Nazywam się Jerzy Abend, urodziłem się 27 maja 1927 roku, czyli zaciągnąłem – już prawie teraz będzie osiemdziesiąt pięć lat. Jestem akowcem, a mało tego, mogę jeszcze dodać, że jestem andersowcem, bo byłem w armii Andersa, w 2 Korpusie. Po wyzwoleniu, kiedy nas wyzwolili z obozu Amerykanie, to byli chętni, którzy… Nie miałem do kogo wracać, było wszystko zrujnowane, cały dom. Kontaktu nie miałem z matką, więc nie wiedziałem, czy żyje, czy nie żyje, tak że zgłosiłem chęć dalszej kontynuacji wojskowej. Przyjechały z Włoch samochody i zabrali chętnych, którzy chcieli dalej walczyć, bo jeszcze się zapowiadała jedna wojna. Po prostu pojechałem do armii Andersa. Byłem tam w 2 Korpusie, w armii pancernej, kompani warsztatowej.
Owszem, naturalnie. Urodziłem się w Warszawie na ulicy Bończej. Nikt nie wie, gdzie jest Bończa. To dosłownie, dosłownie naprzeciw austriackiej ambasady, bo austriacka ambasada jest w dalszym ciągu na ulicy, tylko że nie obecnie Bończej, tylko nazywa się Gagarina. Bo od zakrętu, jak Podchorążych zakręca… Kiedyś Podchorążych odchodziła od ulicy Belwederskiej i zakręcała, tu się zaczyna Bończa i kończyła się na ulicy Stępińskiej. Taka krótka uliczka była i tam się urodziłem. A później mieszkałem na Kruczej, Krucza 29. To jest dosłownie naprzeciwko „Grand Hotelu”, bo to róg Hożej. Tego domu w ogóle nie ma, tam gdzie stał dom, to jest trawnik. Nie dom, który stoi naprzeciwko, bo ten dom, który stoi naprzeciwko „Grandu”, to jest posunięty dalej od jezdni, a tam gdzie trawnik jest, to tam właśnie stał mój dom – na pierwszym piętrze, z frontem, z balkonem.
Poza tym chodziłem do szkoły. Skończyłem tylko szkołę podstawową, nie mam żadnego wykształcenia, bo nie było kiedy ani czasu na to. A że należałem do Armii Krajowej, to jak się zaczęło Powstanie, no to brałem… A że należałem do „Baszty”, to na ulicy Stępińskiej miałem swój punkt zborny i stamtąd ruszyliśmy na… Na rozsypce się zjawiła, błyskawicznie… Od koszar, jak zaczęli strzelać do nas z karabinów maszynowych, to musieliśmy [uciekać]… Dachami, ale nie było w ogóle żadnego… Co to był za atak, jak on w ogóle nie był zorganizowany nawet? Jak można było zdobyć te koszary? Później żeśmy się nocą wycofali na… Część poszła na Kabaty do lasu, a część (grupą) poszli na Górny Mokotów, no i tam zostałem, na Górnym Mokotowie. Akurat mój dowódca z konspiracji był komendantem placu, tak że od razu nas chętnie przyjął, bo znał mnie. Ale później poszliśmy, tylko że daty dokładnej trudno mi powiedzieć i nie wiem, którego to było dnia, że nas wysłali służbowo (grupą oczywiście)… To była chyba nawet kobieta, która prowadziła nas kanałem. Przechodziliśmy nad Dworkową, tam właz był otwarty i taka wioska [??] była. Ona stała koło tego, żeby w razie czego można było wrócić na Dworkową, bo tam stało tak zwane Schutzpolizei niemieckie. Wyszedłem na ulicy Zagórnej. Jak dzisiaj jest hotel „Solec” […], to po przejściu przez jezdnię są tam wyjścia z kanałów, z burzowca. Żeśmy wyszli i dostaliśmy się na Śródmieście oczywiście, bo nas zaprowadzili. Nie było powrotu już na Mokotów.
Co ciekawe, muszę powiedzieć jedną rzecz. Trzeba było bardzo dowcipnie iść. Trzeba było iść tak, jak to robią – zauważyłem – jak chodzą na scenie i reklamują swoje sukieneczki panie i one właśnie w ten sposób chodzą [noga za nogą]. A się postawiło troszeczkę nogę z boku, to już się jeździło po szlamie całym, bo niestety ale to kanał burzowy. Tak że myśmy wyszli, ale z eleganckim zapachem stamtąd. Ale co człowiek nie wytrzyma? Człowiek jest bardzo mocny.
