Alicja Prószyńska-Bistuła
Alicja Prószyńska-Bistuła. Mieszkam w Warszawie.
Urodziłam się […] w Pionkach, w fabryce prochu, na Bezdymnym. Ojciec był wojskowym.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Wychowywałam się i do czasu wojny […] byłam cały czas z rodziną. W 1939 roku z uwagi na to, że mój ojciec miał zaoczny wyrok kary śmierci, trzeba było uciekać. Wywieziono mnie do różnych przypadkowych ludzi, u których się wychowywałam, a następnie w 1940 roku przywieziono mnie z powrotem do Warszawy, no i od tego czasu zaczyna się cały mój okres życia na Grochowie.
- Jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku?
Pierwszego września byłam w Sosnowcu z rodziną i stałam z matką w oknie (bo ojciec był w wojsku) i widziałam, jak od Przemszy z Góry Małobądzkiej biegną żołnierze niemieccy z karabinami prosto na uliczki sosnowieckiej Środuli, tam gdzie mieszkaliśmy. Tak się to zaczęło, zaczęli strzelać, wiadomo było, że zaczęła się wojna. Nie było żadnego początku poza strzałami, absolutnie nic, no i zaczął się koszmar. Na drugi czy trzeci dzień ktoś przybiegł, powiedział, że rozstrzelali harcerzy, zginęli harcerze w centrum Sosnowca. W mundurkach wszystko było, pozwlekali ich na pryzmę. Tyle mogę powiedzieć z okresu rozpoczęcia wojny, a wojna potem, no to już drugi okres jest.
Okres wojny spędzaliśmy w różnych miejscach Warszawy. Mieszkaliśmy i na Wroniej, i na Daniłowiczowskiej, i na Świętojerskiej, na Grochowie teoretycznie też. Praktycznie różnie to wynikało. Okupacja była po prostu straszna z uwagi na to, że o ile w centrum jakoś były budynki, łatwiej się było poruszać może nawet ludziom, to na Grochowie, na ulicy Boremlowskiej zorganizowano, czy przerzucono… Tam była szkoła SS […]. W gimnazjum na ulicy Boremlowskiej była szkoła podstawowa, a potem tam przyszło SS i był straszny ucisk, dlatego że teoretycznie do godziny (w lecie) na przykład dziewiętnastej czy dwudziestej można było niby biegać, chodzić, ale był karabin maszynowy postawiony na szkole, na górze i wtedy strzelali, kiedy mieli życzenie albo zabawę robili. Niszczyli ludzi w ten sposób. I tak wyglądał okres okupacji do czasu Powstania.
Jeszcze mogę dopowiedzieć, że na przykład u Braci Albertynów kiedyś na Grochowskiej (to teraz to jest, nie wiem, Matki Teresy chyba ten zakon się nazywa czy w ogóle już nie ma zakonu, w każdym bądź razie budynek Braci Albertynów stoi na rogu Grochowskiej) wygarnięto mężczyzn z tramwaju, odliczono dwunastu i powieszono na balkonie. Nawet tam kiedyś były wnioski, żeby jakąś tablicę pamiątkową zrobić. To byli przypadkowi ludzie, w ogóle niewinni, ani nic. Takich incydentów było dużo. Mnie złapano na Wroniej na przykład. Też wygrużali z tramwaju, byłam mała i chuda…
Dziesięć albo jedenasty rok. Jak wyszłam, jakąś torebkę miałam z sobą taką na zakupy, czy teczkę, już nie wiem, to szwab z tyłu wziął i popchnął mnie:
Raus! Byłam i tak bardzo wystraszona, ale dobiegłam do pierwszej bramy, brama się uchyliła, jakaś kobieta mnie wciągnęła do tej bramy. W ogóle nie mogłam się ruszać, sparaliżowana byłam zupełnie, koszmar.
Nie dalej jak może trzy miesiące temu, siedzi człowiek na ławce i opowiada drugiemu, że był na Wroniej w czasie okupacji jak była łapanka i dzieci puścili, i dziewczynkę małą popchnął. Słucham tego i z tego wszystkiego zapomniałam tego człowieka spytać, jakiś telefon żeby podał albo adres. Jak oprzytomniałam po raz drugi, no to nic z tego nie wyszło, bo człowiek zabrał się, wsiadł w autobus i pojechał. Ale co za przypadek, to w ogóle nadzwyczajny przypadek.
To było na Wroniej. Takich incydentów było wiele, ale na przykład jeden z ciekawszych był na Grochowie, na ulicy Chłopickiego 6. Tam był bar czy restauracja, już nie wiem jak to nazwać, i przychodzili
Bahnschutze z kolei (bo tam nastawnia była kolejowa) na obiady. Jak do restauracji się przychodzi (kiedyś wywieszało się kartkę, jakie tam są zupy) zobaczyłam, że jest zupa pomidorowa za jakąś małą sumę. Więc weszłam, siadłam, jem tą zupę pomidorową. Wchodzą
Bahnschutze, jak [mnie] zobaczyli, okazuje się, że była na wierzchu wywieszka (moja była wina)
Nür für Deutsche było, tylko dla Niemców ta salka, a to taka mała salka. Jak się ten jeden przyczepił, to mnie złapał i zaprowadził na Kordeckiego do komisariatu i całą noc przesiedziałam w komisariacie. Jakiś poczciwy granatowy policjant mnie po prostu wypuścił, bo pewno by mnie gdzieś znowu wywieźli nie wiadomo dokąd. Myśmy byli tak jak te szczury w szufladach szaf, dosłownie. Nie było wiadomo, w którą stronę się obrócić, gdzie iść, gdzie będzie dobrze, gdzie niedobrze jest, gdzie się można najeść do syta, tego też nikt nie wiedział.
- Czy matka pracowała w czasie wojny?
Nie, moja mama nie pracowała, a ojciec cały czas był poza domem. Zresztą wydaje mi się, że nawet gdyby pracowała, to może byłoby o tyle lżej, ale bezpieczniej też by nic nie było, a jeszcze żony przedwojennych żołnierzy, to już w ogóle nie ma o czym mówić.
Brata mam, który się urodził w 1939 roku przed samą wojną. Tak że tym dzieckiem jeszcze się trzeba było opiekować, matka potem była niechodząca, bo kłopoty miała z nogami. Był to straszny okres, i nie było w ogóle widać końca. Getto się paliło, jak tam musiało być strasznie w centrum getta, skoro te wszystkie materiały, no nie ulotki, tylko kartki z książek, to wszystko tam do nas frunęło na Grochów. Wydawałoby się, że to tak daleko, a to wcale tak daleko nie było.
À propos jeszcze okupacji, u mojej ciotki na Miedzianej pod 7 był magiel. Mieli dwa magle, i ciotka chciała to sprzedać kiedyś tam. Zgłosili się ludzie, którzy kupili. Kupili to […], magiel z powrotem chodził, normalnie maglowało się. [Teraz] młodzi [nie wiedzą] jak magiel na pewno w ogóle wygląda. Takie obciążniki są i to dwa wałki, a skrzynia długa, podłużna. Jak się zaczęło Powstanie, to wbiegli Powstańcy (Miedziana 7) w podwórko i okazało się, że ci, co kupili ten magiel, to byli z organizacji, i tam przetrzymywali broń. Potem ludzie wałkowali bieliznę, a obciążnikiem tej skrzyni była broń, która była w środku. Ludzie zaczęli krzyczeć, bali się, że Niemcy za chwilę wpadną i to wszystko [rozwalą]… Taka sama sprawa była na placu Krasińskich. Tam były karuzele. Jak się zaczęło powstanie żydowskie, wszyscy krzyczeli, ale nikt nie powie do końca, że właśnie w karuzelach na spodzie, gdzie chodzą walce, które trzeba popychać, to również był tam magazyn broni. Nie wiem czyj, czy to był „Żegoty” czy kogo, za mała byłam, tylko wiem, że chodziliśmy tam, bo jak się pchało dwa razy czy trzy kółka tę karuzelę, to potem można się było raz przejechać. Więc myśmy to popychali, bo to ciężkie było, obciążniki tam były, i to był normalnie magazyn broni, potem się okazało, oni wyjmowali tam. To ktoś może z kolei powiedzieć, kto był zainteresowany… Zresztą ta Miedziana chyba wypłynęła gdzieś w dokumentach, bo już ciotka mi mówiła, że też do niej przyjeżdżali i pytali się o to. Właśnie po powstaniu żydowskim w getcie na Szaserów 78 był budynek, była rozpoczęta budowa, kamienica duża i fundamenty były, już nie wiem, pierwszego piętra chyba tylko, parteru kawałek, może pierwszego piętra w ogóle. Po jakimś czasie dzieci zobaczyły, jedno drugiemu powiedziało, że tam ktoś mieszka. Myśleliśmy, że jakiś biedny człowiek, który skądś tam przyszedł. Okazało się, że to był właśnie Żyd z getta, który uciekł i tam siedział, no i on był od czasu powstania do lutego czy marca 1944 roku. Wszyscy wiedzieli. Ksiądz Sztuka teraz… Plebania jest na placu Szembeka, też na Chłopickiego, i to ksiądz prosił normalnie dzieci, żeby mu tam [coś] wrzucały. Więc myśmy różne rzeczy wrzucały, jakieś tam rękawiczki niepotrzebne, marynarki. Było zimno, bo przecież on całą zimę tam przesiedział w tych piwnicach. I biedny, nie wiem dlaczego, załamanie psychiczne, między lutym a marcem chyba 1944 któreś tam z nas wbiegło, zaczęli krzyczeć, że Icek się powiesił. Żeby trochę jeszcze przeczekał, to by przeżył, była duża szansa. Wszyscy o tym wiedzieli, nikt nie denuncjował, a obok było gestapo przecież, więc zawsze pod latarnią jest najciemniej, jak się mówi. To były takie okupacyjne rzeczy. Potem się zaczęło Powstanie, no i znowu 1 sierpnia. Na Grochowie nie było Niemców. Nie wiem, co się tam stało, że oni z tej szkoły wyszli czy wymaszerowali, czy wyjechali, tego już nie wiem, jak to tam było. Dość na tym, że właściwie poza tą szkołą SS, która została opuszczona, tam nie było Niemców w ogóle. Więc właściwie ci Powstańcy, którzy byli na Grochowie, to oni starali się dostać do Śródmieścia, żeby tam walczyć, bo tu nie było po prostu z kim walczyć, i cały czas się mówiło, że Armia Radziecka idzie, i tylko patrzeć jak oni wejdą do Warszawy. Więc były zupełnie realne takie możliwości obrony Pragi potem, ale przede wszystkim Grochowa, bo oni szli od strony Grochowa, od strony Wawra, Anina, tam wchodzili.
- Skąd wiedziała pani o wybuchu Powstania?
O wybuchu Powstania, to od ojca trzy dni wcześniej wiedzieliśmy. Zresztą myślę, że nie ja jedna, to nie była żadna tajemnica, bo był termin przesuwany najpierw, dzieci wiedziały o tym, jedno drugiemu mówiło. Poza tym byliśmy zorganizowani, to były takie, no nie wiem albo to należało do „Jerzyków”, albo nie „Jerzyki”, tylko jakaś inna organizacja… W każdym razie przynoszono nam po domach całe toboły wypranych na przykład starych prześcieradeł i myśmy to na środki opatrunkowe darli. Przecież nie było ani waty, ani bandaży, to jak dłużyzna była dobra, to [darła] na bandaże i zwijało się na rolki, a jeżeli były jakieś szmatki, tylko czyste musiało być, gotowane wszystko było, wyjałowione, no to się darło, aż palce nieraz bolały przy paznokciach, bo to na takie strzępy, dziesięciocentymetrówki takie były, kwadraciki, i te nitki się wyciągało, wyciągało, całe worki tego robiliśmy. Tak że 1943 rok i 1944 to [prześcieradła] przywozili ludzie z terenu, nie wiem kto tam, pewno zbiórki były czy jak tych materiałów. Natomiast za torami u nas, nie wiem, od którego też roku dokładnie, był obóz jeniecki prowadzony przez Niemców, tam jest duże obozowisko dla dezerterów, którzy uciekli z armii niemieckiej, no właśnie, nietypowa sytuacja. Byli Rumuni, byli Węgrzy, Włochów było bardzo dużo, i za torami na Chłopickiego wybudowane były baraki, baraki były murowane. W tej chwili jeszcze stoją, jak brama wjazdowa, to dwa filary zostały z [baraków]. Ta słynna potem Dudziarska, co się sprowadzili różni ludzie po Powstaniu. Ale z tych baraków, ci jeńcy gdzie zostali wyprowadzeni – większość ludzi mówiła, utrzymywała taką wersję, że do Rembertowa na pocisk, bo tam była fabryka pocisków. Przecież pociski robili w Rembertowie i tam tory są podziemne, co potem Rosjanie byli pięćdziesiąt lat na tym terenie. Tam ich prawdopodobnie rozwalili. Tych ludzi było bardzo dużo. Były setki ludzi, nie dziesięć osób, i wszystko wsiąkło. A jak się zaczęło Powstanie, no to już się zaczął koszmar.
Na Grochowie.
Przez całe Powstanie, bo przeszliśmy z Daniłowiczowskiej, ale to jakieś trzy dni przed, już jak wiadomo było, bo na placu, na Daniłowiczowskiej przy placu Teatralnym, tam spaliśmy, to wiadomo było, że tam będzie najgorzej, bo to jest centrum. Drudzy znowu mówili, że najlepiej, bo najszybciej odbiją ten teren. Wszyscy okazało się nie brali jednej wersji pod uwagę, że nikt nic nie zrobił, żeby pomóc i to jest największa tragedia. Zaczęło się Powstanie, Rosjanie próbowali wejść, przychodziły takie patrole jakieś, przyjeżdżały. Wyciągnęłam nawet z jakiejś tam gazety jeszcze kiedyś (dla ciekawości powiem), że 25 sierpnia na przykład znowu byli, bo to patrol, to wielu Rosjan było na placu Szembeka i oni się wycofali w ogóle. […] Który to raz kolejny byli wtedy na Grochowie, nie wiem, wiem tylko, że się wycofali. Tam rzecz polegała na tym, że już jak jest Anin, Wawer, to była pierwsza linia, okopy były i faktycznie tam nie wolno dalej się było poruszać. Ale myśmy żywności nie mieli, bo nie mogliśmy na Pragę się przedostać, nie było możliwości, tak zwana ściana śmierci była. Jak jest obecnie Wedel, bo tam była otwarta przestrzeń między Grochowem a Targową, wiadukt na Kijowskiej, i cały czas to było pod obstrzałem niemieckim. Walili strasznie, tak że tam kontaktu z Pragą nie mieliśmy zupełnie. Wszyscy wiedzą, że była blokada Leningradu, tylko jak blokada Grochowa wyglądała, to nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby w materiałach jakichś to podać, żeby historyk się tym zajął konkretnie, jak to wyglądało, gdzie daleko można… Myśmy mogli przez tory… Z jednej strony byliśmy zagrodzeni Wisłą, od południowego wschodu z kolei Aninem, Wawrem, gdzie już nie mogliśmy ani wyjść, ani żadnych dostaw nie było żywności. Cała wschodnia strona do Radzymińskiej, nie było dojścia, no bo znowu nie było… Ani Niemcy nie puszczali, obstrzał był, nie można było [przejść], nie było skąd wziąć żywności i to było najgorsze. Wodę mieliśmy, bo ludzie zaczęli… Grochów był położony [na mokradłach], te mokradła w zasadzie nas ratowały, bo kopali ludzie studnie dwumetrowe doły i z tych dołów ściągało się wodę po prostu. Woda służyła do wszystkiego, z tym że gotować na przykład nie można było, bo jak tylko dymy się pokazały, to Niemcy strzelali, a potem to już nie tylko Niemcy, różnie to było. Natomiast chleba na przykład to w ogóle nie było i nie było skąd wziąć, jakieś tam stare suchary były w domu, co mama trzymała z takiego niejadalnego chleba, który się i tak nie nadawał, ale było to. Ale poza tym to na ziemniaki chodziliśmy za tory. Jak kiedyś pobiegłam z dziećmi (bo tam marchew ktoś wykopywał) szukać marchwi, no to na szkole SS siedział z karabinem maszynowym, to siekł po nas jak po kaczkach. Gdyby to jeszcze trwało dłużej… Wszyscy o tym wiedzieli, a nijakiej pomocy nie ma. Mało tego, szukałam sama dla ciekawości materiałów, co na ten temat mówią dowódcy, którzy wtedy (polskiego wojska, bądź rosyjskiego) byli i widzieli ten koszmar tak jakby w kinie, bo oni nas oglądali tak jak na patelni, i nic absolutnie w tej sprawie nie robili, nic. Byliśmy po prostu skazani istotnie na ich łaskę, bo nie było innej możliwości, ani poruszania się, ani przejścia, ani dokąd, w ogóle nic. Wisła płynęła, no i co z tego, nic. Poza tym, po co byśmy tam poszli, jak tam znowu bardzo dobrze na Czerniakowie.
Spało się w piwnicach. Ale rzecz polegała na tym, że w piwnicach, to jak były kamienice, a ludzi było w kamienicy pięćdziesiąt-sześćdziesiąt osób, a piwniczki małe, jedne tylko, wszyscy się musieli pomieścić, no to na jakichś barłogach, słoma była albo siano, co zamiast dla kóz albo dla królików, to ludzie kładli, ścielili znowu, no to znowu kozy były głodne. Było strasznie. Dwudziestego piątego sierpnia weszli Rosjanie już niby oficjalnie, wszyscy się cieszyli. Powitanie było na placu Szembeka, a oni z powrotem się wycofali. Właściwie Grochów to był nie wiem, czy przeznaczony na stracenie czy tak musiało być i tak było, sytuacja była beznadziejna. Rosjanie weszli dopiero 12 września. Muszę powiedzieć, też może niepopularne, co powiem, że jak weszli Rosjanie, no to nam się polepszyło, bo dowozili kuchnie polowe, bo oni weszli i każdy miał plecak [z jedzeniem]. Ale przyjeżdżały kuchnie polowe z Wawra czy z Anina, gdzie oni stali na pierwszej linii, więc albo kaszę gryczaną przywozili, albo jaglaną z liśćmi bobkowymi, ale które dziecko poleciało, to tam w garnek czy do miski chochlą nasypał czy nalał, no i chleba w dalszym ciągu nie było. Tak było. Potem jeszcze gorzej było, bo podjeżdżali na przykład na Grochów, na Chłopickiego „katiuszami”. To są takie działa, na szynach pociski umieszczane. Podjechali na określoną porę, wystrzelali na lewą stronę Wisły, na Niemców, przez Wisłę i odjechali. Ale oni zdążyli odjechać, a myśmy zostawali, i z kolei te ciężkie działa, popularnie nazywane „krowami”, z lewej strony Wisły pruły w nas znowu. Uruchomiono szkoły. Zaczęłam zaraz chodzić do gimnazjum i liceum, na Krypskiej uruchomiono szkołę. Ale rzecz polegała na tym, że żeby chodzić do szkoły, to musiałyby być ławki, a to prywatnie zostało uruchomione, zresztą i państwowych nie było. Można było iść, na rogu Grenadierów i Waszyngtona, tam był słynny dom Płóciennika, to jest duża kamienica, która była niewykończona i w Płócienniku (jak myśmy nazywali) było bardzo dużo ławek szkolnych. Ale rzecz polegała na tym, że trzeba było przenieść je przez Waszyngtona na drugą stronę, a Waszyngtona cała była bardzo pod obstrzałem cały czas ze strony lewej. Ale udawało się, nieraz po szarówce czy jak tam, i te ławki przynosiliśmy. Zrobił się chłód, no to każde dziecko jednego dnia musiało przynieść opał, żeby w piecu w ogóle napalić, żebyśmy się mogli uczyć. Dla ciekawości powiem, że na przykład w ogóle nie było zeszytów. Książek to wiadomo że nie mieliśmy. Ktoś tam wyniuchał, że u Wedla w magazynach (czy podpowiedział, nie wiem) leżą całe pryzmy albo na wałach nawinięty papier do opakowań słodyczy, i myśmy tam pobiegli. Byli niektórych [dzieci] nawet rodzice, to scyzorykiem się przecinało ten wał wielki z papierem i na tym papierze pakowym, bo to tak trzeba nazwać, pisaliśmy. A u albertynów powstała drukarnia, pierwsza, która drukowała „Życie Warszawy”, też na tym samym papierze pakowym od Wedla. Tak że pierwsze egzemplarze „Życia Warszawy” to są […] właśnie na tym grubym papierze [drukowane]. Potem się zaczęło okropnie.
- Czy miała pani kontakty z Powstańcami?
Dwunastego września weszli Rosjanie, a 11 września w nocy mój ojciec, przepłynął Wisłę. Nie sam, sześciu ich było, przy moście Kierbedzia przeszli na stronę praską, bo zgubili się, oddział był wytłuczony i przedarł się, przyszedł na Grochów. Ale to nic nie urządzało, myślał, że tu jest lepiej może, nie on jeden. Tymczasem, jeszcze wracając do Powstania, jak się rozpoczęło Powstanie, to na placu Szembeka Niemcy zwołali wszystkich mężczyzn, zebrali pod kościołem na placu Szembeka. Nawet łaskawie chcieli proboszcza zostawić, księdza Sztukę. Nie, on powiedział, że on pójdzie z mężczyznami. Wyprowadzili wszystkich do obozu, tak że mężczyzn w ogóle nie było. Jak więc się ojciec pokazał na Grochowie, to w ogóle jak diabeł się musiał [czuć], bo wszyscy uciekali i krzyczeli, żeby do domu gdzieś nie wchodził, bo bali się, że rozwalą całe rodziny. Po tej brance zrobili drugą brankę potem, właśnie dla kobiet i dla dzieci, i kazali wszystkim się stawić pod Ogród Zoologiczny na Pradze. Po pierwsze nie było tam dojścia, kobiety z dziećmi zaczęły uciekać, myśmy z matką, z ciotkami uciekli na Wygodę, ale z kolei na Wygodzie stał sztab niemiecki. Więc tam znowu ludzie nie chcieli nikogo przyjąć, ani nie było możliwości przedarcia się dalej do Zielonki czy gdzieś na Rembertów. Tak to wyglądało. Po wkroczeniu wojsk to jeszcze było gorzej, bo już były stałe bombardowania, Niemcy zza Wisły przylatywali, bombardowali. Straszne były czasy. Myślę, że w ogóle jak się opowiada, to jest trudno mówić, bo to wyobraźnia może podpowiadać wiele rzeczy, a sprawy, które były, są naprawdę ciężkie do przeżycia. Ten koszmar Powstania Warszawskiego…
Na przykład próbowałam znaleźć materiały, ile dzieci się urodziło w czasie Powstania w Warszawie? Nie ma w ogóle takich materiałów, dzieci normalne, nie ma takich materiałów. To byłoby bardzo interesujące, bo wtedy dopiero by można było wiedzieć, co te dzieciny przeszły małe, już pomijając nas. Poza tym wydaje mi się, że tak jak była piosenka ułożona „Warszawskie dzieci”, tak myśmy powinni dostać jakąś odznakę pamiątkową na siedemdziesięciolecie, jak kto dożyje, naprawdę, z tych młodocianych. Jest teraz, takie uprawnienia mają na przykład ofiary wojny, a przecież te dzieci, które przeszły Powstanie, to już lepszych ofiar wojny nie trzeba. Każdy rozkłada ręce, no przeszliście, to przeszliście.
- Czy zetknęła się pani z konspiracją, prasą podziemną, radiem?
U mnie w domu cały czas było [radio], bo z uwagi na ojca. Natomiast myśmy ze szkoły, oficjalnie, niezależnie od tego, że były komplety, historia i geografia, nauczyciel uczył na plebani… Chodziłam do szkoły na placu Szembeka, to właśnie od „Jerzyków” przynosili całe wory pościelówki rozmaitej na te środki sanitarne i to szykowaliśmy, a kiedy kto potem wywoził i dokąd, do jakich jednostek organizacyjnych, to już tego nie wiem.
- Jaki stosunek miała ludność cywilna do Powstania, czy pani pamięta nastroje?
To nie było tak. To było tak normalne, że trzeba było szwaba zabić, że jak idzie człowiek po ulicy i ma do czynienia z bandytą, to pierwszy jego odruch jest wziąć teczkę czy co i huknąć go. To na tej zasadzie, nikt się nie zastanawiał, jakie jest odczucie. To teraz ludzie mówią: „Może Powstanie było niepotrzebne, właściwie, po co to było?”. Jest łatwo mówić, natomiast ci co przeszli, to nie to, że człowiek zginął w Powstaniu. Mój ojciec właśnie by bardzo niewinnie zginął, bo akurat wracał też z jakiejś odprawy i na ulicy Pięknej, róg Pięknej i Marszałkowskiej (tablica zresztą tam jest) znowu była łapanka, branka z tramwaju. Wszystkich wygruzili, tylko wyciągnęli mu z kieszeni opaskę Czerwonego Krzyża i powiedzieli też:
Raus! – i go puścili, a tamtych rozwalili na miejscu, normalnych ludzi. Przecież ani nikt nie sprawdzał, kto to, co to, jak to, po co się… Więc teraz to sobie można opowiadać rozmaite rzeczy. To było nie do wytrzymania po prostu. Poza tym nikt nie potrafi odpowiedzieć, co by było, gdyby Powstania nie było. Albo potrafi, bo był układ Ribbentrop-Mołotow, który… O czym tu mówimy? Oczywiście, że ci, co zginęli nieprzypadkowo potem, a zginęli na przykład od bomby, to był to koszmar. Na pewno było to poświęcenie ludności. Ale jakie było wtedy wyjście? Łatwo byłoby mówić jakby się było w Ameryce, a tutaj to gorsza sprawa jest. Zwłaszcza, że potem myśmy mieli próbkę tego przez pięćdziesiąt kolejnych lat jak to było.
Jako ciekawostkę znowu mogę powiedzieć, że 1 kwietnia dawniej był taki zwyczaj, że młodzież uciekała ze szkół na wagary, bo to był prima aprilis, nauczyciele o tym wiedzieli, wszyscy przez palce patrzyli. Robiłam maturę w 1950 roku i 1 kwietnia właśnie dla hecy całą klasą wybiegliśmy, polecieli do parku Paderewskiego. Okazało się, że wszystko było dobrze, ale 1 kwietnia to był światowy dzień młodzieży komunistycznej i jak zrobili zebrania zetempowskie na drugi dzień, przyjechali z dzielnicy, dzielnica była na Podskarbińskiej, no to przed maturą jesteśmy, to dostaliśmy wilcze bilety bez prawa wstępu na wyższą uczelnię. Za nic, że to się poszło, że to był bojkot, że to było właśnie wtedy, kiedy był ten światowy dzień młodzieży. Wracając do Powstania, najciekawsze byłyby materiały od takiego Jaruzelskiego czy drugiego, żeby on się wypowiedział, jak oni patrzyli będąc w Starej Miłośnej czy w Zielonce na to umierające miasto?
To nie na tym rzecz polegała, że było Powstanie, teraz się mówi było Powstanie i tyle ludzi zginęło, wcale nie prawda. Prawda natomiast jest taka, że nawet ci, co udawali, że chcą pomóc, samoloty niby tam przylatywały z Anglii, to one nie miały prawa siadania. Na przykład w Zielonce było lotnisko, a Rosjanie nie wyrazili na to zgody, a oni nie mogli inaczej, bo musieli gdzieś tankować, nie mogli bez tego z powrotem wracać, no to był jeden koszmar. Albo przylecieli na Stare Miasto (rodzina opowiadała) no i co z tego, że był zrzut jakiegoś tam chleba, broni, czegoś, jak akurat to wszystko trafiło w ręce niemieckie, bo co druga brama, to była jedna brama nasza, a druga nie nasza. To są dobre bajki, teraz sobie można różne rzeczy opowiadać, ale ci, co to przeszli, no to przecież to jest w ogóle nie do opowiadania.
Potem weszły wojska rosyjskie dwunastego, to zaraz czternastego WKR – wojskowa ta służba, co przyjmuje rekrutów, na Wiatracznej się ten WKR mieścił – wywiesili listy, że kto się nie zgłosi natychmiast z wojskowych, no to będą reperkusje jakieś tam, nie wiadomo jakie. Taki mieliśmy przypadek, przyszedł znajomy ojca i mama mówi: „Wiesz co, ty idź, bo tam są listy wywieszone, musisz się [zgłosić]”. Mówi: „Coś ty wiszą, to zdążę za tydzień się iść zameldować, nie muszę dzisiaj”. To jak przyszło NKWD, to […] [był przesłuchiwany] i takich przypadków [jest wiele]… […].
- Pani rodzina, oprócz pani, brała czynny udział w walce?
Tak, w „Żywicielu”. Oni z Żoliborza przeszli, jak im przyłożyli właśnie ogniem przy Dworcu Gdańskim, to nie mogli się znowu przerzucić na Stare Miasto. Tam od razu na początku bardzo dużo było rannych, bo nie było technicznie po prostu możliwości… Wpadli w jakieś tam ogródki, które były przy Dworcu Gdańskim…
Będzie ten film teraz, zobaczymy, co przedstawią. Ale to tylko można przedstawić fakty, które miały miejsce, ten tego zastrzelił, a tamten uciekł, a tego [zabiło] i taka jest prawda. Ludzie siedzieli w piwnicach, no siedzieliśmy. Padła bomba, to nas zasypała. Na przykład 6 grudnia w 1944 roku już Praga niby była teoretycznie, Grochów wolny. Puścili, przynajmniej ludzie tak twierdzili, że to było V-2, z lewej strony Wisły, i naprzeciwko Wedla była szkoła. Szkoła została rozwalona i dzieci zostały zabite. Koniec zabawy, krótko i w ogóle bez żadnego [powodu]… Takich incydentów naprawdę było wiele. To było okropne, że nie mieliśmy żadnej pomocy, żadnej. Byliśmy skazani, pierwszy raz najedliśmy się (niepopularne, co mówię, ale taka jest prawda) na Grochowie jak Rosjanie weszli, i te kuchnie jak przyciągnęli. To każdy tej kaszy się do syta [najadł], a potem jeszcze takie kostki mieli gryczanej kaszy, taki
suchy pajok jak oni to nazywali, to te kostki rozdawali też dzieciom. Wydawało się, że są wyzwolicielami, a jak ich można było inaczej nazwać, a jakby jeszcze pół roku nie weszli? Przecież to oni robili łaskę w sumie. Z tej strony Amerykanie nie wiadomo, czy by się posunęli albo jak szybko.
- Wiedziała pani, że jest koniec wojny?
Nie, nie było tak w ogóle. Przede wszystkim nie było żadnych informacji, wręcz nie wiedzieliśmy, co się dzieje na lewym brzegu w ogóle. Natomiast jak weszły wojska rosyjskie na lewy brzeg 17 stycznia, to w nocy zaczęły głośniki hymn Polski nadawać. Więc myśleliśmy znowu, że to Niemcy, bo Niemcy tak robili. Podjeżdżali pod Wisłę, tam po lewej stronie, i mówili, żeby nasze wojska przechodziły na stronę niemiecką, bo Rosjanie nas wyrżną. To też prawda, ale oni nie mówili, że Niemcy rżnęli. Te szczekaczki to ciągle, co przyszedł wieczór, to one dwa razy, trzy razy podjeżdżały i tymi tubami na stronę Saskiej Kępy [nadawali]. Jako ciekawostkę mogę jeszcze powiedzieć, że zawsze się mówiło, dlaczego zrobiono z Grochowa i z Saskiej Kępy Pragę Południe, no bo Saska Kępa, to przeważnie była sama inteligencja, więc żeby zrobić robotniczą dzielnicę, to ją wciągnięto jako Pragę Południe, no i już była jak trzeba.
Wracając do Powstania, to na drugi czy trzeci dzień, nie pamiętam dokładnie dat, tylko właśnie jak się zaczęło Powstanie, przyjechała kolumna niemiecka, oni byli w czarnych uniformach w ogóle, czołgami podjechali na Gocławek. Była ulica (bo już jej nie ma) Olszynki Grochowskiej przy pętli tramwajowej na Gocławku. To miała być aleja, bo to do Radzymina przed wojną było planowane. Ile domów na Olszynce Grochowskiej było, to tyle saperzy podłożyli ładunków, i wszystkie w kolejności wysadzili. Teraz ta ulica nazywa się Biskupia.
Kiedyś poszłam, bo wyszła książka o stratach Warszawy w czasie II wojny, i tam nic na temat Gocławka nie ma. Mówię: „Słuchajcie, wpiszcie tą Olszynkę Grochowską, bo przecież to jest cała ulica normalnych domów została wysadzona za nic, […]”. To mi pani urzędnik powiedziała: „Proszę pani, ulica Olszynki Grochowskiej jest i istnieje”. Przyszła jakaś baba i głupoty plecie. Okazało się, że wszystko jest prawdą poza tym, że ulicą Olszynki Grochowskiej nazwano inną ulicę. Więc teraz ten odcinek pociągnęli, nazywa się Biskupia ta ulica, dochodzi do Grochowskiej.
Ale do tego mówię, że taki był ucisk, że człowiek nie był w stanie… Ludzie tak jak zwierzęta, do każdych warunków się można dostosować, dosłownie do każdych. Na przykład obok był zakon, i jest do tej pory, na Hetmańskiej, tam siostry prowadziły, i one z Dobraczyńskimi miały jakiś kontakt (już pan Dobraczyński nie żyje, ten pisarz) i były tam doprowadzane małe dzieci żydowskie, dziewczynki.[ …] Te dzieci udało się […] przechować do czasu wyjścia Niemców. Kilka lat po wyjeździe, to mógł być rok 1950, może 1949, przyjechała jakaś prawdopodobnie Żydówka i tam do tych sióstr z pretensją, że jak one mogły nauczyć dziecko mówić pacierza i różaniec skoro ono ma inną wiarę? Ta siostra mówi: „Ależ proszę pani, przecież jak Niemcy wpadali, to najpierw dzieciom w tym sierocińcu kazali się żegnać. Jakby ona się nie umiała przeżegnać, to nas by wytłukli i to dziecko”. Nic nie pomogło. Tyle mogę powiedzieć na temat tych dobrych czasów. A potem komuna była…
- Spotkały panią jakieś represje?
W 1950 roku co zrobili, całą klasę [usunęli ze szkoły]. Znaczy w ogóle nie wolno było mówić, nie wolno było myśleć. Z tym, że Warszawa była niepokorna, Kraków był pokorniejszy, tam sobie bardziej dawali radę. W Warszawie nie było to takie proste. W jednym miejscu zastrzelili, to w drugim miejscu im swastyki pomalowali, Hitlera powiesili na swastykach. Jak na Kopernika coś tam, to w drugim miejscu znowu coś tam, no i tak. Ale to wszystko się działo w strasznym ucisku, a potem no to było tak jak było. Natomiast faktem jest, że życie człowieka zostało sprowadzone do minimum. Był jakiś tam chleb, cukier na kartki potem wprowadzony, mięso z kością, dwa i pół kilograma na miesiąc. To teraz to jest niewyobrażalne, bo każdy kebaba czy czegoś sobie kupi, uważa, że to jest zupełnie normalne, no, ale tamto życie takie było i w takim siermiężnym życiu żeśmy się wychowali. Dla nas i tak było szczęście, bo po tym, co przeszliśmy w czasie okupacji, to i tak się wydawało, że to już jest niebo na ziemi.
- Pani mieszkała później w Warszawie po wojnie?
Tak. Natomiast fabryka broni, tam mój ojciec właśnie był przed wojną, to, jako ciekawostkę powiem. Te Pionki, to był najnowocześniejszy na Europę proch bezdymny, budowana fabryka Pionki, i tak zostało do końca, a teraz jak jest, to już nie trzeba o tym opowiadać. Szczęśliwi jesteście, młodzi, bo już dwa pokolenia rosną, drugie dorosło już zupełnie, co wojnę zna tylko z obrazka, a to rewelacji żadnych nie… To było tak normalne życie.
Takich incydentów, to można mnóstwo opowiadać. Kiedyś się krzyk zrobił, że przyjechały dzieci z Zamojszczyzny. Na Grochowie, tam gdzie teraz jest dworzec Olszynki Grochowskiej, była stacja kolejki elektrycznej i były torowiska. Podjechał pociąg z Zamojszczyzny, towarowy, przywieźli dzieci. Ile tych dzieci było martwych, bo to był mróz straszny wtedy, myśmy pobiegli, to straszny krzyk się zrobił. Potem te wagony podobno do Garwolina odciągnęli, ale tego już nie wiedzieliśmy. Ale tam było pół dzieci martwych w tych wagonach.
W ogóle, to był główny przeładunek w czasie okupacji Niemców spod Stalingradu. Najpierw, jak Stalingrad był to wybudowano torowiska, tam było sześć torowisk, na ulicy Makowskiej, róg Chłopickiego i Makowskiej, i tam był przeładunek. Tych, co się nadawali do dalszej operacji, to wywozili na Berlin, bo wywieszki na pociągach były, berlińskimi pociągami, a ci, co byli w gorszym stanie, nigdzie już ich nie wywozili. Wyobraźmy sobie, jaki był ucisk na Grochowie, skoro na przykład nawet do cmentarza bródnowskiego nie mogliśmy dojść. Były olbrzymie cmentarze zrobione, jeden na placu Szembeka przy kościele, potem się okazało, że jest niewystarczający, to drugi zrobili za torami, na Chłopickiego, olbrzymi cmentarz, gdzie chowało się zabitych. Jak weszły wojska polskie, to w szkole na Boremlowskiej był pierwszy lazaret wojskowy warszawski. Potem oni się przenieśli, to tam było Przemienienie Pańskie też… Najpierw było Przemienienie Pańskie, potem był lazaret, odwrotnie mówię, a Przemienienie Pańskie poszło do weterynarii na Grochowską, tam, gdzie teraz jest filharmonia. Ten szpital Przemienienia Pańskiego, którego centrala jest na Pradze. Tyle mam do powiedzenia…
- Jeszcze chciałaby pani coś dodać?
Raczej chyba nie.
Warszawa, 28 maja 2012 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Skwierczyńska