał miejsce do spania.
Znajomi.
Jeden drugiemu powiedział.
Pamiętam pana Edelmana na przykład. Był bardzo elegancki pan. Jak ktoś taki ważniejszy przychodził, to dzieci w kąt, ale czasem nas interesowało, kto to taki. Bardzo przystojny był pan Edelman. Nie wiem, w jakiej sprawie, ale zwróciłam uwagę, że naprawdę bardzo przystojny, w oficerkach wyczyszczonych, pięknie wyglądający, przystojny mężczyzna. Zwróciło moją uwagę jako dziewczynki, że taki pan, ale w jakim celu przyszedł, to już tego nie wiem.
Ktoś na przykład [szedł] po godzinie policyjnej, został zabity, leżał na Okopowej. Później ktoś drugi też.
Tak, ale to przez niemiecką policję czy patrol. Nie można było wychodzić. Byłam u babci, to tam był zupełnie inny klimat. Jeden z braci był dowódcą, ciągle się coś działo.
Tak.
Mama była z nami, a ojciec pracował na kolei.
Nie pamiętam. Wiem, że w czasie okupacji, jak byliśmy u babci, to zawsze żywność była. Ktoś podał ojcu, ojciec przywiózł nam, to w ten sposób było. Nie tylko dla nas, dużo ludzi się tak zaopatrywało.
Tylko w wakacje u babci urzędowałam podczas okupacji. Jak na Wielkanoc mnie tata zawiózł (już przerzutki w szkołach były), pojechałam na Wielkanoc do babci, to byłam kilka miesięcy.
To był 1943 rok, kiedy był pierwszy dzień wojny Rosjan z Niemcami. Brałam [Pierwszą] Komunię Świętą, byliśmy w kościele i w pewnym momencie uderzenia mocne. To rosyjskie samoloty były zestrzelone. Widzieliśmy te samoloty palące się, upadające na łąkę. Nie wolno tam było dochodzić, bo zaraz partyzanci to opanowali. Tych, którzy żyli, to z tych samolotów… Widziałam jedno ciało, było zupełnie zwęglone, po prostu bryła czegoś czarnego. Wiem, że tam dostęp był zabroniony. To był 1943 rok.
Tak, to czerwiec musiał być.
W Zambrowie. Cały kościół … Te uderzenia i to wszystko to był okropny widok. My w sukienkach białych na łąkę, wszystko się trzęsło.
Poszłam rok wcześniej chyba, bo urodzona jestem w grudniu.
Nie były zamknięte, tylko nas przenosili. Zamknęli jedną szkołę i dali do drugiej szkoły.
Mieszaną.
Nikogo nie pamiętam.
Nauczycieli, owszem. Mam od [jednej nauczycielki] świadectwo, ale jak ona się nazywała, też nie pamiętam. Wiem, że uczyła nas, była naszą wychowawczynią, pięknie grała na skrzypcach. To na Karolkowej.
Tak, artystką, jak się napatrzyliśmy na filmy. Jak jakiś grosik miałam, zaraz biegłam na Nowy Świat i kupowałam nowe zdjęcia. Miałam kolekcję tych zdjęć.
Tak.
Tak, to była taka moda.
Tak, czarno-białe. Polowaliśmy, które świeże i już się dzieliłyśmy.
Tak, bywaliśmy w fotoplastykonie. Był jeszcze plac zabaw dla dzieci w miejscu, gdzie teraz jest dom towarowy na Wolskiej, troszeczkę dalej. Tam jeszcze był teatr, „Chochlik” się nazywał, to był teatr dla dorosłych. A dla dzieci łyżwy były i różne zabawy.
Lodowisko w zimie, w ciągu tygodnia chłopcy strzelali, takie różne ciekawostki. To było dla młodzieży.
Tak, to było wielkie targowisko. Były różne sytuacje na placu Kercelego, dużo ludzi.
Tak, że trzeba uważać. Tam było Leszno. Kiedyś byłam, w bramie kogoś zamordowali, uciekłam. Mama raczej nie pozwalała nam chodzić na ten plac.
Tak, to były stare, duże domy. W bramie kogoś zamordowali. My, dzieci chodziliśmy tam, bo tam lalki sprzedawali, malutkie laleczki.
To były lalki z takiej masy. Chodziło się tam.
Naguski po prostu, szyłyśmy im ubranka. Teraz jest zupełnie co innego. Dzieci mają w domu sklepy z lalkami.
Zdarzały się sytuacje. Ze szkoły przechodziliśmy koło tej szkoły, co Niemcy zajęli. Niemcy czasem, jak widzieli, że dzieci wracają, to wołali nas: Komm, komm! Rzucali nam chleb. Niemcy w oknach wołali nas, a my uciekaliśmy, nie braliśmy tego, bo zakaz był. To już było w czasie okupacji.
Ze strony niemieckiej to już później. W Powstaniu mieszkaliśmy u sakramentek, ponieważ mój brat z chłopcami miał jakieś kontakty, a my siedzieliśmy w schronie. Przyniósł nam ulotki, mówi: „Mamo, tu są ulotki rozrzucone. O godzinie czwartej mają wszyscy wyjść ze schronu. Jeżeli nie wyjdą, kościół zostanie zbombardowany”. Moja mama intuicyjnie mówi: „Wyjść, nie wyjść? Tu jest tak dobrze”. Wiedziała, że nigdzie miejsca nie ma. Jak chodziliśmy od schronu do schronu, to nie było w ogóle miejsca, żeby stanąć. Intuicyjnie zastanowiła się i zaczęła nasze węzełki pakować. Siostry mówią: „Proszę pani, proszę nie wychodzić, gdzie pani z tymi dziećmi pójdzie?”. A mama nic tylko spieszy się, wiąże węzełki i szybciutko wychodzimy z kościoła. Jesteśmy w połowie drogi, na Rynku Nowego Miasta. [Lepiej wejść] do pierwszego lepszego domu niż wrócić do kościoła. Uciekliśmy do pierwszej bramy. W tym czasie widzimy: samoloty lecą, sztukasy i bomby. Był kościół, nie ma kościoła. W tej bramie staliśmy. Nikt nie wyszedł żywy z tego. Wszyscy, którzy byli… Teraz, jak chodzę, patrzę na to miejsce, gdzie my byliśmy. Byliśmy na środku, po prawej stronie.
Mówię o podziemiach kościoła. Jak bomby poszły, przede wszystkim sklepienie poszło. Cały schron ludzi, którzy tam byli, wszyscy zginęli. To już był koniec Powstania, już się Starówka poddała. Prowadzili nas gdzieś koło Dworca Gdańskiego, jakieś ogrody były. Jak się wyszło z tych ciemności, to światło było piękne. Pomidory były tam kiedyś, ale ludzie zrywali nawet listeczki i jedli łodygi z tych pomidorków, to był przysmak. Prowadzili nas jak Dworzec Gdański, Okopową, koło Powązek. Przechodziliśmy koło własnego domu. Brat mówi: „Mamo, ja pójdę, bo może tata tam jest”. A mama: „Nie, nie wolno ci odejść”. Przecież nas prowadzili. Widzieliśmy swoje okno, w którym firanki tylko fruwały. W międzyczasie po drodze widzieliśmy bardzo dużo spalonych ciał.
W 1944 skończyłam szóstą klasę.
Urodziłam się w 1931.
Wiem, że szóstą klasę [skończyłam].
Mama ukrywała żydowskich gospodarzy naszych sąsiadów, z którymi była zaprzyjaźniona. Dzieci, które nie zdążyły przed godziną policyjną, mama ukrywała w piwnicy. Mój tata był za to bardzo ukarany, chociaż nie znaleźli żadnych znaków, bo te dzieciaczyny już wyszły, już nie było. Ale mamę oskarżył folksdojcz, który mieszkał na Gibalskiego 4.
Tak. On oskarżył i nic nie znaleźli, ale ojca wzięli na komendę i tak bardzo był zbity, że po prostu (widziałam) ciało było sine. Tata mówił, że jak się położył, to [był bity] pałkami. Ze względu na to, że był potrzebny na kolei, to jakoś się wyleczył i poszedł do pracy. Więcej żadnej kary nie miał, bo nie znaleźli żadnego śladu po tych dzieciach.
Tak. On po wojnie mieszkał, widzieliśmy.
Już nie pamiętam. Miał dwie córki. Po wojnie go widzieliśmy, mieszkał na Gibalskiego 4. To tylko taki jeden fakt z tymi dziećmi. I chodziliśmy, te paczuszki nosiliśmy.
Nie.
Nie.
Dużo dzieciaków, ale ponieważ te szkoły tak… Troszkę tu, troszkę tu, troszkę u babci. Na wsi nie było harcerstwa, a jak już na Wielkanoc pojechałam, to byłam do września.
Tak.
Też nie.
Tak. Co oni zdobyli? Jeszcze jak byliśmy na Franciszkańskiej, jakiś magazyn żywnościowy na Stawkach [zdobyli] czy coś takiego i było pełno konserw. Obdarowywali ludzi w schronie, w bluzach mieli konserwy i cukier w kostkach. Jaki to był rarytas! Przyszli i rozsypali, i każdy się częstował.
Tak.
Cały czas działały.
Też.
Dorośli nie.
Tak. Pamiętam, zwłaszcza kino „Italia”. Wnętrze tego kina było po prostu przepiękne, bo „Roxy” to normalne.
„Gehenna”, „Dorożka numer 13”, poza tym „Wacuś” z Bodo.
Tak, to były polskie filmy. Chodziliśmy tylko na polskie, bo były też i niemieckie, to na niemieckie się nie chodziło.
Tak.
Tak, mój braciszek Zygmuś te rzeczy wykonywał.
Tak, z kolegami. Jeszcze miał dwóch do tego.
Po okolicy.
Mama nie wiedziała.
Był ode mnie rok młodszy.
Tak, to już było zajęcie chłopców. Później barykady. Jak było noszenie, to ci młodzi, co się dało: krzesło, nie krzesło na barykadę, na Wolską przy Młynarskiej.
Radio było, tata miał w schronie.
Nie, ojciec nie oddał. Było radio telefunken. Cały czas było.
Nie. Tego już nie pamiętam. Jak przychodzili (jak pan Edelman), to coś czasem usłyszeliśmy, ale tego się nie rozumiało w ogóle, nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Natomiast jeden z braci ojca był w partyzantce. Wiem, że na Skaryszewską z paczkami chodziliśmy do niego.
Tam był jakiś areszt czy więzienie.
Tak.
Kazimierz Mostowicz.
Nie.
Józef i Stefan.
Była.
Nie pamiętam. Najbardziej mnie interesował jakiś sopran. Nie pamiętam, kto to śpiewał, ale tym się zachwycałam. Były płyty różne. Były takie zwyczaje, w czasie okupacji tak było i przed wojną też tak było, na przykład były imieniny, to wysyłano orkiestrę pod drzwi. O piątej rano już orkiestra podwórkowa grała.
Taki był zwyczaj, że na przykład zamiast kwiatów wysyłam panu taką orkiestrę. O piątej orkiestra dom stawia na nogi i „Sto lat”.
Nie pamiętam. U nas coś się działo, ktoś przychodził, ktoś wychodził, bardzo dużo osób. Ale nie wiedzieliśmy, o czym rozmawiają. Coś przynoszą, coś wynoszą.
Nie, tata sam.
To był 1939 rok.
Nie.
Tak.
Zdarzało się to bardzo często. Zawsze się bardzo bałam, jak mi mama czytała Mickiewicza: „Tata nie wraca ranki i wieczory…”. [Mówiła]: „Pojechał do babci”. A to nie było u babci. Zawsze sobie przypominałam: „Tata nie wraca ranki i wieczory…”. Tak że bardzo często znikał.
Najchętniej bajki Andersena: „Sezamie, otwórz się”. Tak że teraz, jak staję przed drzwiami, to ciągle mi się przypominają te właśnie bajki.
Tak, bracia to raczej bardziej podróżnicze.
Tak, powszechnej.
Tak. To jest szósta czy siódma klasa, to już był koniec szkoły powszechnej.
Nie, coś się już działo. Na tydzień przed Powstaniem u nas coś się działo, ojciec coś rozkazywał, coś mamie mówił. Inna atmosfera była. A dla nas był zakaz wychodzenia. Na żadne zabawy, nic, tylko podwórko i więcej nic.
Chcieliśmy, oczywiście, że tak. Więc już był zakaz, że broń Panie Boże do kina czy coś takiego. Absolutnie nie. Wiem, że w pierwszy dzień Powstania zdobyli jakiś samochód niemiecki z bronią, z czymś takim. Było duże zainteresowanie. Przynosili różne rzeczy z tych samochodów: broń, plecaki wojskowe. Wiem, że ten samochód z Niemcami był [zdobyty] w pierwszym albo w drugim dniu Powstania, gdzieś na Karolkowej, Żytniej. Słyszałam, że rozbroili, że zdobyli.