Zostałem w Śródmieściu u „Ruczaja”. Brałem tam czynny udział. Dolina Szwajcarska na ulicy Chopina była – Mokotowska, Koszykowa, aleja Róż, kończyły się nasze [tereny], no i tam mieliśmy podsłuchowe stanowiska. Między innymi trochę ostrzeliwaliśmy tak zwany plac Na Rozdrożu – jak dzisiaj się nazywa – wzdłuż Koszykowej. A gestapowcy po prostu pozakrywali, prześcieradła porozciągali, tak że w ogóle tego skrzyżowania wcale nie było widać, chyba że jakiś wiatr mocniejszy czy coś zdmuchnął, a tak no to wcale nie było widać. Tak długo, aż do kapitulacji. Jak już kapitulacja była, no to wyszedłem do niewoli.
Przy Politechnice defilada była, bo „Bór” Komorowski przejmował defiladę. Broń składaliśmy na ulicy Nowowiejskiej, czyli prosto żeśmy szli, przecinaliśmy aleję Niepodległości i tam jak MON (z tyłu), tam żeśmy wchodzili na dziedziniec i tam oddawaliśmy broń, bo z bronią żeśmy wyszli. A później stamtąd nas popędzili do Ożarowa, do fabryki kabli. Akurat padał deszcz. Padał tak potworny deszcz, że każdy był nasiąknięty. A w fabryce kabli były takie różne do zawijania kabli – to chyba papierowe były – ale różnych kolorów, tak że myśmy byli tak zmęczeni i zmordowani, że jak człowiek rzucał się na te papierki, no i kolorowi byliśmy od tych papierków. Później nas załadowali do wagonów towarowych i zaczęli nas wozić. Byłem… Nie mogę dokładnie sobie przypomnieć, w każdym razie byłem…
Po drodze chyba ze dwa czy trzy obozy zaliczyłem, ale obóz macierzysty (już zostałem w tym obozie) to był w Austrii, w miejscowości Markt Pongau. Tam była fabryka, jakieś siedem kilometrów od naszego obozu, no i tam nas zatrudniali też. Nawet chętnie do tej pracy poszedłem ze względu na to, że przynajmniej jakoś się człowiek odprężał trochę. Robili tam, jak wiem, podajniki do kb – do karabinu kb. Robili fabrykę w górze. Pracowali tam Anglicy też. Robili sztolnie, znaczy budowali korytarz w górze – góra taka jak Giewont przykładowo – później obok, no i ściany rozsadzali i hale robili. Tak że jeszcze trochę i fabryka byłaby w tej górze nie do [zniszczenia]… Chyba tylko atomem rozbić ją można. Jej niczym więcej nie dałoby się, na pewno.
Przyszło wyzwolenie, bo Amerykanie nas wyzwolili. Jak Amerykanie nas wyzwolili, no to można było tak: albo jechać do Polski, albo można było jechać do armii Andersa właśnie. Wybrałem to drugie, pojechałem do armii Andersa i tam już zostałem w wojsku. Później, jak zlikwidowali korpus, to przywieźli nas do Anglii. Wróciłem do kraju dopiero w 1947 roku, w lutym. To był piękny mróz, dwadzieścia parę stopni. Z Glasgow żeśmy wypłynęli i mieliśmy dopłynąć do Gdańska. Ale niestety – port był tak skuty lodem, że nie ryzykował. Kapitan powiedział, że owszem, on do Gdyni dopłynie, żeby nas wyokrętować, ale do Gdańska nie przebije się w tym lodzie. Nasze władze ludowe widać się zgodziły na to, bo w każdym razie podstawili wagony bydlęce. Wyokrętowali nas, o godzinie dziewiętnastej już wszyscy byli w wagonach ze statku. Do Gdańska z Gdyni przyjechaliśmy o godzinie siódmej rano, czyli dwanaście godzin żeśmy jechali. Wiadomo, ile tam się jedzie? Pół godziny. Pół godziny się jedzie – i to wcale nie trzeba się spieszyć. Kocham ciepło. We Włoszech to był dla mnie klimat dopiero, a klimat nasz jest srogi. Teraz też troszeczkę się zmienił na korzyść, przynajmniej moją. Ale przedtem były mrozy duże. Przyjechałem sztywny, ale koledzy mnie jakoś pomogli powoli. W każdym razie jak dostałem już jakieś łóżko, gdzie się mogłem położyć, to mnie ponakrywali, herbaty gorącej gdzieś się postarali, no i… Ale szybko odtajałem, ja mocny człowiek. Zostałem i przyjechałem do Warszawy. A wróciłem tylko dlatego, że matkę po prostu odnalazłem. Bo jak bym nie odnalazł matki, to prawdopodobnie już [bym nie wracał]… Propozycje miałem różne, mogłem wędrować po całym świecie. Ale niewiele też mogłem na początku, tylko tyle że przywiozłem trochę, to się trochę sfinansowało. A tak to pracy nie mogłem dostać, bo gdzie bym nie poszedł, to wszędzie mnie z otwartymi rękoma… „My czekamy na pana oczywiście, tylko niech pan złoży podanie i życiorys”. Jak podanie i życiorys napisałem, to: „Wie pan, ale już jest wszystko zajęte” – mówili. I niestety. Tak się to działo przez ładny okres czasu. Później załapałem się do pracy, no i pomału już zaświadczenie miałem, że pracowałem, że to, że tamto. Prywatnie też pracowałem. W każdym razie jakoś się pomału wszystko ułożyło. Później pracowałem w Ministerstwie Zdrowia jako kierowca i stamtąd dostałem mieszkanie, muszę powiedzieć, z ministerstwa. To mieszkanie jest na Starówce. […]
Oczywiście, że szukałem. Szukałem swojego ojca, ale jest taka sprawa jeżeli chodzi o ojca, to matka się rozeszła jeszcze przed wojną. Nim się wojna zaczęła, to się rozeszła. Ale niezależnie od tego ojca szukałem, bo chciałem go znaleźć.
Rodzeństwo miałem z drugiego ojca – matka ta sama, tylko z drugiego ojca. Czyli, że dla mnie to jest brat rodzony, prawda? Że miał trochę inne nazwisko, to nie znaczy, że nie był moim bratem. On młody człowiek, ja stary dziad – i on w tym roku już zakończył życie.
Podawałem w ogóle wiek urodzenia 1925, bo wyglądałem na to – byłem chłopisko masywne. Podałem 1925, bo 1927 to nawet nie chcieli rozmawiać w ogóle ze mną, bo z dziećmi nie będą… Ale podawałem 1925 rocznik, no i byłem. A co mnie skłoniło? Przecież byłem Polakiem – i jestem w dalszym ciągu. Dla mnie poza tym Polska to jest… Myśmy byli jako dzieci inaczej chowani, no niestety. Patriotyzm mam wszczepiony już od urodzenia, co dzisiaj młodzież tego nie ma jednak, trzeba powiedzieć sobie. Tak że nie było nawet mowy, żeby mogło być inaczej nawet.
Wszyscy. Matka była, matki mąż drugi. Zresztą w „Baszcie” to byliśmy razem. Tylko przyszedłem na Śródmieście, miałem wracać, ale nie wróciłem, a on tu został. Był w niewoli i okazuje się, że po wyzwoleniu, nie wiem, jakiś wypadek był, że on zginął. Ale niewiele szczegółów znam z tej sprawy.
To była tak zwana 318. kompania, byłem w 318. kompanii w czasie okupacji. Nawet zamach, co był na Kutscherę, to myśmy po prostu… Nie braliśmy udziału czynnego, ale w odwodzie dalszym żeśmy byli jako… w dalszym odwodzie żeśmy byli uczestnikami. Człowiek dostaje rozkaz, to nie ma sprawy i [wykonuje]… Tak że uważam, że spełniłem swoją powinność w stosunku do Polski.
Tak, pamiętam. Pamiętam zrzuty, które były. Bo jak na Mokotowie byliśmy, to oni tak jak raz zrzucili… Myśmy mieli furę, konia, i żeśmy jeździli po te zrzuty, gdzie upadły, jak żeśmy dostali cynk i wiadomość. A w Śródmieściu? Większa część wszystkiego właściwie spadła Niemcom jak nam, bo niestety…
Tak, bo… Właściwie, ja wiem, Polacy latali, ale…
To było takie jak cygaro, prawda. I to zamknięte. Jak się zdobyło to i oddało, to nie interesowało dalsze postępowanie – co, jak, gdzie to poszło, co i jak. Na pewno się nie zmarnowało, to nie ulega wątpliwości. Tylko nam w ogóle… Myśmy byli, mówiąc uczciwie, bez broni. Mało było broni. Mało broni, amunicji. Ale i tak dawaliśmy sobie radę, jednak niezależnie od tego.
Tak oficjalnie to raczej nie widziałem. Mogę przyznać się do popełnienia zbrodni – ja. Stałem na posterunku podsłuchowym na Natolińskiej w piwnicy a naprzeciwko – po drugiej stronie ulicy – stali już Niemcy. No i stali „własowcy”. Wyszedł jeden pijany trochę i zaczął ubliżać… Nie wolno mi było zdradzić się z tego stanowiska, ale nerwowo nie wytrzymałem – tylko się zakręcił i koniec. Tak że jednego to oficjalnie mam [na sumieniu], oficjalnie. Ale z tego powodu wcale nie mam żadnych [wyrzutów]…
Z ryzykiem wiązała się na każdym kroku, bo nawet jeżeli w ambasadzie żeśmy stali, bo musieliśmy wiedzieć, czy nas nie atakują, czy co, to się wysuwało na przykład lusterka na kijkach, to wyborowi strzelcy potrafili nam zbijać te lusterka. Oni się wprawiali, a myśmy zakładali drugie i znowu się obserwowało.
Nie, ranny nie zostałem. Natomiast jak żeśmy szli w trójkę ulicą Kruczą i wybuchł pocisk i za nami [szła] kobieta. Mój kolega, który szedł ze mną – tylko go drasnęło w kostkę na ręku, a ta kobieta… Po prostu dziurka jej się zrobiła, wtedy zaczęła sikać krew. Tak że ryzyko było na każdym kroku. Niezależnie, że pani była na pierwszej linii.
Zdecydowanie tak. Na przykład śmierć i do dzisiejszego dnia na mnie nie robi żadnego wrażenia. Żadnego. Kompletnie.
Problematyczna sprawa, bo w zasadzie cywilni, ci, co siedzieli w piwnicach, to oni w ogóle, wcale – w ogóle nawet nie chcieli słuchać o żadnej pomocy. No bo oni sami nie mieli co jeść. Myśmy później zaczęli… Zboże gotowane dostawaliśmy na posiłek. Początkowo też nie mogłem tego jeść, ale jak człowiek głodny, to okazuje się, że jednak zje trochę. Też smakowało, musiało się zjeść. Przecież nie było w ogóle żadnych kotów, wron, ptaków – wszystko było już zjedzone. Nic nie było. Psa się nie widziało na ulicy. Bo głód to jest potworna sprawa. Trochę poczułem głodu, jak byłem w niewoli, bo początkowo wzięli nas na komenderówkę, to znaczy do pracy. To było tak, że nawet względne posiłki dawali. Ale później coraz gorsze, coraz gorsze… A pewnego razu dali nam suszoną brukiew. Ona jest czarna jak smoła, jak ugotuje się. To zaczęli nam dawać i początkowo nikt tego nie chciał zjeść, ale jedliśmy, no bo jakie było wyjście? Tak że koleje losu tam człowiek swoje przeszedł.
Po prostu w swojej grupie. To jak byliśmy w plutonie, to już na siedząco, na leżąco i tak się spało. Bo jakie wyjście?
Jak nie miałem służby, to wtedy miałem czas wolny, to znaczy mogłem opuścić nawet kompanię i odejść. To było na tyle.
Mieszkałem na Kruczej, to jak później tam przeszedłem, no to często zaglądałem do domu, dopóki domu nie zrujnowali. A matka się znalazła, nie wiadomo później gdzie [została] i już straciłem z nią kontakt, ale to było przed samym wyjściem z Powstania. Wiem, że dom zniszczony, to matki nie ma i dlatego pojechałem dalej walczyć. Bo szykowała się jeszcze jedna nowa wojna.
Miałem kolegów i razem żeśmy w obozie byli… Jeszcze przed komenderówką, to znaczy w obozie, to dla wszystkich prycz nie starczyło, żeby można było spać, to normalnie na betonie spałem w nocy. Tak że się zahartowałem.
U nas, w niewoli, to było tak, że były msze, bo mieliśmy jakiegoś kapelana, który przychodził, a nawet chodził też Niemiec, ksiądz, i mszę odprawiał. Ale za bardzo nie jestem religijny, tak że mogłem uczestniczyć albo i nie.
Taki wymyśliłem. Byłem „Piorun”, kolega był „Grzmot”, a mój brat cioteczny – „Błyskawica”. Mieliśmy jeszcze czwartego, „Kot”. Czyli był „Piorun”, „Grzmot”, „Błyskawica”, „Kot” – to była nasza grupa.
Czy ja wiem? Tu nie było czasu się smucić. Nie było właściwie… Może opowiadają bzdury, banialuki panowie starsi, ale tu nie było czasu się za bardzo zastanawiać nad swoim losem, bo wiadomo – człowiek teraz chodzi, a za pięć minut czy za minutę może już nie chodzić nawet. Tak że nie było czasu. Po prostu nie przykładałem do tego żadnej wagi. Uważałem, że póki żyję, to mam prawo walczyć.
Chyba najważniejsze to było przejście kanałem, no bo takich rzeczy nigdy nie uprawiałem. Nawet się zastanawiałem, a wchodziliśmy na ulicy Wiktorskiej, tam taki zakład był, firma Bosch, i tam były dwa wejścia – te włazy są w dalszym ciągu jeszcze na tej ulicy, bo byłem tam i widziałem. Tam żeśmy wchodzili, akurat nalot wtedy był, i żeśmy wchodzili przez włazy i na czworakach się szło do burzowca, bo kanał był malutki. A w burzowcu to się szło normalnie. Tylko ostrzegli nas, że trzeba iść, no i cicho się zachowywać, dlatego że żeśmy szli i Niemcy mieli otwarte włazy, i przygotowaną wiązkę granatów zrzuciłby i koniec. Trochę by mięsa narobił.
Uważam, ja osobiście, że Powstanie to była słuszna sprawa. To była słuszna sprawa, bo Niemcy i tak by nas wykończyli, i tak by nas wykończyli. Tak że nie sądzę, żeby nam dużo… Młodzież, w każdym razie, była sprężysta, energiczna i chciała walczyć. Chciała walczyć. A ci, co nie chcieli, to siedzieli w piwnicach.
Nie, nie mogłem – no jak? Po pierwsze jest jedna rzecz, że wróciłem w 1947 roku do kraju dopiero, z Anglii. Ze Szkocji właściwie, z Glasgow żeśmy wypłynęli. Wiadomo było, skąd się znalazłem u Andersa. Z Powstania, prawda? Przecież byłem Powstańcem. A poza tym nie mogłem tego ukrywać, bo w papierach wszystko miałem. Byłem już, że tak powiem, wojskowy z armii Andersa – to już też był inny plus.
Jak brałem ślub, no to byliśmy u fotografa i robił nam zdjęcia. Teściowa przybiegła – moja teściowa, a dla żony matka: „Jurek – mówi – pryskaj, bo UB przyjechało po ciebie”. Mówię: „Niech się goście częstują, bawią, a mnie już nie ma”. Okazało się, że przyjechali po Jurka, ale piętro wyżej. Akurat nie po mnie. Dali mnie później znać, no to przyszedłem i dokończyłem uroczystość ślubną.
Uważam, że życie możliwie przeszedłem. Znaczy nie dałem się – ani komunie, ani teraz. Tak że w sumie, razem… Na pewno na chleb zawsze miałem. Zawsze miałem. I jeszcze do chleba. Miałem wtedy chyba czterdzieści siedem… Bo powiastkę do wojska to co roku dostawałem. Ale ciągle było: „ponadkontygentowy” – a to za późno przyszedłem, a to za to, a to tamto. Tak że wiedziałem, że i tak nie pójdę do wojska, bo szpiegiem jestem. Ale jak miałem sześćdziesiąt [??] siedem lat, troje dzieci na wychowaniu, trzeba ich nakarmić, dać im na szkołę, bo kończyli, a dostałem od razu – jednostka, bilet kolejowy. Do żony mówię: „Zobacz. Nie, no – siadam, już piszę”. Napisałem, co ta Polska Ludowa ode mnie chce? Co ona chce? Do tej pory byłem szpiegiem, a teraz nareszcie przypomnieli sobie o mnie, że ja… Pamiętam, że żona jak to przeczytała, mówi: „I tak męża nie mam, i tak. Bo ciebie zamkną i koniec”. Faktycznie, major wyleciał: „Zamknę cię, łobuzie! Zamknę!”. Mówię: „No to zamykaj, łobuzie. Zamykaj, bo na razie to jeszcze żadnych praw nie masz. Jesteś jeszcze neptek – mówię – do mnie policjant to może ma prawo, ale ty to jesteś neptek. W ogóle się nie szanujesz wcale. Dopiero jak mnie zakwaterujesz, to tak, to wtedy będziesz nade mną miał prawo”. – „Te papiery wziąć! Schować, zniszczyć, zmarnować!” – purpurowy był. Mówi: „I won!”. O to właśnie chodzi, tak że nie pękałem pod tym względem.