Halina Maria Machocka-Piekałkiewicz „Żywia”
Jestem córką oficera przedwojennego. Pierwsze moje sześć lat, czyli do 1930 roku ojciec był w 64. pułku piechoty w Grudziądzu. Tam spędziłam najmłodsze lata. W 1930 roku przenieśliśmy się do Warszawy, do mojego dziadka (ojca matki), który owdowiał. [Nazywał się] Konstanty Tołłoczko. Przenieśliśmy się do niego. Ojciec zaczął pracować w Ministerstwie Spraw Wojskowych na ulicy Nowowiejskiej. Początkowo chodziłam do szkoły „Rodziny Wojskowej”, od pierwszej do czwartej klasy. To się mieściło na ulicy Jagiellońskiej, bardzo daleko. Teraz są budynki Nowej Pragi, bardzo, bardzo daleko. Potem chodziłam już do piątej klasy na ulicę Szeroką, teraz się nazywa Kłopotowskiego. Ten gmach już nie istnieje. Była szkoła podstawowa dla chłopców i dla dziewcząt. Potem zdałam egzamin konkursowy do gimnazjum imienia Curie-Skłodowskiej na Pradze, na ulicy Kawęczyńskiej. Tak dobrnęliśmy do 1939 roku. Mieszkaliśmy potem (od 1933 roku) już nie u dziadka, tylko na ulicy Floriańskiej [12] tuż przy kościele Świętego Floriana. Ojciec 8 września w 1939 roku razem z Ministerstwem Spraw Wojskowych został ewakuowany do Trawnik pod Lublinem, 17 września przeszedł na Węgry. Zostałam z mamą. Zaczęłyśmy działać, jak można było. Mama nigdy nie pracowała, ale jakoś ze swoimi siostrami założyły jadłodajnię na placu Narutowicza. Nazywała się „Gospoda Pań”. Wydawały barowe danka, na zapleczu na kozie gotowały. Tak do 1944 roku finansowo wybrnęłyśmy.
Gdy wybuchła wojna, w 1939 roku skończyłam trzecią klasę gimnazjalną. Czwartą do małej matury, to już u mnie w domu były komplety. Przychodziły profesorki z naszego dawnego gimnazjum i tak zrobiłam małą maturę. Potem znowu na Floriańskiej przychodzili profesorowie z gimnazjum Lorenca. To było męskie gimnazjum, ale widocznie przez znajomości mojej dyrektorki, doktór [Jadwigi] Zanowej, która skontaktowała się z nimi, uzyskałam maturę, która potem została zweryfikowana po wojnie. Wtedy tylko formalność była. Takie dzieje.
Może powiem jeszcze o ojcu. Któregoś dnia w 1943 roku w listopadzie do mamy przyszedł ktoś i powiedział: „Proszę pani, pani mąż chce się z panią zobaczyć”. Mama mówi: „No, jest na Węgrzech”. – „Tak, ale jest w Warszawie”. Przeszedł przez granicę zieloną, bo 1943 rok był taki, że Niemcy na Węgrzech już zaczęli bardziej restrykcyjnie działać. Obozy internowanych likwidowali i tak dalej. Zresztą ojciec na Węgrzech też działał. Była akowska baza Liszt w Budapeszcie, która zajmowała się internowanymi, a poza tym kontaktami z Londynem i z Warszawą. Przerzucili ojca do Warszawy. Był w Komendzie Głównej łącznikiem do spraw węgierskich, oczywiście pod zmienionym nazwiskiem, mieszkał gdzie indziej. Od czasu do czasu się z nim widywałyśmy z mamą. Ojciec dopiero w 1947 roku [się ujawnił]. Była druga weryfikacja oficerów przedwojennych. Jak była pierwsza weryfikacja, to się nie zgłosił do Urzędu Bezpieczeństwa. Dopiero potem dostał anonimowy list: „Zgłoście się koniecznie do Urzędu, bo i tak wszystko o was wiedzą”. Wtedy ojciec poszedł, wrócił do swojego nazwiska Wielkopolan. Mam do tej pory jego kenkartę na Piotr Skiba. Cały czas występował jako Piotr Skiba podczas okupacji. Ponieważ nasze mieszkanie na Floriańskiej zostało zniszczone (mieszkaliśmy na czwartym piętrze), przenieśli się do Bytomia i tam ojciec z mamą mieszkali. Ja z mężem [przeniosłam się] do Katowic. Przez dziewięć lat od 1946 roku mieszkałam z mężem w Katowicach, już wtedy z małym synkiem.
- Wróćmy do czasów okupacji. Jak pani zaczęła swoją działalność okupacyjną?
W listopadzie 1940 roku jeszcze były komplety. Właśnie skończyłam komplety czwartej klasy, miałam małą maturę. Doktor [Jadwiga] Zanowa, która była dyrektorką gimnazjum i liceum Curie-Skłodowskiej (teraz się mówi inaczej, Skłodowskiej-Curie, właściwie), [poleciła,] żeby przyjść do niej na Mazowiecką. Mieszkała na ulicy Mazowieckiej. Przyszłam, zastałam tam kilka koleżanek. Kilkanaście ich tam było, przeważnie córki wojskowych przed wojną. Wybrała dziewczyny, na których wiedziała, że może polegać. Powiedziała nam, że tworzy się Wojskowa Służba Kobiet przy Armii Krajowej i czy zgadzamy się współpracować i działać jako łączniczki, sanitariuszki, przechodzić jakieś szkolenie. Trudno mi w tej chwili powiedzieć, nie pamiętam, czy wszystkie z nas się zgodziły, czy nie. W każdym razie ja się zgodziłam. Zostałyśmy zaprzysiężone. Doktór Zanowa miała pseudonim „Polesie”. Równolegle też działał dyrektor gimnazjum i liceum męskiego Władysława IV na Pradze, profesor Usarek, który miał pseudonim „Szczecin”. To pamiętam. Naszą komendantką (to się zresztą dowiedziałam dużo później, bo to były bardzo konspiracyjnie ograniczone znajomości i wiadomości) była „Jesień”. Kilkanaście lat temu umarła. Wtedy dopiero się dowiedziałam, że pani [Ludmiła Marcela] Mosakowska pseudonim „Jesień” była komendantką. Dopiero po wojnie dowiedziałam się o tym. Również mama, obracając się w kręgu przeważnie samotnych żon oficerów, też została w jakiś sposób wciągnięta w różne sprawy Armii Krajowej. Stale u nas na Floriańskiej ktoś nocował po kilka dni, ktoś, kto był przejazdem w Warszawie, względnie ukrywał się, względnie ktoś z lasu. To było zresztą powodem, że w 1943 roku któryś z mieszkających u nas z lasu (porucznik „Kmicic”) został aresztowany, podał nasz adres i przyszło gestapo do nas. Ale to już był 1943 rok.
- Czym się pani zajmowała po zaprzysiężeniu?
Zostałam przeszkolona w grupie pięciu (bo była zasada: nie więcej, jak pięć osób w grupie) w zakresie topografii, służby sanitarnej. Trwało to dosyć długo. Potem z nas wybrano kilka, już nie pamiętam ile, nie pamiętam kogo. Nie pamiętam też tej piątki, która przychodziła też na Floriańską, bo nasze wykłady odbywały się też w naszym mieszkaniu na Floriańskiej. Kilka z nas przeszło jeszcze dodatkowy kurs jako instruktorki i z kolei ja miałam przydzielone piątki w różnych punktach Pragi. Też już nie bardzo pamiętam, wiem, że na ulicy Środkowej, na Radzymińskiej, jakiś komplet pięciu dziewcząt na rynku Starego Miasta też miałam. Myśmy wykładały. To znaczy ja sama chodziłam. Dostawałam od czasu do czasu do czasu na bibułce jakieś materiały do wykładów, ale z zakresu tego, w czym przedtem sama byłam szkolona i przekazywałam to. One potem zostały gdzieś w czasie Powstania poprzydzielane. Nie orientuję się, bo po skończeniu takich wykładów, które były po trzy, cztery wykłady, traciłam konkat z tymi dziewczynami.
Bezpośrednio moją zwierzchniczką w służbie łączności była (podobno to była też [kobieta] z grona nauczycielskiego gdzieś z Pragi, tylko nie wiem, w jakiej szkole), miała pseudonim „Koza”. Kilkakrotnie miała z nami odprawy, ale nie więcej jak trzy, cztery razy, pamiętam. Potem miałam dosyć długą przerwę w swojej działalności. To już inna historia, nie moja dzialalność, jako instruktorki.
W 1940 roku zaczęłam pracować w księgarni Gebethnera i Wolffa na Pradze, na ulicy Targowej [48]. Tam zresztą przez znajomości [mnie zatrudnili] najpierw jako wolontariuszkę, po prostu żeby mieć jakieś zaświadczenie, że pracuję. Potem zostałam zaangażowana normalnie jako pracownik księgarni. Po jakimś czasie zwróciła się do mnie pani „Zofia”, która powiedziała, że jest z polecenia oczywiście. Czy można by było u mnie w księgarni [zorganizować], żebym się zajęła przekazywaniem jakichś wiadomości. Nie trwało to [długo], bo rzeczywiście może trwało kilka miesięcy. Nie pamiętam [od kiedy], może na początku 1943 roku, ale potem we wrześniu miałam wpadkę. Powiem o tym, bo to nie jest związane z moją pracą łączniczki. Przyszła do domu moja znajoma z jakimś panem, który się przedstawił Nowaczyk czy Nowaczek (też prawdopodobnie pseudonim), powiedział, że pracuje w nasłuchu w „Biuletynie Informacyjnym”. Miał pewno znajomość angielskiego, francuskiego, ale też radio Madryt nadawało i nadawało po hiszpańsku. On tego nie rozumiał, szukał książki, podręcznika do nauki hiszpańskiego. Ponieważ pracowałam w księgarni, wydawało mu się, że będę mogła zdobyć. Oczywiście w 1939 roku Niemcy od razu wszystkie książki dotyczące nauki języków obcych (oprócz niemieckiego oczywiście) wyrzucili, wszystkie książki autorów angielskich, francuskich i tych, z którymi Niemcy wtedy walczyli, oczywiście zostały też wyeliminowane, spisane, spakowane i nie wolno było [sprzedawać]. Nie miałam możliwości dotarcia do jakichś podręczników do nauki.
W każdym razie on nieostrożnie zapisał moje nazwisko i telefon. Całe szczęście, że nie do domu, ale numer telefonu do księgarni. Oczywiście się nie wystarałam tej książki [załatwić]. Któregoś dnia musiał wpaść. Gestapo przejrzało jego notes i trafiło na moje nazwisko i numer telefonu. Któregoś dnia, to było 6 września 1943 roku o dziewiątej otwieramy księgarnię. Wchodzi dwóch panów w skórach, w charakterystycznych kapelusikach tyrolskich. Kierownik przedstawia blachę owalną, że gestapo, i pyta, czy tu pracuje panna Wielkopolan Halina. „Tak, jest taka”. – „No to z nami”. Już nie pamiętam, czy pani, czy per „ty” mówili. Jeden był Niemiec, drugi był
Dolmetscher, tłumacz. Akurat miałam coś, zwitek, który miałam komuś przekazać w skrzynce, którą miałam w księgarni. Miałam to głęboko. Miałam podwójną podszewkę w torebce. Ponieważ to była dziewiąta rano, oni nieostrożnie pierwsi wyszli, ja za nimi. Wyciągnęłam to z torebki i wyrzuciłam za siebie na podłogę, wiedząc, że koledzy odpowiednio to zniszczą. Byłam pewna kolegów. Zresztą myśmy o sobie nic nie wiedzieli, ale na pewno też byli w jakiś sposób zaangażowani w prace konspiracyjne.
Zawieźli mnie na Szucha. Posiedziałam do trzeciej godziny w „tramwajach” na dole. O trzeciej zza krat
Dolmetscher, który mnie przywiózł, mówi: „No, już u nas koniec urzędowania. To teraz na Pawiak”. Zaczęłam mówić (nawet w samochodzie trochę, teraz to się nawet dziwię): „Dlaczego jestem zatrzymana? Ani mięsem nie handluję, ani niczym. Ja nie wiem, dlaczego jestem”. On mówi: „Na Pawiak”. Mówię: „Dlaczego, ja wszystko wyjaśnię”. On jakoś się widocznie [zlitował], młoda dziewczyna, miałam wtedy osiemnaście lat, wzięli mnie jednak na górę na przesłuchanie i zaczynają mnie pytać. W notesie znaleziono moje nazwisko i telefon. Mówię: „Pracuję w księgarni, przecież masę przychodzi klientów. Tak że nie wiem, ktoś zanotował. Nie mam pojęcia”. – „Co robisz wieczorami, po pracy i tak dalej?” Wtedy zaczęłam studiować polonistykę też konspiracyjnie, więc oczywiście tego nie mówiłam. Mówię: „Chodzę do kina, z chłopcami się spotykam”. Udawałam dziewczynę taką, która ma w głowie [przyjemności]. Pokazuje mi fotografię: „No a czy tego znasz?”. W tym momencie sobie skojarzyłam, że to jest ten pan, który poszukiwał podręcznika do języka hiszpańskiego. Mówię: „Nie, nie znam. Zupełnie obca osoba”. Teraz, gdybym coś takiego przeszła, prawdopodobnie spłonęłabym rumieńcem, zmieszała się. Wtedy jakoś człowiek, jak był młody, to inaczej reagował. Ponieważ powiedziałam, że go nie znam, wypuścili mnie. Tak że to był tylko jeden dzień.
Ale ponieważ moja przełożona i moje koleżanki razem ze mną pracujące jako instruktorki zrobiły szum, że jestem aresztowana, skończyły się moje kontakty. Była jedna odprawa z komendantką „Kozą”, która powiedziała, że na razie muszę przerwać wszelką działalność.
Rok 1943 był w ogóle dla mnie straszny. Już w lutym mojego obecnego męża aresztowano. Potem był w Oświęcimiu i w innych obozach. To był luty. We wrześniu to, a w grudniu z kolei ktoś, kto nocował u nas (jak wspomniałam, porucznik „Kmicic”) widocznie nie wytrzymał, podał adres. Nie wytrzymał w śledztwie i podał adres, gdzie się przechowywał. Podał nasz adres. Dziewiątego grudnia 1943 roku łomot w nocy. Mojej mamy imieniny były. Było kilka osób, nawet u nas nocowało. Nawet pani „Mira” Piekałkiewiczowa też nocowała. Całe szczęście, że ten porucznik „Kmicic” pamiętał adres, ale nie pamiętał nazwiska. Zaczęli się pytać o panią Wielgomasową. Mama mówi: „Wielkopolan”. Obejrzeli nasze kenkarty i stwierdzono, że tu żadnej Wielgomasowej nie ma i poszli. Wtedy zresztą też byli w drugim mieszkaniu mojej ciotki [Władysławy Rosińskiej] na ulicy Jagiellońskiej, która też go przechowywała, i ją aresztowano [razem z córką Krystyną]. Znaleźli jakieś materiały, bo tu nawet nie zrobili rewizji. Chociaż doskonale pamiętam, że to był czwartek 9 grudnia, w nocy z 9 na 10, ale w czwartki zawsze przynosił mi ktoś plik „Biuletynu Informacyjnego”, który ja potem miałam za zadanie rozdać. Miałam jakieś punkty, już nie pamiętam, ile tego było. Przynieśli to w czasie kolacji imieninowej mojej mamy. Wrzuciłam to gdzieś między jarzyny i kartofle w kuchni. W pewnym momencie podczas ich wizyty któryś się pyta, czy robić rewizję, tamten machnął ręką, że nie trzeba. Gdyby znaleźli „Biuletyn Informacyjny”, to prawdopodobnie wszyscy, jak tam byliśmy, to byśmy zostali aresztowani. To też było przyczyną znowu jakiejś przerwy w mojej działalności jako instruktorki.
Potem w 1944 roku (też na Floriańskiej) miałyśmy maszynę do szycia. Już jak się zbliżał termin Powstania, znowu ileś [dziewcząt przyszło] (już nie pamiętam tego wszystkiego) i szyłyśmy opaski biało-czerwone dla Powstańców. Trzy czy cztery dziewczyny To był lipiec 1944 roku. Pamiętam doskonale, miałyśmy farbę i pisałyśmy WP. Nie żadne AK, jak teraz przychodzą na uroczystości Powstańcy z AK. Nie, myśmy miały WP, Wojsko Polskie. Oczywiście gdzieś to potem przekazałam, te wszystkie opaski. Pamiętam to wszystko jak za mgłą. Pewne fragmenty tak, pamiętam szycie, ale gdzie, komu potem te opaski [zaniosłam], kto odebrał – tego już zupełnie nie pamiętam.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Byłam przydzielona, nie wiem, do jakiego oddziału. W każdym razie moim kontaktem był major „Hordy”. Nigdzie po wojnie, jak szukałam, w żadnych materiałach nie znalazłam tego pseudonimu. Pamiętam dobrze, że jak zostałam do niego skierowana jeszcze przed Powstaniem, to powiedział: „Nie »Hardy«, tylko »Hordy«”. Może specjalnie dla mnie miał też inne pseudonimy, nie wiem. Mieszkał gdzieś nad Wisłą w małym domku. Byłam u niego ze dwa razy przed Powstaniem. Oddawał mi instrukcje, szycie opasek. Potem dostałam przydział kilku dziewcząt, że [o] siedemnastej, pierwszego [sierpnia] mam tam być i czekać na nie. W tej chwili nawet twarzy nie pamiętam, nie pamiętam, kto to był tam ze mną. W każdym razie 1 sierpnia mżył deszczyk. To pamiętam doskonale, zaczęła się strzelanina. Nasz dom był naprzeciwko kościoła Świętego Floriana. Zaraz za tym tak półkoliście był szpital Przemienienia Pańskiego (teraz szpital Praski), tam były ustawione trzy karabiny maszynowe. Tak że wyjść z domu absolutnie nie można było. Ludzie, których akurat zastała strzelanina (obok na ulicy Zygmuntowskiej, teraz aleja Solidarności), wszyscy wbiegli z ulicy, bramę zatrzasnęli. Myśmy zostali właściwie odcięte bez żadnych rozkazów, bez niczego. Tak przeszła noc. Drugiego sierpnia uważałam, że muszę się jakoś skontaktować z majorem „Hordym”. Już były między piwnicami porobione przejścia, wybite dziury. Tymi przejściami przeszłam aż do rogu Jagiellońskiej i Floriańskiej, do Domu Weterana – [Powstańców 1863 roku]. Potem jakoś przemknęłam. Powiedzieli, że właściwie wszystkie akcje się zakończyły. Jeszcze gdzieś na Modlińskiej chłopcy mieli za zadanie opanować dworce (Wschodni i Wileński). Nie udało się. Właściwie 2 sierpnia już tam się zakończyły działania. Oprócz tego z rzeźni dostałam po drodze (bo była rzeźnia chyba na Jagiellońskiej) jakiś przydział, dałam moim towarzyszkom. Dowiedziałam się, że mamy się przenieść do klasztoru. Nie pamiętam, jakie to były siostry. Róg Szerokiej (teraz Kłopotowskiego) i ulicy Sierakowskiego. Niedaleko, po drugiej stronie kościoła. Tam żeśmy jedną noc przenocowały albo dwie, oczekując na jakieś [polecenia].
Wreszcie dostałam rozkaz, żeby dziewczyny rozpuścić do domu. To może był 4 lub 5 [sierpnia]. Sama wróciłam na ulicę Floriańską. Ponieważ nasza kamienica była niedaleko mostu Kierbedzia (obecnie Śląsko-Dąbrowski), Niemcy przyszli, wszystkich mężczyzn wygarnęli, a kobietom kazali spakować w ciągu piętnastu minut najpotrzebniejsze rzeczy i w głąb Pragi przejść. Wtedy z mamą przeszłyśmy na ulicę Oszmiańską, gdzie był punkt sanitarny. Komendantką była pani Mira, nasza znajoma, bratowa profesora Piekałkiewicza, Delegata Rządu na Kraj, który został aresztowany w lutym w 1943 roku. Ona działała, była komendantką punktu sanitarnego, który najpierw był w piekarni przy ulicy Świętego Wincentego, a potem się przeniosły do [budynku] szkoły na ulicę Oszmiańską. Ja tam z nimi byłam, będąc w kontakcie dwa czy trzy razy jeszcze z majorem „Hordym”, bo miałam zlecenie, podane kilka adresów i wiele z dziewcząt, które były w Wojskowej Służbie Kobiet chciało przedostać się do lewobrzeżnej Warszawy, żeby tam pomagać chłopcom w walkach. Dwie czy trzy, wiem, że Zosia Urbanówna (już nie pamiętam), jakaś na Radzymińskiej – kilka takich dziewczyn zawiadomiłam, gdzie mają się stawić i jak mają być przerzucone. Też jeszcze dostawałam [meldunek] na Pelcowiznę do jakiegoś porucznika. Notabene przeszłam tam, a on nie bardzo przyjął do wiadomości to, co ja mu przekazałam od majora „Hordego”, był w stanie „wskazującym”.
Myśmy z mamą się przenosiły z miejsca na miejsce, bo już tam też nie było bardzo bezpiecznie. One ze swoim sanitarnym sprzętem wybrały się za Żerań, majątek Marcelin i tam poszły [27 sierpnia]. Zresztą zostały tam aresztowane, [również właściciele majątku Majlertowie]. My z mamą żeśmy się przeniosły na ulicę Ząbkowską do znajomych. Potem, jak we wrześniu weszło nasze wojsko, to skończył się mój kontakt i z majorem „Hordym”, i wszelkie kontakty się skończyły. Tak to było.
Właściwie moja działalność była cały okres okupacji od 1940 roku, a już w Powstaniu nie miałam możliwości działania na skutek [sytuacji] na punkcie na Floriańskiej. Może gdybym od razu gdzie indziej miała punkt wyznaczony, może bym inaczej mogła pomóc. Wiem, że niedaleko była strzelanina, wiem, że kilku chłopców było rannych, zdaje się. Potem oczywiście zapisałam się do Związku Powstańców Warszawskich. Dostałam Krzyż Powstańczy, ale źle się czułam wobec tego, co się działo w lewobrzeżnej Warszawie, walk, które tam były, zdobywania kamienicy za kamienicą, ulicy za ulicą. Na Pradze [Powstanie trwało] właściwie niewiele ponad czterdzieści osiem godzin, może trochę więcej w niektórych punktach. Ale Powstanie niestety [padło] na skutek u broni, tam był dosyć mocny garnizon niemiecki. Tak się skończyło.
Potem starałam się jednak. Mieszkanie na Floriańskiej było zniszczone zupełnie, tak jak kościół był zniszczony. Jak weszła już nasza armia i wojska sowieckie, to zaczęła się strzelanina przez Wisłę. Niemcy z lewobrzeżnej Warszawy ze swoich punktów ostrzeliwali Pragę. Domy blisko Wisły podczas tego wszystkie bardzo ucierpiały, od września do stycznia. Tak że myśmy [były] z moją mamą (już straciłam kontakt z majorem „Hordym”) i już potem nie działałam.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z prasą podziemną, słuchała pani radia?
Nie. Nie było tam możliwości. Co myśmy mogły zrobić… Jedyna rzecz, jak się zaczęła strzelanina, to cały szereg osób, które były na ulicy, wpadły do naszego domu i przez jeden, dwa dni zupełnie obce osoby, niemające nic do jedzenia [koczowało]. Kilka kobiet zaczęło gotować jakieś zupy i tak dalej. Po prostu trzeba było tych ludzi nakarmić. Byli spoza tej kamienicy. Przy tym działaniu może trochę były użyteczne koleżanki, które tam ze mną były. Ale nie miałyśmy żadnej możliwości kontaktów, otrzymania żadnej prasy. Pamiętam te rzeczy, niektóre jak przez mgłę. Dat już nie pamiętam, kiedy to było: w sierpniu czy we wrześniu. Dziwię się, jak należę do koła Armii Krajowej (koło numer 3), koledzy ze szczegółami pamiętają nazwiska, nie mogę tego zrozumieć. Albo robili notatki? Przecież mają tyle samo lat co ja. Zbliżamy się do dziewięćdziesiątki. Ja nie pamiętam, twarzy nie pamiętam, nie pamiętam pseudonimów, tylko jakieś wyjątkowe. Zwłaszcza że potem w 1946 roku na dziewięć lat (trochę ze względu na ojca) [przeniosłam] się na Śląsk. Byłam dziewięć lat na Śląsku i zupełnie się odcięłam od spraw konspiracyjnych, okupacyjnych.
- Co się działo z panią od zakończenia Powstania do wyjazdu na Śląsk?
Przez półtora roku pracowałam w księgarni. Wróciłam, bo dosyć szybko została uruchomiona księgarnia Gebethnera na Targowej. Pracowałam tam do października 1946 roku. Potem jednak zdecydowałam się [wyjechać]. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby wyremontować mieszkanie, a ojciec jeszcze stale jako Piotr Skiba na Śląsku w Bytomiu się zatrzymał i się przenieśliśmy na Śląsk. Tam zaczęłam pracować od razu w księgarni Czytelnika w Katowicach na [ulicy] 3 Maja do 1950 roku. Po 1950 roku wszystkie księgarnie zostały przejęte przez Dom Książki. Państwowa firma. Przez pięć lat jeszcze pracowałam w księgarni w Katowicach, a w 1955 roku męża przenieśli do Warszawy. Tutaj zamieszkaliśmy. Tu już mieszkam od 1955 roku. To jest kawał czasu. Jak wróciłam do Warszawy, najpierw pracowałam w Państwowym Domu Książki „Składnica Księgarska”, a w 1957 roku zaczęłam pracować do końca, do emerytury – dwadzieścia trzy lata. Była księgarnia w Pałacu Kultury, nazywała się „Ośrodek Rozpowszechniania Wydawnictw Naukowych Polskiej Akademii Nauk” - [ORPAN]. To była księgarnia naukowa, pracowałam w dziale wydawnictw zagranicznych. Początkowo jako pracownik. Idąc na emeryturę, już byłam na wyższym stanowisku. Tak to jest.
- Czy po wojnie spotkała się pani z represjami w związku z działalnością w czasie okupacji?
Nie. Dlatego że odcięłam się od razu, wyjeżdżając na Śląsk. Straciłam kontakty ze środowiskiem warszawskim. Nawet ojciec, który podczas drugiej weryfikacji oficerów zgłosił się, wrócił do swojego nazwiska i zaczął pracować w spółdzielni, potem w hucie „Zygmunt”. Też nie miał żadnych [w Łagiewnikach] ani przesłuchań, ani nic. Do tej pory mam dokument z Urzędu Bezpieczeństwa, że wolno mu wrócić do swojego nazwiska. I zaczął pracować jako Wielkopolan. Tak że nikt z naszej rodziny, z najbliższej rodziny nie odczuł jakichś represji z tytułu przynależności do ruchu oporu.
Warszawa, 15 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Kowalska