Tak, przed tym przyjechaliśmy. Sama nawet nie wiem, dlaczego przyjechaliśmy.
Sokołów Podlaski, tak.
Chyba tak. Bo dlaczego nas ściągnął?
Tak.
Chyba chcieliśmy.
Zakaz zabawy, o kinie mowy nie ma, tylko w podwórku, na krok mamy się nie ruszać z domu bez wiedzy mamy. A tata znikał.
Tak, tata znikał po prostu, trzy dni go nie było, cztery dni.
Nie.
Tak, mieliśmy duży zapas jedzenia: smalec, mąka, coś takiego było. Ojciec nas zaprowadził na Franciszkańską, a tam głodówka była, więc mówi: „Jeszcze pójdę szybciutko, przyniosę wam jedzenia, żebyście tutaj mieli”. I już do nas nie wrócił, bo w tym czasie został ranny. Jak został ranny, jak go prowadzili Niemcy w jakimś orszaku, to kolejarze, którzy też brali udział w Podziemiu, zobaczyli ojca i wykradli go. Zawieźli go do rodziny, Bartniki wieś się nazywała (koło Radziwiłowa). Ojciec była ranny, tam go wywieźli i tam ojciec został, do nas już nie wrócił. A nasza historia była taka: jak już wracaliśmy po Powstaniu, to prowadzili nas do kościoła Świętego Wojciecha. Przed nami już tam bardzo dużo ludzi było. Wrażenie dla mnie było, na przykład wejście do kościoła, gdzie nie ma urządzeń sanitarnych, gdzie są tłumy ludzi i to zanieczyszczenie.
Tak. Kościół był zamknięty i wszystko się działo na sklepieniu.
Nie wiem. Tata powiedział: „Opowiem ci całą historię”, ale nie zdążył, bo zginął w wypadku.
Tak.
Już nie pamiętam, ale będzie ze trzydzieści lat chyba.
Tak.
Nie był oficerem. Nie, tylko podchorążówkę [skończył] i po prostu z mamą coś nie mogli się pogodzić.
Kłócili się, na mamę mówił: „Ty cholerna szlachcianko”.
Nie wiem.
Nie, przed Powstaniem jeszcze. Jak był zły, to pamiętam: „Ty cholerna szlachcianko!”.
Maniery. Moja babcia była nauczycielką, dziadek też miał stanowisko, mieli dosyć dużą posiadłość, a ojciec z kolei nie miał tego.
Chciał mamie dokuczyć. Ale był bardzo dobrym człowiekiem. Teraz powiem dalszy ciąg Powstania. Prowadzą nas do kościoła.
Zaczyna się Powstanie, pierwszy dzień. W nocy kilku kolegów i mój tata (nie znałam tych panów) przyszli do nas z plecakami. Zdobyli jakiś duży samochód z Niemcami, to jest ekwipunek i broń. To było pierwsze.
Tak.
Do piwnicy, bo tam był duży schron.
W schronie. Były sienniki, każdy przyniósł.
Tak.
To było niesamowite, co się działo o godzinie siedemnastej: wywieszają flagi, mamy Powstanie, to potrwa kilka dni tylko i koniec.
Euforia była, wszyscy się cieszyli, że Armia Czerwona jest blisko, że to potrwa dwa, trzy dni i koniec, Niemcy kaputt. Ogromna radość.
Po wojnie go widziałam, on tam mieszkał, ale później się wyprowadził, już go nie było.
Nie, wszyscy z całego domu, jeszcze z innych domów.
Tak, bo na ulicy Gibalskiego był schron pod całym podwórkiem, olbrzymie pomieszczenie, więc ludzie uciekali z domów, gdzie nie było schronu. Wszyscy mieszkali w tym jednym, dużym schronie. Tam jest niby podwórko, ale to nie jest podwórko, bo pod tym podwórkiem jest olbrzymi schron. Jak jest Żytnia 32 i [Gibalskiego] 2, tam jest podwórko duże i pod całym podwórkiem jest schron.
Cały czas jest schron. Tak że wszyscy z domów uciekali tutaj.
Teraz, w nowych, to nie. Jestem ciekawa, jak to wygląda. Tam była kratka, wywietrznik i ktoś zamurował. Chciałam się tym zainteresować, co tam się wewnątrz dzieje. To nie powinno tak być, dlatego że nie ma tam cyrkulacji powietrza.
To była taka klapa jak stół, żelazna, z prętów zrobiona. A teraz ktoś zalał betonem to miejsce.
Gibalskiego 2A albo Żytnia 32.
Tak. To jest całe podwórko. Chciałam kogoś zainteresować. Muszę kiedyś tam pójść i zobaczyć, jak to wewnątrz wygląda.
Nie, jeszcze byliśmy w domu, jeszcze było zamieszanie z tymi plecakami, z kolegami taty. Oni tam coś segregowali, układali, sprawdzali, jakąś broń też mieli.
Mama nie zabierała głosu w ogóle.
Tak.
Bracia się cieszyli. Wszyscy się cieszyli, to była euforia po prostu.
Tak, trzy dni, Armia Czerwona jest i już Niemców nie będzie.
Tak.
Mówiło się i wierzyło się w to, że tak będzie, ludzie wierzyli, że jednak przyjdzie pomoc.
Nie. Czegoś takiego nie pamiętam. Tylko wszyscy cieszyli się tym, że Armia Czerwona jest blisko. Dwa, trzy dni i będzie koniec Powstania. Tak było na początku.
Tak, po coś do zjedzenia czy na przykład ugotować coś (gazu nie było, kuchnie węglowe były) u jednej pani czy u drugiej pani, tak że to wspólne było.
Na samym początku zginął przyjaciel brata, Janek Jaworski. Mieszkał przy Okopowej 25.
Tak, mógł mieć wtedy jakieś czternaście lat, mniej więcej w naszym wieku.
Nie. Był z bardzo dobrej rodziny, dobrze sytuowanej, jego tata miał garbarnię gdzieś na Okopowej. Był dobrze wychowany. Jakiś szrapnel czy jakaś kula… W każdym razie w pierwszych dniach Powstania zginął i był pochowany na podwórku. To chowanie było bardzo przykre, dlatego że chowało się wtedy w prześcieradło czy w koc, czy coś takiego. To był pierwszy, Janek. Zawsze, jak jest [rocznica] Powstania, kładę kwiatek i znicz w to miejsce. Jeszcze piszę, że w tym miejscu, w tym i tym dniu zginął Janek Jaworski, mieszkaniec. Tam jeszcze kilka lampek ludzie dostawią.
Tych rodziców już dawno nie ma.
Na Okopowej był pochowany, na podwórku. To były podwórka łączone. To były pierwsze dni Powstania, to dla nas było wielkie przeżycie.
Może, ale Zygmuś był odważny. On chciał, dla niego to było… Miał adrenalinę, jego koledzy też. W butelki sobie nalewali, pod bluzy…
Z benzyną, tak.
Nalewali, kładli jakieś sznurki do środka. Nie wiem, na czym to polegało, po co im ten sznurek był potrzebny.
Nie.
Nic. Brat tak, a ja nie.
Tak, cały czas z mamą.
Tak, z młodszym bratem.
Tak.
Mama nie mówiła mu: „Nie idź” czy coś takiego. Mówił, że idzie, to mama pocałowała go, pobłogosławiła, mówi: „To idź”. Nie była przeciw.
Nie, nie było.
Tak.
Tak. Mama nie była przeciwna, wiedziała, że on idzie, ale zawsze wierzyła w to, że wróci.
Jeden brat urodził się tam gdzie ja, a drugi w Warszawie.
Nie w szpitalu, akuszerka była w domu.
Wiem, że to był wtorek. Pogoda nie była bardzo słoneczna, normalna. Nic nie pamiętam z tego.
Tak.
Tak, z domów dookoła.
Tak, poprzynosili sienniki. Niektórzy mieli piwnice, to w swoich piwnicach, a ci co nie mieli…
Nie, na Woli jeszcze tego nie było. Natomiast na Starym Mieście tak, tam już nie było miejsca. To nie była zła wola, tylko po prostu nie było miejsca.
Jeszcze woda była.
Tak.
Tak, ludzie modlili się. Modlitwy były od rana do wieczora, różaniec i litanie, i różne modlitwy były.
To była wielka radość, jak chłopcy z opaskami… Jaka radocha, jak ich całowali, jak ich błogosławili! Wielkie przeżycie to było. Pamiętam też, jak na Franciszkańskiej szykowali się do szturmu na Wytwórnię Papierów Wartościowych i młodzi się żegnali z dziewczynami. Boże, jaka to rozpacz była, jak oni rozpaczali, jedno i drugie! Patrzeć na to nie można było!
Tak, płakali, jak szli na zdobycie Wytwórni Papierów Wartościowych.
Tak. Później rzeczywiście dużo ich nie wróciło i też groby na podwórku kopano.
Tak.
Tak, w pierwszym tygodniu. Jeszcze chciałabym powiedzieć o moim bracie. Tam był psychiatryczny szpital Jana Bożego, brat opowiadał. Opowiadał nam, jak tam był przy tym, jak trzeba było rannym pomagać. Mówi: „Mamo, wiesz, co oni robili, ci psychiczni? My ich ratujemy, każdy robi co może, a ci, zamiast ratować, to ich z tych noszy wyrzucają jeden drugiego”. Coś takiego opowiadał brat.
Tak, zamiast pomóc, to tylko przeszkadzali. To brat mówił.
Tak, to też nie zła wola. Na Karolkowej są księża redemptoryści. Na pewno kilku żyje. To jest zakon misjonarzy redemptorystów. Wiem, że bardzo dużo było ludności cywilnej u nich, bo oni mieli tam i wyżywienie, i pomieszczenia. Do nich ludzie chodzili, składali jakieś swoje dobrodziejstwa. Obecny przeor w tym kościele mógłby bardzo dużo powiedzieć. Tych wszystkich zakonników 5 czy 6 sierpnia zabrali. A jeden z tych zakonników był potrzebny, bo gdzieś ksiądz czy został zabity, czy zachorował. Był potrzebny ksiądz w jednym z kościołów, więc jednego zakonnika oddelegowali do tego kościoła i tylko on jeden z tych wszystkich zakonników dzięki temu przeżył, a ci wszyscy zostali zamordowani. Strzelano do nich w tył głowy. A ich przeor na końcu. Jeszcze obejrzał egzekucję swoich zakonników, a na końcu zabili go.
Czytałam.
Już tamci nie żyją. Ale oni na pewno mają bardzo dobre wiadomości, na pewno opisane to wszystko jest i bardzo chętnie udzielą wywiadu, bo są bardzo życzliwi. Wiem, że bardzo dużo ludzi chroniło się u nich, bo te pierwsze dni Powstania były najgorsze.
Tak, ta euforia polegała na tym (ludzie mieli radia pochowane), że wszystkie radia zaczęli nagle wyjmować, więc tu radio, tu radio.
Tak, na cały głos i taka radość! Wszyscy szaleli z radości.
Oczywiście, że tak. To była taka radocha, ten pierwszy samochód niemiecki, co był rozbrojony. Cieszyli się ci, co tam byli z moim tatą, że zdobyli dużo rzeczy na tym samochodzie. Tam byli Niemcy, czyli i broń od nich zdobyli, i jeszcze różne rzeczy potrzebne im.
Tak.
Tak. To był pierwszy czy drugi dzień, był rozbrojony samochód.
Tata miał broń.
Krótką.
Nie, większy.
Tego nie wiem.
U brata widziałam. Brat miał.
Był w ogóle dumny, że bierze udział, był ważny, że coś może zrobić po prostu. Był niezadowolony z tego szpitala Jana Bożego.
Tak, my siedzieliśmy w schronie, a on cały czas gdzieś tam ganiał.
Tak, wiadomości.
Już nie pamiętam, ale zawsze coś było, prasa była.
Nie, na początku nie, u nas nie. W tym kąciku było w porządku, tylko morderstwa już szły od szpitala na Płockiej i jeszcze szpitala dermatologicznego na rogu Leszna.
Tak, Łazarza, tak że te wiadomości dotarły do nas, że tam są morderstwa.
Tak. Ci, którzy widzieli, to przychodzili i mówili, i już była duża panika wtedy.
Znajomi moich rodziców. Opowiadali, że w ich domu kazali wszystkim wyjść na podwórko i później spalą dom czy coś takiego. A oni nie wyszli. Ci, co wyszli, to wszyscy zostali zabici i podlani benzyną. To było gdzieś na Górczewskiej. Po tym wszystkim w nocy, jak przyszli do nas, to straszną panikę zrobili, bo wszystko to opowiedzieli. Już każdy zastanawiał się, co robić, czy tu być, czy iść.
Tata mówi: „Nie”.
Nie, on do nas tylko wpadał na godzinkę, na dwie.
Tak.
Nie.
Nie, poza Gibalskiego to nie. Jak szliśmy na Stare Miasto, to też było spokojnie, bo na Starym Mieście był spokój w pierwszych dniach Powstania.
Tak.
Nie, bo to były takie domy, że tam pożarów nie było.
Tata, ponieważ tu są takie rzeczy, mówił o tej Górczewskiej.
Że tam są egzekucje. To najlepiej do cioci na Franciszkańską, tam jest spokój.
Tak.
Nie, nie pamiętam. Z pierwszych dni Powstania to nie.
Nie pamiętam.
Nie, tutaj jeszcze były w domu zapasy.
Tak, i to takie najgorsze rzeczy, bo przecież zaraz wrócimy, więc szkoda. Lepsze niech zostaną, więc najgorsze ubranie, bo to się zniszczy.
Już nie pamiętam. Miałam ze sobą śpiącą lalkę.
Nie, nie, z Kercelaka, inną miałam: zamykane oczka, śpiąca.
To taka historia, nie wiem, czy będzie ciekawa: mama koleżanki miała sklep, postawiła pełno [cukierków] raczków na wystawie i piękną śpiącą lalę. Kto [kupi] cukierka, to wygra lalę. Koleżanka mówi: „Wiesz co, ja ten papierek wezmę, naznaczę i powiem ci, gdzie go położę, ty weź go i będziemy miały lalkę”. I tak było. Poszłam, jej mama otworzyła sklep. „Poproszę raczka!” I celuję na tego raczka.
Wiedziałam, gdzie on jest. No i mama niechętnie… Ale jak wygrałam, to była moja lalka. Bawiłyśmy się tą lalą, to była nasza ukochana lala.
Już nie pamiętam, jak się nazywała, ale przez całe Powstanie lalkę nosiłam. A po Powstaniu, jak już byliśmy na wsi, była taka bardzo chora dziewczynka, jej mama mówiła, że jej tata został zabity. A moja mama mówi: „Słuchaj, jej tata nie żyje, daj jej tę lalkę, ona się będzie cieszyć”. Oddałam jej, więc ta lala zrobiła dobry uczynek.
Przed wojną to był rarytas, że to nie nagusek, tylko taka. Takie sytuacje też były.
Tata i dwie sąsiadki wyszły.
Uwierzyły tacie, że na Starym Mieście jest dobrze. W międzyczasie, jak tata z nimi szedł do nas, został ranny.
Na Franciszkańską.
Tak, żeby je przeprowadzić. Tata został ranny, a te sąsiadki zginęły.
Nie. Dla nich to była wielka radocha, to było wielkie wyróżnienie. Każdy chłopiec w czasie Powstania chciał coś robić.
No na pewno, to wszyscy. Jak potrzeba było, to co kto mógł, to pomagał.
Raczej byłam przy mamie i przy tym młodszym.
Na Starym Mieście to w ogóle się nie myło.
Tak, to nie było źle, bo to pierwszy tydzień. A na Starym Mieście ludzie się nie myli po prostu.
Nowe.
Tak.
Nie, przedtem, na Dzielnej to nie. To był dom-studnia, a ubikacje były na podwórkach, takie powszechne, na dole.
Nie, po prostu te sąsiadki były zaprzyjaźnione. Ojciec powiedział, że jest tak, że wobec tego idziemy.
Sporo, tak. Ale właściwie prawie wszyscy wrócili poza rodzinami żydowskimi.
Tak.
Ojciec nas prowadził. Szliśmy, już nie pamiętam, ale tak dużo rzeczy leżało na przykład na chodnikach, dużo walizek, dużo ludzi nieżyjących.
Były ciała niepochowane.
Już nie pamiętam, ojciec nas popędzał, żeby szybko.
Same najgorsze ubrania, bo szkoda było.
O jedzeniu zapomnieliśmy, jedzenia mama bardzo mało wzięła.
Tak, i że to krótko potrwa. To po co?
Nie, wszyscy zostawiali mieszkania na klucz zamknięte. Włamań nie było.
Tak, ja tą lalkę, mama puchową kołdrę i ta kołdra nam służyła bardzo dobrze. Spaliśmy na tej kołdrze w schronach.
Jak już byliśmy u sakramentek, to przyniósł ulotki i dał mamie, a później tam bombardowanie było. Mógł albo rano nam przynieść te ulotki, albo poprzedniego dnia.
Tak.
Dalsza rodzina. Ich nie było. Było puste mieszkanie i tata otworzył to mieszkanie.
Nie, wywalił drzwi.
To było drugie czy trzecie piętro, a tam „szafy” grasowały.
Jedni tak, drudzy tak. Zgrzyt się słyszało, jak się zbliżało, jakby przesuwanie, metaliczny zgrzyt. Już się czuło, że pocisk leci. Uciekliśmy od ciotki (z trzeciego czy drugiego piętra) do schronu, już nie byliśmy w mieszkaniu, bo dużo było „szaf” czy „krów”.
Nie. Powązkowską szliśmy do Wolskiej. Wolską prowadzili nas do kościoła, a z kościoła na Dworzec Zachodni chyba. Pociągami do Pruszkowa.
Nie, w ciągu dnia.
Były barykady, były leżące ciała, walizki leżały.
Nie pamiętam. Pamiętam, że jakieś olbrzymie baseny z wodą były, koło takiego basenu przechodziliśmy. Olbrzymi betonowy basen. Te baseny były w takim celu, że jak bomby… Od pożarów, żeby było czym gasić. Woda magazynowana była w nich.
Dokąd czyste były, to może tak. Wiem, że jakiś basen po drodze był.
Na Starówce były pożary.
Tak, bardzo dużo.
Na Woli czuło się zapach spalonych ciał.
Inaczej pachnie drzewo. To jest taki inny [zapach]. Trudno to z czymś pomylić. To było na porządku dziennym – egzekucja, mordowanie, a później podpalanie.
Tak.
