Zygmunt Wudarkiewicz
- Moim dzisiejszym gościem jest ksiądz Zygmunt Wudarkiewicz, kapelan Muzeum Powstania Warszawskiego. Chciałam prosić księdza na początku o wspomnienie z dzieciństwa, swojej rodziny, rodziców, rodzeństwa, jeżeli ksiądz miał rodzeństwo. Co działo się przed wojną? Co ksiądz zdołał zapamiętać?
Urodziłem się 3 lutego 1935 roku w klinice na Karowej. Byłem dzieckiem oczekiwanym prawie sześć lat, pierwszym synem pierworodnym, ale rodzice czekali na mnie prawie sześć lat, bo ślub brali w 1929 roku. Ochrzczony u Świętej Trójcy na Solcu i od początku po urodzeniu mieszkałem w kamienicy czynszowej, ulica Czerwonego Krzyża 1. To były dwie kamienice między mostami, między mostem Poniatowskiego a kolejowym średnicowym. Czerwonego Krzyża 1, było jeszcze 3, mieszkałem pod jedynką, tam gdzie mieści się Dworzec Powiśle, gdzie była moja kamienica. Wybuch wojny pamiętam jako czteroipółletni chłopiec.
Pamiętam wielki huk bomb i krzyk mojej mamy: „Boże! Zaczęła się wojna!”. To tylko mi utkwiło w pamięci jako czteroletniego dziecka. Potem słyszałem z opowieści, że dzieją się bardzo niedobre rzeczy, że Niemcy Polaków z łapanek pod ścianami rozstrzeliwują. Czasami razem z matką płakałem i pytałem: „Dlaczego?”. Nie zapomnę, jak tata pokazał mi dwa tomy „Historii Polski”, schowane głęboko w kuferku, bo tego Niemcy znaleźć nie mogą. Nam historii nie wolno się uczyć. „Jak wojna się skończy, Zygmuś, dorośniesz, to masz dwa wspaniałe tomy »Historii Polski«”.
- To była duża kamienica. Czy miał pan swoich rówieśników w tym domu?
Byli rówieśnicy, nie bardzo już sobie przypominam. Ale w tym samym domu mieszkał mój dziadek, babcia, no i ich dzieci, czyli moi stryjkowie i moje ciotki, bo dziadkowie mieli wielodzietną rodzinę, dziewięć osób. Tak że ponieważ jak się urodziłem, to najmłodsza ich córka miała sześć lat. Czyli moja najmłodsza ciotka miała sześć lat. A ojciec był najstarszy. Jak się żenił z mamą, miał lat dwadzieścia, jak przyszedłem na świat, miał lat dwadzieścia sześć. Tak wyglądała rodzina w całości prawie mieszkająca w tej samej kamienicy, tylko oczywiście w innych mieszkaniach. Tam mieszkała również moja chrzestna matka, Petronela z męża Zdanowicz, która się mną opiekowała.
- Jak ksiądz zapamiętał życie codzienne?
Mając skończone sześć i pół, zostałem zapisany przez mamę do szkoły podstawowej, ale prywatnej, niepublicznej. Na ulicy Tamka prowadziły prywatną szkołę podstawową siostry szarytki, dziś mówi się siostry miłosierdzia. O dziwo, Niemcy tej szkoły nie zamknęli, chociaż oczywiście nie wolno było uczyć geografii, historii. A zamiast przedwojennego „Płomyczka” dla dzieci wydawano „Mały ster” i „Duży ster”, polskojęzyczne biuletynki dla dzieci.
- Jak duża była grupa uczących się dzieci?
Wtedy podstawówka kończyła się na siódmej klasie. Siostry miały taki zwyczaj, że koedukacja była tylko do trzeciej klasy włącznie, bo w trzeciej klasie była Pierwsza Komunia i potem po wakacjach już chłopcy musieli przejść do szkół państwowych. A zostawały do siódmej klasy już same dziewczęta. To tak moralność sióstr wymagała, żeby koedukacja potem już nie była razem.
- Ale siostry prowadziły później też tą część dla dziewcząt?
Tak.
- A co się działo z chłopcami?
Do szkół państwowych musieli przejść. Rodzice dostawali wiadomość, że po skończeniu trzeciej klasy, po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej, to było w maju, mamy się przenieść do szkół państwowych. Mnie to już ominęło, bo 1 sierpnia wybuchło Powstanie i roku szkolnego nie było, przynajmniej w Warszawie.
- Czy ksiądz chodził sam do szkoły, czy odprowadzała księdza mama?
Raczej sam chodziłem, bo szło się wtedy ulicą Czerwonego Krzyża do Solca, Solcem do Tamki i Tamką pod górę do sióstr. Schodziło się potem znowu z góry, w Solec się skręcało, z Solca w Czerwonego Krzyża przy szpitalu na Solcu. Szpital na Solcu był wtedy opanowany przez garnizon niemiecki, nie było szpitala jako takiego.
- Czyli nie miał ksiądz poczucia bezpieczeństwa, bo dużo kręciło się Niemców na ulicach?
Było dużo. Taki epizod przypominam. Kiedyś jechałem tramwajem sam. Usiadłem na pierwszym miejscu, bo wolne było, tuż za motorniczym. Podszedł do mnie konduktor i zapytał: „Chłopcze, jesteś Niemcem?”. – „Nie, proszę pana”. – „To przesiądź się natychmiast, bo tu jest
Nur für Deutsche. Może cię spotkać wielka przykrość”. Ten konduktor mnie przesadził w inne miejsce, podziękowałem mu, bo nie wiedziałem, że to miejsce było rezerwowane dla Niemców. To pamiętam z okupacji. No i pamiętam jeszcze jedną bardzo smutną rzecz. Wracając do rozstrzeliwań, jak któregoś roku, chyba 1942 czy już 1943, przed Powstaniem, matka zapłakana przyszła i mówi, że nie tylko rozstrzelali Polaków na Solcu, niedaleko kościoła Świętej Trójcy, ale zrobili to jakby na urągowisko Chrystusowi. Ustawili ludzi na ścianie, naprzeciwko figury Serca Pana Jezusa i karabiny, które siekły ludzi, stały pod figurą Chrystusa z Najświętszym Sercem. To było okropne urągowisko, że i Chrystus wam nie pomoże. To zapamiętałem jeszcze z ostatnich lat okupacji.
- Ale ksiądz nie był świadkiem tego wydarzenia?
Nie, tylko opowiadali ludzie, że tam potem ludzie w tej krwi maczali chusteczki, że to była krew męczeńska Polaków.
- Czy był ksiądz świadkiem jakichś wydarzeń, może nie na taką skalę, ale jakichś wydarzeń, które się działy na ulicach?
Jeszcze jedna rzecz mi się kojarzy bardzo z okupacją. Jak Niemcy wypowiedzieli wojnę Rosji sowieckiej, zaczęły się naloty nocne bombowców sowieckich na Warszawę. Niby to były bombardowane obiekty niemieckie, ale gdzie to trafiać tylko w obiekty niemieckie. Nasz dom zamieszkania był bardzo niebezpiecznie położony, bo celowali w mosty. Kiedyś bomba spadła dosłownie dwieście metrów od naszej kamienicy, niedaleko mostu kolejowego. Zburzyła małą fabryczkę metalurgiczną, zasypało całe podwórze. [Gdyby spadła] pięćdziesiąt, sto metrów bardziej w kierunku mostu Poniatowskiego, prawdopodobnie by nas nie było, bo schron to zwyczajna piwnica. A pięciopiętrowa czynszowa kamienica przecież nie była wysoka dla bomby. To też pamiętam, te naloty. Okropne to było, bo syrena wyła, matki dzieci budziły, dzieci rozespane płakały. Po tych drewnianych schodach, bo schody były drewniane, dudniło, sprowadzali nas do piwnicy – alarm odwołany. Wracają matki, kładą dzieci spać, a czasami za pół godziny wracały samoloty z nalotem. Ponowny alarm, ponowne budzenie dzieci, płacz, dzieci rozespane. Pamiętam, okropny to był widok. Nieprzyjemne dla uszu było tak samo to płakanie. To pamiętam też. Dziś się prawie nie mówi o tych sowieckich bombardowaniach nocnych, wspominając okupację, a to bardzo ciekawe było i ważne dla tych biednych, umęczonych ludzi.
Po wypowiedzeniu wojny, to chyba 1942, 1943. Jeszcze na początku 1944 były te naloty nocne. One były nocne. Duże, ciężkie bombowce, takie sześciosilnikowe, nadlatywały. Miały już wtedy taki wynalazek podświetlania terenu, no ale wysokość tak duża, że gdzie tam celować w obiekt tylko. Ten obiekt musiałby być strasznie duży, żeby w niego trafić. Mosty były do bombardowania. Mosty jakoś nie trafili nigdy, choć sporo było tych nalotów.
Taki nalot trwał z półtorej godziny czasami.
- Ale czasowo, w sensie ile dni trwały te naloty?
To sporadycznie, co jakiś czas. Co dwa tygodnie, co tydzień. Według rozkazu, kiedy chcieli, to przylecieli i bombardowali. Jak wojnę wypowiedzieli Niemcy Sowietom i szli już na wschód… Pamiętam, mostem średnicowym pociągi jadące z wojskiem niemieckim i włoskim, bo Mussolini był w sojuszu z Niemcami, to i Włosi jechali. Śpiewali swoje pieśni, bo pod sygnałem, semaforem stał pociąg, to z mego okna było widać i słychać. Wtedy właśnie ciekawa rzecz, że od razu po tych transportach na wschód zaczęły się naloty nocne. One były sporadyczne, ale były chyba od samego początku wojny, już prawie do Powstania. Dużo gmachów było zbombardowanych i cywilnej ludności zginęło po tych nocnych nalotach.
- Proszę powiedzieć, czy oboje rodzice byli w czasie okupacji w domu?
Tak.
Ojciec i matka byli razem zawsze. Jak to dawniej się mówiło, kobieta była przy mężu. Ojciec miał fach tokarza metalowego, nieźle zarabiał i jakoś utrzymanie było. Aha, bo jeszcze na świat przyszedł tuż przed wojną, miał kilka miesięcy, jak wojna wybuchła, mój rodzony brat. Mój braciszek, jak wojna wybuchła, miał kilka miesięcy życia. To ojciec pracował na nas dwoje i nieźle zarabiał. Co ciekawe, że ponieważ pracował w fabryce, która pewne części wyrabiała tak samo dla Niemców, dlatego ojciec miał tak zwany ausweis i dwa razy uniknął łapanki i rozstrzelania, dwa razy. Jemu to się udało, dlatego doczekał Powstania. Jak była Komunia Święta w maju, przed wybuchem Powstania, to ojciec policzył w kaplicy u sióstr na Tamce, że już tylko siedmioro czy ośmioro dzieci miało jeszcze ojca. Już były same matki pod koniec wojny. Z tymi dzieciaczkami babcie, dziadkowie, ale ojców już prawie nie było, w obozach byli czy rozstrzelani byli. Ojciec płakał podobno, że jeszcze doczekał mojej Komunii Świętej i że naliczył siedmiu czy ośmiu ojców z grupy chyba sześćdziesięcioosobowej.
- Mówił ksiądz, że tata dobrze zarabiał. Czy to miało jakieś przełożenie na to, że mieliście wystarczającą ilość wyżywienia? Czy były dni, kiedy ksiądz czuł głód w czasie wojny?
Tak, bo można było mieć pieniądze, a dużo rzeczy nie można było kupić, dostać. Tam ludzie mieli takie swoje kanały, że dokądś chodzili do znajomych. Ktoś coś przywiózł ze wsi, czy boczek, czy coś takiego. Jak to się mówi… Szmugiel się mówiło wtedy, w czasie wojny. Niemcy to karali, robili kontrole w pociągach podmiejskich. Czasami nie dali dowieźć, zabierali to wszystko albo wyrzucali czy mleko nawet wylewali. Bo kobiety dawniej w takich metalowych bańkach mleko woziły do Warszawy. Więc jeżeli się udało coś takiego kupić, to pieniądze były, tylko niestety nie zawsze można było dostać. Okupant wprowadził też i kartki. Był chleb na kartki, marmolada na kartki i nie było tak… Tylko jak się kupiło czegoś prywatnie gdzieś, to nie można było wyżyć z kartek.
- Proszę powiedzieć, czy ktoś z księdza rodziny działał w konspiracji?
Nie. Ojciec nas pilnował, bardzo kochał, chociaż był wielkim patriotą, ale nie brał udziału w Powstaniu czynnie. Ale Powstanie pochwalał, cieszył się. Bo pierwsza taka nasza radość to była od razu 1 sierpnia. Niemcy prawdopodobnie bali się okrążenia na Powiślu, tam na dole i uciekli od razu z dzisiejszego szpitala, tam był garnizon dzielnicowy. Z tego szpitala wynieśli się natychmiast przy pierwszych strzałach powstańczych. Myśmy z okna widzieli, jak oni uciekają, Niemcy i cieszyliśmy się, tak się nam zdawało, że to będzie coraz bardziej zwycięskie Powstanie, że długo nie potrwa, skoro Niemcy uciekają.
- Czy czuł ksiądz atmosferę przed wybuchem Powstania? Czy czuło się to, że Powstanie wybuchnie lada dzień? Czy docierały do księdza jakieś informacje?
Nie, do mnie nie dotarło to, że się Powstanie szykuje, do mnie te wiadomości nie dotarły. Tylko wiem, że jak już wybuchło, to wtedy ojciec mówi: „No, stało się, już mamy Powstanie. Szkoda, że ludzi zostało gdzieś tam daleko od rodzin, a ja dziękuję Bogu, że jestem z żoną i z dziećmi”, że nie zastało go w innej dzielnicy, bo ciężko było dotrzeć już potem do swoich.
- Powiśle bardzo ucierpiało w czasie Powstania? Jak ksiądz zapamiętał te dni?
Najbardziej w pamięci mam i powtarzam tak, o wielki dar boży, 3 sierpnia. A dlatego że już 3 sierpnia nasza radość się skończyła, że Niemcy przegrywają Powstanie, bo tak się zdawało. Przyszli na Powiśle, właśnie tamten odcinek mały, gdzie były tylko cztery kamienice, 1/3, po drugiej tronie była dwójka, Czerwonego Krzyża i te trzy kamienice miotaczami ognia podpalali.
Raus! Wyganiali, dawali dwie, trzy minuty czasu, ludzie łapali, co się da, wychodzili. I za chwilę to najgorsze. Pod filarami mostu kolejowego, dzisiaj się mówi średnicowego, ustawili nas wszystkich na rozstrzał. Wtedy byłem chłopcem prawie dziesięcioletnim. Jak dziś pamiętam, karabiny maszynowe, taśmy kul, umundurowani w hełmach, patrzący dziko Niemcy, ale czekają na jakiś rozkaz. Rozkazu nie ma. Ludzie płaczą, mdleją, modlą się. „Strzelajcie!” Bo nie wytrzymywali nerwowo niektórzy, a oni się uśmiechają i na coś czekają. Przychodzi oficer, wydaje rozkaz: „Schować to wszystko”. I cały ten tłum ludzi z tych trzech kamienic, kobiety, mężczyźni, dzieci, starcy, popędzili pod taką górę, gdzie jest tunel kolejowy, tam schodów prawie nie było, jedni drugim podawali rękę, wciągali, niektórzy nie mogli, bo starcy nie mogli iść i wciągnęli nas tam w końcu przy ulicy Smolnej do Muzeum Narodowego w Aleje Jerozolimskie.
Tam byliśmy dwa dni, od 3 do 5 sierpnia, i tam była selekcja, tam już pożegnałem ojca raz na zawsze, który ładnie powiedział do mnie: „Zygmuś, opiekuj się mamusią, opiekuj się bratem”. To było moje pożegnanie. Potem się dowiedziałem, za kilka tygodni, że mężczyzn młodych wywieźli do obozu niemieckiego Sachsenhausen Oranienburg za Berlinem. Wtedy jeszcze dostaliśmy dwa listy po niemiecku pisane, a to jeszcze powiem. W każdym razie… A kobiety i dzieci, o dziwo, i starców, puścili na zgliszcze. „Idźcie do Powstańców, niech zaprzestaną działań, to wam zwrócimy mężów, braci, ojców”. Wiadomo było przecież, że słabe, biedne kobiety nie będą szły i szukały dowództwa.
Poszliśmy na zgliszcza i całe szczęście, że ta kamienica sąsiednia, Czerwonego Krzyża 2, miała niespalone piwnice, nie zapadły się stropy. W tych piwnicach mieszkaliśmy, ja wiem, z osiemdziesiąt ludzi, więcej. Rozbiliśmy tą piwnicę, gdzie były różne zapasy. Trochę mięsa peklowanego, trochę jakichś tam ogórków kiszonych, ktoś tam miał kaszę, mąkę i tak próbowaliśmy się żywić i żywiliśmy się. Byłem tylko dumny wtedy, bo na Powiślu walczyło Zgrupowanie „Krybar” i byłem bardzo dumny z tego, że kiedyś do zamkniętej bramy pukali. Zobaczyłem, że w tych panterkach Powstańcy, z rygla otworzyłem drzwi, tą bramę. Oni się tylko pytali, jak my tu żyjemy, czy mamy co jeść, za chwilę poszli. Do dzisiaj to wspominam, że to dla mnie było wielkie przeżycie, zobaczyć z bliska Powstańców, którym bramę otworzyłem na Czerwonego Krzyża, w sąsiedniej kamienicy. Ta brama jeszcze spod gruzu wystawała.
Siedemnastego sierpnia przyszło wojsko niemieckie, raczej Wehrmacht i popędzili nas mostem Poniatowskiego w kierunku Ochoty, w pociąg elektryczny, do Pruszkowa, do obozu selekcyjnego. Tam dzisiaj jest muzeum podobno. Jeszcze tam nie byłem. Tam właśnie jeszcze jedna segregacja, ano bo jeszcze się jakiś może młody człowiek przemycił.
Właśnie potem przeprowadzono nas, dowieziono odkrytymi wagonami do Piotrkowa Trybunalskiego i tam byli gospodarze. Przyjechali z podwodami, końmi, z pobliskich wiosek i nas akurat przydzielono do wioski Longinówka, sześć kilometrów za Piotrkowem Trybunalskim. U gosposi, takiej wiejskiej kobiety byliśmy, która męża straciła w 1939 roku, już nie wrócił, i miała trójkę dzieci. Najstarszy był syn, potem średnia była córka i malutka była jeszcze pięcioletnia Karolinka. Pamiętam nawet to imię. Jesień się robiła, wykopki były, mama chodziła w pole. Pomagała, jak to dawniej było, motyką wykopywać ziemniaki, żeby się odwdzięczyć gospodyni, że naszą trójkę żywiła. Dużo innych Polaków było w tej wsi, ale każdy u innego gospodarza był. Myśmy u tej wdowy byli akurat.
- Czy jakieś wiadomości docierały z Warszawy, co dzieje się w Warszawie?
Że Warszawa płonie, Warszawa się pali, ale broni się jeszcze. No i takie nadzieje były, że wojsko sowieckie w końcu wejdzie, że pomogą. Ale to były marzenia, wiemy, jak to w końcu było historycznie. Zatrzymali się na Wiśle, wcale się tym nie przejmowali, że się Warszawa wykrwawiła.
W każdym razie jeszcze jedną rzecz… Wątek tu zgubiłem… Ten 3 sierpnia z przygotowaniem do rozstrzału. Uświadomiłem sobie po wielu, wielu latach, jaki to był znak od Pana Boga. Proszę mi uwierzyć, długo o tym nie pamiętałem i długo tego nie kojarzyłem. Czternaście lat później, dokładnie 3 sierpnia w katedrze warszawskiej otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk prymasa Wyszyńskiego. Boże kochany, 3 sierpnia na rozstrzał byłem. Nie upadłem ścięty kulami, padłem dobrowolnie krzyżem na posadzce katedry, zostałem księdzem. Jeszcze pamiętam z lat okupacyjnych, jak tata mi pokazywał katedrę od zewnątrz, jak pięknie była ozdobiona, nie tak jak teraz, tam różne figury były. Mówił: „Patrz, to jest katedra. To jest taka matka wszystkich kościołów”. Ojciec nie wiedział i ja, wtedy ośmiolatek, że tu zostanę kiedyś wyświęcony na księdza. Kojarzę sobie, że Pan Bóg może właśnie dlatego ocalił od tego rozstrzału z racji na moje powołanie. Może tam jeszcze kogoś Pan Bóg wyróżnił czymś? Jak to nigdy nie wiadomo. Zbieg daty idealny. To chciałem dodać.
Tak. Jeszcze ciekawostkę taką powiem, że jak dowiedziała się moja mama, że ta wspomniana moja chrzestna Petronela jest z mężem ociemniałym, on był sędzią sądu apelacyjnego, pan Paulin Zdanowicz, są w Milanówku pod Warszawą, podziękowała gospodyni za utrzymanie nas od sierpnia do października. Podziękowała serdecznie i pojechaliśmy pociągiem zatłoczonym do Milanówka. W Milanówku żeśmy tą ciotkę odnaleźli i tam byli. Miała taki duży pokój, taką halę mieszkalną jakby trochę. Ten niewidomy przybrany wuj tam leżał. Bo moja ciotka chrzestna była prawdziwą ciotką mojej mamy, rodzona siostrą babci. W związku z tym nas tam przyjęła. Ciasnota była, takie prycze drewniane były, sienniki słomą wypychane, jak to było po wojnie. Nie było żadnych wygód i tu był dopiero głód, nie było prawie co jeść. Czasami mama znalazła jakieś buraki cukrowe, potem przemarznięte, natarła to i na zwyczajnej kuchni podpalanej choiną, na gorącej blasze bez patelni piekła takie placuszki i to było wtedy bardzo smaczne, bo człowiek był tak głodny, że i to smakowało, co było tak prymitywnie zrobione.
I tu ciekawostka. Pewnego dnia przychodzi niemiecki oficer. To był już listopad, wojna pomału dobiegała końca, front sowiecki był na Wiśle w Warszawie. Niemcy wojnę pomału przegrywali. Przychodzi oficer z tłumaczem, jakimś sołtysem czy wójtem i rozgląda się. Matka miała trzydzieści osiem lat. Sołtys mówi: „Zabieram tą kobietę. Dzieci mają opiekę, bo jest starsza pani. Opiekę mają, pewnie babcia, a tą panią młodą zabieramy do fabryki amunicji do Niemiec. Niemcy potrzebują rąk do pracy. Zabieramy tą kobietę”. Wtedy ten mój wuj przybrany, ten sędzia, znał świetnie język niemiecki, pięknym językiem niemieckim powiedział… Ryzykował, oj, jak on ryzykował wtedy. „Panie oficerze, jestem ślepcem, to jest moja opiekunka, ta młoda osoba, ona się mną opiekuje. Ma małe dzieci. Jeżeli pan zabiera tą młodą kobietę, to proszę mnie tu na tej pościeli zastrzelić”. Straszne to było. To był oficer starszy rangą, kulturalny. Porozmawiali i pyta się: „Skąd ty tak pięknie po niemiecku mówisz?”. – „Ja jestem sędzią sądu. Studiowałem najpierw prawo w Petersburgu, a potem w Monachium i dlatego znam dobrze język niemiecki”. On jeszcze porozmawiał chwileczkę: „Bo bardzo ładnie mówisz, poprawną, klasyczną niemczyzną Goethego”. Za chwilę wstał i mówi: „Zostawiam tą kobietę dzieciom i tobie, ale nie dlatego, że ładnie ze mną rozmawiałeś. Nie zgadłbyś dlaczego. Podobny jesteś do mojego ojca. Mój ojciec jest w Hamburgu, tam są naloty dywanowe. Nie wiem, czy mój tata żyje”. Tak powiedział niemiecki oficer: „Do mego ojca jesteś podobny, zostawiam ci tą kobietę”. To było wzruszające. Płakaliśmy chyba godzinę z radości, że matka została. To był listopad pod koniec wojny. No i potem już wyzwolenie sowieckie 17 stycznia 1945 roku, przeżyliśmy w Milanówku.
- Jakieś wiadomości od taty docierały?
Dwa listy były, po niemiecku pisane, tylko podpis Józef Wudarkiewicz. Podpis był jak zwykle: „Kochana żona, kochane dzieci. Jest mi tu dobrze” – i tak dalej, bo inaczej list by w ogóle nie wyszedł. Ze znaczkiem Hitlera, gdzieś je mam. Tak że to były dwie takie wiadomości przysłane, bo już tam ojcu ktoś napisał, że jesteśmy na wiosce Chrzanów Mały, tuż przy Milanówku, blisko cmentarza… Tam też nam groziła śmierć, jeszcze w grudniu, po tym listopadowym [epizodzie], co [oficer] matki nie zabrał. Obok nas przy cmentarzu była drewniana strzelnica niemiecka, gdzie ci żołnierze niemieccy ćwiczyli się. Jak przyszły te mroźne zimy, a ten mróz co trwał dwa tygodnie, to takie były całe zimy, jeszcze mocniejszy mróz był. Były bardzo ciężkie zimy. Starzy ludzie to powiedzą. Bardzo okropne zimy były. Cyganie niedaleko mieli swoje jakieś baraki, nie wiem, jak to nazwać… W nocy tą drewnianą strzelnicę rozebrali na opał, te belki. Przyszedł sołtys i mówi tak: „Nie doczekacie Bożego Narodzenia, nie doczekacie. Was tu wszystkich Niemcy rozstrzelają. Mogą dziś, mogą jutro, bo żeście zrobili sabotaż. Oni są wściekli, wojnę przegrywają, a tu im na tyłach sabotaż, strzelnicę rozebraliście”. – „To nie my, możecie sprawdzić”. – „Nie będą się pytać, tu wkoło was wszystkich wytępią, spalą”. Myśmy płakali. To była moja najsmutniejsza Wigilia w życiu. Choinka skromna, kolędy, jakiś śledzik zdobyty i płacz, i płacz, że mogą nas zabić. Jakoś oni już byli zainteresowani ucieczką, już się pakowali, bo front ich okrążał i dzięki temu tego rozstrzału uniknęliśmy. To był drugi powód jeszcze jednej radości.
- Czy jest jeszcze coś, o czym ksiądz chciałby opowiedzieć? Wspominał ksiądz o jakimś zdarzeniu, które spowodowało lekkie zniekształcenie księdza twarzy. Co to było?
Chodzi o moje powołanie?
- Nie, chodzi mi o to wydarzenie, o którym ksiądz wspomniał, które spowodowało to lekkie zniekształcenie twarzy księdza.
To prawdopodobnie było w jakimś przeciągu. Być może, to nie było od razu, jak oni nas wieźli… W pociągach się węgiel woziło, w odkrytych… Nas wieźli z Powstania Warszawskiego pod Piotrków. To nie było od razu, ale potem, nagle mi wykrzywiło usta, tak bardzo mocno. Lekarz powiedział, że to było porażenie nerwu twarzowego. Nie było możliwości reakcji natychmiastowej, tylko jak się wojna skończyła, więc była galwanizacja. Pomogło, dużo pomogło, ale już nie do końca. Już ta asymetria twarzy po Powstaniu została.
- Czy jest jeszcze coś, o czym chciał ksiądz opowiedzieć, ale czym ksiądz nie dzielił się wcześniej?
Mogę tylko powiedzieć, że jak w Milanówku byłem już po wyzwoleniu, to znaczy mieszkałem od listopada, jeszcze wojna była, a potem byliśmy do sierpnia następnego roku jeszcze w Milanówku, to przez ten czas chodziłem do kościoła jako zwyczajny chłopiec, już wtedy prawie jedenastoletni. Tam był wtedy proboszczem, ale nie był oczywiście biskupem, późniejszy biskup Modzelewski, warszawski biskup, i głosił przepiękne kazania o męce pańskiej. Jako chłopiec chłonąłem te kazania, chodziłem i całe potrafiłem powtórzyć. I tu prawdopodobnie pomalutku też kształtowało się moje powołanie właśnie w kierunku kapłaństwa. No i potem poszedłem do szkoły podstawowej. Aha, bo zamieszkaliśmy w Warszawie na Targówku.
- Właśnie, jak było z tym powrotem do Warszawy? W 1945 roku, tak?
Było tak, że oczywiście Warszawa to było jedno gruzowisko. Ulica Czerwonego Krzyża to w ogóle nie istniała. Mosty na tym odcinku, niektóre fragmenty ocalały, ale w ogóle mostów nie było i mama zobaczyła, że nie mamy gdzie mieszkać. Ale z kolei znowu… Mówiłem o chrzestnej, ale jeszcze chrzestny mieszkał w innej dzielnicy, ocalał ten chrzestny, pan Romankiewicz. On miał domek. Dom zbudował przed wojną na ośmiu lokatorów. Piętrowy, gdzie czterech lokatorów miał na parterze, czterech na pierwszym piętrze i to był cały jego majątek. Jak się dowiedział, że nie mamy gdzie mieszkać… Była tak zwana stróżówka, taki mały domek gospodarczy, na podwórzu stał. A ponieważ już nie był w stanie utrzymać jakiegoś stróża dla ośmiu osób, to malutkie mieszkanko, ja wiem, cztery na trzy, nie było większe, z kuchenką kaflową, ale ubikacja na zewnątrz, woda w pompie, takiej ssącej, także warunki były okropne. A jeszcze… Ten sędzia umarł w Milanówku po zakończeniu wojny, a ta moja chrzestna z mamą i bratem do tego malutkiego mieszkania. Cztery osoby i była ciasnota niesamowita. Mama sobie na noc rozstawiała polówkę, bo już nie miała się gdzie położyć. My, dwaj chłopcy na pryczy, ciotka, ta staruszka na jednym łóżku i już było tak mieszkanie maleńkie, że mama sobie polówkę rozkładała na noc, potem zwijała, żeby jakoś tam można było chodzić. Warunki okropne były i tak trwaliśmy kilka lat, aż do momentu kiedy poszedłem do seminarium, ciotka zmarła, ta staruszka, chrzestna, potem tylko mama z bratem została, to już sobie jakoś tam dawali radę. Brat poszedł do pracy już po szkole zawodowej, miał szesnaście lat, pracował na Żeraniu, powstała fabryka samochodów i tam zarabiał brat.
A ja potem po maturze, którą zdałem w 1953 roku, wstąpiłem do seminarium. Dodam jeszcze, że wydało się, że do seminarium idę, bałem się, że matury nie zdam. Profesorka komunistka podeszła do mnie i mówi tak: „Co ty, młody człowieku, wyprawiasz? Podobno po maturze idziesz do seminarium. Co ty wyprawiasz? To nie ma żadnej przyszłości. Towarzysz Bierut na ostatnim plenum powiedział, że Kościół będzie jeszcze dwa albo trzy lata w swoich strukturach. Seminaria będą zamknięte, kościoły zamknięte. Marnujesz swoją młodość”. Trochę zalękniony o maturę próbowałem się troszkę wykręcić. „Pani profesor, ale mnie interesują języki starożytne, a w seminarium jest łacina, greka, hebrajski”. – „Człowieku, to my ci damy skierowanie na filologię. Pójdziesz na uniwersytet, bez egzaminu pójdziesz, jak sobie życzysz”. – „Pani profesor, to ja się jeszcze zastanowię”. Maturę zdałem, ale się trochę zemścili, bo oni uważali, że seminarium to taka uczelnia jak państwowa, jak zobaczą gorsze stopnie, to mnie nie przyjmą. Mówię uczciwie, na dwie trójki zasługiwałem, bo dla mnie matematyka, chemia z wzorami, fizyka z wzorami, to dla mnie nie było to ciekawe. To były moje kulejące przedmioty. No to trzy trójki. A oni postawili mi osiem. Uważali, że jak zobaczą moją maturę z ośmioma trójkami, to mnie do seminarium nie przyjmą. I spaskudzili mi maturę, ale zdałem. Zdałem bez problemu.
To był rok 1953.
Śmierć Stalina. Stalin zmarł w marcu, a ja maturę zdawałem w maju i to był ostry kurs wtedy jeszcze. Do 1956 roku, jak Gomułka doszedł do władzy, to już byłem klerykiem. A co gorsze, wstępuję do seminarium we wrześniu 1953 roku, po maturze, a za dwa tygodnie prymas Wyszyński jest aresztowany, internowany.
- Bardzo niesamowite czasy to były.
Niesamowite. Jak to dzisiaj komuś opowiada się, to nie bardzo… Historycy rozumieją to, bo studiują, ale tak na ogół to ludzie są zdziwieni.
- Czy ksiądz od początku istnienia muzeum jest kapelanem?
Tak, od początku. Kaplica była pół roku z opóźnieniem dodana, była poświęcona razem z całym muzeum przez prymasa Glempa, ale jeszcze była wykańczana kaplica i otwarcie kaplicy było chyba w lutym 2005 roku. Tak, na pięćdziesięciolecie było otwarte muzeum, a rok później, w 2005 roku, w lutym, było otwarcie kaplicy.
- To była księdza decyzja, czy to była decyzja Boża?
To znaczy mniej więcej to, co opowiadam dzisiaj, to na ogół było znane bardzo dokładnie mojemu proboszczowi, który zginął pod Smoleńskiem, ksiądz infułat Król. Był infułatem i zginął w tej katastrofie pod Smoleńskiem. I on do prymasa powiedział: „Szukacie kapelana? Ja mam księdza, który widział na własne oczy Powstanie. Już takich jest niewielu”. I prymas wtedy mianował mnie kapelanem, jako że dotykałem Powstania, że je widziałem, że przeżywałem, że je pamiętam. Jak przychodziłem do muzeum i te huki i te bunkry widziałem, to mi się tak przypominało. Tak że muzeum kapitalnie oddaje tamten czas. Nawet ta kostka, ta przyciemniona atmosfera muzeum, czasem wystrzały, huki. Tak żartowałem, że mi tylko jeszcze uje spalenizny tych domów, bo się ciągle dusiłem od tych spalonych domów, od tych dymów, które się snuły ciężarem po Warszawie. Mówię, że jakby jeszcze trochę było tego zapachu, to już w ogóle Powstanie w stu procentach. Tak żartowałem.
Warszawa, 20 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło