Tadeusz Olszewski „Siwy”
Nazywam się Olszewski Tadeusz, urodzony 28 sierpnia 1922 w Warszawie. Pseudonim „Siwy”, oddział „Kilińskiego”.
- Proszę opowiedzieć, co pan robił przed 1 września 1939 roku.
Przed 1 września, to były moje ostatnie szkolne lata, chodziłem do szkoły technicznej i kolejowej w Warszawie.
- Jak pan pamięta ten czas?
Czas napięcia, bo chodziliśmy wtedy na ćwiczenia przysposobienia wojskowego. Ćwiczyliśmy się na Polach Bielańskich. Całe klasy, bo to było napięcie tuż przed wojną, wiadomo było, że niedługo będzie wojna. Tak że mieliśmy ćwiczenia wojskowe. Przy szkole było tak zwane przysposobienie wojskowe.
- Jak zapamiętał pan sam wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie w Śródmieściu w mieszkaniu. Dopiero zaczynały się ferie, obserwowaliśmy pierwsze walki nad Warszawą samolotów polskich i myśliwców niemieckich. Tak że to nie było zaskoczenie, spodziewaliśmy się tego.
- Gdzie pan mieszkał w czasie okupacji jeszcze przed Powstaniem?
Warszawa, [ulica] Złota 8, tam gdzie byłem ranny, w tym samym miejscu, w tym podwórku mieszkałem.
Tak.
- Rodzice pana wtedy utrzymywali?
Tak, jeszcze nie pracowałem nigdzie, bo jeszcze szkoły nie dokończyłem. Szkołę dokończyłem już w czasie okupacji. Dokończenie szkoły to był jeden rok.
- Proszę powiedzieć, w jaki sposób zetknął się pan z konspiracją.
Zetknąłem się tylko w czasie Powstania, bo nie brałem udziału w konspiracji cały czas okupacji, tylko w czasie Powstania. Po prostu pierwszego, drugiego dnia zgłosiłem się razem z chłopcami z tego samego podwórka, którzy też byli razem przez cały czas Powstania, łącznie z moim bratem młodszym o trzy lata.
- Jak wyglądało codzienne życie jeszcze przed Powstaniem? Co z tego czasu najbardziej utkwiło w pamięci?
Utkwiło mi w pamięci napięcie przedwojenne, plakaty „Do broni!”, nawoływania, mobilizacja, patriotyzm. Wszyscy chcieli bić się z Niemcami, nie było tak, że ktoś uważał, że będzie stał na uboczu. Miałem siedemnaście lat, jak w 1939 roku wybuchła wojna.
- Proszę powiedzieć, jak to się stało, że znalazł się pan w „Kilińskim”.
Po prostu przypadek. Te oddziały walczyły w Śródmieściu gdzieś od godziny szesnastej, siedemnastej. Na Marszałkowskiej umiejscowiły się posterunki i zgłosiłem się po prostu jako ochotnik, z bratem i jeszcze z dwoma kolegami z podwórka. Czyli była nas cała czwórka.
- Bez problemu panów przyjęto?
Nie było problemów, chłopaki chcą się bić, to proszę bardzo. Mimo że nie było żadnej broni ani granatów, nic.
- Miał pan odpowiednie przeszkolenie wojskowe?
Miałem w szkole jeszcze przed wojną. W 1937 i 1938 roku chodziłem na ćwiczenia przysposobienia wojskowego, czyli miałem już drugi stopień, już strzelaliśmy na Młocinach z broni do tarczy. Tak że mieliśmy już [przygotowanie].
- Z jakiej to było broni? Pistolet maszynowy?
Nie, karabiny. Ćwiczenia – myśmy maszerowali wzdłuż szosy do Młocin. Mieliśmy już mundury, bo w przysposobieniu wojskowym były zielone mundury. Buty trzeba było mieć nabite pod spodem gwoździami, to jak się maszerowało, to ziemia drżała. Tak że początki takie były.
- Jaką broń otrzymał pan na początku sierpnia 1944 roku?
Żadną broń. Granaty i butelki z benzyną. Dużo granatów. Później myśmy mieli granaty ukryte w piwnicy pod koksem. Jak byłem ranny, to żona wskazała w „Palladium” dowódcom, że mamy jeszcze granaty. Tuż przed Powstaniem kolega ze szkoły technicznej gdzieś uciekał i miał w plecaku trochę granatów, może było ze dwadzieścia. Wsadziliśmy do piwnicy w koks. Później żona, jak już byłem w szpitalu, przekazała granaty dowództwu do „Palladium”. Tak że wzbogaciliśmy się o tę ilość granatów, ale mnie już nie było, już byłem ranny.
- Jakiego typu to były granaty?
Obronne. To były porządne, wojskowe.
- Czy otrzymał pan jakiś hełm, jakieś nakrycie głowy?
Nie, nic.
Nic, to co mieliśmy. Cywilne ubrania, żadnych mundurów. Tak że nie mieliśmy. Z tym że pierwszego dnia wiedzieliśmy, gdzie są nasze stanowiska, worki z piaskiem ułożyliśmy (bo to były duże okna) na parapecie, żeby mieć jakąś osłonę głowy. Tylko to stanowiło naszą ochronę, nie mieliśmy [nic], przynajmniej nasza grupa. Nie mieliśmy hełmów.
- Jak pan wspomina pierwsze godziny walki?
Pierwsze godziny wydawało się, że wszystko idzie dobrze, bo wszędzie pełno Powstańców. Marszałkowska była po parzystej stronie obsadzona przez Powstańców. Jak byliśmy na stanowiskach, widzieliśmy przejeżdżające czołgi do Ogrodu Saskiego. Obrzucaliśmy granatami, butelkami z benzyną. Wydawało się, że wszystko idzie dobrze, bo coraz więcej zdobyczy było. Była Poczta Główna zdobyta, obiekty wkoło, na Jasnej „Victoria”, PKO na Marszałkowskiej.
- Czy pan brał udział w tych atakach?
Jak mieliśmy tam stanowiska, czołgi przejeżdżały, musieliśmy obrzucać butelkami z benzyną.
- Jak to było z rzucaniem butelką z benzyną w czołg? Czy dość szybko się zapalał?
Z naszego stanowiska żaden czołg nie spłonął, tylko przejechały. Podobno tylko przy PKO został zniszczony jeden czołg. Setki butelek, trochę granatów, ale to mizerne były osiągnięcia. Tak że tutaj nie tak łatwo było trafić.
Następnego dnia mieliśmy patrole, żeby sprawdzić piwnice, czy są przelotowe, bo niektóre piwnice musiały być przebijane, żeby dom łączyć z innym domem. Na tych patrolach się skończyło. Na tych stanowiskach byliśmy. Trzeciego dnia czołgi od strony Ogrodu Saskiego przechodziły do Alej Jerozolimskich. Jeszcze nie było barykad w poprzek ulicy Marszałkowskiej. Tam byliśmy na odpoczynku na dole, na podwórku. Słyszymy warkot potężny. Widać, że czołgi się zbliżają. Pobiegliśmy na swoje stanowiska i zaczęliśmy obrzucać czołgi granatami i butelkami z benzyną. Jeden z czołgów podjechał na drugą stronę Marszałkowskiej, wykręcił swoją wieżyczkę i lufę skierował w naszą stronę na pierwsze piętro. Myśmy byli przygotowani, trzymamy granaty i butelki. W tym momencie padł strzał. W tym samym momencie zostałem oślepiony, ogłuszony i jakiś ciężar na nogi mi upadł. Byłem zupełnie sztywny. W podświadomości (wszystko w jednej sekundzie trwało) wyrzuciłem jeszcze za worki z piaskiem granat. Nie rzucałem go daleko, tylko aby się zsunął, żeby mi w ręku nie wybuchł. Obok mnie był też z tego samego podwórka chłopiec, sześć lat młodszy ode mnie. Benzynę trzymał, ale nie wyrzucił jeszcze tej butelki. Tylko ja jeden zostałem ranny, pomimo że były trzy stanowiska wzdłuż tego domu.
To było 3 sierpnia wieczorem. Tak że zostałem już unieruchomiony i koniec mojej walki.
- Kto pana transportował do szpitala?
Sanitariuszki mnie wzięły na nosze i transport był do szpitala na ulicę Złotą do kliniki doktora Stankiewicza. Tam dostałem zastrzyk przeciwtężcowy i opatrunki. To były rany szarpane uda i nogi. Budynek numer trzy zaraz za „Palladium”.
- Czy dużo tam było rannych?
Nie, ja byłem pierwszy ranny.
- Później, w miarę upływu czasu?
Leżałem tam, dostałem opatrunki, zastrzyki, żona mną się opiekowała, bo trzeba było robić kompresy. To były straszne rany szarpane. Niewiele owało, a mógłbym mieć pracę jako eunuch u jakiegoś szejka. To było tak bardzo blisko.
- Proszę powiedzieć, jaka była atmosfera w grupie, jeśli chodzi o te pierwsze trzy dni sierpnia.
Entuzjazm był. Wszyscy chcieli się bić, flagi na bramach, na ulicach. Głośniki, „Warszawianka”, wszyscy mieli dużo ducha w tych pierwszych dniach.
- Czy posiadał pan stopień wojskowy?
Nie. Przysposobienie wojskowe drugiego stopnia, w wojsku byłbym szeregowcem.
- Jeżeli chodzi o nastroje wśród rannych w szpitalu, to o czym rozmawialiście?
O tym, żeby jak najszybciej to się skończyło, wszystko jak na razie idzie dobrze. Wszyscy byli pełni wiary.
- Czy pan tam był do samego końca Powstania?
Byłem nie do samego końca, tak długo tam nie leżałem. Chyba dwa tygodnie, żona się mną opiekowała. Potem byłem w różnych punktach sanitarnych. W „Palladium” były też punkty w podziemiach, gdzie mi później robili opatrunki do samego końca Powstania, bo noga była jakoś sztywna, tak że mogłem uderzać, nic nawet nie czułem.
- Czy spotkał pan Niemców twarzą w twarz? Jaki mieli stosunek?
Tak nie spotkałem. Spotkałem tylko w czasie okupacji, jak mnie Niemcy zabrali, feldżandarmeria z mieszkania mnie zabrała. W naszym podwórku był Węgier w wojsku, sprzedał swój mundur i uciekł. Pytali mnie na ten temat, czy coś wiem, czy widziałem. Tylko wtedy rozmawiałem z Niemcami, a tak to nie.
W czasie okupacji. Jeszcze przed Powstaniem przyjechali, jadłem akurat obiad. Zabrali mnie tak, jak stałem.
- W szpitalu leżał pan jako żołnierz czy jako cywil?
Jako Powstaniec. Akurat w tym czasie, jak byłem trzeci dzień, to żona przyniosła rannego małego chłopca, który ocalał. Po drugiej stronie Marszałkowskiej „ukraińcy” napadli na piwnice z ludźmi i on jeden ocalał. Żona go przywiozła, to pamiętam, jak leżał koło mnie. Tylko ja byłem i on. Płakał, nawet ktoś przyjechał z kamerą, fotografowali tę scenę.
- Proszę powiedzieć, jak wspomina pan emocje ludności cywilnej. Jak ludność cywilna reagowała na walki?
W Śródmieściu, w rejonie, gdzie myśmy byli, to nie było tak strasznie ciężko. Bombardowali, ale byliśmy z daleka od Niemców, [było] bezpieczniej. Tak że ludzie na początku byli przychylni i wierzyli w to, że zwyciężymy. Ale w końcu nastroje normalnie musiały się pogorszyć.
- Czy za każdym razem były to pozytywne wrażenia, kiedy spotykał pan ich w szpitalu?
Pozytywne.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Jak było z dostarczaniem żywności do szpitali?
Jeżeli chodzi o mnie, to żona mi dostarczała żywność i opiekowała się mną, kompresy robiła i to wszystko. Jeżeli chodzi o naszych kolegów z batalionu, to czasem przynosili do szpitala.
- Co żona przynosiła do jedzenia?
Suchary, chleb, jakieś słodycze. To nie były duże rzeczy, ale jakoś można było przeżyć.
Też przynosili takie skromne racje. Tam był „Bukiet” [czyli „Pod Bukietem”], „Żywiec” i „Bachus”. Pamiętam, przynieśli kiedyś butelkę jakiegoś dobrego likieru, w magazynach były. Tak to z jedzeniem było bardzo źle.
- Czy gotował ktoś zupę „plujkę”?
Tak. Nosili.
Wodę brali z różnych kanałów, z wykopów, gdzieś w piwnicy przeciekały źródełka. To były bardzo skromne ilości.
Kilka szklanek, nikt się przecież nie mył, nie kąpał. Nie było tego.
- Czy kontaktował się pan z rodziną? Czy rodzina przychodziła do pana do szpitala?
Mój brat był razem w tej samej kompanii, moi dwaj koledzy i żona – już była moją żoną. Zosia była moją żoną, to się mną opiekowała.
- Czy w tym szpitalu był radioodbiornik?
Była „Błyskawica”. Zresztą w bramach były głośniki, już jak zacząłem utykać z laską, to byłem w „Palladium”, tam życie przecież tętniło. Były duże podziemia i filmy były tam wyświetlane.
- Czy był pan na kronice filmowej?
Byłem na jednej z kronik.
Z laską utykałem powolutku, mogłem sobie przejść.
- Czy dużo osób wtedy było?
Dużo osób było.
- Jakie były reakcje publiczności?
Nieraz były oklaski zachwytu.
- Czy długa to była kronika?
Nie, to urywki były, fragmenty z bieżących spraw i z dawnych.
- Czy ktoś to komentował, czy to były same obrazy?
Obrazy z komentarzem i muzyka była. W tle była muzyka.
- Jeśli chodzi o radio, prasę – jakie reakcje wywoływały poszczególne audycje albo reportaże, felietony? Jakie dyskusje się toczyły?
Były fantastyczne reakcje. W ogóle, jak nam rzucali Amerykanie czy Anglicy z powietrza zasobniki z bronią, sprzętem, żywnością, to był szał radości, że to już jest koniec. Okazało się, że nie bardzo.
- Czy koledzy z „Kilińskiego” znaleźli się w tym samym szpitalu?
Nie. Tych szpitali było sporo.
- Czy później spotkał się pan z ludźmi, z którymi pan zaczynał walkę?
W ostatnich dniach Powstania dali nam legitymacje powstańcze, już tylko tyle widzieliśmy się. Później to już się nie widzieliśmy. Niektórzy poszli do obozów jenieckich, myśmy z żoną wydostali się do obozu pracy.
- Jak pan zapamiętał informację o tym, że kończy się Powstanie, że już jest podpisany akt kapitulacji?
Przyjęliśmy to z wielkim żalem. Myśleliśmy: „Po co to wszystko było? Po co te zniszczenia?”. Wyszliśmy, jak już była trochę cisza, zobaczyć ulicę Marszałkowską. Przerażające to jest, sama ruina […] Nikt nie przypuszczał, że tak straszne są zniszczenia.
- Proszę o tym opowiedzieć – 2 października podpisany układ, zaczyna się ewakuacja. Jak to było zorganizowane?
Żadna organizacja, to się wszystko samorzutnie działo. Były jakieś komunikaty, że można wyjść tędy, że można wyjść tamtą ulicą. Co kto miał, to brał rzeczy osobistych, żeby jakoś przetrwać.
- Co pan zrobił z opaską, z legitymacją?
Legitymacja została w Warszawie, zakopana była w piwnicy. Nie wiedzieliśmy, jak nas potraktują: czy jako zbirów, czy [inaczej]. Tak że lepiej było [schować]. Ci, co wyszli z oddziałami, to wiadomo, ale tacy cywile, to nikt nie wiedział, jaki los czeka. Czy zabiją nas, czy przeżyjemy.
Skierowali nas do Ursusa.
- Pan z laską musiał przejść?
Tak, to była makabra. Ból w nogach miałem. Myśmy się tam próbowali urwać gdzieś w okolicach, były pola, stogi ze zbożem. Myśmy nawet z Zosią się wcisnęli, ale Niemcy szli tyralierą i wszystkich wyrzucali z powrotem do kolumny. Tak szliśmy całą noc.
- Jak się zachowywali Niemcy? Raczej brutalnie?
Nie. Specjalnie nie byli może brutalni, pędzili nas z powrotem do szeregów, nikt się nie opierał.
To był Wehrmacht.
Potem w Ursusie podstawili pociągi. Leżeliśmy jeden dzień czy dwa na betonie. Podstawili wagony i wywieźli nas w głąb Niemiec, po drodze byliśmy pod Oświęcimiem w obozie Szczakowa. Tam nas odwszyli, ubrania trzeba było zdjąć do naga, parówka była. Stamtąd nas zawieźli do Hanoweru.
- Jak długo trwała ta podróż?
W bydlęcych wagonach trwała ze dwa dni. Pamiętam, przejeżdżaliśmy (jeszcze w czasie dnia to było) Wrocław (Breslau to było po niemiecku), stanęliśmy (nasz pociąg z więźniami, ze wszystkimi ludźmi, cywilami) na nasypie kolejowym i był nalot. Samoloty przelatywały, pociąg stał. Myśmy przyglądali się, była ładna pogoda. Widok na ogródki działkowe pod Breslau. Przywieźli nas do samego Hanoweru.
Był obóz… Hanower Hainholz, obóz RB. Obóz pracy. Przeważnie była ludność z Powstania, dużo mężczyzn. To był obóz ustawiony przy torach kolejowych, to jest wielka stacja węzłowa. Przeżyliśmy tam jeszcze większe piekło, bo przeżywaliśmy codziennie i co noc bombardowania amerykańskie, angielskie. Nie mieliśmy schronów, tylko uciekało się nie wiadomo gdzie.
Myśmy przyjechali do Hanoweru po tych wszystkich obozach w końcu października, byliśmy październik, listopad, grudzień… do kwietnia, dokąd Amerykanie [nie weszli].
- Pod koniec października dopiero w Hanowerze?
Tak, bo byliśmy w Polsce jeszcze długo w paru obozach, [między innymi] w Szczakowej. W takich obozach byliśmy po parę dni. Kwarantannę nam zrobili, parówki robili, łaziliśmy między drutami.
Bardzo okropne. Sobie można wyobrazić, spaliśmy na gołych dechach. Niby to były prycze, ale robactwo na nas leciało z góry. Pluskwy, tysiące pluskiew. Człowiek czuł, że spada coś. Nie można było dotknąć, bo to obrzydliwe jest. Zrzucaliśmy z siebie. Po tych wszystkich odwszaniach to wsadzili nas to tego obozu, gdzie były same pluskwy.
- Jak wyglądała droga przez kolejne obozy?
Szczakowa pod Oświęcimiem, nawet się baliśmy, że nas do Oświęcimia zabiorą.
Później… podróże i tak to trwało. Nie pamiętam, jaki był obóz przy samych Niemczech. Też tam byliśmy parę dni. W końcu października byliśmy w Hanowerze.
- Czy w Hanowerze byliście do końca wojny?
W Hanowerze do końca wojny. Nawet tam przeżywaliśmy naloty dywanowe. Pracowałem na kolei, z początku przy lżejszej robocie, bo nie byłem na tyle sprawny. Później, jak bombardowali stację Hainholz, to brali w nocy wszystkich mężczyzn do usuwania szkód, do naprawy torów.
- Jak pan zapamiętał wyzwolenie?
Samo wyzwolenie myśmy przeżyli fantastycznie. Myśmy się cieszyli, że już jest blisko, bo widać było. Na tydzień przed wyzwoleniem do pracy już nie chodziliśmy, musieliśmy się żywić tym, co było w obozie. Już nic nam nie dawali jeść, bo już była w ogóle reorganizacja, bez przerwy były albo naloty bombowe, albo myśliwce latały nad Hanowerem i tak jak nad Warszawą strzelały sobie do ludzi.
- Który to był miesiąc 1945 roku?
To był kwiecień, jak Amerykanie wyzwolili. Wiem, że tydzień po Niedzieli Palmowej 1945 roku. Niedzielę Palmową pamiętamy, bo był najgorszy nalot dywanowy na Hanower, w okolicach Dworca Głównego. Pamiętam słoneczny dzień, myśmy musieli pracować i nagle
Voralarm ogłaszają, przedalarm, wyskakujemy z zakładu przy Dworcu Głównym, patrzymy w powietrze. Słychać, [jak] myśliwce bardzo wysoko lecą, za chwilę alarm ogłaszają, myśmy uciekli. W wykopach kolejowych były prowizoryczne schrony. Wtedy zaczęło się piekło. To jak trzęsienie ziemi, nie można było oddychać, bo kurz był i ciśnienie powietrza tak duże, że trzeba było trzymać chusteczki przy ustach, żeby się nie zadusić. To trwało parę minut. Wychodzimy, a tu w ogóle nie można poznać okolicy. Ciemno, słońca nie ma, nie widać, dym, asfalt się pali. To był nalot na dzielnicę tuż obok Dworca Głównego. Ostatni nalot, później już tydzień nie chodziliśmy do pracy, bo słychać było artylerię amerykańską.
Pracowałem przy Dworcu Głównym. Aparaty Morse’a były, wówczas były niszczone stacje, czyściło się z kurzu i remontowało. Również w nocy nas zabierali, jak byliśmy w obozie (bo praca była w dzień) do naprawy torów, do naprawy stacji kolejowych, bo w Hanowerze był duży węzeł kolejowy.
Nie, po prostu naprawy to zasypywanie dołów, lejów łopatami, taka robota. Tamci, co mieli sprzęt, to [wykonywali] i cięcia metalu, i w ogóle wszystkiego. Już jak nie pracowaliśmy przez tydzień, wiadomo było, że Amerykanie są tuż tuż, wciąż były bombardowania i samoloty latały, jak chciały. Rozeszła się pogłoska, że nas jeszcze wywiozą z obozu.
- Dużo osób mogło być wtedy w obozie?
W obozie było ze dwieście osób.
Buraki, jakieś byle co w wodzie mieszane. Brukiew. Pogłoski były, że nas wywiozą ([a] byłem z żoną), to myślę sobie: „To uciekniemy sobie gdzieś do Dworca Głównego, już tak samodzielnie”. Już znałem ten teren, bo tam pracowałem. W nocy myśmy wyszli z obozu. Było pięć kilometrów do dworca. Myśmy się tam wmieszali w tłum Niemców, bo oni mieli dobre schrony. Schowaliśmy literki „P”, bo każdy miał naszywki, schowaliśmy się tam, bo było dużo cywilnych Niemców, żołnierze też byli.
My pasiaków nie mieliśmy. To nie był obóz karny, to był obóz pracy.
Jakie kto miał. Niemcy dawali nam do pracy drelichy granatowe, miałem nawet niemiecką czapkę kolejarską. Nam dawali, bo w międzyczasie nam obóz zbombardowali i spaliło się nam to, co myśmy przynieśli z Warszawy. Nie mieliśmy nic. Niemcy nas wyekwipowali w koszulę, bieliznę, mundury, drelichy. Na dworcu przytuliliśmy się, siedzieliśmy cichutko, żeby się nie odzywać, żeby nas nie wypędzili. Artylerię już coraz bliżej było słychać, karabiny maszynowe. Wówczas jest moment poruszenia, bo byli [między nami] oficerowie niemieccy. Wpadają bocznym wejściem od strony dworca Amerykanie elegancko ubrani, mundury w kant, rękawiczki, hełmy, siateczka. Skoczyli do Niemców:
Hände hoch!, a wszyscy Niemcy od razu ręce do góry, nawet ci oficerowie. Pamiętam również płacz kobiet, bo niezwyciężona armia nagle się poddaje.
- Czy chodząc do pracy przy dworcu, spotykał pan Niemców cywilnych?
Spotykałem, bo majstrowie w zakładach [to byli Niemcy].
Trochę.
Nie. Dyrygowali pracą przy tych aparatach Morse’a, to byli starzy Niemcy, którzy już do wojska nie byli zdatni, pilnowali tych obcokrajowców. Byli w pracy również Włosi, Ukraińcy, Czesi, różne narodowości.
- Jak ci Niemcy się tam zachowywali?
Wówczas nie można było narzekać, myśmy nie odczuwali żadnych negatywnych historii w stosunku do nich. Nawet Polacy robili sobie różne fuchy na tych maszynach, fifki do papierosów, bo tam były różne masy, surowiec był dobry do robienia, zapalniczki robili. Niemiec tylko się przyglądał, patrzył i mówił:
Arbeit! Arbeit! Langsam, langsam, aber gut. Tak mówił.
- Jak było, jeżeli chodzi o stosunek do Hitlera, do wojny?
Część przeklinała na Hitlera, przeklinali mocno. Zresztą to już była zupełnie inna sytuacja, oni bez przerwy siedzieli w schronach, nic nie robili. Żadna robota, żadna praca, byli zupełnie zdezorientowani. Cywile przeżyli tylko dzięki temu, że mieli schrony. Było nie do wytrzymania. Każdy na noc szedł do schronu, każdy miał swój schron. W dużych obiektach, gdzie są duże place, to mieli podziemne schrony trzypiętrowe. Tam, gdzie myśmy byli przy stacji kolejowej, gdzie był nasz obóz, to były schrony dla kolejarzy, awaryjne, wielkie stożki betonowe, na trzy, może cztery piętra wysokie. W razie alarmu, bombardowania, Niemcy wchodzili. Tak że myśmy też tam czasem w nocy uciekali do tych schronów.
- Wróćmy do czasu Powstania. Jak wyglądało życie religijne w porównaniu do pobytu w kolejnych obozach, również w Hanowerze.
W Hanowerze w czasie okupacji nie było żadnego życia religijnego.
Nie. W czasie Powstania były msze święte. Na przykład na Moniuszki była kaplica, były msze polowe na otwartym powietrzu. W czasie okupacji były przecież majówki na podwórkach, były śpiewy, wszyscy lokatorzy się zbierali. Były pieśni religijne, majowe nabożeństwa.
- Jakie wspomnienie jest dla pana najlepsze z Powstania?
Trudno powiedzieć.
- Co się najlepiej kojarzy?
Jak byłem ranny trzeciego dnia, to nic mi się nie kojarzyło. Zrzut broni [to] był najlepszy dzień, dodawał otuchy. Wszyscy myśleli, że to już koniec, a jednak przylatują tu Anglicy, Amerykanie, setki spadochronów leci. Myślałem, że to już jest przełom jakiś.
- A najsmutniejsze wspomnienie?
Że to się wszystko nie udało, że trzeba wyjść w poniewierkę, że nie wiadomo, co nas czeka. Człowiek nic nie miał, wszystko zostało zniszczone. Jeszcze ranny.
- Co pan robił dalej, po wyzwoleniu przez Amerykanów.
Jak przyszli Amerykanie, to była wielka radość, że człowiek przeżył. Obozy mniejsze, które były w Hanowerze, przerzucili do wielkiego obozu w Diepholzu przy granicy holenderskiej. Wielki obóz, tam zebrali wszystkich Polaków z mniejszych obozów. To były chyba koszary niemieckie, budynki były murowane. Tam nas rozlokowali, każdy już miał w dwie czy trzy osoby pokój. Tam żywności było co niemiara, już nas żywili, dostarczali nam Amerykanie sporo żywności.
Jako Polak z obozu pracy z Powstania.
W Diepholzu.
To były murowane budynki dwupiętrowe, chyba budynki po koszarach niemieckich. Takich wygód nie było, ale jakieś warunki już były, o żywność nie trzeba było się martwić.
Przebywałem do końca 1945 roku. Tam się dobrze żyło, jedni namawiali do wyjazdu do Polski nielegalnymi transportami, myśmy czekali na jakiś transport regularny.
- Czy tam był pan z żoną? W Hanowerze również?
Tak.
- Cała droga była przebyta razem?
Razem.
- Czy był jeszcze ktoś z rodziny?
Nie.
- Kiedy zdecydował się pan wracać do kraju?
Myśmy przyjechali przed Bożym Narodzeniem. Już Anglicy przejęli tamtą strefę, angielskimi samochodami przez całe Niemcy do Szczecina nas przewieźli. Kolumna jechała, jak wyglądaliśmy, to jak okiem sięgnąć nie było końca samochodów. To już były tak zwane legalne transporty.
- Dłuższy czas był pan w Szczecinie?
Nie, w Szczecinie był tylko przystanek. Później chcieliśmy przyjechać do rodzinnej Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy. Tu się okazało, że wysiadamy, wszędzie ruina, nie ma naszego domu, nie ma gdzie mieszkać. Nawet na dworcu mieszkaliśmy jedną noc, żeby się rozeznać. Szukaliśmy znajomych, może gdzieś są. Same gruzy.
Noga zagoiła się już w szpitalu. Mam od Niemców z Czerwonego Krzyża [dokumentację choroby]. Jeszcze leżałem w szpitalu po wyzwoleniu, bo noga się bardzo [paskudziła]. Podziwiam tych Niemców. Z Warszawy napisaliśmy do Niemców, do kolejarzy do ośrodka, to oni wszystko opisali: gdzie byłem, w jakim szpitalu byłem, jak długo. Zdziwiłem się, bo to już po wyzwoleniu. Już oni nie rządzili, a jednak mieli gdzieś zapisane. Tak że mnie jeszcze leczyli trochę. To już po przyjściu Amerykanów.
- Gdzie w Warszawie zamieszkał pan po powrocie?
W Warszawie zamieszkaliśmy u kolegi ze szkoły na ulicy Siennej. Przypadkowo spotkaliśmy go, jak wychodziliśmy z kościoła Świętego Krzyża, z ruin. To był kolega, razem byliśmy, mówi: „To chodź, to przenocujemy”. Mieszkaliśmy tam kilkanaście miesięcy. Już było jakieś lokum.
- Jak wyglądały święta w kraju?
Żadne święta. Trochę myśmy wprawdzie przywieźli żywności, już Anglicy wtedy byli w Diepholzu. Myśmy trochę przywieźli do kraju puszek, papierosów trochę, sucharów, czekolady. To było to, co myśmy tam dostali. Tutaj działała UNRRA, paczki żywnościowe. Jak transport przyjechał z Niemiec, to każdy dostał jakąś paczkę żywnościową.
- Jak wyglądała Wigilia 1944 roku w obozie?
Bardzo smutno. W Wigilię zrobili nalot, światła zgasły. Dostawaliśmy coś do jedzenia, jakiś chleb, ale żadnych specjałów nie było. Nalot był tylko. Mogliśmy obserwować gwiazdki, jak rakiety lecą z góry, jak artyleria strzela.
- Jak dalej potoczyły się losy po Powstaniu? Dokąd przeprowadził się pan od znajomych?
Mieszkaliśmy u znajomych na Siennej. Później zacząłem pracować w zakładach Parysów za Powązkami. Był zakład, który produkował przed wojną podkowy, okucia do wozów konnych. Tam pracowałem i mieszkałem na Siennej. Przypadkowo dowiedziałem się, że jest mieszkanie na Marymonckiej naprzeciwko AWF do kupienia. Pani, która to opuszczała, wyjechała na Zachód do Wrocławia i tutaj to mieszkanie jej było niepotrzebne. Kupiliśmy nie wiem, za ile pieniędzy. Była kuchnia, łazienka, pokój zrujnowany. Tak że samodzielne mieliśmy.
- Czy był pan represjonowany?
Nie. W ogóle się nie przyznawałem, że należałem, że brałem udział w Powstaniu, dopiero jak była odwilż. Później zacząłem pracować w zakładach radiowych Kasprzaka od lat pięćdziesiątych. To pierwsze zakłady, które tu powstały po wojnie. W związku z pracą dostaliśmy przydział w latach 1955 na to mieszkanie. Tak że tu mieszkamy już pół wieku.
- Czy chciałby pan coś dodać, jeśli chodzi o Powstanie, o pobyt w obozach?
Cóż można dodać, tych przeżyć było tyle, że zawsze się coś działo. Nie to co teraz. W czasie wojny bez przerwy, codziennie coś było, jakieś niebezpieczeństwa, łapanki, naloty. W 1939 roku bombardowania, też byliśmy przecież w Warszawie. Później okupacja, później Powstanie Warszawskie, później to piekło w obozach w Niemczech. Później niedostatek w kraju, jak myśmy przyjechali, to nic nie było.
- Jeżeli chodzi Rosjan, jak pan pamięta ich pobyt?
Okropne wrażenie w Szczecinie, jak myśmy przyjechali transportem legalnym i zobaczyliśmy miasto czerwone od flag, wszędzie czerwono, wszędzie flagi. Okropne wrażenie to robiło. Nas ostrzegali po tamtej stronie: „Nie jedźcie, nie jedźcie tam, lepiej zostańcie tutaj”.
Amerykanie, Polacy, którzy byli, oficerowie polscy [radzili], żeby nie jechać tutaj.
- Jak Rosjanie was powitali?
Nas nikt nie witał, tylko widzimy, co się dzieje na ulicach. Wszędzie czerwono, tylko propaganda. To nie to, co tam. Represje.
- Czy później spotkał się pan z kolegami, z którymi pan walczył?
Tak. Mam nawet list [kolegi], podaje nawet czas, jak mnie ranili, moment, jak on widział ze swojego okna ten czołg. […]
Warszawa, 25 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Kędzior