W Pruszkowie mama miała jakieś pierścioneczki, więc z pewnym lekarzem… „Ma pani troje dzieci, proszę narwać pokrzywy, tą pokrzywą natrzeć dzieci, natrzeć im bieliznę”. Mama tak zrobiła i dostaliśmy pęcherzy. On zgłosił to do niemieckiego lekarza, powiedział, że mamy jakąś zakaźną chorobę, że nie możemy jechać. Umieścili nas w Tworkach w szpitalu. Jadłyśmy drewnianymi łyżeczkami. Mama tam znów jakiś pierścioneczek dała lekarzowi, poprosiła go, gdzie tu można coś kupić do jedzenia czy coś takiego. On dał mamie pieniążki, a mama mówi: „Wiesz, tam się czołgają, można wyjść pod siatką, na pewno są jakieś sklepy, to byś kupiła”. Rzeczywiście, wyczołgałam się pod siatką, bo teren był ogrodzony. Doszłam do Pruszkowa. Między Pruszkowem a Piastowem była szkoła. W tej szkole mieszkańcy bardzo pomagali Powstańcom, tym, którzy wyszli z Powstania i byli głodni, brudni. Zupę gotowali, wszystko było. Na ścianach każdy pisał o sobie. Napisałam też kartkę ogłoszeniową na ścianie tej szkoły, że jesteśmy w tym szpitalu. Ktoś z kolejarzy mojego taty odczytał. Ojca wywieźli na wieś Bartniki, bo był ranny i odłamki miał do końca życia, [lekarz] powiedział: „Niech one będą w nogach”. Jak powiedzieli ojcu, że tu jesteśmy, to z tej wsi przywieźli furmankę i po cichutku wykradliśmy się pod siatką.
Furmanką zawieźli nas na wieś, Bartniki się nazywała. Tam znów wielka radocha, że się wszyscy spotkaliśmy, druga radość, ogromne szczęście. Później tej dziewczynce laleczkę dałam z tego szczęścia. Później z każdej rodziny jedna osoba była potrzebna do kopania okopów. Byłam najstarsza.
Tak. Te okopy Niemcy kopali w Nowym Dworze czy coś takiego. To sołtys naznaczał czy ktoś taki, że jedna osoba musi iść z rodziny. Podwieźli nas. Już nie pamiętam, jak nas wieźli, ale te okopy… Ja taka dziewczyneczka, mama mi dała jakąś cieplejszą kurtkę. Ale złych ludzi zawsze się znajdzie. [Mama] mówi: „Jak ci będzie zimno, to się przykryjesz, śpij w tej kurtce”. O siódmej rano była zbiórka, na te okopy szliśmy i kopało się, było bardzo dużo ludzi. Później był obiad. Tam był oficer, zobaczył, że byłam najmłodsza ze wszystkich, to wziął mnie do kuchni i pomagałam kucharce, a ona gotowała obiady dla Niemców. Zawsze ziemniaki obierałam czy coś takiego. Później nas porozwozili. To już była jesień, już w nocy było bardzo zimno.
Tak. Później wróciliśmy. Słyszymy strzały, patrzymy, a to czołgi rosyjskie z czerwoną gwiazdą. Znów radocha. Wielka radość! A to był piękny dom, gdzie mieszkaliśmy u państwa Dwórskich, więc to zajął sobie dowódca, bo najładniejszy dom.
Tak.
Nie, bo tam były „szafy”. Jedna „szafa” uderzyła już w jakieś mieszkanie.
Na początku, pierwsze dni była cisza i spokój, żyć, nie umierać. Wszyscy byli zadowoleni, wszyscy się cieszyli.
Flagi w oknach oczywiście, wszystko.
Radia tam były na porządku dziennym. Radia mieli w domach, tylko nastawiali głośno.
Nie.
U tej ciotki? Bywaliśmy tam, ona była krawcowa, szyła, jakieś szmatki zawsze wybierałam u niej. Przeciętny pokój z kuchnią.
Nie.
Jedną noc byliśmy tylko na górze, ale później, ponieważ „szafy”…
Tak. Ludzie po prostu już uciekali do schronu, nie chcieli być w mieszkaniach. To nie tylko my, wszyscy właściwie.
Tak i został ranny.
Nie wiedzieliśmy.
Czekaliśmy na niego, a on nie wrócił. Mama mogła już myśleć, że nie wróci.
Jak tata nie wrócił, to nie było… Tam się zawsze coś działo, tu wojsko na dole, tu gotowali, szykowali się do natarcia, tu wrócili z natarcia. Pozorny spokój był w tym domu, ale obok było dowództwo Armii Ludowej.
Tak.
Już nie wiem. Tylko to wiem, że mieli chyba AL, ale opasek nie pamiętam.
Tylko wiem, że byli obok nas i gotowali zupy w kotłach.
Kasza. Łychę kaszy każdy, kto przyszedł, to otrzymał.
Tak.
Tak.
To nie tylko my. Wszyscy, jak „szafy” zaczęły uderzać, przenieśli się do piwnicy.
Z cegieł.
Tak, dlatego że jeden drugiego słyszy, słyszy się głosy, słyszy się jęki, krzyki, wszystko, a nic nie widać po prostu.
Nie. Na Starówce nie było wody.
Wiem, że jakieś węże były puszczone z Wisły czy coś takiego, ludzie nabierali, kto mógł.
Mama cały czas siedziała z nami, mama była bojąca i nas trzymała razem.
Tak. Szedł z sąsiadkami i pocisk uderzył w to podwórko, gdzie byli. Pani z dzieckiem ośmioletnim została zabita i ta druga też została zabita, a ojciec był tylko ranny.
Jego Powstańcy gdzieś wyprowadzili.
Nie. Tak, jak mówił, gdzieś go wyprowadzili, dostał się na Bartniki. Ponieważ na kolei miał znajomości, to kolejarze go wywieźli do siebie.
Tak.
Raczej na Zachodni. I znajomi z tych walczących czy z pracowników…
Najbardziej wody brakowało.
Nie. Pani Szaflarskiej powiedziałam, że nie podoba mi się ostatnia scena z „Zakazanych piosenek”. Tak jak wszystko jest historią prawdziwą, to ostatnia scena, jak ludzie wychodzą… W strasznym stanie wychodzili, a w „Zakazanych piosenkach” tego nie ma. Pani Szaflarska powiedziała: „To była dokrętka, coś pozmienialiśmy, to nie był dokument”. Jak szliśmy, to było tak, że trupów było bardzo dużo, bardzo dużo ciał różnych.
Tak, jak nas prowadzili do kościoła Świętego Wojciecha. Spalone ciała, niespalone ciała, mnóstwo rzeczy, futra leżały, walizki leżały i bardzo dużo ciał pojedynczych i na przykład po pięć, sześć ciał. To widzieliśmy, idąc do kościoła Świętego Wojciecha.
„Ukraińców” nie. Na początku, w pierwszych dniach – tak. Te wszystkie najgorsze rzeczy, to oni robili.
Tak mówili.
Taty nie było. Troszeczkę się oddaliłam, że może gdzieś ojca spotkam, może zobaczę, ale doszłam tylko do kościoła Świętego Krzyża. Zobaczyłam, w jakim stanie jest kościół, i szybciutko uciekłam. Ciężko było wrócić, ciężko było odnaleźć później Franciszkańską, bo wszystko się pozmieniało.
Tak.
Nie można było zapytać, na wyczucie po prostu [szłam]. Wiem, że ciężko mi było wrócić. Pogubiłam się.
Na Franciszkańskiej nie było miejsca. Mieliśmy tę jedną kołdrę, wszyscy spaliśmy na jednej kołdrze.
Nie, bo prosili o miejsce. To nie było, że ktoś nie chce ich wpuścić. Później sami chodziliśmy, mama z nami, jak [zostaliśmy] zbombardowani, jak nas wyciągnęli z tej piwnicy. Wiele domów przeszła i mimo dzieci, mimo że czwórka nas była, nikt nie chciał nas do siebie. Po prostu nie było miejsca, niesamowity ścisk był.
Tak, cała Wola władowała się na Stare Miasto. Nie było złej woli.
Tak. Szliśmy od domu do domu, żeby gdziekolwiek się zatrzymać.
Najpierw słyszy się niesamowity warkot samolotów, coś takiego. Później są wybuchy, wszystko się sypie. Słyszy się, że cały dom sypie się, a my jesteśmy w piwnicy. Przy tym nie ma czym oddychać, słyszy się jęki, piski, krzyki. Nie można oddychać, bo wszystko jest zasypane. Całość schronu była biała. Wiedziałam, że koło mnie ktoś stoi, ale go nie widziałam, tylko czułam, że ktoś jest, bo gruz, wapno zamieniło się w jakąś mleczną przestrzeń. Cały dom został zbombardowany.
Tak, piwnice zostały, czyli schrony.
Które były przebite, miały przebite fundamenty.
Podczas Powstania. W 1939 roku było obowiązkiem, że w każdym domu musiały być bosaki, łopaty, jakieś młoty, narzędzia na wszelki wypadek. Ktoś dobrze pomyślał, bo to później się bardzo przydało. To był obowiązek, że to musi być w domach, piwnicach. Te otwory były, byliśmy blisko tego otworu i nas wyciągali, kto mógł się poruszyć. Nie wiem, czy wszystkich wyciągnęli z tego schronu, czy zginęli, czy połowa wyszła, czy nie wyszła.
Nie pamiętam.
Myślę, że w granicach dwóch tygodni.
Słyszeliśmy, to było wielkie przeżycie. To był wielki stres dla wszystkich. Słyszeliśmy o tym, że ciała… To się szybko roznosiło.
To było wielkie przerażenie, że tak podstępnie.
Nie. Ten fakt i później bombardowanie to wszystko było w krótkim czasie.
Tak.
Armia Krajowa była.
Tak, tylko po opaskach. Młodzi byli, pożegnania przeżywaliśmy, jak szli.
Nie.
Nie. Wiem, że przychodzili, jedni drugich częstowali.
Tak.
Tak. Na cegiełkach gotowane, kotły od prania bielizny.
Nie było mycia. W ogóle nikt się nie mył.
Były ubikacje.
Na podwórkach były.
Konie w 1939 roku szły.
Jacyś, co walczyli.
Nie.
Nie. Cały czas mama czuła, że ojciec na pewno żyje, i nam też mówiła. Ona to intuicyjnie czuła, że żyje. Ale czy tak czuła, czy nas tak pocieszała? Przecież gdybyśmy u sakramentek zginęli, to też by o nas nikt nie wiedział. Miazga z tych, co tam byli.
Właśnie. Dzięki mojemu bratu… Jak to chłopcy, sprytni są. Poleciał, popatrzył, coś pomógł. Miał taki dryg. Powiedział, co na górze się dzieje, przyleciał do schronu i powiedział wszystko.
Tak. Już Wytwórnia Papierów Wartościowych była zdobyta, już to zdobyte. Informował, co jest zdobyte. Już się cieszyli wszyscy, że to zdobyte, to zdobyte. Ale później tragedia z czołgiem była i…
Tak, i „szafy” zaczęły skrzypieć.
Tak, ale zaraz potem był wybuch. Jak gdzieś takie dźwięki są, to znaczy, że zaraz będzie wybuch.
Raczej się więcej przesiadywało w schronie.
Msze były i modlitwy były.
Tak, przychodził ksiądz i spowiadał. Powstańcy zwłaszcza jak szli do ataku, to spowiadali się u niego, prosili o spowiedź.
Jakiś kącik i krzesełko.
Trochę zostało, bo mogli się z u powietrza udusić, jak byli na drugim końcu schronu.
Szliśmy po różnych domach i prosiliśmy o miejsce. Nigdzie miejsca nie było. Ktoś mamie powiedział: „Szkoda czasu, wszędzie są tak schrony przepełnione, że nie ma pani żadnych szans. U sakramentek na pewno znajdziecie miejsce”. I tak było.
Próbowała i to nie tylko do jednej.
„Idźcie tam, może tam, bo u nas już jest przepełnione, może was przyjmą”. Mama mówi: „Żebyśmy chociaż mogli postać”. Nawet miejsc stojących nie było. A u sakramentek to jak do raju. Wchodzimy do sakramentek, w to podziemie, a sienniczki są, każdy ma swój sienniczek. Zostaliśmy tam przyjęci, zostaliśmy umyci przede wszystkim, siostry nas pomyły, bo miały wodę, źródełko. W ogóle nie było problemu z wodą. Pomyły nas i dały nam kolację, czyli chlebek i kawkę.
Tak. Na śniadanie też chlebek i kawka.
Miały.
One piekły opłatki, a skąd ten chleb dostawały, to nie wiem, ale był. Kromka chleba i garnuszek kawy, a na obiad talerz zupy.
W kotle wstawiały.
Tak. Brat znalazł ulotkę niemiecką, że jeżeli ludność nie opuści kościoła o godzinie szesnastej, zostanie kościół zbombardowany. I tak było.
Tak. Mama pokazała te ulotki, bo brat przyniósł dużo.
Tak, rozdał tym, którzy tam byli.
Wiedziały, jaka jest sytuacja, że nie ma miejsca.
Tak, a tu jest troje dzieci, dlatego tak chciały mamę zatrzymać.
Nie pamiętam.
Nie, tam była cisza, spokój, modlitwy były, opłatki były, częstowały nas siostry opłatkami. Nie czuło się ciężkiej atmosfery, poza tym, że braciszek nam przynosił wiadomości coraz gorsze.
Tak, już było wiadomo.
To już było wiadome. Co się działo na Woli, to już wszyscy wiedzieli.
Jak my wyszłyśmy z tego schronu, nie widziałam, żeby ktoś poza nami wychodził. Jak wyszłyśmy na Rynek Nowego Miasta, było nam bliżej do bramy. Widzieliśmy samoloty, wszystko dokładnie pamiętam. Natomiast nie widziałam, żeby ktoś poza nami wyszedł ze schronu od sakramentek.
Tak. Może dlatego że się widziało samoloty, to nie patrzyłam, czy ktoś wychodzi. Ale nie widziałam, żeby więcej osób z tego schronu wychodziło.
To było straszne uczucie. To było uczucie takie, że byłam tam przed chwilą. Te samoloty zniżające się, niemieckie i bomby, które tam leciały… Pikowały, jeden samolot, drugi samolot. I te bomby. Byłyśmy w bramie, dom tak jakby się zachwiał z tych detonacji. To było okropne wrażenie. Moja mama przytulała nas do siebie. Zrobiła się już duża panika, że trzeba się poddać, Stare Miasto się poddaje. Panika się zrobiła, że trzeba uciekać, że tu nie ma na co czekać. Już się ludzie gromadzili, już białe prześcieradła wieszali, że się poddają.
Na kijach, po bombardowaniu.
Tak. Już w tym domu nie byliśmy. Zbombardowali, widzieliśmy to bombardowanie.
W sumie tak, bo żeby tych ulotek nie przyniósł… Mama z kolei mówi: „Wiesz, mnie się moja matka śniła, a jak ona się śni, to jest zawsze jakaś przestroga”. Szybko zbiera, wiąże to, co mieliśmy, kołdrę. Ja – lakę. Dziesięć metrów tylko owało, żebyśmy się cofnęły, bo było bliżej cofnąć się do pierwszej lepszej bramy niż cofnąć się do kościoła. Tego nawet w słowach nie jestem w stanie powiedzieć, bo się nie da powiedzieć, to trzeba widzieć. Jak się widzi, że się tam było i się wie, że wszyscy na pewno zginęli… Widzieć samoloty i bomby, i walący się kościół to jest okropne uczucie. Trudno w słowach znaleźć, żeby określić, jaka to jest dla nas, dla dzieci… Przecież mogliśmy tam być. I taka jest historia Warszawy.
W tym samym dniu.
Nigdzie, już była kapitulacja. Już ludzie się zbierali i mieli białe flagi.
Z białymi flagami.
Szliśmy w kierunku Dworca Gdańskiego i od Dworca Gdańskiego później Powązkowską do Wolskiej.
Tak, przy Konwiktorskiej, gdzieś tamtędy szliśmy. Na Starym Mieście nie widzieliśmy ciał, natomiast na Woli już ciał było bardzo dużo, pomordowanych.
Nie.
Nie.
Nie wiem, czy nie Powstańcy.
Tak, był chyba rozkaz ewakuacji, coś takiego musiało być.
To już normalne. Jak szliśmy, to pełno było różnych rzeczy. Jeżeli nie ma wody w taki upał, to rzeczy są niepotrzebne, nic nie da jakaś walizka, jakieś rzeczy, to nie jest ważne, bo nie ma siły iść.
Rzucało się rzeczy.
Tak.
Nie spotkaliśmy.
Tak.
Jeszcze powiem króciutko po zakończeniu wojny. Wojna się zakończyła, Rosjanie weszli, tata [mówi]: „Do Warszawy jedziemy”. Ja najstarsza, to do ojca i z ojcem jedziemy. Zima siarczysta była, taki był mróz, że ręce przemarzały, szalik, wszystko było na kość. Po drodze widzimy ciała ludzkie, zwłaszcza mężczyźni, porozbierani Niemcy, bo to była taka trasa, szliśmy przez Grodzisk. Różne sprzęty wojskowe i ciała przysypane śniegiem, ale porozbierane. Tata [mówi]: „Już nie mam siły iść”. Wchodzi do jednego domu, czy by nas przyjęli. Nie przyjmą nas, w drugim nie przyjmą. Patrzymy: jakaś chatka stoi. Może tu. Poszliśmy do tej chatki, pani mówi: „Ja was przyjmę, proszę bardzo, tylko nie mam co wam dać jeść”. A tata dostał bochenek chleba od gospodarzy i mówi: „Proszę pani, my mamy jedzenie”. Ten bochen chleba położył na stole i wszyscy sobie pojedli. Później doszliśmy z ojcem do Warszawy. Od Włoch już były jakieś samochody wojskowe i nas po troszku podwozili. Jak wróciliśmy do domu, to mieszkanie było spalone, już żadnego znaku nie było po mieszkaniu. Jeszcze chciałam zobaczyć getto. Warszawa była zaśnieżona, wody nie było, to śnieg się topiło, żeby sobie coś ugotować. Poszłam i zobaczyłam getto. To była po prostu biała pustynia. Stanęłam i się popłakałam, bo widziałam te domy, pamiętam te rodziny. Pustynia, zrównane, przysypane śniegiem. Ten olbrzymi teren getta zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Myślałam, że może gdzieś kogoś zobaczę, jakieś domy, a to przysypane śniegiem.
Pierwszy raz, właśnie po wyzwoleniu Warszawy, jak przyszłam z ojcem.
Nie. Wiedzieliśmy, że spłonęło, ale że to było aż tak… Był to olbrzymi teren przysypany śniegiem i nieduże wysepki gruzów, raczej był równy teren. Takie wrażenie po tym, jak z ojcem przyszliśmy. W jednym mieszkaniu nie ma szyb, w drugim nie ma szyb, to ludzie się ratowali do takiego, gdzie są szyby. Wody nie ma, to jest śnieg. Takie historyjki jeszcze.
Nie.
Nie. To się zaczęło od szpitala Świętego Łazarza. Największa egzekucja była na Płockiej.
I personel, i pacjenci, wszyscy. Te ciała widziałam odkopywane po wojnie. Wszyscy byli pochowani naprzeciw szpitala. Olbrzymie masy, olbrzymie doły.
Jakie wspomnienia? Dziękować Bogu, że się to przeszło. Jak czasem wspominam sobie, jak sobie przypomnę pewne fragmenty, to mi się wierzyć nie chce, że tak mogło być. Tak że kochani młodzi, cieszcie się z tego, że żyjecie bez wojny, w spokoju po prostu.