Barbara Bielecka
Barbara Bielecka z domu Kucińska, urodzona w 1929 roku.
- Jak wyglądało pani dzieciństwo do wybuchu II wojny światowej?
Mieszkałam Na Woli, na Elekcyjnej. Później rodzice się przeprowadzili do Nowych Gurt, to jest dalszy Urlychów. Tam nas zaskoczyła wojna w 1939 roku.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wybuchem wojny?
Ojciec pracował jako kierowca. Mama pracowała na Elekcyjnej 37 w fabryce lalek Bambino.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak, brata młodszego o rok.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam na Woli na Gostyńską, ale tylko chyba do trzeciej klasy. Później, jak weszli Niemcy, zajęli szkołę na Gostyńskiej na koszary dla siebie. W związku z tym dzieci, młodzież była przerzucona do kilku szkół. Trafiłam na Bema. Tam dwie klasy chyba skończyłam na Bema, później przerzucono mnie na ulicę Syreny. Tam już skończyłam szkołę. Natomiast brat mój rok młodszy chodził do szkoły na Obozową.
- Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej we wrześniu 1939 roku?
Pamiętam. Nie wiem, jak określić.
- Czy pani rodzina poniosła jakieś straty we wrześniu w wyniku działań wojennych?
Na ogół nie, ale w domu, w którym mieszkaliśmy właściciel domu podpisał listę jako folksdojcz. W związku z tym zażyczył sobie (mieszkaliśmy na pierwszym piętrze), żeby niemiecką flagę powiesić na balkonie. Ojciec oczywiście nie zgodził się. Dwukrotnie byli Niemcy, raz i drugi szarpali ojca i tak dalej. Ojciec bał się, że mogą go zabić, bo to różnie było i w związku z tym wyprowadziliśmy się stamtąd i zamieszkaliśmy na Żytniej u rodziców ojca. Tam mieszkaliśmy do 1 września 1942 roku. Wtedy było bombardowanie przez Rosjan i ten dom został zburzony. To był drewniany dom, tylko sześciu czy siedmiu lokatorów. Tydzień mieszkaliśmy na cmentarzu między grobami. Później przydzielili nam mieszkanie na Śliskiej po byłym getcie. Tam zastało nas Powstanie.
- Co stanowiło źródło utrzymania pani rodziców w czasie wojny?
Mama trochę handlowała. Ojciec pracował na kolei jako robotnik.
- Czy pani pracowała w czasie wojny?
Nie, uczyłam się.
W Warszawie na Bagateli. Tam chodziłam do pierwszej gimnazjalnej, tuż przy alei Szucha.
- Czy należała pani do organizacji harcerskiej?
Nie.
- Czy spotkała się pani z przejawami terroru Niemców w czasie okupacji?
Nie.
- Czy ktoś z rodziny działał w konspiracji?
Nie.
- Czy może pani zetknęła się z działalnością konspiracyjną? Z gazetkami, z tajną prasą?
Nie.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?
Na Śliskiej 22.
- Jak pani zapamiętała początek Powstania?
Nie wiem, jak to określić.
- Czy spotkała się pani z partyzantami, z Powstańcami?
Powstanie, jak wybuchło, ojciec mój i inni mężczyźni robili barykady. Wyrywali płyty chodnikowe. Ja i rówieśnicy moi nosiliśmy te płyty, żeby oni mogli budować barykady.
- Gdzie była budowana barykada?
Na Śliskiej przy Sosnowej. Później druga była przy Komitetowej.
- Czy w czasie Powstania była pani cały czas na Śliskiej?
Na Śliskiej do momentu, dokąd nie był zburzony nasz dom. W pierwszych dniach od tak zwanej krowy był zniszczony. Tułaliśmy się po piwnicach na Siennej, na Złotej (róg Złotej i Sosnowej, bo tam nawet po wodę chodziliśmy, tam jeszcze kapała woda), później byliśmy na Sienkiewicza.
- Jakie nastroje panowały wśród ludności, gdy rozpoczęło się Powstanie?
Przygnębiające, przecież strasznie było.
- Jak wyglądało życie codzienne?
Mężczyźni na podwórku wykopali dół, bo mogło się spalić i tak dalej, jeszcze zanim [pocisk] „krowy” zniszczył nasz dom. Co kto miał, uważał za bardziej cennego, jakieś sztućce, futra czy inne rzeczy zakopywali w papiery, nie papiery, pakowali. Było to zakopane na środku podwórza. Później, jak już zniszczony [był] dom, to wtedy wszystko zostało, wyszliśmy.
- Jak radzili sobie państwo z wyżywieniem?
Każdy za okupacji miał tak zwane suchary. Trochę mąki, gdzieś się skombinowało trochę wody, bo z wodą była bieda i jakoś się tam żyło.
Z dziadkiem (ponieważ dziadkowie mieszkali razem z nami na Śliskiej) byłam po wodę z dzbankami na rogu Sosnowej i Złotej, bo tam jeszcze kapała w piwnicy woda. Później wiem, że ojciec i inni mężczyźni czyścili jakąś studnię sprzed I wojny światowej, ale nie wiem dokładnie, w którym miejscu była ta studnia. Wiem, że czyścili i troszeczkę można było wody zdobyć.
- Czy w tym czasie spotykała się pani z przejawami życia religijnego, na przykład modlitwami?
Nie.
- Czy spotkała pani Niemców w czasie Powstania?
Nie.
- Może słyszała pani o okrucieństwie Niemców wobec ludności cywilnej?
Naturalnie. Przecież chłopcy byli (chyba czternastoletni) przy Wielkiej zabici, bo rzucali coś pod czołg i zostali zabici. Co dalej, nie wiem.
- Jakie były pani dalsze losy?
8 września po zrzuceniu ulotek, żeby opuszczać Warszawę rzeczywiście ludzie masowo wychodzili. Między innymi wyszliśmy i my.
- Jak wyglądało opuszczenie Warszawy?
Co kto miał, przede wszystkim do jedzenia (bo to było najważniejsze), jakieś ubranie, co kto miał pod ręką, suchary, nie suchary – co kto miał, czy trochę cukru, jakiegoś makaronu, [to brał]. Wędrowaliśmy Wolską, koło kościoła Świętego Wojciecha, następnie do Pruszkowa, do warsztatów kolejowych. Tam nas zatrzymali, tam byliśmy bodajże z tydzień. Oczywiście spaliśmy na betonie, bo trudno myśleć o łóżkach czy innym posłaniu. Po tygodniu załadowali nas w wagony towarowe.
Nie. Była, ale nas akurat ominęła. W kościele Świętego Wojciecha rozdzielali: mężczyzn osobno, kobiety osobno. My mieliśmy szczęście, że akurat wtedy nie rozdzielali. W Pruszkowie po kilku dniach załadowali nas do wagonów. Były też zakonnice, więc dawały jakieś kawałki chleba i jeszcze coś. Wagony zaplombowali i nas wywieźli. Nie wiadomo było dokąd. Wywieźli nas do Breslau (Wrocław), tam byliśmy tydzień. Oczywiście nie w barakach, bo już nie było miejsca. Po tygodniu załadowali nas znowu w wagony i wywieźli nie wiadomo było dokąd, co i jak. Wywieźli nas do obozu do Falkensee, to jest koło Schwangau jakieś trzydzieści, czterdzieści kilometrów za Berlinem.
- Kiedy to mogło być? W jakim miesiącu?
We wrześniu.
- Jakie warunki tam panowały?
Jedzenie wiadomo, że było ubożutkie. Przez siatkę z nami był obóz dla mężczyzn, którzy chodzili w pasiakach. Oni okropne warunki podobno mieli, bo później nam opowiadali. Byli rzeczywiście nadzorowani. Jak szli do pracy, to pod nadzorem Niemców. Ich wyprowadzali, doprowadzali i tak dalej. Im nie było wolno [wychodzić]. My mogliśmy wychodzić. Mieliśmy przepustki, ale można było wychodzić. Ja już pracowałam.
- Na czym polegała pani praca?
Dojeżdżałam około czterdziestu kilometrów (nas było dziesięcioro, mniej więcej w moim wieku, piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat) od Falkensee, od obozu i rozładowywaliśmy wagony. Jakiś żwir, nie żwir, piasek. Ponieważ tam była hodowla koni, więc jakieś ziemniaki, jakieś buraki czy marchew pastewna dla koni. Tam byliśmy do momentu wyjścia.
- Dużo osób było w tym obozie?
Trudno mi powiedzieć. Było z dziesięć baraków, z tym że jeden barak był przeznaczony tylko dla Rosjan. Były więc kobiety z dziećmi, bo mężczyzn nie było. W pozostałych byli Polacy, z tym że między innymi były Żydówki – oczywiście się nie przyznawały, że są Żydówkami. Wiem, że dwie młode Żydówki pracowały nawet z
Lagerführerką, ponieważ znały niemiecki. Pomagały jej w biurze. Jedną pamiętam, że miała na imię Teresa. Jak chodziłam później do szkoły, do gimnazjum na Górnośląską, to ją często spotykałam. Ale dalsze losy niewiadome mi są.
- Jaki był stosunek Niemców do więźniów?
Raczej w stosunku do nas [nie najgorszy], nie znęcali się, nie bili. Ojciec pracował w Falkensee na stacji, na kolei. Mama natomiast dojeżdżała do Schwangau, przy rozgruzowywaniu budynków [pracowała]. Jak były budynki zniszczone, to oczyszczali cegły, nie cegły, ustawiali to.
- Jak długo pani pracowała w tym obozie?
Do chwili wejścia Rosjan, do 24 kwietnia 1945 roku.
- Jak wyglądało wyzwolenie tego obozu?
Jak weszli Rosjanie, to od razu manatki w garść, co kto miał i powrót do Polski, z tym że oczywiście na piechotę, bo nie było możliwości. Nie kursowały pociągi ani nic, więc szło się.
- Ile czasu trwała podróż do Polski?
We Frankfurcie nad Odrą akurat było zakończenie, więc dwa tygodnie. Wyły syreny i nie wiedzieliśmy, czy znowu wojna się rozpoczyna. Dopiero nam powiedzieli, że nie, że zakończenie wojny. Tam później czekaliśmy ze dwa, trzy dni na wagony towarowe. Dowieźli nas do Warszawy.
- Kiedy pani przybyła do Warszawy?
Nie wiem dokładnie. Dziewiątego kwietnia jeszcze byliśmy we Frankfurcie. Może 12 kwietnia… Nie wiem dokładnie.
Ponieważ na Śliskiej mieszkanie było zburzone, więc nie wiedzieliśmy w ogóle gdzie się podziać. W związku z tym rodzice zawieźli nas do dziadków za Płońsk, ponieważ tam byli dziadkowie. Natomiast ojciec przyjechał do Warszawy i tu spotkał bratową, której mąż (stryjek mój) też był w Niemczech, a ona z dzieckiem ([synek] miał z siedem, osiem lat) i z matką zamieszkali na Młynarskiej. Ojciec się tam chwilowo zatrzymał, żeby się zorientować, gdzie można jakieś mieszkanie wyremontować, żebyśmy mogli od września pójść z bratem do szkoły. Było mieszkanie na Młynarskiej. Oczywiście część ściany była zburzona, dziura w suficie, nie było okien ani drzwi, ani nic. Ojciec po prostu zajął się tym, żeby to jakoś wyremontować. Cegieł było w bród, więc przynosił sobie cegły i dziury, jakie były w ścianie czy w suficie załatał. Jakieś futryny ze zburzonego domu pewnie przyniósł z okna, więc okno wstawił. Oczywiście szyb nie [wstawił] i nie było pieniędzy na szyby. Natomiast drzwi, to było pół bramy, jak kiedyś bramy były w domach. Nie było klamki ani nic, tyko zawiasy z jednej strony, z drugiej i od środka jakiś skobel, kłódka i tak dalej. Takie to było mieszkanie.
Oczywiście jakiejś gliny, piasku przyniósł, ubił na podłodze i to było takie mieszkanie. Sklecił z drutów, z desek coś, co tworzyło niby podest do łóżka, czy coś takiego. Mama z worków uszyła siennik, słomy kupiła i takie było posłanie. Później ojciec spotkał kolegę, który pracował w Alejach Jerozolimskich w PCK. On dał ojcu biurko, przeznaczone prawdopodobnie już do wyrzucenia, więc to mieliśmy za kredens, za stół do odrabiania lekcji. Dał jakieś stare gumoleum, które rozłożył na podłodze, więc to był prawie luksus. Tak mieszkaliśmy przez kilka lat. Później się stopniowo, stopniowo jakoś ułożyło.
- Jakie były pani dalsze losy?
Z bratem zaczęliśmy chodzić do szkoły. Brat chodził do gimnazjum na Konopczyńskiego, ja do gimnazjum na Górnośląską. Na Bagateli było za okupacji, a później na Górnośląskiej 31. Tam skończyłam czteroletnie gimnazjum i dwuletnie liceum handlowe.
- Które wydarzenie z czasów wojny utrwaliło się najbardziej w pani pamięci?
Powstanie. W 1939 roku też były bombardowania…
- Czy w czasie działań wojennych w 1939 roku pani ulica była bardzo zniszczona?
W 1939 roku Niemiec chciał flagę Niemiecką powiesić, my się stamtąd wynieśliśmy i byliśmy na Żytniej u dziadków. Później na Śliską, po zburzeniu we wrześniu znowu ich domu.
- Czy ktoś z rodziny był represjonowany w czasie wojny?
Nie.
Nie, też nie.
Warszawa, 21 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska