Maria Prószyńska
Urodziłam się w 1930 roku w Warszawie. Moje nazwisko [w czasie Powstania] Maria Jachilnicka.
- Proszę opowiedzieć o pani rodzinie. Kim byli pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Byłam jedynaczką. Moja mama nie mogła mieć więcej dzieci, przynajmniej wtedy tak się uważało. Ojciec był urzędnikiem PKO. Z tej racji, że był urzędnikiem PKO, jak miałam półtora roku, rodzice wyjechali ze mną do Argentyny, bo tam była Polska Kasa Opieki, tak to się wtedy nazywało. Były trzy takie ekspozytury przed wojną: w Paryżu, w Nowym Jorku i w Buenos Aires. Pojechaliśmy do Buenos Aires. Kontrakty były trzyletnie, ojciec odbył dwa takie, czyli sześć lat byliśmy w Buenos Aires. Tam zaczęłam chodzić do szkoły, tak że czytać i pisać uczyłam się po hiszpańsku. Przyjechałam w 1938 roku do Polski i tu moja ciocia, która mnie przeegzaminowała, orzekła, że nie mogę kończyć drugiej klasy, bo za mało umiałam, i poszłam jeszcze raz do pierwszej klasy, dokończyć pierwszą klasę. Tak wciągnęłam się w szkołę polską, która była dla mnie objawieniem, tak była urozmaicona nauka w polskiej szkole w porównaniu z argentyńską. Zupełnie inaczej się poczułam, bo tam była pełna obcość. Było tak, że w Argentynie uważałyśmy, że jest język polski, hiszpański i obce języki.
- Miała pani jakieś koleżanki w polskiej szkole?
W Polsce – tak. To znaczy nie nawiązałam jakiś stałych kontaktów w Brodnicy. Mama mnie zostawiła u babci i rodzice się urządzali, bo nie mieli ani mieszkania, ani nic. Urządzili się (to było od Wielkanocy do końca roku, do czerwca, to nie tak wiele) i przyjechałam do Warszawy. Jedną z pierwszych koleżanek była Halinka – z racji tego, że jej mama też pracowała w PKO. To była Spółdzielnia Mieszkaniowa Pracowników PKO, więc stąd te powiązania. Ze szkoły podstawowej – mniej. Potem na kompletach byłam ostatni rok przed Powstaniem. W czasie okupacji szkoły średnie były zakazane, szkoły podstawowe były okrojone z przedmiotów, nie było historii i nie było geografii w ogóle. Polacy mieli się nie orientować, gdzie żyją. Wszyscy się tajnym nauczaniem zajmowali, nauczyciele szkoły podstawowej prowadzili też naukę pierwszej klasy gimnazjum, wiec miałam do wyboru: albo tu, albo przy szkole średniej, która oficjalnie była zarejestrowana jako szkoła ogrodnicza.
Moja szkoła mieściła się w tak zwanym Hotelu Oficerskim na placu Inwalidów. Już nie wiem, jaki numer, w każdym razie jakoby najstarszy dom na Żoliborzu.
- Na jakiej ulicy wówczas państwo mieszkali?
Na Mickiewicza 12. To był dom siedmioklatkowy, o numerach od Mickiewicza 4 do 16.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Mama zdenerwowana. Pierwszego bombardowania, które było o piątej rano, nie posłyszałam. Pierwsze, które posłyszałam, było o ósmej. Mama się nietypowo zachowywała, bo zapowiedziała, że muszę być bardzo grzeczna, bo dostanę w skórę, co było zupełnie nieoczywiste dla mojej mamy, więc już byłam postawiona na dwóch nogach, że jest coś nadzwyczajnego. Potem było bombardowanie za bombardowaniem. Siedzieliśmy z początku w rowach wykopanych na podwórku, ale stwierdziliśmy, że to nie chroni. Były takie zalecenia, żeby nie w budynkach, bo budynek może zostać zasypany. Później było w ten sposób, że klatki miały poprzebijane w piwnicy przejścia, że w razie czego, jak jedno wyjście będzie zasypane, to drugim można będzie wyjść. Siedzieliśmy, patrzyliśmy, jak walą się domy, jakie są straty po bombardowaniu. Siedzieliśmy w korytarzu piwnicy, bo bomby czasami leciały ukosem i wybuchały przy budynku, przy ścianie piwnicy. Wtedy była wywalona ściana do piwnicy, więc siedzieć w piwnicach było niebezpiecznie. Natomiast korytarze miały ściany grubsze, bo to były ściany nośne (zresztą tak jak i zewnętrzne ściany) i to była podwójna ochrona. Siedzieliśmy więc w korytarzach piwnicznych, nie przed wejściami do piwnic, żeby nas to chroniło przed podmuchami i przed zawaleniem.
- Czym się w czasie wojny zajmowali rodzice?
Właściwie to niczym.
- Jak państwo się utrzymywali?
Ojciec został zwolniony z pracy, więc pierwszy rok żył z zasiłków. Potem znalazł pracę w jakiś niemieckich biurach. Powiedzieli ojcu z AK, żeby tam nie pracował, więc przeszedł do innego [pracodawcy]. Ojciec znał niemiecki, a był buchalterem, więc mógł wszędzie pracować. Mówił, że nie przypuszczał, że sami Niemcy tak mogą Niemców kantować. Nie wiem, czym handlowała ta firma, w której pracował ojciec, ale podobno przychodziły z Niemiec puste wagony, a miały przywozić towar. Ojciec prowadził oficjalną rachunkowość, a właściciel – osobną, drugą, prawdziwą dla siebie.
Mama była niepracująca. To było jeszcze dawne wychowanie. Mama miała przygotowanie pielęgniarskie i mogła być pielęgniarką położną, ale nigdy się do tego nie przyznawała. Uważała, że przy mężu jest bardziej honorowo. To jest obyczaj niepasujący do naszych czasów, bo ja bym wolała podać jakikolwiek zawód niż być ofiarą przy mężu.
- Przystąpiła pani do harcerstwa. Kiedy to było?
Jak starałyśmy się o przynależność do ZBoWiD-u, to usiłowałyśmy to ustalić i nam nie wyszło czy wrzesień, czy październik roku 1943. Albo wrzesień, albo październik. Wtedy już nas zawodziła pamięć. Październik na pewno. Któraś z naszych wspólnych, dalszych koleżanek, która nie przystąpiła do harcerstwa, bo jej mama nie pozwoliła, powiedziała nam o tym. To była pierwsza wiadomość, pierwsza okazja i myśmy na to się od razu rzuciły, że jak najbardziej. Poszłyśmy na spotkanie z naszą zastępową i od razu się zapisałyśmy. Przewidywałam, że rodzice mi nie pozwolą, więc nie powiedziałam mamie i mama do końca życia nie wiedziała, że byłam w harcerstwie. Ale uważałam, że to jest sprawa tak ważna, że muszę należeć.
- Pamięta pani nazwisko zastępowej?
Zastępową była Halina Bajer, która była sierotą. Matka jej zmarła, opiekowała się nią dalsza rodzina, ale zatrudniła do tego panią, chyba Hanka się nazywała, już nie zaręczę. Rodzina opłacała tę panią. Ona była razem z bratem, chyba starszym o rok czy o dwa, a ojciec w tym czasie był w obozie, chyba w Mauthausen. Przeżył ten obóz, po wojnie się odnalazł. A w ogóle pochodziła z Łodzi. To była bardzo dzielna osoba. Była bezpośrednio pod wpływem ojca Tomasza Roztworowskiego, więc to wszystko było na wysokim poziomie moralnym, i nas tak prowadziła, że nas to bardzo wychowywało. Już teraz nie umiem tego opowiedzieć i uzasadnić, ale bardzo nas mobilizowało we wszystkich dobrych cechach.
- Czy miała pani stopień harcerski?
Nie, bo do pierwszego stopnia dopiero byłyśmy przygotowywane. W lipcu Halina wyjechała do rodziny na wakacje, więc była przerwa (od czerwca do 1 sierpnia) w naszej działalności. Pierwszego sierpnia, w dzień wybuchu Powstania, ona wracała. Wjeżdżała do Warszawy od strony Ochoty i tam od razu ją przyłapano. Było bardzo ostro na Ochocie, tam „ukraińcy” działali w służbie niemieckiej. Stamtąd pojechali do Oświęcimia, cała trójka: pani Hania, brat jej i ona. Nie zatrzymała ich rodzina na wsi, bo już nastroje były i była podobno jakaś dyskusja w rodzinie, kto weźmie za nich odpowiedzialność, za ich życie. Ponieważ nikt nie chciał takiej odpowiedzialności wziąć, to ich odesłali do Warszawy, a tu – pojechali prosto do Oświęcimia. Potem, jak byłam w Pruszkowie, to się dowiedziałam, że przez pierwsze dwa tygodnie rzeczywiście wszystkich wysyłano do obozów koncentracyjnych. Myśmy znaleźli się w Pruszkowie 19 sierpnia. Jak wchodziliśmy do obozu, to moja mama od razu pytała, jak stąd można wydostać się na wolność. Wtedy w Pruszkowie już była obsługa z RGO. RGO dożywiało, bo Niemcy nie żywili przecież w obozie. RGO rozdawali zupki, siostry z RGO chodziły w białych fartuchach, miały prawo poruszania się po obozie. Jak kogoś wpakowano do którejś hali, to trzeba było w obrębie tej hali siedzieć. To były zakłady kolejowe. Hala chorych to była parowozownia, cała poprzecinana rowami z wodą.
- Pamięta pani jakieś konkretne zadania w ramach służby harcerskiej?
Zadania były różne. Myśmy miały ćwiczenia. Robiłyśmy plany Żoliborza z przejściami nieoficjalnymi, bo istniały drogi gospodarcze między domkami na Żoliborzu. To później w Powstaniu funkcjonowało jak najbardziej, że [przechodziło się] nie ulicami, które były przelotowe i mogły być pod obstrzałem, a były tajne przejścia. Robiłyśmy takie plany, potem – przebieg linii telefonicznych naziemnych (na słupach), robiłyśmy też takie plany. Dowiedziałam się, że te druty to nie telegraf, tylko telefon. Potem było kiedyś zadanie zrobić plan… To były szkolenia w kierunku obserwacji, wywiadu, zwiadu, coś takiego.
- Jak zapamiętała pani Niemców w czasie wojny? Czy zapamiętała pani jakiegoś Niemca życzliwego Polakom?
Tak, ale dopiero w Powstaniu, więc tych życzliwych było minimum. Niemcy byli bardzo zgrani i to, co myśmy widzieli na ulicach, czyli ekipy, które rozstrzeliwały ludzi, to jedno zapamiętałam: wygląd niesłychanie zimnych oczu. To była inna kategoria ludzi, tak że wierzę w to wszystko, co mówiono o sposobie wychowywania esesmanów, że im jako dzieciom w przedszkolach kazano zabawiać się ze zwierzątkami, a potem własnoręcznie zabijać te zwierzątka, psiaczki, kociaczki. Tacy ludzie potem nie mieli żadnych obiekcji. Pierwsze moje zdumienie było w czasie Powstania, jak nas wyprowadzono już z domów i prowadzono na Wolę, do kościoła, w którym myśmy nocowali. Wyprowadzono nas 18 sierpnia po południu, koło godziny trzeciej. Szliśmy rozwalonymi ulicami, były tam jeszcze barykady, przez które trzeba było przełazić, jeszcze niezupełnie rozwalone i Niemcy pomagali. Pomagali matkom przeciągać wózki z małymi dziećmi. Dla mnie… Wybałuszyłam oczy. Niemiec pomaga Polakowi? To było coś niebywałego.
- Czy przed Powstaniem była pani świadkiem jakiejś łapanki, rozstrzelania?
Łapanki tak, łapanki co i rusz były.
- Nie była pani świadkiem jakiejś egzekucji?
Egzekucji nie, ale kiedyś razem szłyśmy wzdłuż Dworca Gdańskiego (ta ulica, której teraz nie ma, bo teraz wierzchem idzie trasa północ-południe). Natknęłyśmy się na kałużę krwi i wybałuszyłyśmy oczy: co to jest? A to krew, więc ktoś tam się wykrwawił całkowicie. Niewykluczone, że to była żydowska krew, bo uciekali z getta tamtędy. Czyja, tego się nie dowiedzieliśmy, ale to była ludzka krew i to było ileś litrów, więc wykrwawił się ktoś całkowicie.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania? Gdzie pani wówczas była?
U siebie w domu. Zamieszanie było duże, bo jakoś niekonsekwentny był… Działania zaczęły się na Żoliborzu wcześnie rano, bo Niemcy robili jakieś kontrole w okolicach placu Henkla, coś się zaczęło. A sygnał przez megafony był chyba o piątej po południu czy o trzeciej, a miał być o piątej. W każdym razie to było jakoś źle rozegrane i chyba nie w całej Warszawie jednocześnie. W każdym razie wiadukt był pełen ludzi, ludzie wracali do domu, komunikacja nie chodziła, był wielki zamęt.
- Czy czuć było wcześniej, że Powstanie wybuchnie?
Tak. Nastroje były takie i moja ciocia, ta najmłodsza, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach… Kilka dni wcześniej szykowano się do tego i potem ona biegała i odwoływała, tak że była w to zaangażowana, wiem to od moich ciotek. Potem to nastąpiło, więc decyzji był, przymierzano się. Organizacja chyba była zła, dlatego że każdy oddział działał na swoją rękę, nie było ogólnego zarządzenia. Z mojej obserwacji dziecka nieudolność polegała na tym, że nie przerwano linii kolejowej. Dworzec Gdański nie był uzbrojony. A potem tam przyjechał pociąg pancerny, który ostrzeliwał. Jego nie było z początku. Więc taka nieudolność, że nie było można w którymś miejscu… Przecież były wojska w Kampinosie, były jakieś siły poza Warszawą. Nie było zgranej akcji.
- Gdzie pani z rodzicami spała?
W piwnicy. Moja mama była przeciwna spaniu w piwnicy, bo to niezdrowo, więc pierwszą noc została konsekwentnie na górze. Ojciec się zabrał i poszedł na dół do piwnicy, bo huk, strzelanina, w ogóle nie można było spać. Ja pod wpływem mamy zostałam, ale tylko trochę. Godzinę poleżałam, ubrałam się i poszłam do piwnicy, bo nie było mowy o spaniu. Mama się uparła i została do rana, ale była niewyspana. Następnej nocy poszła do piwnicy. Po dwóch dniach przychodzimy na górę, a tu cała seria pocisków wpadła do pokoju sypialnego. Potem myśmy przypuszczali (bo tam wyłączano i włączano elektryczność), że niewykluczone, że zapaliła się lampa i Niemcy tę lampę po prostu zgasili. Wynik był taki, że kapa na łóżku była cała pocięta w drobny mak, bo strzelali tak zwanymi kulami dum-dum, czyli kulkami karabinowymi, które się rozrywały. To były stalowe łuski poskręcane, więc gdyby mama tam leżała, to by była jedna masakra, byłaby pocięta w drobny mak. Mama na to popatrzyła i już nic nie mówiła, tylko grzecznie spała w piwnicy.
- To było na Mickiewicza 12?
Tak, aż do naszego wyprowadzenia.
- Jak wtedy było z wyżywieniem, z dostępem do wody?
Mieliśmy zapasy. Woda była, na szczęście nie odcięto nam wody. Potem, jak nas wyprowadzano 18 sierpnia, to niektórym pozwolono zostać. Jak ktoś chce zostać, to może. Mama się bardzo zastanawiała, czy zostać. Ale nie po kolei mówię. Na jakieś dwa dni wcześniej wyprowadzono mężczyzn, których używano do demontażu fabryk. Mojego ojca też. Niektórzy zostali, ale większość poszła. Zgarniano mężczyzn z naszej spółdzielni i z tak zwanych bloków podoficerskich i oficerskich, które były przy ulicy Krajewskiego. Zbiórka była na skrzyżowaniu ulicy Dymińskiej i Krajewskiego. Pożegnałam się z ojcem, bo go odprowadzałam, i wróciłam do domu. Mamie się przypomniało, że chyba ojciec nie wziął kubka, to jak on sobie będzie radził. Dała mi kubek i jeszcze popędziłam, ale już tam nikogo nie było. Stoję i patrzę (już pusto) i widzę ojca, jak go prowadzą. Już wyprowadzili na górę i w kierunku Dworca Gdańskiego, po torach prowadzą wszystkich mężczyzn. Stoję i patrzę, raptem coś odwróciło moją uwagę. Spojrzałam w kierunku bramy cytadeli, a tam lufy się ruszają nad bramą, więc dałam drapaka. Nie pobiegłam chodnikiem i ulicą, jak by należało, najprostszą drogą, tylko tam był zagajnik, który otaczał (teraz to jest zabudowane) i Niemcy tam się okopywali, już szykowali sobie stanowiska. Zachowałam się jak mały pętak, bo od razu najkrótszą linią do mamy, więc przez nich, na przełaj. Oni byli zszokowani, kto to tak pędzi przez ich pozycje i nie zareagowali negatywnie, bo nie zdążyli. Przez siatkę przeciętą na podwórko, do mamy.
- Czy pani zastęp harcerski jakoś się organizował w czasie Powstania?
W czasie Powstania nie mieliśmy żadnej działalności, nie było zastępowej.
- Czy w dni Powstania czytała pani prasę powstańczą, słuchało się radia, dyskutowało się?
Radia nie mieliśmy, bo to było zakazane, natomiast trafiały do mnie biuletyny. Rodzice zachowywali się tak, że ze mną nie rozmawiano o sprawach politycznych, ale zawsze miałam własny dostęp do biuletynów i czytałam, co w biuletynach napisano.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania? Miała pani jakiś szczególnie dobry dzień, który pani wspomina?
Chyba takiego nie mam, dlatego że zajęte byłyśmy cały czas. Na parterze mojej klatki schodowej był lokal sióstr z Czerwonego Krzyża, który był udostępniony RGO i tam był sierociniec. Ale te dzieci na szczęście wywieziono przed Powstaniem, na lato, a tam zorganizowano powstańczy szpital, tak że myśmy tam pomagały.
Byłyśmy za młode, żeby być sanitariuszkami i nie byłyśmy w ogóle przeszkolone, więc byłyśmy takie „przynieś, podaj” – zmyć podłogę, coś załatwić, coś przynieść, zanieść potem. Chłopcu któremuś zachciało się kiszonych ogórków po dwóch tygodniach Powstania. Nie mieli nam co dać na zbieranie tych ogórków, to dano dużą michę. Zrozumiałyśmy dosłownie i poszłyśmy po wszystkich mieszkaniach, po całym budynku, po wszystkich klatkach zbierać te ogórki. Jak dostałyśmy taką michę, to od każdego zbierałyśmy ogórki i nazbierałyśmy całą michę ogórków kiszonych. Jak przyniosłyśmy triumfalnie, to powiedzieli: „To miało być kilka, tylko dla jednego”. Wszyscy więc dostali kiszone ogórki, po dwóch tygodniach jeszcze tyle ogórków się znalazło w jednej kamienicy.
- A najtragiczniejszy dzień Powstania? Co szczególnie pani utkwiło w pamięci?
U nas nie było takich, dlatego że jeszcze nic nie rozwalili, nikt z mieszkańców nie zginął. Były ponure obrazki, bo przyjeżdżali ludzie do Warszawy i „ukrainiec” w służbie niemieckiej, nawet nie Niemiec, wylegitymował. Człowiek poszedł dalej (szedł gdzieś na Śmiałą, tam miał rodzinę) i „ukrainiec” mu cały magazynek wypalił w plecy. Doczołgał się jeszcze żywy pod nasz dom, gdzie go zgarnięto, ale zmarł. Wszystkie rany brzucha i płuc kończyły się śmiercią, nie było antybiotyków. Czym poza tym nas zajmowano? Robiłyśmy, w piwnicy oczywiście, tamponiki do operacji czy przemywania ran, czy czegoś takiego. Nauczono nas, tak zwijać gaziki, żeby nie wychodziły strzępki na zewnątrz, żeby w ranie nie został żaden strzępek tkaniny. Potem to dezynfekowano i używano tego do opatrunków. To było nasze zajęcie. Bardzo żmudne, ale nic nam nie przeszkadzało, robiłyśmy to z zapałem.
- Mówiła pani, że z mieszkania na Mickiewicza zostały panie z mamą wyprowadzone 18 sierpnia?
Tak. Części mieszkańców pozwolono zostać i niektórzy zostali. Potem im dano nawet podwody, jakieś furmanki, mogli więcej rzeczy zabrać niż my w dwie ręce. Wzięłam swój dziecięcy rower dwukołowy, na którym już nie mogłam jeździć, ale powiesiłam wszystkie tobołki, jakie miałam, więc nie niosłam, a prowadziłam. Przy wejściu do kościoła Świętego Wojciecha raptem jakiś Niemiec zaczyna mi pomagać, a koło niego pętak jakiś, dzieciak, chłopak. Pomógł mi wejść na stopnie, zdjąć pakunki i zabrał rower dla tego dziecka. Skąd tam się dziecko wzięło? Nie wiem, co to za dziecko było.
- Jak pani pamięta transport do Pruszkowa? To był transport kolejowy?
Kolejowy. Myśmy szli pierwszego dnia do [Dworca] Warszawa Zachodnia ulicami, już nie powiem, jakimi, bo nie bardzo się orientowałam. Dzień był gorący, skwar. Myśmy dość długo siedzieli na peronie, pić się chciało. Myśmy miały (skąd, to już nie wiem) z Halinką jakieś buteleczki. Poszłyśmy do przejścia podziemnego nabrać wody. Nabrałyśmy i sobie rozmawiamy, idziemy powoli. Jakiś młody Niemiec, żołnierz, coś do nas powiedział, ostrzegł nas, że coś się na górze dzieje. Nie zrozumiałyśmy tego, bo nie znałyśmy niemieckiego. Nieznacznie przyspieszyłyśmy. Jak wyszłyśmy schodami na wierzch, to zobaczyłyśmy puściutki peron, stojący pociąg i gromadkę Niemców, którzy moją mamę zapędzają do środka. A mama się nie daje. Wobec tego pędem puściłyśmy się, co sił w nogach było, a to było daleko, na horyzoncie. Jak dobiegałam, to tylko posłyszałam:
Meine Tochter. Mama coś mówiła, tyle zrozumiałam. Mama [Halinki] stała w drzwiach, jedną nogą na zewnątrz, jedną w pociągu, a moja całkowicie… Nie wsiądzie bez córki. Tak nas uchroniła, bo nasz los byłby nieciekawy, gdybyśmy tam zostały przy takiej liczbie wojska. Można sobie dośpiewać.
Dojechałyśmy do Pruszkowa, a tam nas ustawiali dziesiątkami, bo w ten sposób przeliczali ilość ludności, jaka przepływa z Warszawy. Dziesiątkami w szeregach ustawiali. Mama od razu się pytała: „Jak stąd można się wydostać na wolność?”. Siostry RGO poinformowały: „Podać jakąś chorobę, której nie widać na zewnątrz”. Zapisałyśmy się na listę chorych. Zapędzili nas do jakiejś hali, lekarz siedział w odległości, wywoływał kolejno, przed nim się stawało i mówiło, na co się jest chorym. On mówił, że do zdrowych albo do chorych. Mimo że diagnoza nie zabierała mu wiele czasu, czas mijał. Zrobił się zmierzch, on się zmęczył, a nas jeszcze spora grupa została z wielkiego tłumu. On powiedział: „Reszta do chorych”. Zaprowadzili nas do pustej parowozowni. Ta parowozownia zapełniała się przez tydzień. W końcu nas wywozili na wolność, ale jeszcze była dodatkowa kontrola. Puścili nas przez szpaler pojedynczo, gęsiego. Tam stali Niemcy ze wszystkich formacji, jakie tylko istniały chyba. Byli żandarmi z blachami wielkimi na piersiach, byli esesmani, potem byli ci z trupimi główkami na czapkach (to też specjalna formacja) i bluzy, koszule partyjne, brunatne z czerwonymi paskami z
Hakenkreuzem. Kto młodszy, jakiś młody mężczyzna, to wyciągali na bok od razu. Młode kobiety też, też mamę Halinki, bo była dorodna, postawna i przystojna. Ale jej się chuda Halinka uczepiła, z drugiej strony koleżanka mamy, która była w tym samym wieku, ale po stracie swojego syna przeżyła szok i osiwiała zupełnie, więc ona w charakterze babci. Tak ochroniły mamę Halinki.
- Ile czasu pani z mamą przebywała w obozie w Pruszkowie?
Tydzień. Potem wywieźli nas i nie było jasne, dokąd nas wiozą: czy do Skierniewic, czy gdzie indziej, już nie pamiętam, dokąd. Po stacjach, jakie mijaliśmy, okazało się, że do Skierniewic. Koło Skierniewic była cegielnia, w której zrobiono obóz przejściowy, już do rozdziału. Była akcja, chyba poprzez księży, którzy namówili chłopów, żeby przygarniali Powstańców z Warszawy, bo to biedni ludzie. Mama powiedziała: „Tylko daleko od kolei i od trasy”. Od kolei to było sześć kilometrów, a było przy szosie wiodącej ze Skierniewic do Łodzi. Chłopi po chłopsku, żeby było sprawiedliwie, postanowili przyjąć według posiadanej ziemi: jeden wysiedlony na dziesięć hektarów. Byłam z mamą, więc trafiłyśmy do gospodarza, co miał dwadzieścia cztery hektary czy coś takiego, pełnych dziesiątek było dwie.
Byłyśmy tam, aż po miesiącu czy półtora miesiąca któregoś wieczoru ktoś stuka w szybę. Stukał obrączką, to już wiedziałam, że to ojciec, bo miał obyczaj stukania obrączką. Nie palcem, ale obrączką. Ojciec poszedł w nasze ślady, trafił do Pruszkowa jeszcze jak myśmy były w Pruszkowie, i listem… Była tam poczta, siostry RGO przynosiły listy. Już wiedziałyśmy, gdzie jest ojciec, w którym bloku. Mama mu instrukcje wysłała, że ma naszym śladem iść. Tak się stało. Wysłano go na jakąś wieś w Końskim. Jeszcze z inicjatywy mojej mamy czy jej sąsiadek wszyscy się wymieniali adresami rodzin, które są poza Warszawą, że jak nas rozsypie po świecie, to tam będziemy pisać i to będą punkty kontaktowe. W taki sposób ojciec dowiedział się, gdzie my jesteśmy, więc w ogóle nie zadał sobie trudu, żeby do nas pisać, tylko wsiadł w pociąg i przyjechał.
- Pamięta pani nazwę wsi, w której pani była?
Słupia koło Skierniewic. To było piętnaście kilometrów od Skierniewic. To była długa wieś i w różnych częściach różnie się nazywała. Tam gdzie była Halinka, to były Borki, tam gdzie ja trafiłam z początku, to była Zimna Woda, a tam gdzie na końcu byliśmy, już po przyjeździe ojca, to nie pamiętam, jak to się nazywało. Jak przyjechał ojciec, to dla gospodarza było już za dużym obciążeniem trzy osoby utrzymywać, więc sprawa do sołtysa. Sołtys powiedział, że nas przewiezie w inne miejsce, gdzie już wyjechali ludzie wysiedleni z Powstania. A tam gospodyni powiedziała, że zapłaci za żywność, za wszystko, ale do domu nie wpuści, bo ci, co u niej byli, to ją okradli. I tacy się warszawiacy trafiają. Sołtys jak niepyszny zabrał nas z powrotem, ale do siebie. Jakiś czas byliśmy u sołtysa, a w końcu trafiliśmy do biednego gospodarza, który miał tylko dziesięć hektarów. Stanęło na tym, że tam zamieszkamy w letniej kuchni przy izbie, a tamci, do których byliśmy wydelegowani, dadzą nam żywność. Żywność to kapusta i ziemniaki, dosłownie. Tam było palenisko, ta kuchnia letnia to była nieogacona przybudówka, w której były szpary, że było widać gwiazdy. Z jednej strony została ogacona, ale z drugiej nie. Nie było podłogi, tylko klepisko. Jakieś dechy były, które podobno były stołem brata gospodarza, który był krawcem. Na tym położono słomę i to było legowisko dla naszej trójki: moi rodzice i ja. Jeszcze Niemcy dali przydział opału, to były końcówki iglastych gałązek, odpadki (nawet nie gałęzie) po wyrębie. Gospodarz przywiózł nam kilka fur tego i tym paliliśmy. Żeby na tym się ugotował obiad, to trzeba było trzy godziny podkładać gałązki i ja podkładałam. To była pierwsza zima, kiedy mi się nie otworzyły rany na rękach. Zimy w Warszawie były zimne, u nas było po dziesięć stopni w mieszkaniu i było wtedy powszechne, że na zgięciach otwierały się rany, pękała skóra. Takie właśnie ręce miałam, że mi się otwierało. A tam było jeszcze zimniej, ale ja całe dnie siedziałam i podkładałam pod płytę gałązki, to mnie się pierwszy raz nie otworzyły.
- Ile czasu państwo tam spędzili?
Do lutego. Pamiętam, jak wojsko wchodziło.
Tak. To nie była główna szosa na Łódź, którą Niemcy uciekali. Stamtąd było widać wcześniej naloty na Łódź, zrzucane lampiony i bombardowanie Łodzi. Jakieś półtora tygodnia wcześniej, jak się zaczęła inwazja na linii Wisły, to tam było słychać, sto pięćdziesiąt kilometrów było słychać dudnienie armat i wybuchy pocisków. Potem szosą w poprzek, tak zwanym Traktem Napoleońskim, wjeżdżały czołgi. Czołgi jechały i jechały, cała wieś była pełna wojska. Wojsko miało przykazane pokojowe zachowanie się, więc rzeczywiście nie było żadnych awantur, był spokój. Jechali na zachód, a Niemcy z Łodzi uciekali w panice. Dużo wypadków śmiertelnych było, bo jechali na oślep i ulegali wypadkom. Bali się Rosjan bardzo. Zresztą wiedzieli, co robili.
Tak, nocowali w chacie. U nas nie. Ku radości rodziców jeden z Rosjan (to po nocy było) stanął w drzwiach naszej izby (u nas nawet lampy naftowej nie było, tylko mama zrobiła, jak uczyła służąca u moich krewnych, tak zwaną kopciałkę; z blaszki robiło się rureczkę, z nitek bawełnianych knot i taki płomyczek się palił, że było można coś widzieć), popatrzył: klepisko, kopciałka, ogień bod blachą. Stanął i powiedział:
Kak u nas. To dostarczyło radości wielkiej, bo to, co było po drugiej stronie sieni, u gospodarza, to było już coś znacznie wyższego i lepszego niż u nich.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Około roku 1950. Stamtąd mama przyszła do Warszawy i do domu się nie dostała, dlatego że stała armia rosyjska, która rozminowywała Żoliborz. Później tego już nie dopilnowaliśmy. Tak że przez nasz dom przeszły trzy armie, bo najpierw stali Niemcy, stamtąd operowali na Żoliborz i ostrzeliwali, potem byli Rosjanie, którzy rozminowywali, a na końcu było wojsko polskie, które kończyło rozminowywanie.
- Gdzie państwo mieszkali między rokiem 1945, już po wyzwoleniu, a 1950?
W Łodzi. Ojciec pojechał do Łodzi i zatrudnił się, tam zaczęły pierwsze instytucje powstawać. Łódź była zupełnie zdezorganizowana, nie było sklepów polskich, wszystko były niemieckie sklepy. Tam Polacy nie mieli prawa do życia. [Jako] zapowiedź sklepu pojawiała się dekoracja biało-czerwona na wystawie. To znaczy: tu będzie sklep. Pierwszy sklep, jaki powstał, to była brukiew i marchew. Pierwszy obiad z tego był bardzo nieciekawy. Ale ze wsi przywieźli rodzice kaszę i tym się żywiliśmy. Zamieszkaliśmy przy jakiejś rodzinie, w jednym pokoju. Już szkoła się organizowała, więc do tej szkoły zostałam zapisana, do drugiej gimnazjalnej. Stamtąd mam koleżanki do dzisiaj, bardzo trwałe więzi, zjazdy urządzałyśmy pomaturalne w Łodzi. Pięć lat byłam. Zaczynałam studia uniwersyteckie, jak u rodziców w mieszkaniu zwolnił się pierwszy pokój, bo mieszkanie zostało zajęte przez dzikich lokatorów i w każdym pokoju była rodzina.
- W warszawskim mieszkaniu?
W warszawskim. Pierwszy się zwolnił, dostępna była łazienka, a kuchnia była niedostępna. Rodzice się przenieśli tam, a ja zostałam u koleżanki, bo bałam się przenosić w trakcie roku. Myślę: „Za duże zawirowanie, jeszcze nie zaliczę czegoś. Już tu zaliczę pierwszy rok i po pierwszym roku przeniosę się do Warszawy”. I tak zrobiłam, u koleżanki łodzianki zostałam i mieszkałam u niej do końca roku akademickiego.
Studiowałam biologię, zoologię konkretnie. W Warszawie skończyłam.
- Co chciałaby pani przekazać na temat Powstania Warszawskiego? Czy teraz wzięłaby pani w nim udział? Jak pani to po latach ocenia?
To był zryw nieudolnie zarządzany, to nie ulega wątpliwości. Należałoby wymagać lepszej organizacji.
Z mojej strony – oczywiście bym wzięła, bo co polskie, to polskie.
- Czy chciałaby pani na koniec rozmowy o czymś szczególnym opowiedzieć, coś jeszcze dodać?
Trudno mi powiedzieć. Były różne epizody. Charakterystyczne w parowozowni… Wtedy wszyscy rozmawiali ze sobą, każdy łapał wiadomości, skąd kto jest, bo gdzieś tam, w jakiś okolicach miał swoich krewnych i znajomych. Kiedyś przy kranie, przy wodopoju, pewna kobieta mnie wypytywała i wypytywała, a potem pada pytanie: „A gdzie rodzice zakopali złoto?”. W takich sytuacjach tacy ludzie się zdarzali. Odpowiedziałam, że nigdzie nie zakopali, bo nie mieli złota, a wszystko, co mieli, to miałam poprzypinane do spódniczki. Miałam spódniczkę przerabianą z płaszcza, więc były grube szwy i mama agrafkami poprzypinała, co miała, żeby w razie ewentualnej rewizji nikt tego nie wyczuł. Popatrzyłam na nią, gębę miała paskudną, oczy jakieś byle jakie. Tacy ludzie się trafiali. Przy tym całym zapale współpracy między ludźmi, jeszcze takie hieny były i usiłowały coś wyciągnąć.
- Czyli była solidarność w czasie Powstania Warszawskiego?
Ogólnie była. Już po wojnie o różnych rzeczach się dowiedziałam. Jeszcze zapamiętałam nazwisko chłopca w tym pawilonie, wtedy pamiętałam, bo tych najciężej rannych się pamiętało. Dwóch szesnastolatków było z natarcia na Dworzec Gdański. Jeden miał zerwaną potylicę i odsłonięty mózg. Pochodził ze Stawek. Jak zmarł, to jego imię i nazwisko zostało napisane na trumnie i to zapamiętałam, i to, że pochodził ze Stawek. Natknęłam się na jego ciotkę i jej przekazałam tę informację, więc była bardzo smutna z tego powodu.
W Pruszkowie, w parowozowni. Ale przynajmniej wiedziała, gdzie zginął i gdzie był pochowany (na podwórku naszego domu), gdzie szukać chłopaka. Drugi miał przestrzelone górne płuco i mocno kaprysił, ale przeżył i został wyprowadzony na własnych nogach na dwa dni przed naszym wyprowadzeniem z domu. Widziałam jeszcze, jak go siostra, sanitariuszka, prowadziła Śmiałą. W alei Wojska było przejście pod ostrzałem, tam był wykopany trochę za płytki rów do przechodzenia, tak że głowy wystawały. Ale ich nie upolowano. Potem była informacja, że on przeżył Powstanie.
Warszawa, 5 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Justyna Cieszyńska