Anna Celińska
Halina Celińska, urodzona 1 listopada 1937 roku, Warszawa.
- Proszę powiedzieć, co pani pamięta z II wojny światowej? Gdzie pani mieszkała?
Cały czas, całą okupację mieszkałam z rodzicami i z babcią na Pradze Północ, ulica Tarchomińska 13, kamienica jest do tej pory, tylko pięknie odnowiona.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, kim byli pani rodzice?
Mama moja nie pracowała podczas okupacji, bo jeszcze pracował ojciec, bo jeszcze był, i był gdzieś tak do połowy lipca 1944 roku. To znaczy więcej pamiętam z tego, jak mama zawsze mówiła, że już… Właśnie tego dnia, co żegnał się tak z mamą, bo tak [zazwyczaj] to [po prostu] wychodził, ale [tym razem] i nas [wziął] na rękę… Był brat ode mnie rok i dziesięć miesięcy młodszy, urodził się 1 września 1939 roku, i był w kamienicy na podwórku nazywany Bombkiem. Bombek, bo on się rodził, jak prezydent ogłaszał stan wojny dla miasta Warszawy. Wtedy właśnie, wrócę do tego, jak tata wychodził, to jeszcze na ręku razem tak nas [trzymał] i powiedział do mamy (a mama płakała), żeby się nami opiekowała, no i mama się opiekowała, tak to było.
- Co robił pani ojciec, zanim wyszedł?
Mój ojciec, to nie powtórzę, bo dzieckiem byłam w końcu, tylko wiem, że skończył szkołę Konarskiego i miał dobrą pracę do czasu, później też. Ale później, już podczas okupacji, to nie wiem, jak to było z tą pracą, bo tam gdzie pracował… To też tylko ze słyszenia, no bo trudno, żebym wiedziała, o co chodziło – [wiem], że pracował, że Niemcy nie wywieźli ojca. To chyba była nawet elektrociepłownia, nie elektrociepłownia, tylko na Powiślu, przy Tamce. Co to było? Co później, we wrześniu, jak to Niemcy rozwalili, to nie mieliśmy światła. Elektrownia chyba… Na Wybrzeżu Kościuszkowskim, to chyba tam, bo było coś takiego […].
- Mówiła pani, że pani ojciec był w AK?
To tyle tylko, że mam dokument ze Stutthofu, w którym jest, że 31 sierpnia został dowieziony do obozu jako więzień polityczny. Mam to pismo nawet przy sobie. To jest takie napisane, że więzień polityczny i numer więźnia w obozie. Czy tam nawet jest, że AK, numer więźnia, jakoś, podany numer już tam w Stutthofie. W Stutthofie mój ojciec zmarł w lutym 1945 roku, i było dwóch świadków, jeden młody człowiek, to byliśmy tam z mamą, przy bazylice, to piękny kościół, do dziś jest ten kościół, i on [mówił], że na oczach jego zmarł, no i został, wiadomo… Drugi pan był świadkiem, mieszkał na Tamce 4, to jest przy kościele Świętej Teresy, przy samym Wybrzeżu Kościuszkowskim. Później nawet zaprzyjaźniliśmy się, chodziliśmy tam i było strasznie fajnie, bo takie samochody podjeżdżały plandeką okryte, i schody były założone, i my, jako dzieciaki i rodzice też, i krzyczał taki pan kierowca: „Na Pragie!”. Tam stały na Żoliborz, na [inne dzielnice]… Tylko oni tak fajnie przekręcali. To był taki ubaw zawsze, i na pontoniak, i tak żeśmy się bujali, no i nie wiem, co jeszcze…
- Jak pani pamięta czas okupacji?
Z czasów okupacji to pamiętam tak, że… To był chyba wrzesień, bo tak więcej jeszcze z tego, co właśnie mówiła mama i sąsiadki, bo przeważnie były samotne też, bo mężowie czy poginęli, niektórzy wrócili, mój ojciec nie wrócił. Te naloty, i wtedy… To nasze właśnie takie… Jako dziecko to pamiętam, że my chodziliśmy się bawić podczas okupacji, to się nazywało „spalenicho”. Z 1939 roku rozwalona kamienica, i cegły się układało, to była strasznie fajna zabawa, bo dzyń, dzyń, bo kiedyś takie sklepy były, że jak się wchodziło, to dzwonek [dzwonił nad drzwiami], no to my na tym „spalenichu” [się bawiliśmy]. Nawet w domu było trochę srebrniaków, takich pieniędzy, i ja byłam starsza, to rządziłam tymi pieniędzmi. Jak mama zobaczyła, to już nie było, bo tam płaciliśmy tym starszym dzieciakom. „Ale trudno – mama mówi – bawiliście się” – to co miała nam zrobić. Ale to było podczas okupacji jeszcze.
Na przykład podczas okupacji były takie przejścia zrobione, bo ulica Tarchomińska (do dziś przecież jest ta ulica) z Nieporęcką były do siebie równoległe, od Ząbkowskiej. W związku z tym było tak: podwórko studnia, na podwórku śmietnik drewniany, a za śmietnikiem wybita dziura (i zaraz powiem, dlaczego tak było). I w każdym podwórku przeważnie tak było, a jeszcze piwnice [były] pod tymi kamienicami, [więc] też były przejścia. Ale chodziło o to, że jak wpadł ktoś, Niemcy gonili, to właśnie tam wpadł w jedną bramę, a znalazł się już gdzieś tam na rogu Ząbkowskiej. Ale dla nas to później były zabawy tam, dokąd niezrobiony był porządek, znaczy porządek – zamurowane. Jeszcze podczas okupacji wchodziło się w bramę, i po lewej stronie była kapliczka, przy której się modliło, a my dzieciaki tam zawsze zmienialiśmy wodę i kwiatki. Tam modliło się, śpiewało, jak maj był, no to [tak zwane] majowe, pieśni do Matki Boskiej. Strasznie to fajne było, bo nam się podobało, ale brama była przymknięta, i najpierw jedne dzieci miały tam [straż], że na przykład, jak idą Niemcy, trzech czy dwóch, to się dawało znać i ludzie już uciekali, były klatki po dwóch stronach. Mieliśmy też takie zajęcie i my podobno żeśmy to strasznie fajnie robili, bo tak jakoś nauczeni byliśmy.
Ja byłam od brata starsza, i nie było najpierw światła, a potem nie było już i wody. Kamienice pięciopiętrowe, a woda była na ulicy. W związku z tym każda kobieta, która szła po wodę, to musiała z dzieckiem wychodzić, bo Niemcy chodzili i na przykład samotną kobietę wywozili na ulicę Skaryszewską, bo tam był taki niemiecki… A później do Pruszkowa. Dlatego pamiętam tą ulicę, że z mamą nawet u takiej pani [byliśmy], żeśmy ją tam poszli kiedyś odwiedzić, ale później oni wywozili [samotne kobiety] i ja byłam [u tej pani], ponieważ jak mi się powiedziało, że to jest moja mama, to tak miało być. Z panią Pośnik, taką samotną kobietą, bo brata mojego nie [zabierałyśmy], bo on by wypaplał, tylko ja, a on był z mamą. Więc tak się te kobiety dzieliły, żeby po prostu przynieść tej wody.
Światło to wyglądało: lampy – jedna była gazowa, druga była naftowa i brat chciał tą naftową i ja, bo to tak się kręciło, i mama zawsze nas prosiła, żebyśmy się nie kłócili, bo nieraz się i pobiliśmy, bo nie macie ojca, ale myśmy tak nie bardzo się tym zajmowali. Właśnie wtedy, w tym „spalenichu”, to jeszcze była okupacja, przed Powstaniem, a ja mieszkałam pod 13 na Tarchomińskiej, a
vis-à-vis, pod 14 (12 to była kamienica) był taki skład węgla, drzewa. I tego dnia było tak, że w tym drzewie była broń, to już później opowiadali, tylko my jak doszliśmy, to towarzystwo… Nas mogło być osiemdziesięcioro, bo to tak się chodziło na takie zabawy. To było niedaleko, bo tak, Tarchomińska 15 i koniec, i tu Białostocka, i tam była ta rozwalona kamienica, nie wiem, no bawiliśmy się. Doszliśmy do Tarchomińskiej, a tu strzelanina, no, bo ten wóz z tym był za… Właśnie wtedy pamiętam Niemców tak ubranych, bo mój syn później sobie kupił dobermana i mi tak wróciło to. Dwóch Niemców doszło do tej gromady dzieci, byli w brązowych skórach i z psami dobermanami, i oni tak nas przeprowadzili, te dzieci, do bramy. To tyle że później się mówiło, że i Niemcy nie byli tacy no już… Któryś później Niemiec powiedział, że on też zostawił dwoje dzieci w Berlinie. To tylko taki incydent, bo wiadomo było, że to Niemiec, ale w tym momencie zachowali się bardzo humanitarnie, to tyle pamiętam.
Później jeszcze były takie zabawy, to podczas okupacji było, bo na przykład jak do piwnicy, w piwnicy – jak były naloty, to się schodziło do piwnicy. Zawsze mama takie coś brała ze sobą, chowała.
To były jakieś tam pierścionki trzy czy coś, jak to tak, że w razie się kamienica rozwali, no to chociaż będzie dla dzieci, to miała. My już później to tak byliśmy [przyzwyczajeni], to mówiło się do mamy, czy nie zapomniała woreczka, a to taki mały był woreczek. Ale mama: „Już te dzieciaczyny wszystko wiedzą” – no i się schodziło, później… Ale było też tak, bo to z dwóch stron leciały te bomby, i ze wschodu, wiadomo. Myśmy mieli akurat okna na wschód, gdzie jak Rosjanie weszli do wschodniej Polski, to mama (bo […] babcia była jeszcze w Mińsku Mazowieckim) mówi: „Boże kochany, chyba pali się Mińsk Mazowiecki”. A to ile kilometrów, nie wiem ile, siedemdziesiąt, no i oni w tą stronę szli. To wtedy szyby jedne wybite, szyby drugie wybite, i już nie było szyb, już nie można było na tym piątym piętrze (bo mieszkałam na piątym piętrze) [mieszkać]. Balkon był zwalony, zresztą bardzo ładny, też był zwalony, i któregoś dnia odłamki tak w naszą kamienicę uderzyły, że kilku młodych mężczyzn zginęło przed bramą, no i później pochowanie (to już nie do opowiedzenia). I kobieta w ciąży, i był straszny krzyk, że tam… A my… No to te zabawy to tak wyglądały. Później starsze dzieci dostały od kogoś czy coś, i to był pierwszy taki rower, to się nazywało, o takie miał zakręcone te, to jakoś tam się mówiło, i my pod tą ramą [jeździliśmy] albo nas wozili, te starsze dzieci. O, i to tak tyle wspomnieć. Jeszcze podczas okupacji to przecież nie było ani mleka, nie było nic, woda na dworzu… Nie, jeszcze jak te światła, to pamiętam, jak dozorca wychodził, a był niedobry człowiek ten dozorca.
Taką czarną zasłonę trzeba było na okna ściągać, że jak samolot [będzie leciał], żeby nie widział, no a jak gdzieś [nie było zasłony], to [dozorca] od razu krzyczał, że Niemcom da znać i trzeba było zasłaniać okna, no i ciemno było. Ale tak to były zabawy. Te małe dzieciaki, ja na przykład mieszkałam na piątym piętrze, nie było windy, no to jak się chciało jeść, to się wołało, mama wołała do domu, a my krzyczeliśmy, żeby nam rzucała, i później daj gryza, to takie było wszystko tak naprawdę [przyjemne], że ci ludzie w Warszawie tak sobie pomagali, tak jeden drugiemu, taka była solidarność, bo wszyscy byli biedni. Nie było, że ten miał samochód, a ten jeszcze nie wiadomo co, może pół Pałacu Kultury później, a tu nie.
- Zaczęła pani mówić o jedzeniu, że było ciężko.
Było ciężko i na przykład kobiety z pobliża Warszawy przynosiły mleko na plecach. Takie bańki dwie przywiązane, i to mleko się schodziło, i to mleko od nich, ser, nieraz kawałek masła. Później jeszcze z taką [kobietą] mama była zaprzyjaźniona i druga pani, jak dzisiejszy cmentarz Bródzieński (czy Bródnowski), to były pola. Świętego Wincentego za cmentarzem kończył się mur i były pola, i tam mieszkali tacy gospodarze, do Wysockiego, takie prostokąty. Mieli kury, mieli krowę i tam się chodziło do nich, i właśnie tam można było od nich też jeszcze coś kupić do jedzenia, a mój brat to wołał, że on nie będzie takiego mleka od krowy, trzeba było w taką butelkę wlewać. To były takie czasy, a później to jeszcze gorsze były po tym najeździe drugim z drugiej strony. Raz był z jednej, raz z drugiej, razem…
- Jak pani zapamiętała wyzwolenie Warszawy?
Więc tak, to już było właśnie po tych wybitych oknach, po tym wszystkim, że mama nas bierze i przed bramą jesteśmy, bo mama właśnie do takich kuzynów z nami [chciała jechać]. Bo na przykład dużo moich koleżanek miało rodzinę na wsi i dzieci powywozili albo i same te kobiety wyjechały, a my nie mieliśmy dokąd jechać. W związku z tym i mama wychodzi, a tu krzyczą, że już Warszawa zdobyta, i że podobno… Później taki film był, że tak się ludzie cieszyli, że taka wyzwolona. Ludzie płakali, nie cieszyli się wcale z tego wyzwolenia. Tak to pamiętam. Później to było wesoło też, jak ci ruscy, oni sami mówili, że to taka była armia samych skądś tam…
- Jak pani pamięta Powstanie Warszawskie?
Powstanie to [pamiętam] tyle, że to pożegnanie, że ojciec wychodził i później tylko były takie, że pali się, bo to nawet z góry od nas to przecież było widać, że pali się tu, tu. Później tak, jak ci Powstańcy schodzili z jednej dzielnicy, uciekali do drugiej, no to były te wiadomości i były wielokroć razy powtarzane, że w domu można było się już nawet nauczyć tego, słuchając.
- Czy pani tam cały czas mieszkała?
Cały czas.
Też. Do 1965 roku, bo później to przyjechali ludzie, dwa miesiące pomieszkali i już się wyprowadzali do bloków, a w kwaterunku nas mieszkało czworo dzieci i jeszcze babcia, bo mama wyszła drugi raz za mąż, i to się strasznie długo czekało, bo oni ludzi z Warszawy nie chcieli w ogóle tu. Wszystkich najlepiej było wyrzucić.
- Mówiła pani o jakichś pracach swojej matki, co pani matka robiła?
Moja mama nie mogła nic robić, bo jak poszła do pracy, to już ktoś usłużny powiedział, że to żona akowca. Druga była sąsiadka, co miała trójkę dzieci i jej mąż był granatowym policjantem, i zginął zaraz w pierwszy, drugi dzień wojny, to kobiety wszystko wiedziały i też [szukały zajęcia]. Ale ona była taka mniej zaradna. Była krawcowa, pani Południk, która szyła takie bluzeczki, i to tak, jedne kobiety sprzedawały, drugie szyły, i tak sobie te kobiety radziły, że na jedzenie było.
- Pani mama jak sobie radziła?
Mama moja sprzedawała, bo pani Południkowa szyła?
Na bazarze Różyckiego.
- Pamięta pani bazar Różyckiego?
Pamiętam chyba już później trochę, jak starsza byłam.
Tam to było fajnie, bo tyle tego wszystkiego, ale to już było po wyzwoleniu, a podczas okupacji to mało pamiętam, no bo to już za daleko. Tylko wiem, że jeszcze kiedyś też było tak, że wyszłam z domu, szłam gdzieś, a tu był na Ząbkowskiej komisariat, tu gdzie to wejście takie po schodach. Zobaczyli Niemcy, że gdzieś idę, i tam mnie zatrzymali, no ale jakoś powiedziałam, gdzie mieszkam, i trafiłam do domu. Jeszcze na przykład w domu naszym to byli tacy ludzie, że tym towarzystwem, bo to tak mówiło się na nas, to towarzystwo małe, no bo my tak się razem prowadzaliśmy… Ale później to ten, to ten zwracał uwagę i nie poginęliśmy, nic nam się nie stało. Nie było opiekunek, nie było [niań], bo za co, jak nie było pieniędzy? Sami się pilnowaliśmy.
- Co było dalej, jak była ta zmiana, przyszli Rosjanie…
Przyszli Rosjanie we wrześniu i siedzieli na Pradze, z dwóch stron Warszawa była rozwalana równo do stycznia, 17 stycznia było wyzwolenie Warszawy, od września, a we wrześniu przyszli na Pragę już, już z tego wschodu. Później całe [mienie] zniszczyli dokładnie, bo jak miałam później ojczyma, który też był z Warszawy, który był po tamtej stronie, też był dom zniszczony, to mama gotowała na przykład zupę pomidorową albo rosół, a on brał nas za ręce i chodziliśmy oglądać Warszawę, jak to wygląda.
Okropność. Same tylko gruzy i mało co było.
- Jak chodziliście, przechodziliście przez jakiś most?
Pontoniak później już był, no i tym pontoniakiem to była przejazdówka tymi samochodami takimi, mówiłam. Takie schody były zakładane i na Pragę, na Żoliborz, bo to też tak odwrotnie ci kierowcy mówili, ale jeździło się po parę groszy i przeprawa z jednej strony Wisły na drugą. To się wspomina strasznie fajnie, jeśli czegoś szkoda, to tylko młodych lat. Nie było telewizji… Kiedy była telewizja? Sześćdziesiąt lat teraz obchodzą, no to już byłam, przecież ile już lat miałam, a tak to nie było tych środków masowego przekazu takiego, a zresztą w radio mówiło się to, co się chciało, i tak było.
- Co się robiło wtedy, jak nie oglądało się telewizji i słuchało radia?
Grało się w gry z moim ojczymem później (mama w końcu 1947 roku brała ślub). To był bardzo dobry człowiek, nie żyje też, 55 lat miał, to mama powiedziała, że też umarł, bo był malarzem i te farby, to wszystko, no nie wiem, no w każdym bądź razie… Ale był dobrym człowiekiem, pracował i to pracował tak, że musiał osiem godzin pracować, a później prywatnie po dwanaście godzin. Teraz się słyszy na przykład, że jak ktoś gdzieś pracuje, to musi krócej pracować, na państwowej posadzie, wtedy tak nie było, trzeba było zasuwać. Z nim się grało na przykład… On w lecie to nie miał czasu w ogóle, tylko w zimie. W zimie graliśmy w chińczyka, w inteligencję, siadał z nami razem, graliśmy, takie było zajęcie, a w lecie to nieraz jak miał czas, to się chodziło do [cukierni] Fruby, róg Markowskiej i Ząbkowskiej, były ciastka i w lecie lody, no to takie tam. Zdjęcia miałam, te zdjęcia to mało, bo wtedy nie było tak aparatów jak teraz. Chodziło się na lody, na spacer, do parku Skaryszewskiego. W zimie ojczym nas brał, na łyżwach się jeździło, tak że zapełniali nam [czas] tak jak mogli, jak ich było na co stać.
- Czy chciałaby pani coś na koniec dodać jeszcze z tamtych czasów?
Nie wiem jeszcze co. Tak wszystko to tak trudno powiedzieć. Tylko bym chciała powiedzieć coś takiego.
- Jakieś takie najmilsze wspomnienie z tamtego czasu.
Najmilsze to chyba były te wspomnienia, że właśnie te w szkole, takie coś, takie daj gryza, jedna miała z tym kanapkę, druga… To był 1945 rok. W szkole, jak poszłam do pierwszej klasy, to dzieci, które nie chodziły na korepetycje, bo po prostu się rodzice bali, to było tak: jedno miało dziesięć, drugie osiem, a trzecie jeszcze jedenaście, i ci starsi to byli naszymi kierownikami, żeśmy się ich musieli słuchać i słuchaliśmy się, no bo nie mieliśmy innego wyjścia, i dopiero później były takie tak jakby komplety, coś, takie te wyrównawcze, że przechodzili. Na przykład tak jak teraz się mówi, że jakieś rodzic nie może uderzyć, a wtedy w szkole był woźny i nazywał się Pałka. Miał taka okrągłą pałkę, do dziś pamiętam, i w szatni, jak tam się zaczęło rozrabiać, to tak trzeba było wyjąć rękę i on tą pałką [po rękach]. W domu się nie można było skarżyć do mamy, bo mama powiedziała: „Co zrobiłeś, że dostałeś pałką?”. Towarzycho musiało się słuchać. Później było praskie liceum też, nie było wyborów, nie było prywatnych żadnych, teraz te lepsze, no był Batory. Chodziłam do podstawowej szkoły 30 na Kawęczyńską, ale po skończeniu (wtedy było siedem klas) siedmiu klas chłopcy szli do Władysława IV, do Batorego, a my do praskiego, bo najbliżej, a oni mieli najbliżej do Władysława IV. Później już moja siostra [chodziła] już na Kawęczyńskiej, tam już było razem, koedukacyjne. Ale zabawy wszystkie – fajnie było, na przykład na pochód się chodziło, bo z chłopakami już mieliśmy spotkania.
- Chodziła pani na pochody?
No, trzeba było chodzić, ale to różnie, bo to… no trudno to powiedzieć.
- Jak wyglądał taki pochód? On był organizowany na Pradze tylko?
Nie, nie tylko na Pragę, było się można [przejść], tam gdzie on przechodził, Marszałkowską. Bierut, pamiętam, jak siedział, ale później też tak źle skończył, bo pojechał w jesionce wełnianej, a wrócił w drewnianej. Pamiętam, jak na tych trybunach właśnie, jeszcze nie było przecież Pałacu Kultury, później dopiero…
Warszawa, 20 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich