Teresa Kędziela „Teresa”

Archiwum Historii Mówionej

Teresa Kądzielowa, urodzona w Warszawie 9 października 1926 roku.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny?

Wróciłam z wakacji, które spędzałam na Wołyniu, pod Łuckiem. Jak później się okazało, [wracałam] ostatnim osobowym pociągiem, który jechał w kierunku Warszawy, później już żaden osobowy nie jechał. Zastałam tutaj przygotowania do wojny, szyby oblepiało się paskami papieru na krzyż, bo to miało chronić przed wypadnięciem szyb. Pierwszego września zaczęła się wojna. Byłam wtedy promowana do drugiej klasy gimnazjum. Lekcje się nie zaczęły. Po paru dniach wyjechałam z rodziną do Świdra pod Warszawę i tam przebyliśmy całe oblężenie Warszawy. Później wróciliśmy do Warszawy.

  • Państwo wyjechaliście do rodziny w miejscowości Świder pod Warszawą?

Nie, moi opiekunowie (bo rodziców już nie miałam) uważali, że bezpieczniej będzie pod Warszawą. To byli wujostwo i babcia, którzy przeszli już I wojnę światową i rewolucję październikową, więc mieli doświadczenie w tym względzie.

  • Ile czasu przebywaliście w tamtej miejscowości?

Do momentu kiedy można było wrócić do Warszawy, czyli to był koniec września. Furmanką wracaliśmy. Na Wale Miedzeszyńskim bardzo długo czekaliśmy, bo wtedy Hitler przyjmował w Warszawie zwycięską defiladę.

  • Jak wyglądała Warszawa w momencie wybuchu wojny?

Były duże zniszczenia, ale nieporównywalne z tym, co było w czasie po Powstaniu.

  • To był początek zniszczeń.

Tak, były zbombardowane domy. Fotografie krążyły z dni oblężenia, konie padłe. Koło kościoła Świętego Jakuba był cmentarzyk, bo tam chowali osoby, które zginęły, dopiero później to ekshumowali.

  • Jak rozumiane były przez panią te wydarzenia? Była pani bardzo młodą osobą, która nie spotkała się wcześniej z tego typu sytuacją.

Ale słyszałam dużo opowiadań rodzinnych. W Świdrze byłam z kuzynką, która była dwa i pół roku ode mnie starsza. Jak wybuchła wojna, to ona powiedziała, zwracając się do dorosłych: „To będzie nasza wojna. Wyście mieli swoją wojnę, a to będzie nasza wojna”.

  • Bojowe nastawienie.

Może jeszcze nie bojowe, tylko [było to] wielkie wydarzenie.

  • Wróciliście państwo do Warszawy i gdzie zamieszkaliście?

Mieszkałam wówczas z babcią za placem Narutowicza, na ulicy Kaliskiej pod numerem 18 i tam wróciłyśmy. Tu warto zanotować, że podczas naszej nieobecności mieszkanie zostawało pod opieką dozorczyni, która miała klucz. Jak wróciłyśmy, dowiedziałyśmy się, że w naszym mieszkaniu (to był pokój z kuchnią, nieduże mieszkanko) kwaterowali żołnierze polscy. Ślady po tym kwaterunku były takie: była zatkana ubikacja, co było normalne w czasie oblężenia, zginęło moje wieczne pióro, mój automatyczny ołówek trójkolorowy i koraliki, jeszcze dwa słoiki konfitur zostały zjedzone. Poza tym nie zginęło nic, żadne prześcieradło, co mówi [dobrze] o dozorczyni i żołnierzach. Później już było zupełnie inaczej.

  • To znaczy kiedy?

Na przykład po Powstaniu kwitł szaber.

  • Jak wyglądało utrzymanie się podczas okupacji? Skąd brali państwo produkty żywnościowe?

Mieszkałam z babcią, która miała emeryturę, a ja miałam tak zwaną sierocą pensję, co przed wojną wystarczało zupełnie na przeciętne życie. Ceny zaczęły tak rosnąć, że nasze środki nie starczały na utrzymanie. To trwało kilka tygodni. W ostatnim okresie myśmy już jadły tylko kartofle i sałatkę z pomidorów. Wtedy wkroczył mój wuj, brat mojej matki, a syn babci i zabrał nas do domu, [w którym mieszkam]. Mieszkał w innej klatce schodowej, na trzecim piętrze. Tu spędziłam całą wojnę. Z wyjątkiem dwóch i pół roku, które spędziłam po końcu wojny w Łodzi, gdzie studiowałam, całe życie mieszkam w tym domu od tamtego czasu. Całą okupację spędziłam tutaj.

  • Kiedy zetknęła się pani pierwszy raz z działaniami konspiracyjnymi?

Już w liceum, wcześnie, trudno mi powiedzieć kiedy.

  • A pierwsze informacje, wtajemniczenie?

Wtajemniczenie to może nie, ale mój wuj został aresztowany, była łapanka. Ja to właśnie wszystko opisałam dokładnie, pewnie składniej niż w tej chwili mówię. W 1940 (we wrześniu chyba) była ogromna łapanka. Podobno chodziło o ukrywających się oficerów rezerwy. Niemcy ogłosili rejestrację oficerów, którzy byli w rezerwie. Większość się nie zgłosiła. Szłam do szkoły i cała ulica Langiewicza była obstawiona, cała dzielnica, przez Niemców. Wuja aresztowali, zabrali, tak jak kilku mężczyzn z domu, ale wrócił później. Historia była taka, że wuj był właścicielem drukarni. To była niewielka drukarnia, gdzie drukowano zaproszenia ślubne, bilety wizytowe. Oprócz tego był sklep papeteria na Marszałkowskiej. Jak weszli Niemcy, to różne obwieszczenia były drukowane i to wykonywała [drukarnia] wuja. Wtedy już była godzina policyjna, wobec tego, ponieważ to była pilna robota, on dostał ausweis, że może poruszać się po mieście po godzinie policyjnej. Tam było sformułowanie: „pracuje dla Niemców”. On miał przy sobie to zaświadczenie. Minął rok, to zaświadczenie już dawno straciło ważność. Ale jak ich wszystkich zabrali na Podchorążych, tam zgromadzili ich wszystkich, to drugi raz legitymowali. On pokazał to zaświadczenie i go zwolnili. A jego krewny, który mieszkał niedaleko, na Błogosławionego Władysława, z tej samej łapanki pojechał do Oświęcimia i nie wrócił. Później Niemcy, tak jak rekwirowali samochody i kazali oddawać odbiorniki radiowe, tak samo maszyny drukarskie kazali oddać. Teoretycznie wuj oddał. Później okazało się, że jedną starą gdzieś zamelinowali. We wspomnieniach piszę, że pokoleniu, które przeżyło „Solidarność”, nie trzeba tłumaczyć, czym była zamelinowana maszyna drukarska. Później to spowodowało aresztowania. Wprawdzie wuj wtedy zdołał się ukryć, ale jego żona trafiła na Pawiak, a później do Ravensbrück, bo jeden z pracowników jednak zdradził, że ta maszyna jest. O tym wszystkim, jak to było, dopiero się dowiedziałam po wojnie, więc trudno powiedzieć, że wtedy zetknęłam się z konspiracją, ale faktycznie się zetknęłam.

  • Była pani obok tych wydarzeń, często też w środku, nie wiedząc.

Tak.

  • Czemu dołączyła pani do Powstańców?

Myśmy uczyły się częściowo w szkołach niby zawodowych, ale przerabiało się kurs szkoły ogólnokształcącej, a te przedmioty, które się nie zmieściły w oficjalnym planie, były przerabiane na kompletach. Ale legitymacje miałyśmy cały czas, bo one chroniły przed wywiezieniem do Niemiec, były w razie łapanek ochroną. W ostatnim roku przed maturą było tak, że najpierw dowiedziałyśmy się, że zginęła jedna z naszych koleżanek z klasy humanistycznej. Myślałyśmy, że to się stało w jakiejś akcji, a później okazało się, że ona została postrzelona przez pomyłkę na ćwiczeniach. Dostała w brzuch i umarła w szpitalu. To była pierwsza, Krysia Hermanówna. To był rok pełen łapanek, egzekucji ulicznych. Później została aresztowana Hala Cieszyńska z klasy przyrodniczej. Były dwie klasy, humanistyczna i przyrodnicza. Zatrzymano ją w tramwaju na Filtrowej, w sytuacji, kiedy Niemcowi w mundurze wkładała do kieszeni ulotkę antyhitlerowską. Rozstrzelali, to była druga. Później aresztowano Elę Radlińską, którą Niemcy zatrzymali, ona się jakoś agresywnie zachowała. Wszystko to jest opisane. Nauczyciele się wtedy przerazili, że to tak idzie seryjnie i postanowili oddziaływać ochładzająco. Nasza nauczycielka historii, która później napisała list (bo po wojnie był zjazd byłych wychowanek i ona nie mogła przyjechać), opisała całą tę historię, którą cytuję w swoich wspomnieniach. Ona pisze, że po naradzie z dyrektorką postanowili działać, więc ona zamiast prowadzić lekcję historii, zagaiła na ten właśnie temat i tłumaczyła, że sprawa ojczyzny nie wymaga podwójnej konspiracji, żeby się potajemnie uczyć i działać w konspiracji. Myślała (stary belfer), że doświadczonym okiem po minach zorientuje się, które są zaangażowane i z nimi indywidualnie porozmawia. Jak pisze: „Ale one patrzyły na mnie niewinnymi oczami i wszystkie mały taki sam wyraz twarzy. Dopiero później zorientowałam się, że tak reagowały, bo zaangażowane były wszystkie, więc żadna się nie wyróżniła”. A nasz prefekt (bo miałyśmy religię, ksiądz był trochę kontrowersyjny, ale bardzo aktywny) jakimiś sobie znanymi drogami dotarł na Pawiak, z Elą się zobaczył. Później ona została zwolniona jako umysłowo chora. Prawdopodobnie łapówka tam duża poszła, ale w każdym razie to bardzo wpłynęło na autorytet księdza. Później była wsypa na [Mokotowie], ofiarą padły trzy nasze koleżanki. Musiały się ukrywać, nie nocowany w domu i tak dalej. Dla nich zrobili wcześniejszą maturę w kwietniu i później znikły. Wszystko to jest w moich wspomnieniach.
Wszystkie przechodziłyśmy szkolenie sanitarne. Jedne były wcześniej, bardziej zaangażowane. Najczęściej to wychodziło z harcerstwa i zależało od drużynowej, jak pokierowała swoimi druhnami. Moją drużynową była Zosia Zakrzewska, po wojnie naczelniczka harcerstwa, bardzo postępowa osoba, ale bardzo przyzwoita. Później była (w sześćdziesiątych latach) krótko kuratorem Okręgu Szkolnego Warszawskiego i po miesiącu została zwolniona, dlatego że zwrócono się do niej o opinię o Jacku Kuroniu, a ona powiedziała, że on błądzi ideowo, ale to bardzo przyzwoity i uczciwy chłopak. Zwolnili ją z funkcji kuratora. Zosia miała taką politykę (po wojnie mi powiedziała), że uważała, że młodzież trzeba chronić i się nie zgodziła, żeby jej dziewczyny były narażane. Zresztą później musiała wyjechać z Warszawy, myśmy straciły kontakt, tak że do AK zostałam wciągnięta dopiero w grudniu 1943 roku chyba, przez koleżankę z klasy.

  • Przejdźmy do wydarzeń z początków Powstania i dni przedpowstaniowych.

Jeszcze sprawy bytowe. Nigdy nie byłam głodna w sensie totalnym, ale niedożywienie było cały czas. To znaczy wujostwo sobie dawali radę, mieli sklep. Drukarnia przestała istnieć, ale istniał sklep. Była taka uliczna piosenka: „Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje”. Rzeczywiście tak było, kto miał warsztat, to jakoś żył. Tak że miałam co jeść, ale to było bardzo skromne jedzenie, chleb wyłącznie kartkowy. Później, jak miałam korepetycje, to czasem sobie kupowałam białą bułkę. Na początku wojny za sprzedaż białego pieczywa groziła kara śmierci, rozplakatowana taka była wiadomość (przy czym na Filtrowej pod takim obwieszczeniem siedziała przekupka z koszykiem bułek białych, co było charakterystyczne dla okupacji). Moja bliska koleżanka mieszkała niedaleko Kaliskiej. Myśmy się jeszcze sprzed wojny przyjaźniły. Jej ojciec trafił do niewoli sowieckiej i one zostały właściwie (bo spaliły im się drogocenności, które miały) bez zabezpieczenia. Ona miała wtedy czternaście lat. Z matką jeździły na koniec Kawęczyńskiej wczesnym rankiem, przywoziły worek białego pieczywa na handel – wtedy kiedy ogłosili, że za ta grozi kara śmierci. Baśka była nawet trochę rozżalona na matkę.
  • Z czego pani dawała korepetycje, jak to wyglądało?

Już byłam w liceum. [Dawałam korepetycje] siostrze mojej koleżanki, małej dziewczynce. Myślę, że to był raczej odruch, żeby mi pomóc, bo to byli zamożni ludzie. Ta dziewczynka była rozkapryszona. Miałam codziennie dwie godziny przed południem, bo szkoła była po południu. Później jeszcze miałam jakieś inne, krótsze. W każdym razie miałam.

  • Przed nagraniem opowiadała pani o „Biuletynie Informacyjnym”.

Maturę zdałam 15 czerwca, ostatni egzamin z historii, a później dostałam ofertę pracy, bo rodzice koleżanki i tej mojej uczennicy zorganizowali rodzaj pensjonatu w Świdrze. Po prostu wynajęli kilka mieszkań razem z przyjaciółmi i wakacje tam były. Była kucharka, która gotowała, a mnie zatrudnili jako łącznika między kuchnią a jadalnią, to znaczy nakrywałam do stołu, przygotowywałam śniadanie, bo kuchnia była w innym budynku, a jadalnia na oszklonej werandzie. Gotowałam jajka na miękko, każdy miał na śniadanie dwa jajka na miękko, ja też. Ale byłam tak wygłodzona, że nie mogłam zjeść tych dwóch jajek, mdliło mnie, za dużo było. Tam było bardzo dobre jedzenie w porównaniu do takiego, do jakiego byłam przyzwyczajona, i nie byłam w stanie codziennie zjeść dwóch jajek. Ze Świdra w końcu lipca, jak już było słychać detonacje zbliżającej się armii radzieckiej, myśmy wrócili do Warszawy. Wtedy przeczytałam w „Biuletynie Informacyjnym” relację z tego, co się działo w Wilnie, gdzie Armia Krajowa została internowana. Polityka, o której się mówiło (że zrobimy Powstanie, dlatego żeby nadchodzące wojska radzieckie zastały polskie władze), po tamtym przykładzie wydawała mi [się] absurdem.

  • Ale jednak postanowiła pani iść do Powstania?

Byłam zaprzysiężona, nie mogłam nie pójść. Tak samo, jak w czasie ferii wielkanocnych przed maturą dostałam zaproszenie do rodziny na Podlasie, do majątku wujostwa. Tam była taka sytuacja, że wuj był w obozie (trafił tam za ukrywanie Żydówek), ale ciotka i kuzynki były. To był majątek, z którym bardzo był związany mój nieżyjący ojciec, w dzieciństwie tam byłam kilka razy. Teraz przyszło zaproszenie: „Przyjedź na święta”. Ale w tym okresie, właśnie w czasie ferii świątecznych, myśmy miały praktykę w Szpitalu Wolskim, fragment przeszkolenia sanitarnego, więc oczywiście nie pojechałam. Już nigdy tego majątku nie widziałam, on nie istnieje w tej chwili, bo później przyszła reforma rolna i ten dworek przestał istnieć.

  • Jakie były emocje związane z samą maturą, nastawienie? Czy był lęk przed tym, że egzaminy nie zostaną zdane?

Szalony. To jest ciekawe, bo właściwie dopiero jak to wszystko spisałam, to zdałam sobie sprawę (bo na zakończenie dałam listę koleżanek, które zginęły), że z dwóch klas maturalnych zginęło dziesięć dziewczynek. Dziewczynki, nie chłopcy. Zaczęłam opowiadać te pierwsze, a później następne zginęły, już w walce, w Powstaniu. Już Krysię postrzelili, już Halę rozstrzelali, a jednocześnie był rok przedmaturalny. To była szkoła Słowackiego na Wawelskiej, bardzo dobre gimnazjum. Przed wojną było obchodzone święto szkolne w połowie grudnia, to była rocznica upaństwowienia szkoły. Wtedy była zawsze akademia. Nie tylko akademia, produkcje własne i choinka, i prezenty dla nauczycieli. Ponieważ w 1943 roku wypadała 21. rocznica upaństwowienia (a wtedy 21 lat to było pełnolecie), myśmy z moją przyjaciółką wpadły na pomysł, że musimy to jakoś uczcić. W wieczorowej szkole, która oficjalnie nazywała się kursy handlowe, zrobiłyśmy choinkę i przygotowałyśmy program rewiowy, wierszowany. Zaczynało się takim wierszem: „Maturzystki, maturzystki, jak to ślicznie brzmi! Przyrodniczki, humanistki, ostatnie już dni, bo się wkrótce skończy szkoła i pójdziemy w świat…”. I tak dalej. „Koniec dwójom i klasówkom wkrótce będzie już, ale strach nas oblatuje, bo matura tuż. Ach, matura, straszne słowo, z oczu spędza sny, ale błyszczą nam tęczowo dalsze życia dni”. I później: „Myślą w dal się unosimy, za rok czy za dwa”. Później wysuwała się panna młoda w welonie z firanki, w sukni upiętej z prześcieradła i mówiła taki wierszyk: „Rok temu skończyłam właśnie szkołę, dziś obrączka na palcu się mieni, wspomnienia wychodzą…”. Jednym słowem, jedna droga to wczesne małżeństwo. Później ona się odsuwała, zjawiała się studentka w czapce przedwojennej politechniki i mówiła: „Godzina kreśleń, dwie fizyki, jutro egzamin z dynamiki. To raj, mój cały świat, nauka. Niczego w życiu już nie szukam, cała zagłębić chcę się w wiedzy. Jutro egzamin, dziś posiedzę w nocy. Zdawać nie boję się wcale, bo dynamikę znam doskonale. Już w zeszłym roku na egzaminie profesor, który ze srogości słynie w całej Warszawie, powiedział do mnie: »Zadowolony jestem ogromnie, pani w przedmiocie się orientuje, wielką znajomość w nim wykazuje, bo też najlepsze na politechnice, to panny Kudling są uczennice«”. A panna Kudling, nasza nauczycielka fizyki, bardzo groźna siedziała. Tutaj brawa, a ona się rozpromieniła. Ona nas strasznie gnębiła. A trzecia to był wamp, bardzo wymalowana i mówiła: „Szkoła? Ile pracy i śmiechu, ile wypracowań i tez, jakichś dziwnych dowodów, dziwnych nieskończoności, a w tym wszystkim jak wiele moich smutków i łez! Uf, skończyłam i wolna, niezależna, swobodna, mogę robić, co zechcę. Mogę nie drżeć przed nikim, mogę zamiast się uczyć paraboli, jak co dnia, iść na kawę do »Swanna« z Jurkiem albo z Tadzikiem. Rano fryzjer, krawcowa, manikiur i modystki, a wieczorem dziś »Momus«, jutro »Sim« albo »Żak«. − To wszystko nazwy kawiarni. − Tu kolacja, tam obiad, tutaj koktajl, tam whisky. Ale gdzie bym nie była, zawsze czegoś mi . I czasami w salonie, pośród śmiechu i gwaru, kiedy rój komplementów naokoło mnie brzmi, siedzę z twarzą [smętną], zdziecinniałą i szarą. Jak mi tęskno do szkoły, do pełnych dwój dni!”. Taki spektakl zrobiłyśmy. Pani Mrozowska później wspominała w tym. Taki był nasz stosunek. A pani Mrozowska w tym liście też pisała… Historia nie mogła być oczywiście oficjalnie uczona. To się nazywało organizacja i technika handlu. Pani Mrozowska skończyła kurs specjalny i była przygotowana [była] jedna lekcja na wypadek inspekcji, a naprawdę były lekcje historii. Ona pisała: „Lekcje mojego przedmiotu szły lepiej niż dobrze. O, miłe dziewczynki, jak lubiłyście ten przedmiot i przychodziłyście licznie w najgorszy, łapankowy czas! A korzystałyście tyle, że egzaminu z mojego przedmiotu nie musiałyście się obawiać przed żadną, najsroższą komisją”. Więc stosunek do matury i do nauki [taki był] wtedy.

  • Były wtedy duże emocje, jednocześnie pozytywne nastawienie.

Tak. Myśmy zdawały sobie sprawę, że musimy maturę zrobić, chciałyśmy przecież, było takie poczucie, że się trzeba uczyć.

  • Jak pani zapamiętała pierwsze dni Powstania?

Myśmy były przygotowywane do funkcji sanitariuszek w patrolu. Patrolową była jedna z koleżanek, także maturzystka. Początkowo byłyśmy przyporządkowane gdzieś na Pradze, ale później, na mniej więcej miesiąc czy dwa przed Powstaniem, zmieniono nam przydział na Ochotę, co było racjonalne, bo myśmy ten teren znały. Pamiętam, żeśmy na Pragę jeździły zapoznać się z terenem, ale to zupełnie co innego na takich wypadach. Punkt zborny był w mieszkaniu państwa Pollaków, rodziców patrolowej Bożenki. Myśmy się tam zebrały 1 sierpnia przed godziną piątą, przed godziną „W”, a za pięć piąta wpadła matka mojej serdecznej przyjaciółki Hanki Piotrowskiej. Wiedziała, gdzie jest ten punkt, córkę zaskoczyła. Po prostu nie chciała się z nią rozstawać w czasie Powstania i nieoczekiwanie przyszła za pięć piąta, i została z nami. Ochota nigdy nie była dzielnicą opanowaną przez Powstańców, były poszczególne punkty. Za Grójecką był Monopol Tytoniowy, na Mianowskiego 15 - obecnie to nazywa się Reduta Wawelska. W godzinie „W” w tym mieszkaniu pojawił się pluton, do którego myśmy były niby przywiązane. Poszli zdobywać dom akademicki. To było kilkunastu chłopców, którzy byli uzbrojeni w jeden karabin i kilka granatów. Dom akademicki na Narutowicza jest zbudowany jak forteca. Był opanowany przez Niemców, przy wejściach były zasieki i kilkunastu chłopców z kilkoma granatami i jednym karabinem. Myśmy straciły z nimi kontakt, polegli prawdopodobnie. To obłęd.

  • Wtedy, w tym momencie, gdy oni wychodzili, też tak panie uważały?

To uzbrojenie nie mogło nie budzić wątpliwości, ale myśmy nie wiedziały, kto jeszcze będzie atakował ten dom. Wobec tego myśmy zostały w tym mieszkaniu bezrobotne. Nie wiem skąd, może patrolowa miała wiadomość, że niedaleko stamtąd, na Filtrowej w tak zwanych domach ZUS-u, miał być punkt szpitalny. Trzy nasze koleżanki się tam wyprawiły zobaczyć, ale nie było potrzeby, żeby zasilać ten [punkt], nic się tam specjalnego nie działo, więc wróciły. Pierwsze napięcie spadło, nic się nie działo.
Myśmy były wyposażone jak na Powstanie, to znaczy sznurowane buty, jakieś wiatrówki, torby sanitarne, dostałyśmy opaski. Ale ponieważ nic się nie działo, więc to powoli się rozładowywało. Przebrałyśmy się, bo było gorąco. Jedna z koleżanek umyła głowę i suszyła ją na balkonie, który wychodził na ogródek. Wtedy usłyszałyśmy łomot do drzwi. Weszli „ukraińcy”. To znaczy to jest niezupełnie ścisłe, to była tak zwana RONA, tam byli i Rosjanie, i… Wschód. Weszli z pistoletem: „Ręce do góry!”. Pierwsza rzecz: zegarki zabrali. Później: wszyscy wychodzić. Wychodzimy na ulicę Dantyszka, tam niskie domy są. Słychać, jak tłuką porcelanę. Agresja po prostu, chęć zniszczenia. Już dużo ludzi [szło], niektórzy z wózkami, na których pościel wiozą. A myśmy z moją przyjaciółką (ponieważ, jak mówię, napięcie spadło) nie miały ani opasek na sobie, ta z tą głową umytą, torby sanitarne gdzieś w kącie. Tak że myśmy wyszły jako cywile. Byłyśmy przekonane z moją przyjaciółką Hanką, że nas prowadzą na rozwałkę, na śmierć. Zmówiłyśmy pacierz. Pamiętam, jak zmówiłyśmy pacierz i pamiętam, jak z politowaniem patrzyłyśmy na ludzi, którzy wózki z tobołami ciągnęli ze sobą, że im się chce. Przecież za chwilę nas rozstrzelają. Ale nas nie rozstrzelali, tylko aleją Żwirki i Wigury w bok [zaprowadzili], w okolice tak zwanego Zieleniaka. Zieleniak to był przedwojenny targ warzyw, dlatego tak się nazywał, był tam, gdzie teraz Hala Banacha. To był wielki, wybrukowany plac, otoczony murem, gdzie o czwartej rano przyjeżdżały wozy z jarzynami.
Idziemy tam, a była nas duża grupa, dlatego że nas było pięć, matka Hanki – to szósta, rodzice Bożenki – to [osiem] osób, a jeszcze w ciągu tych dni przyszła nasza koleżanka z kilkoma osobami z rodziny: matką, ciotką i kimś jeszcze. Z tym że ona później, ponieważ miała przydział na Mianowskiego 15, to tam poszła, jakoś się przedostała uliczkami, natomiast ci państwo zostali. Była nas więc cała grupa. Podchodzimy pod bramę, a nie wiemy, gdzie nas prowadzą. Na razie żyjemy. Wtedy do jednej z koleżanek podszedł „ronowiec” i mówi, że ona pójdzie do kuchni, do zatrudnienia. A ja szłam z nią, szliśmy już rozproszoną grupą. Myślę sobie: „Przecież nie mogę jej samej puścić”. Wzięłam ją za bluzkę (miała białą bluzeczkę) i idę z nią. Ulica Opaczewska teraz, zdaje się, jest dwupasmowa, szeroka, a wtedy to była wąska uliczka po prawej stronie, a pośrodku był wolny teren, który (tak jak wszystkie wolne kawałki ziemi w Warszawie) był zajęte na działki. Tam były działki i roślinność wysoka, słoneczniki, fasola, cały gaj. Pojawił się jakiś drugi smarkacz. Nie wiem, jak to było, nas rozdzielili, tamta mi zniknęła z oczu. A ten coś do mnie zaczyna mówić. Nie bardzo rozumiałam, raczej się domyślałam, ale w jakimś momencie on mówi: „Ty nie pójdziesz, to ja strielu”. I celuje. Przedtem jeszcze coś mówi, ja się cofam, krzyczę. Trudno mi w tej chwili (nawet wtedy już trudno mi było) to odtworzyć. W każdym razie jest taka sytuacja, że on mówi: „To ja strielu”, a ja mówię: „To strelaj” i stoję. Myślę sobie: „On za chwilę strzeli, jak to będzie?”. Ciekawość taka.

  • Nie było lęku?

Matce Boskiej się poleciłam. Ale to, co pamiętam głównie, to: „Jak to będzie?”. Pojawiło się kilku ich. Nie umiem tego odtworzyć jedno po drugim. W każdym razie w pewnym momencie (to trwało minuty, to było bardzo krótko) pojawił się Niemiec w mundurze lotnika. Proszę uwierzyć, że jak zobaczyłam tego Niemca, to do niego skoczyłam, za rękę go i po niemiecku mówię: Haben Sie eine Schwester? (czy pan ma siostrę?). A on na to mówi: Meine Schwester Russe kaputt. Myślę sobie: „No to nie mam na co liczyć”. Odwróciłam się na pięcie i w nogi. Ich było kilku, ale był Niemiec i nie strzelili za mną. Wybiegłam na główną uliczkę i natknęłam się na matkę Hanki, która szła w towarzystwie oficera w niemieckim mundurze, bo zorientowała się, że nas uje. Mówiła dobrze po niemiecku, miała córkę, więc była zaangażowana. Odprowadzili mnie przed dom, który jest właśnie naprzeciwko Zieleniaka. Podobno to był sam Kamiński, czyli ten od „ronowców”. Siedział na spakowanych walizkach, w których był szaber. Mówił świetnie po polsku, bo to Polak. Ponieważ przedtem pierwszy „ukrainiec” wyrwał mi torebkę, w której miałam dokumenty i pieniądze, i cisnął gdzieś w krzaki, to dali mi żołnierza, żeby ze mną poszedł szukać tej [torebki]. A pani Piotrowska z tamtym gdzieś odnalazła tamtą dziewczynę, która była w gorszej sytuacji niż ja. Nigdy jej o to nie dopytywałam, ale wiem, że było gorzej. Koleżanka wróciła, a mnie dali żołnierza, żebym szukała swojej torebki, ale byłam tak zdenerwowana, tak przerażona, że chciałam jak najprędzej być ze swoimi, tam byli rodzice Bożenki. Tak że nie znalazłam tej torebki, nie wytrzymałam nerwowo. Znalazłam się za murem. A tam była taka sytuacja, że była masa ludzi. Już doszły informacje, jak wygląda noc, że chodzą z latarkami, wyciągają dziewczyny i gwałcą. Tak że żeby się ochronić, to młodsze kobiety kładły się na bruku, na to koc, a na to starsi. Ale oni i tak z latarkami chodzili i tego. A na końcu tego placu była wyrzutnia „krów” albo „szaf”, to takie rakiety. Myśmy się kładli, zgrzyt i nad nami leciały rakiety na miasto. A Pole Mokotowskie to było dawne lotnisko, wtedy nie było parku. Tak że widać było domy na Polnej i widać było, jak te rakiety lecą. Sytuacja średnia. Pani Piotrowska wróciła, ale nie dała za wygraną. Do Kamińskiego jakoś z szalonym tupetem dotarła i powiedziała do niego z szaloną pretensją: „Co tu się wyprawia? Ja tu jestem z córkami”. Nas było pięć maturzystek, rówieśnice. Kamiński jej powiedział… Przede wszystkim znaleźli tego od koleżanki i rozstrzelał go na jej oczach. Kazał się położyć i do leżącego strzelił. Zawołali kilkunastu, powiedzieli: „Każdemu z was tak za gwałty!”. To oczywiście żadnego skutku nie miało, ale taka scena była. Kamiński powiedział pani Piotrowskiej: „Pani nie będzie nocowała na Zieleniaku, pani przejdzie na noc do sztabu”. Dzień mija. Było dwóch oficerów, nie wiem, czy to byli Rosjanie, byli w mundurach niemieckich. On im przekazał opiekę nad nami, a sam gdzieś pojechał, na obiad podobno. Już oficerów nie ma, oni raz byli, raz ich nie było, więc szeregowcy robią się coraz śmielsi. Nieprzyjemna sytuacja. Ale o zachodzie słońca całą grupę (podobno folksdojczów) wyprowadzali stamtąd. Nas do nich dołączyli.
Zaprowadzili do budynku wyszabrowanego (który do tej pory stoi, tylko jest rozbudowany teraz), na drugie piętro, do mieszkania, które już było wyszabrowane, tak że nawet obicia z kanap były zdjęte, ale same posłania jeszcze były. Jeszcze żołnierz przyniósł kubełek wody i bochenek chleba. Myśmy przenocowali. To wszystko było tak różne od przeciętnych losów, że nawet o tym nie bardzo opowiadałam, bo zdawałam sobie sprawę, że to jest mało wiarygodne, ale tak było. Spałam jak zabita, ale moje koleżanki twierdziły, że z Zieleniaka dochodziły straszne krzyki i strzały. Wiadomo, co tam się działo.
O świcie przyszli po nas i kazali wychodzić, dołączyli do całego korowodu ludzi [idących] w kierunku Dworca Zachodniego. Szliśmy Opaczewską, która była wąska wtedy, trupy leżały już sine, mijało się. Na Dworcu Zachodnim zapakowali nas do pociągu elektrycznego i pociąg ruszył. Miałam rodzinę w Milanówku, więc znałam tę komunikację. Pierwsza stacja: Włochy, zielono od Niemców, cała stacja obstawiona. Mijamy, tylko przez okno widać. Docieramy do następnego przystanku: Ursus. Pociąg zwalnia, drzwi się automatycznie otwierają, zagląda kolejarz: „Kto może wysiadać? Nie ma Niemców na stacji”. Cała nasza grupa wysiadła.

Jedna z koleżanek w tym wyszabrowanym mieszkaniu znalazła woreczek kaszy, wzięła ją ze sobą i położyła na półce. Jeszcze zdążyła wskoczyć i zabrać tę kaszę, bo zapomniała. Koło stacji już czekali dyżurni z konspiracji, natychmiast nas rozebrano do poszczególnych domów. Myśmy z tą koleżanką od kaszy trafiły do dwóch nauczycielek emerytowanych, śliczne miały mieszkanko, czyściutkie, przyjęły nas. Nie miałam żadnych dokumentów, więc jeszcze wyrobili mi [zaświadczenie] z fotografią z automatu. Nie mam tego zaświadczenia, bo ta fotografia była taka, że wkrótce potem zniszczyłam. Było to zaświadczenie, że jestem zameldowana we wsi Czechowice, gmina Skorosze, czyli w tamtym [rejonie]. Zresztą to, że nie miałam warszawskiej kenkarty, później okazało się raczej szczęśliwą okolicznością, bo warszawiaków wyłapywano później. Jak już robili mi to zaświadczenie, to był moment zastanowienia, co dalej ze sobą zrobić. Przeżyłam (jedyny w życiu) moment poczucia absolutnej wolności. Powiedziałam, że wtedy zrozumiałam apostołów i Diogenesa w beczce. Ponieważ nigdzie nie miałam punktu zaczepienia, więc miałam go wszędzie. Wszystko jedno, mogłam jechać do Krakowa, nie miałam nigdzie szansy, więc miałam wszędzie jednakowe. Skończyło się na tym, że (ponieważ była rodzina w Milanówku, a już wiedzieliśmy, że EKD jeździ, ta kolejka do Reguł dochodzi) doszłyśmy do Reguł – grupa mojego patrolu. Bożenka chyba została z rodzicami, jakieś miała inne drogi, a myśmy z panią Piotrowską i z koleżankami dojechały do Milanówka. Tam były dwa domy: [moich] wujostwa i babcia była u kuzynki. Rozdzieliłyśmy się i tam dotrwałam do wyzwolenia.

  • Jak wyglądało życie w Milanówku?

Były ciągłe łapanki warszawiaków, ciągle było niebezpiecznie. Przeżyłam taką łapankę, siedząc w piwnicy na węgiel i kartofle, z rówieśnicą, sąsiadką. To był drewniak, pod spodem była piwnica trochę wystająca ponad ziemię, schodki i pięterko, taki gołębnik. Tam mieszkała jakaś kobieta z małym dzieckiem, a myśmy siedziały w tej piwnicy. Piwnica była zamknięta na kłódkę. Słyszałyśmy, jak żandarm szedł po schodach, ale do piwnicy nie zajrzał. Stosunek do nauki był taki, że myśmy chowając się do piwnicy, zabrały ze sobą niemiecką książkę o Nibelungach, ze słowniczkiem. Śmiałyśmy się, że jeżeli nas znajdą, to uczyłyśmy się niemieckiego. Z pewnych rzeczy zdałam sobie sprawę dopiero, jak napisałam wspomnienia. Jaka to była konfrontacja głupiej młodości! W tych wspomnieniach są kawały, które myśmy robiły. W tym samym czasie, w ostatniej klasie maturalnej, kiedy już przechodziłyśmy szkolenia sanitarne, myśmy robiły telefoniczne kawały księdzu, dzwoniłyśmy i prosiłyśmy pannę Manię. Zdobyłyśmy gdzieś numer, dzwoniło się i mówiło się bardzo grzecznie: „Czy mogę prosić pannę Manię?”. – „Kogo?” – „Pannę Manię”. Na drugi dzień to samo, trzy na zmianę żeśmy dzwoniły. Głupota kompletna.

  • Młodość.

Młodość, właśnie o to chodzi. Tak samo jak z tymi Nibelungami w piwnicy. Były te łapanki na warszawiaków. Niedaleko domu mojego wujostwa była ogrodzona działka, było tam sporo krzaków. Było wejście, ale żadnego domu tam nie było. Myśmy w kilka osób się położyły w tych krzakach, żeby nas w domu nie znaleźli. I ocalałyśmy. Następnym razem podobno po tych krzakach postrzelali sobie, ale wtedy jeszcze na to nie wpadli. Tak że kilka razy tak uniknęłam niebezpieczeństwa. Te dwa domy rodzinne były po dwóch stronach szosy. Mieszkałam u kuzynki i babci na Grudowie, to przedmieście Milanówka. Wyszłam, obejrzałam się. Widziałam, że buda nadjechała, znaczy będzie łapanka. Ale już byłam w drodze do tego drugiego domu.

  • Czy wiedza zdobyta na kursach na sanitariuszkę przydała się?

Mnie praktycznie wtedy nie.

  • Ale w ogóle w życiu?

Tak, zabandażować w kłosek i czepek Hipokratesa. W Szpitalu Wolskim, gdzie miałyśmy praktykę w czasie ferii wielkanocnych, była masakra, tych wszystkich lekarzy wystrzelali.

  • Czy podczas Powstania miała pani okazję spotkać się z przedstawicielami innych narodowości, którzy uczestniczyli czynnie bądź biernie w Powstaniu?

Nie, to było krótko, to był tydzień. Wygarnęli nas w następny wtorek, to był 8 sierpnia. Przenocowaliśmy w tym sztabie i 9 sierpnia nas wywieźli. Natomiast w Milanówku byli Węgrzy, już po Powstaniu, oni byli z Niemcami, to był oddział wojskowy. Ale oni byli bardzo życzliwi, dzielili się konserwami. Służąca wujostwa z nimi nawiązała kontakt i bardzo byli życzliwie nastawieni. A w Podkowie Leśnej byli jacyś Węgrzy pochowani, którzy byli w konspiracji, dokładnie nie wiem. Podkowa to niedaleko.

  • Jak wyglądało życie kulturalne w czasie okupacji, przed Powstaniem i po Powstaniu, w Milanówku?

Po Powstaniu w Milanówku to nic takiego [nie było].

  • A w czasie okupacji?

W czasie okupacji przede wszystkim myśmy się uczyły. Warunki były trudne, było zimno. Podczas lekcji siedziało się w paltach, w rękawiczkach. O podręczniki było trudno, zwłaszcza w liceum. Na przykład podręczniki do historii – do tego przedmiotu było kilka podręczników na klasę. Dostawało się na jedną noc, trzeba było zrobić notatki bardzo szczegółowe, więc głównie to było. Ciotka jednej z koleżanek była śpiewaczką, Stanisława Zawadzka, ona później była w Poznaniu, kształciła śpiewaczki. Pamiętam jakiś jej koncert w ich mieszkaniu, na który byłyśmy zaproszone. Do kina oczywiście nie chodziło się absolutnie.

  • Jakąś prasę się czytało, książki, poza tymi które obowiązywały w szkole?

Czytałyśmy dużo. Miałyśmy bardzo dobre polonistki. Jedna pochodziła spod Nowogródka, była wielbicielką Mickiewicza, więc „Pana Tadeusza” przerabiałyśmy przez prawie cały rok szkolny, raz na tydzień fragment do nauczenia się na pamięć. Część pamiętam. Okupacja trwała pięć lat, więc te lektury się zmieniały z wiekiem. Kiedy byłyśmy młodsze, to czytałyśmy „Przeminęło z wiatrem”. Uderzające były analogie, bo tam przecież jest wojna, jankesi, którzy wyzwalają Murzynów, w stosunku do południowców zachowują się jak okupanci. Poza tym Scarlett sobie szyje suknię z portiery, z zasłony. To przecież chleb powszedni. Ile ubrań było z koców, zasłon! Bardzo nam się Red podobał w przeciwieństwie do Aschleya. Także młodzieżowa lektura, książki dla pensjonarek. Były książki Szczepańskiej, pamiętam, „Córka kapitana okrętów”. Bardzo żeśmy czytały, były jeszcze jakieś inne. Była książka „Uskrzydlona przygoda”. To było o maturzystkach od Królowej Jadwigi, które zawarły znajomość w górach z młodymi lotnikami. Tam znalazłyśmy wierszyk, bo oczywiście sympatia się tam wywiązuje: „Bo to miłość jest [wiośniana], jak różyczka świeża, serce Hali, serce Hali, serce Kazimierza”. Na ten wzór powstało iks wierszyków dotyczących nas. Na przykład: „Jaka szkoda, Ada młoda serce swe zasusza, niech je [zwiąże] prędko zwiąże z serduszkiem Janusza”. Albo był taki wierszyk: „Narada powszechna trwa, jakie wady Maciek ma. I oto wbrew pewnikowi, że nie ma ludzi bez wad, trzeba przyznać to Maćkowi, że każdy jest z niego rad”. Miałam trudną rodzinną sytuację i życiową, rodziców już nie miałam i trochę byłam z boku, więc napisały tak: „Pędzi miłość na Teresę, miłosna zawieja, ale problem w tym polega, że nie zna Andrzeja. Nic nie szkodzi, oni młodzi, to rzeczy nie zmienia, to na pewno będzie miłość z pierwszego wejrzenia”. Potem te lektury oczywiście były poważniejsze, Żeromskiego się dużo czytało.

  • Radia słuchałyście?

Nie.

  • A potajemnie?

Nie. To był nasłuch polityczny. Tak kulturalnie, to nie. W pamiętniku Monika Żeromska świetnie opisuje ten okres. Między innymi, co też warto może zanotować, w czasie okupacji działały telefony i obsługa była raczej polska, w każdym razie nie było takiego podsłuchu, jak później, w stanie wojennym. Wobec tego przez telefon się rozmawiało i częste były kody, te kody były takie, że bez trudu można je było [odcyfrować]. Myśmy przekazywały sobie na przykład, co jest zadane, i zamiast Napoleon się mówiło: Niepomucen, takie różne rzeczy. Natomiast Monika Żeromska opisuje taką sytuację, że ona i matka miały jakąś znajomą Włoszkę, która jako Włoszka miała jawnie aparat radiowy. Mieszkała na Żoliborzu, a one gdzieś na Starym Mieście. Też specyficznym kodem przekazywała im wiadomości z frontu. A kod był taki, że umówiły się, że wschodni front to jest jej lewa noga, a zachodni to jest prawa noga. No i dostawały takie komunikaty, że lewa noga strasznie rwie. W jakimś momencie ta pani zadzwoniła i powiedziała, że coś bardzo dziwnego się zdarzyło, ale ona nie może powiedzieć, o co chodzi. Długo ją molestowały, żeby powiedziała, ale mówiła, że nie, to niemożliwe, po prostu niewiarygodne. Ale w końcu: „Powiem wam. Wyrosła mi trzecia noga”. Bo powstał front w Afryce.

  • Podsumowując temat Powstania: które z tych chwil były najgorsze a które najlepsze?

Najgorsze to były przeżycia na Zieleniaku niewątpliwie, a najlepsze − może sam początek, zjawienie się na punkcie. Chociaż szłam bez przekonania. Po wileńskich doświadczeniach uważałam, że to jest bardzo niebezpieczna rzecz.

  • A teraz, po latach, jak pani ocenia Powstanie?

Później był czas, że Powstanie to była świętość, to było odwiedzanie cmentarza, dziewczyny, które zginęły. Pamiętam pewnego rodzaju poczucie winy: „Dlaczego one, dlaczego nie ja?”. Bardzo dużo osób to miało. Jak los sprawił, że taka śliczna, wesoła, żywa dziewczyna zginęła? Dlaczego ona, a dlaczego nie ja? A teraz, zwłaszcza po wiedzy historycznej, którą mamy, to [oceniam] niejednoznacznie. W każdym razie nie miałam takich przeżyć, które mieli ci, którzy byli w Warszawie dłużej. Ale znam osoby, które do tej pory właściwie żyją tylko Powstaniem. Ja do nich nie należę.

  • Jak po wojnie potoczyło się pani życie?

Dotrwałam do wyzwolenia w Milanówku. Po paru dniach, dosłownie drugiego czy trzeciego, wybrałyśmy się ze służącą wujostwa do Warszawy piechotą. Dotarłyśmy do domu. Mieszkanie nasze było na pierwszej klatce na trzecim piętrze. Cały parter i pierwsze piętro były wypalone, schody zawalone gruzem. Nie chciałam iść na górę, bo uważałam, że nie ma po co, ale służąca mówiła: „Chodźmy”. Trzecie piętro stało. Dół był wypalony, wiatr hulał, a trzecie piętro stało. Wobec tego ona została. Nawiązała kontakt z „kościuszkowcami”, którzy stali w pobliżu. To była młoda, pełna temperamentu dziewczyna, tak że żołnierze jej naznosili różnych potrzebnych rzeczy. Urządziła się w służbówce, pokoiku przy kuchni, gdzie jakoś można było… Wszędzie były powybijane szyby, podłoga wzdęta. Ona została i obroniła to mieszkanie. A ja częściowo byłam tu, częściowo chodziłam do Milanówka pieszo. W tymże Milanówku dowiedziałam się od kogoś, że na Pradze są kursy pedagogiczne i nawet można dostać niewielkie stypendium. Wobec tego opuściłam Milanówek. W służbówce z tą dziewczyną razem się jakoś mieściłam. Tam był piecyk, w którym w nocy trzeba było podkładać, bo przecież to była zima, styczeń, luty, mrozy. Bywało, że nocowało pięć osób w tej malutkiej służbówce. Chodziłam piechotą na koniec Kawęczyńskiej na te kursy. Był most wysokowodny, drewniany wybudowano, bo tradycyjne mosty były nieczynne, wywalone. Często szły przez niego transporty wojskowe, nieraz trzeba było godzinę czekać. Chodziłam piechotą w te mrozy, żeby się uczyć na tych kursach pedagogicznych. Ale nie skończyłam ich, dlatego że w międzyczasie dwie z moich koleżanek (ta poszkodowana i ta moja przyjaciółka) dotarły do Łodzi. Jedna z Łodzi pochodziła i odzyskała tam swoje mieszkanie. Ona była wyrzucona, Łódź była w Rzeszy. One napisały, że tam powstaje uniwersytet. Wobec tego pojechałam tam zaopatrzona w pieniądze, które pochodziły ze sprzedaży złotego zegarka, który znalazłam razem z inną osobą, kiedy mnóstwo osób wychodziło z Warszawy, już był ruch, tak że nie było komu oddać tego zegarka. Tamta osoba spieniężyła ten zegarek, połowę ja dostałam i za te pieniądze pojechałam do Łodzi, gdzie przez dwa lata studiowałam polonistykę, będąc na jednym roku z Marią Janion, Tadeuszem Drewnowskim, Marią Żmigrodzką. Oni przeszli nawrócenie na marksizm, to nas rozłączyło.
Pierwsze miesiące w Łodzi były bardzo radosne, powstawał uniwersytet. Tam była tylko wolna wszechnica, a teraz powstawał uniwersytet. To, czego na przykład w Warszawie zupełnie nie było: tam to, że powstaje uniwersytet, to dla miasta była nobilitacja. Wobec tego były pewne środki, studenci zdobyli budynek na dom akademicki. A na kim zdobyli? Na milicji. Był dom, który należał do milicji. Ale uformował się pochód studentów, a uniwersytet był na topie. Młodzież, studenci byli w różnym wieku. Byli tacy jak ja, świeżo po maturze, ale byli tacy, którzy zaczęli studia przed wojną, byli tacy, którzy przyszli prosto z partyzantki. Warszawiacy natychmiast się porozumiewali, to była szalona więź. Dużo było warszawiaków, a już warszawiak z Powstania to… Tak że to były bardzo przyjemne miesiące. Później zrobił się rozłam. Redaktor Żółkiewski zorganizował seminarium krytyczno-literackie w Kuźnicy. Z tym że (co chyba nie było przypadkowe) profesor Stanisław Adamczewski (ten od Żeromskiego) prowadził proseminarium i ono kończyło się o ósmej wieczorem, a o ósmej zaczynało się seminarium w Kuźnicy. Wobec tego na dwadzieścia minut przed końcem proseminarium grupa studentów się podnosiła i wychodziła, co było dla profesora afrontem niewątpliwym. I nie było to przypadkowo, to już była ideologiczna agresja na starych profesorów. Adamczewski przeszedł na głodową emeryturę i w rezultacie odebrał sobie życie, bo nie miał z czego żyć. Później wróciłam do Warszawy.

  • Pracowała pani już?

Wróciłam do Warszawy, zmieniłam kierunek, poszłam na pedagogikę, skończyłam. Pracowałam w radiu, pracowałam później, jak skończyłam, w poradniach wychowawczych, a ostatnio w ośrodku diagnostycznym przy Schronisku dla Nieletnich Dziewcząt w Falenicy. Dwie dziewczyny z tamtych czasów do tej pory utrzymują ze mną stosunki. Jedna mówi do mnie: ciociu, mieszka w Szwecji i ma już wnuczki. Druga jest anonimową alkoholiczką, ale też mnie odwiedza, nie pije w tej chwili, jest po przeszczepie wątroby. Z dyrektorem schroniska w Falenicy też jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni, on o mnie pamięta.


Warszawa, 19 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Piekacz
Teresa Kędziela Pseudonim: „Teresa” Stopień: sanitariuszka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet, Obwód IV Ochota Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter