Jerzy Olszewski
Nazywam się Jerzy Olszewski, nie jestem rodowitym warszawiakiem, bo urodziłem się w Piastowie.
- W którym roku się pan urodził?
W 1936.
- Pamięta pan czas swojego dzieciństwa?
Pamiętam sporo, to znaczy pierwsza moja pamięć jest niezbyt przejrzysta, ale pamiętam moment, jak wkroczyli Niemcy w 1939 roku. Miałem wtedy trzy lata. Utrwalił mi się w pamięci Niemiec z karabinem. To była pierwsza moja chwila pamięci, która mi została.
Mój tata pracował w Warszawie i z zawodu był piekarzem. Zresztą ten zawód bardzo nam się potem przydał w okresie okupacji. Mama nas wychowywała. Miałem siostrę (świętej pamięci), starszą o półtora roku. Do Powstania cały okres okupacji mieszkaliśmy w kilku miejscach, widocznie w zależności od dojazdów. Urodziłem się w Piastowie, potem (też pamiętam te fragmenty w 1939 roku) mieszkaliśmy w Podkowie Leśnej. Tam tata wynajmował mieszkanie. Potem żeśmy przeprowadzili się do Warszawy i mieszkaliśmy przy placu Kazimierza. Plac Kazimierza był na tyłach Wolskiej, jak jest Sienna. Właściwie Wolska jest bliżej, bo jest teraz inaczej poprowadzona.
- Chodził pan do szkoły w czasie okupacji?
Moja pamięć z okresu mieszkania na placu Kazimierza wiąże się z tym, że stamtąd nas wyrzucili Niemcy, bo rozszerzali getto. Getto było blisko. Żeśmy się przeprowadzili na Ochotę. W tej dzielnicy mieszkałem aż do zamążpójścia. Na placu Kazimierza było ciekawiej, bo tam był ruch, natomiast na Ochocie żeśmy zamieszkali na Opaczewskiej, to duży budynek, teraz Opaczewska 28, kiedyś 46, przy ulicy Orzeszkowej. Tam zacząłem chodzić do szkoły. Do szkoły poszedłem w 1943 roku. Szkoła powszechna wtedy była chyba czteroklasowa, dobrze nie pamiętam, ale tak mi się wydaje. Tam chodziliśmy z siostrą, siostra klasę wyżej. Szkoła mieściła się na dawnej ulicy Opaczewskiej, a teraz Banacha, chyba tam gdzie był dom Sztabu Generalnego. Po skończeniu pierwszej klasy wyjechaliśmy na wakacje do babci. Rodzice pochodzili spod Warszawy, mama z Brwinowa, a tata z Nadarzyna, więc żeśmy pojechali na wakacje, bo świeże powietrze. Tam rodzice mamy mieli dom. W tym układzie byśmy nie byli w Powstaniu, ale zdarzył się wypadek. Dzień przed Powstaniem Niemcy zabili na placu Narutowicza brata mojego taty, mojego stryja młodszego. Dwadzieścia trzy lata miał. Wtedy wróciliśmy do Warszawy na pogrzeb. Jak żeśmy wracali z pogrzebu (był chowany w cmentarzu na Woli), to już zaczynało się Powstanie. Pamiętam tłuczenie szyb, nie można już było iść przez miasto, bo już było niebezpiecznie. Żeśmy wracali na tyłach, jak Reduta Ordona. Tam jest przejście przez tory. Żeśmy wrócili w ten sposób do swojego domu na Opaczewską i zaczęło się Powstanie.
- Co się działo w czasie Powstania?
Powstanie w tym rejonie było właściwie bez walki. Nie wiem, jak to miało miejsce, ale były bardzo krótkie walki na Ochocie. Mieszkaliśmy na granicy Warszawy, wtedy granicą Warszawy była ulica Opaczewska. W kierunku zachodnim już były pola, była remiza tramwajowa bardzo duża, zlikwidowana po wojnie. Tak że to była granica miasta. Zresztą przystanek kolejki EKD, która tam jeździła, był: Warszawa–Granica Miasta. Tak się nazywał. Jak się Powstanie zaczęło, to jeszcze przyjechał dziadek do nas na pogrzeb syna. Dokładnie nie pamiętam, jak to było. Żeśmy kilka dni byli w domu normalnie, ale potem, chyba jak już zaczęły się bombardowania (a to była przecież ulica graniczna), wszyscy byliśmy w piwnicach budynku. Tam było dużo piwnic, każdy miał swoją. Tam byliśmy do czasu, kiedy „ukraińcy” Własowa zaczęli Ochotę grabić i ludzi wyprowadzać na Zieleniak na Grójeckiej. Tutaj się zaczynały sceny bardzo przykre. To, co zapamiętałem na sto procent, to był moment, jak zobaczyłem „ukraińca” (wyrzucali nas z piwnic i grozili, że wysadzą budynek) i on strzelił, i zabił psa, który szczekał. To mi utkwiło w pamięci. Oni byli bardzo brutalni.
Podprowadzili nas na Zieleniak. Tam było trochę bardzo przykrych okresów. Przede wszystkim wszyscy spali na ziemi, nikt nie był przygotowany do spania, nikt nic nie miał. Był głód. [Wyszliśmy] z budynku gdzieś siódmego dnia Powstania, może ósmego, nie wiem, nie pamiętam. Na Zieleniaku byliśmy chyba około tygodnia. Tam było bardzo przykro. „Ukraińcy” głównie zajmowali się rabunkiem, wszystkie opuszczone mieszkania rabowali. Na razie nie palili, ale rabowali. Nie widziałem tego osobiście, ale to mówili ludzie: w nocy wyszukiwali młode kobiety, gwałcili, zabijali prawdopodobnie, bo te osoby nie wracały. My więc, będąc z mamą, żeśmy z siostrą spali na mamie, że jej nie ma. Ona się jakoś przykrywała, a my żeśmy spali na niej. Byliśmy strasznie zgłodniali, bo nie mieliśmy żadnego prowiantu. Siostra była troszeczkę bardziej puszysta, a ja byłem chudzielec. Ona już z głodu miała gorączkę, prawie czterdzieści stopni, już zaczynała chorować z głodu, tak że właściwie wyjazd do Pruszkowa trochę nam pomógł tym, że po drodze żeśmy jakiegoś jedzenia dostali. Nie wiem, jak to się odbywało, w każdym razie jakieś drobne przekąski, jakieś jedzonko żeśmy dostawali. Mama zaczęła się rozglądać, co dalej, bo tak się złożyło, że żeśmy się wcześniej zgubili z dziadkiem i z ojcem, jeszcze przed wyprowadzeniem na Zieleniak. Widzieliśmy, że niektóre osoby wychodzą. Mama mówi, że pójdzie się rozejrzeć. Miała szczęście, bo w PCK spotkała koleżankę ze szkoły. Była z Brwinowa, to był Pruszków, to blisko. Załatwiła nam przepustkę, że jesteśmy chorzy na tyfus i wyszliśmy z nią wieczorem, tuż przed godziną policyjną. Zaprosiła nas do domu. Tam się objadłem, że się rozchorowałem, bo głód był okropny.
Jeszcze zapomniałem może o takim szczególe: jak nas wyprowadzali z Zieleniaka na Dworzec Zachodni (bo nas z Dworca Zachodniego wozili, jechaliśmy pociągiem do Pruszkowa), to tam widzieliśmy bardzo paskudne sceny. Między innymi zgwałcona kobieta przy drodze, nieżywa i sprofanowana kijem. To straszny obraz. Tak to zapamiętałem! Jedyny właściwie obraz, który, jak chcę wspominać o okresie Powstania, to mi się narzuca. Natomiast walk tam żadnych nie było. Była jeszcze jedna scena na Zieleniaku, że któregoś dnia zaczęli „ukraińcy” rozstawiać karabiny. Mieli maszynowe erkaemy. Wszyscy mówią: „Chyba nas będą rozstrzeliwać”. Nawet niektórzy zaczęli się modlić. Pamiętam, że przyjechał samochód osobowy. Myśmy byli stosunkowo niedaleko od czoła, tam była masa ludzi. Wysiadło dwóch Niemców, chyba jakichś esesmanów. Coś pogadali z „ukraińcami” i odjechali, a ci pościągali karabiny. Jeszcze jedna scena. Chciałbym rozszerzyć ten moment, jak „ukraińcy” nas doprowadzali do Zieleniaka. To był róg Opaczewskiej. Tam jest budynek, to była kiedyś Grójecka 104. Pod ścianą tego budynku było zabitych kilku Polaków, rozwalony mózg dosłownie na ścianie budynku. Oni byli bandziory, bo to byli przecież „własowcy”, grupa Kamińskiego. Tego nie widziałem, ale mówili, że komuś obcięli palec, bo nie mogli zdjąć pierścionka, biżuterii. Wszystko rabowali. Oni więcej dokonali na Woli, ale to już jest nie w mojej dzielnicy. Potem się dowiedziałem od tych, którzy przeżyli na Woli. Tam była straszna rzeź.
- Czy ktoś z pana rodziny brał udział w konspiracji, walczył w Powstaniu Warszawskim?
Stryj, młodszy brat taty. Został zastrzelony przez Niemców.
Na początku. Nie wiadomo, czy rozpoznanie robił? Natomiast drugi brat (tata był najstarszy) brał udział w Powstaniu i do końca walczył. Do Dachau się dostał. Wrócił z Dachau po wojnie, czterdzieści parę kilo [ważył], półtrup. Nigdy nie wyzdrowiał do końca. Ale brał udział bezpośrednio jeden z braci. Poza tym rodziny w Warszawie za dużo nie mieliśmy.
- Pan był w czasie Powstania małym chłopcem. Czy bawił się pan w jakieś zabawy typowe dla dzieci?
Nie bardzo. Nie wiem, czy jakieś zabawy były. Nic takiego mi się nie kojarzy.
- Zawarł pan jakieś przyjaźnie w czasie Powstania Warszawskiego, miał pan przyjaciół?
To raczej była grupa mieszkańców tego budynku, razem żeśmy wychodzili. Ale żebym jakąś przyjaźń zawarł, to nie. Tylko spotkałem kolegę, mojego rówieśnika i żeśmy razem między innymi próbowali parę razy wyskoczyć na marchewkę, bo za Zieleniakiem były pola uprawne. W tej chwili nie pamiętam, chyba z raz tylko nam się udało jakieś marchewki dopaść. Potem strzelali. Były przypadki nawet, że podobno kogoś ranili, nie wiem. Pamiętam też taki moment (byliśmy chyba drugi raz albo trzeci), że zaczęli strzelać, kule tylko: ciuch, ciuch! A my żeśmy leżeli. Potem, jak powiedziałem mamie, jak to tam wygląda, to już mnie pilnowała, żebym nie chodził. To była próba dożywienia się.
- Bał się pan w czasie Powstania albo wcześniej, w czasie okupacji?
Byłem trochę przyzwyczajony do okupacji, tak że trudno mówić o jakiejś bojaźni, raczej nie zdawałem sobie w pełni sprawy z groźby sytuacji, jaka była. Ale te trupy, co widziałem, te krzyki kobiet gwałconych, które wyciągali z Zieleniaka, to robiło wrażenie. Właściwie tchórzem nie byłem nigdy. Siostra przeciwnie, wszystkiego się bała. Nie było wtedy piłek, myśmy kopali jakąś piłeczkę szmacianą, bo nie było innych. Nic takiego więcej sobie nie przypominam. Może w chowanego. Tak że to były jedyne zabawy w owym czasie.
- Zdarzyły się jakieś radosne chwile?
Na pewno radosna chwila, jak żeśmy wyszli już z Pruszkowa. Mieliśmy niedaleko do babci i wróciliśmy jak gdyby na kontynuację wakacji. Może to był 15, może 20 sierpnia, nie mam pojęcia, nawet nie próbowałem skonsultować z rodzicami, jaki to był czas. Tata się odnalazł, dziadek został wywieziony gdzieś pod Łowicz, tak że z nas warszawiaków, poza pierwszym stryjem, którego zabili, wszyscy przeżyli okupację i Powstanie.
- Co się z panem później działo? Wrócił pan do Warszawy?
Wróciliśmy oczywiście, bo przecież mieliśmy mieszkanie na Opaczewskiej.
Nie. Ponieważ byliśmy blisko Warszawy, więc chyba 17 stycznia (mrozy były, głębokie śniegi) żeśmy ujrzeli zwycięską Armię Czerwoną z karabinami na sznurkach. Oni chyba „bajpasem” obchodzili Warszawę, uderzenie było ze skrzydła, tak że chyba 17 stycznia byli na trasie Otrębusy-Brwinów, czyli koło Pszczelina, gdzie mieszkała moja babcia. Był mróz, pamiętam, piękne słońce, a oni robili postój. Wykopali sobie głębokie jamy w śniegu i tam sobie odpoczywali. Już było wiadomo, że Warszawa już jest wolna.
Mój tata był młodym chłopakiem jeszcze, szybko do Warszawy się wybrał. Chyba był w pierwszych dniach po wyzwoleniu. Chyba sobie zaanektował nasze mieszkanie i zaczął myśleć o przyszłości. W związku z tym zaczął się przygotowywać, ale ponieważ nie było szans i żeśmy tracili szkołę, jeden rok byśmy stracili… Miał jakiegoś wuja, który mieszkał między Michałowicami i Opaczą, miał swój dom. Z siostrą i z rodzicami żeśmy się tam przenieśli w początkach lutego. Rodzice zapisali nas do szkoły, w Michałowicach była szkoła prywatna. Skończyłem drugą klasę: marzec, kwiecień, maj, czerwiec. W związku z tym nie straciłem roku. Z siostrą razem żeśmy chodzili do tej szkoły. Rodzice przenieśli się do Warszawy i we dwoje szykowali wszystko. Wiadomo, jak to było po okupacji. Ponieważ mój tatuś był z zawodu piekarzem, więc się rozglądał, żeby sobie coś na przyszłość ustawić. Obok był budynek Opaczewska 44, który był zrujnowany zupełnie w 1939 roku, bo w 1939 roku Opaczewska była bardzo silną obroną Warszawy. Tam była piekarnia przed wojną, nazywała się chyba Zakopianka. Była zniszczona w 1939 roku. [Ojciec] zajął się tą piekarnią i potem ją przejął, był jej właścicielem przez kilka lat, dopóki socjalizm mu nie zabrał. Wyremontował to i zrobił. Upaństwawiali, powstawały Warszawskie Zakłady Przemysłu Piekarniczego i zabrali piekarnię. Został pracownikiem. Takie to były czasy. Natomiast dzięki temu, że miał taki zawód, to w czasie okupacji z kolegami wspólnie uprawiali pieczenie chleba, bo był na to popyt. Były trudności z mąką, ale jakoś sobie radzili, tak że żeśmy nie głodowali. To jedno, co nam nie groziło, [to znaczy] poza okresem pobytu w czasie Powstania w Warszawie, gdy żeśmy sobie pogłodowali.
- Co działo się z panem dalej? Czy dostał się pan na studia?
Do szkoły powszechnej chodziłem na Grójecką. To była szkoła podstawowa numer 39. W 1945 roku zaczęła funkcjonować i to była jedna z najlepszych wtedy szkół w Warszawie, bo była pod patronatem UNESCO. Zaraz po wakacjach 1945 roku bardzo dobrze wyposażyli tę szkołę, tak że były pracownie różne, dla dziewczyn kuchnie, a dla chłopców warsztaty mechaniczne, tak że szkoła bardzo dobra. Tam był Kołłątaj, skończyłem Kołłątaja. Teraz jeszcze jest chyba. Potem dostałem się na studia, na politechnikę, skończyłem tak zwany MEL – „pomyleńców”. Głównie specjalizowałem się w konstrukcji maszyn i urządzeń. Tak doszedłem do emerytury. Po drodze miałem wpadki i sukcesy też były. Między innymi nagrodę państwową dostałem za pracę dla wojska. Pracowałem w Instytucie Przemysłu Gumowego i była potrzeba różnych wyrobów gumowych dla wojska, między innymi maski przeciwgazowe. Jestem współautorem aktualnie używanej maski wojskowej. Tak że za to dostałem nagrodę państwową w uznaniu, bo ta maska była nie gorsza od amerykańskiej. Tak że to krótkie sukcesy mojego życia.
- Co dało panu Powstanie? Jak mógłby pan to ocenić z perspektywy czasu?
Co dało? Troszkę zmienił się charakter ludzi. Warszawiacy w owym czasie byli zupełnie inni niż teraz, byli uprzejmi, grzeczni, było zrozumienie. Tak mi się wydaje, że okres Powstania… Jak był taki przypadek, że moja siostra dostała wysokiej gorączki z głodu, bo nie było co jeść, to jacyś ludzie obok dali parę sucharków, żeby mogła przeżyć. Nie wiem, czy dzisiaj by na coś takiego było [kogoś] stać. Było inne podejście ludzi. Byli ci, którzy zdradzali, jak zawsze, ale to się nie spotykało na co dzień.
- Czy chciałby pan jeszcze powiedzieć coś na temat Powstania albo czasów okupacji?
Chyba to, że jakoś w całej okupacji jako dziecko nie byłem w jakichś kłopotach, problemach, że rodzice byli dobrzy i zabezpieczali wszystkie potrzeby. Nie odczuwałem tego w sposób taki, jak wiem, że niektórzy mieli. Poza tym nie wywieźli nas do Niemiec dzięki wyjściu. Przecież dużo osób miało problemy, cierpiało.
Warszawa, 8 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek