Wojciech Janicki
Nazywam się Wojciech Janicki.
- Proszę nam opowiedzieć coś o swojej rodzinie. Kim byli pańscy rodzice, gdzie pan mieszkał, czy miał pan rodzeństwo?
Mój ojciec pochodził z Sandomierszczyzny, gdzie ciągnęła się za nim legenda jego dziadka, który poległ w powstaniu styczniowym, Kacpra Janickiego. W Warszawie ukończył gimnazjum ośmioklasowe imienia Emila Konopczyńskiego i jakoś bezpośrednio przed wybuchem I wojny światowej pojechał do Petersburga, gdzie zaczął studia na Wyższej Inżynieryjnej Szkole Wojskowej. Po rewolucji trafił do generała Dowbora-Muśnickiego, do 1 Korpusu, gdzie był oficerem łącznikowym Lisa-Kuli. Stamtąd po kapitulacji korpusu Dowbora znalazł się w Warszawie. Należał do POW. W czasie wojny bolszewickiej był w sztabie armii ochotniczej generała Hallera, pod bezpośrednim dowództwem późniejszego pułkownika, ówczesnego kapitana, Horaka. Skończył dwa fakultety, kartografię w Wyższej Szkole Wojskowej i Wydział Dróg i Mostów na Politechnice Warszawskiej. Przed wojną był w Wojskowym Instytucie Geograficznym w stopniu kapitana kierownikiem Wydziału Kartografii i Fotogrametrii.
Moja matka skończyła gimnazjum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie. W 1915 roku, kiedy szła ofensywa niemiecka na wschód, jako córka urzędnika państwowego, bo mój dziadek był sędzią, została wraz z bratem i ojcem ewakuowana przez władze carskie do Moskwy i tam spędziła cztery lata. Wróciła do kraju w dziewięćset dziewiętnastym roku. Już w Moskwie zaczęła uczęszczać na wykłady Wolnej Wszechnicy, co zresztą kontynuowała już w wolnej Polsce. No ale w ogóle oficjalnie mówiło się o niej „przy mężu”, ona prowadziła dom.
Moi rodzice mieli troje dzieci. Ja i starszy brat... Brat rocznik 1920, Andrzej Janicki, skończył gimnazjum Lelewela w Warszawie, w trzydziestym ósmym roku zdał maturę i powędrował, jak to było w zwyczaju dla sprawnych fizycznie młodych ludzi, po ukończeniu szkoły średniej do podchorążówki łączności w Zegrzu pod Warszawą. No i w trzydziestym dziewiątym roku w szeregach 29 Dywizji Piechoty grodzieńskiej wymaszerował na front. Natomiast nas w nocy, chyba z 4 na 5 września, rozkazem jakichś władz wojskowych jako rodzinę oficera WIG-u ewakuowano do Lwowa.
- Jeszcze chciałem zapytać, jak pan pamięta sam moment wybuchu II wojny światowej? Czy pan pamięta, ponieważ pański ojciec był wojskowym, czy się mówiło o zbliżającej się wojnie?
Oczywiście, myśmy wrócili przed samym wybuchem wojny, w końcu sierpnia, z wakacji w Makowie Podhalańskim. No i pierwsze dni wojny spędziłem w Warszawie. Co pamiętam. Przede wszystkim komunikaty radiowe, głos prezydenta Starzyńskiego do dzisiejszego dnia tkwi mi w uszach: „Uwaga, uwaga, nadchodzi, przeszedł”, to były zapowiedzi zbliżających się nalotów niemieckich bombowców. Pamiętam, jak nad Poznańską żeśmy obserwowali bitwę powietrzną, wygraną przez naszego PZL-a, i Niemiec poleciał smugą dymu do ziemi, no a tu oklaski na ulicy się odezwały. To był taki moment entuzjazmu. Natomiast gnębiła nas obsesja, którą miały wtedy ówczesne władze, użycia przez Niemców gazów trujących. Czego tam nie wyczyniano, prawda. W każdym mieszkaniu musiał być pokój odpowiednio izolowany, maski gazowe. Myśmy nie mieli masek gazowych, ponieważ jak zwykle, liczą się pewne hierarchie – rodziny od majora wzwyż dostawały maski gazowe. Ponieważ ojciec był kapitanem, to myśmy nie mieli maski gazowej, tylko tampony, tampony gazowe, które trzeba było w razie alarmu gazowego nasycić własnym moczem i przytknąć. Kompletna bzdura. Były jakieś fałszywe alarmy. Pamiętam, jak mój ojciec kiedyś wrócił z pracy, a tu pijany rządca walił w gong, co oznaczało, że jest atak gazowy. Musiał interweniować. No to były takie historie.
Jeżeli chodzi o nadchodzącą wojnę, to jest dziwne, bo mój ojciec miał skromny stopień kapitana, ale miał, powiedzmy, stosunki towarzyskie na wysokich szczeblach, między innymi bywał generał Kukiel, pułkownik Zieleniewski, szef instytutu, był przyjacielem ojca, [także] pułkownik Plesner, szef wywiadu... już wyleciało mi nazwisko. Właściwie nie przewidywano tej klęski, a w każdym razie nikt nie przewidywał, że bolszewicy wsadzą nam nóż w plecy, prawda. Mój brat, idąc na front, zabrał ze sobą galowy mundur, no bo potrzebował jakoś wyglądać w momencie tryumfalnego pochodu po zdobyciu Berlina, [w momencie] defilady polskiej gdzieś tam na Aleksander Platz, jak przewidywano. Z tym że jednocześnie potęgujące się już bombardowania rodziły lęk i nie były to nastroje najlepsze.
Pamiętam, też utkwiło mi to w oczach i w jakiś sposób wywarło znaczne piętno na mojej psychice, jak właśnie w czasie tej ewakuacji najpierw zawieziono nas na Dworzec Wileński, ale tam był bałagan, okazało się, że nie z Wileńskiego, tylko ze Wschodniego, więc już w atmosferze paniki znaleźliśmy się na Wschodnim. A Wschodni był bombardowany przez Niemców i tam widziałem pierwsze zwłoki ofiar. To robiło wrażenie na małym chłopcu. No więc nie wiem, czy jeszcze coś dopowiedzieć o tym.
- Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?
Aha, mieszkaliśmy na ulicy Żulińskiego 11 mieszkania 41, telefon 96508, na trzecim piętrze secesyjnej kamienicy, na rogu Poznańskiej i ówczesnej ulicy Żulińskiego. Żulińskiego to był odcinek obecnej Żurawiej pomiędzy Poznańską a Marszałkowską. Żuliński był z 1 Brygady, no więc nie pasował do czasów peerelowskich i przywrócono nazwę Żurawiej aż do Poznańskiej. I tam żeśmy pod tym adresem przeżyli aż do 4 czy 5 sierpnia, kiedy nas Niemcy spalili w czterdziestym czwartym roku już po wybuchu Powstania.
- Pański ojciec wyruszył na wojnę? Co się z nim działo?
Ojciec nie wyruszył na wojnę w taki sposób, jak ci zmobilizowani, powiedzmy, do działań bojowych na froncie, tylko jako pracownik, oficer WIG-u, że tak powiem, był objęty tą ewakuacją. Tak że myśmy jechali tym eszelonem, jak matka mówiła, w stronę Lwowa, no i z nami był ojciec. Komendantem transportu był, jak pamiętam, pan major Jan Okupski. Też mi tkwi w uszach jego ponury głos. Bo jak nadlatywały niemieckie samoloty, a parę razy nas ostrzeliwali w tej drodze do Lwowa, no to od razu: „Maski w pogotowiu!”. A myśmy masek nie mieli, więc to już powodowało nastrój nerwowy. Pierwszy atak lotniczy na nasz pociąg ewakuacyjny nastąpił pod Mrozami. Warkot samolotów, jakieś strzały, no [więc] rozkaz Okupskiego, żeby się ewakuować. Pociąg się zatrzymał, był las, ale przed lasem kartoflisko. Ojciec mnie złapał na ręce, za mną biegła matka i siostra i nadleciał samolot. Samolot z takim czerwonym dziobem, bardzo nisko. No więc podnieśliśmy się z tego kartofliska i wszyscy zaczęli klaskać: „Anglik! Anglik!”. Jak „Anglik” posunął serię z karabiny maszynowego, to ojciec do działka przeciwlotniczego, które stało w takiej kępie drzew i oni nie wiedzieli, co robić, krzyknął: „Niemiec! Strzelać!”. Jak zaczęli strzelać, to ten Niemiec odleciał, myśmy wrócili do pociągu, jakoś nikt nie zginął. Parę razy się to powtarzało. Mam w oczach obraz zbombardowanego Łukowa. Podobno Łuków Niemcy pomylili z Białą Podlaską, gdzie była fabryka samolotów, i zrąbali ten Łuków tak, że tam w ogóle jakieś resztki ciał ludzkich, jak pamiętam, na drutach telegraficznych wisiały.
No ale dostaliśmy się, wyjechaliśmy na wschód. Był duży oddech we Włodzimierzu Wołyńskim, gdzie byli harcerze i w ogóle jakaś grupa, powiedzielibyśmy dzisiaj, wolontariuszy, którzy nas przyjęli gorącym mlekiem, kawą tam jakąś. No i ten Lwów. Piękny Lwów. Przyjechaliśmy do Lwowa. Pamiętam, ojciec mi pokazywał taką tablicę z krzyżem Virtuti Militari nadanym miastu-bohaterowi za obronę przeciwko Ukraińcom („Orlęta” i tak dalej). No ale ta sielanka we Lwowie, gdzie nas mile przyjmowano, gdzie nas zakwaterowano w domu akademickim, trwała może dwa dni, bo Niemcy zbliżyli się już do Lwowa i zaczęli znów bombardować. Więc to bombardowanie, przed którym niby nas miała uchronić ta ewakuacja z Warszawy, tutaj zaczęła się na nowo. Tak że parę dni tośmy spędzili już gdzieś w schronach. Tym bardziej że naprzeciwko, pamiętam, tego naszego domu akademickiego był szpital ze znakami Czerwonego Krzyża, ale to Niemców nie obligowało, tak że bombardowali ten szpital. Tam coraz to jakieś pożary wybuchały i tak dalej i w tej sytuacji ojciec dostał rozkaz całą tę grupę stupięćdziesięcioosobową, znaczy [grupę] rodzin (bo tam więcej było osób, ale sto pięćdziesiąt rodzin) wywieźć w bezpieczne miejsce. Tym bezpiecznym miejscem miała być miejscowość Hoszcza, duża wieś, trzydzieści kilometrów za Równym, parę kilometrów, osiem chyba od Korzca, gdzie była centrala KOP-u na tej granicy polsko-bolszewickiej wtedy, na Wołyniu. Większość z tych rodzin ojciec zakwaterował we wsi. Do wsi schodziło się z szosy idącej z Równego do Korzca, w dół, pamiętam, tak w dół. Natomiast nas i parę żon tych funkcyjnych oficerów z dziećmi tutaj przy tej szosie zakwaterował. Nas zakwaterował w karczmie przydrożnej, którą prowadziła Ukrainka (do dziś ją pamiętam) nazwiskiem Ujmina, która kiedy dostała tam paręset złotych, powiedziała: „Panie kapitanie, pańskiej żonie i dzieciom będzie jak w niebie. Do końca wojny mogą u mnie przetrwać. O nic się nie należy martwić. Będę ich tu karmiła, opiekowała się...” i tak dalej. No a pułkownikowa Zieleniecka, majorowa Samborowa z dwoma synami, Zieleniecka z synem i chyba Plesnerowa z córką, ojciec ich zakwaterował w takich domach osadników polskich przy tej szosie. Wiemy, co było, prawda, osadnicy polscy. I 17 września ojciec miał wracać do Lwowa. Miał przydział do tej jednostki czy do tej formacji, która miała bronić Lwowa przed Niemcami. To bardzo dobrze pamiętam.
To jest 17 września rano, gdzieś może piąta, ojciec nas budzi tam w tej karczmie i zwraca się do mojej matki, mówi: „Słuchaj, Niusiu, mam tutaj telefonogram z Korzca, że wchodzą bolszewicy, ale nie wiemy jeszcze, w jakiej roli. Więc jeśli wchodzą jako przyjaciele, to będziemy ich witać, jeżeli jako wrogowie, to będziemy do nich strzelać. No ale póki co jadę na konsultacje i ewentualne rozkazy do Korzca”. No i z tego Korzca po dwóch godzinach wrócił blady jak ta ściana, ręce mu się trzęsły, mówi: „No nie wiem, co robić. Wchodzą jako wrogowie, ale jest rozkaz naczelnego wodza, żeby do nich nie strzelać”. Natomiast w tym Korzcu wypłacili im jakieś odprawy wielomiesięczne, finansowe pensje, więc zostawił matce te pieniądze i mówi: „No to pójdę do Zielenieckiej i tej Samborowej, bo to dla nich jest też, przyszły te pieniądze”. Ojciec wyszedł, minęło parę minut, nagle zajeżdżają samochody z bolszewikami, z Sowietami. Wyskakują takie charakterystyczne (teraz na filmach tylko oglądane) pikielhauby sukienne z czerwoną gwiazdą i zaczynają walić do zamkniętych drzwi tej naszej karczmy. A jednocześnie w saloniku karczmy rzucony tam jakoś losami wojny siedział kapitan, weterynarz zresztą (myśmy wcześniej z nim rozmawiali), który na widok tych bolszewików natychmiast zrzucił trencz, wsadził pod pluszową kanapę, został tylko w bryczesach, w oficerkach i w białej koszuli. Matce się ręce trzęsły, ale po chwili otworzyła te drzwi. A on mówi:
Arużia i oficerow iskaem (Szukamy broni i oficerów). Matka mówi: Niet arużia, niet oficerow. – A kto on? – A nie znaju. – Kto wy? – Raboczij czeławiek (jestem robotnikiem) – powiada ten oficer weterynarz. I jego zostawili w spokoju. No ale patrzymy, przez okno prowadzą ojca. Oberwane już epolety, pas rozpięty, bolszewik go bagnetem popycha. No nieszczęście. No i tą szosą bez przerwy ciągną czołgi, a jednocześnie ci, którzy wysiedli w tej Hoszczy, to są witani przez ludność, bo to Ukraińcy, Żydzi. Pod wieczór to już sceny jak z „Ogniem i mieczem”, bo te hołubce wywijają przy ognisku ci czerwonoarmiejcy z tymi dziewczynami, z tymi Ukrainkami. No a Ujmina, karczmarka, przyszła, wzięła się pod boki i mówi: „A teraz wy poszoł won, bo ja
lachów, pomieszczików trzymać
nie budu”. No więc mama mówi: „No Ujmino, no przecież dostałaś pieniądze, obiecywałaś”. – „Ta, było, co było, paszoł won”. No ale jakoś matka uprosiła, to żeśmy jeszcze dwa dni w tej Hoszczy przeżyli.
Z tym że jednocześnie to jest ciągle 17 września. Ojca gdzieś tam odprowadzono. Nagle – zmrok był – drzwi się otwierają i w progu stoi ojciec. No więc ja szczupakiem się rzucam mu na szyję. On mnie przygarnął, ale tak jakoś sztywny jest. Ja go objąłem za szyję, patrzę, a za nim bolszewik. No co się okazuje. Ojca i jeszcze paru innych oficerów (on przecież miał tam asystę kilku tych oficerów, którzy odwozili te rodziny i jeszcze kogoś tam załapali, no więc pewna grupa) [przyprowadzono] na kolację. To była tragiczna kolacja, no bo tak, wojna przegrana, rodzina tutaj w niepewnych warunkach w tej ukraińskiej, zbolszewizowanej wiosce. Co z nami i tak dalej. No ale pamiętam, ojciec mówił: „Staniusiu, nie martw się. Ja wolę iść do niewoli rosyjskiej – to był ten wyobraźni, to już mój komentarz dzisiejszy – wolę iść do niewoli rosyjskiej niż niemieckiej. Kończyłem studia, byłem wychowany w zaborze rosyjskim, ja po rosyjsku mówię jak po polsku. A po drugie, oni prędzej czy później wezmą się za łby z Niemcami i wtedy my będziemy potrzebni, będziemy walczyć”. No dobrze, no i tam jeszcze jeden moment taki dramatyczny. Ojciec, jak zresztą większość, wszyscy oficerowie wtedy tam chyba od stopnia kapitana czy porucznika mieli ordynansów. Nasz ordynans to był jakiś Grisza, Białorusin, Ukrainiec. No i tu siedzimy, prawda przy tym stole, a Grisza podchodzi, mówi: „Pani kapitanowo – do mojej matki – proszę na stronę”. No więc odchodzimy na stronę. Ja trzymam matkę za spódnicę, on mówi: „Proszę pani, bolszewicy już są pijani”. Było kilkunastu czy nawet kilku tych „bojców”, którzy niby pilnowali tych jeńców. „Ja im tu – mówi – bimber załatwiłem, ja im tu dolewam. Niech pan kapitan pójdzie do toalety, wrzuci frencz tam do kloaki, jest okienko, ja już je otworzyłem, i niech wieje, bo tu nie ma, co szukać wśród tych bolszewików”. No wracamy do tego i w pewnym momencie ojciec powiada: „Nie. Ja po stu dwudziestu latach niewoli założyłem mundur polski i ja go do kloaki nie wrzucę”. Taka była mentalność tych ludzi, którzy cenili sobie mundur. No i rano ojca i tych kilkunastu chyba oficerów i jakichś tam w ogóle okrzykniętych za wrogów Związku Radzieckiego, jakichś tam urzędników okolicznych, jakichś lekarzy, inteligencję, pognali dużą grupę, osiemdziesiąt kilometrów do Szepietówki, piechotą. Tak że tam ledwie oni doszli, niektórzy porzucali walizki, bo tam ktoś pojechał z nimi, jakiś miejscowy, wrócił i zrelacjonował.
No i ojciec był w tej Szepietówce. Stamtąd go wywieziono do Kozielska. Z Kozielska dostaliśmy chyba dwa listy i kartkę pocztową. Ojciec nie wiedział, co się z nami dzieje, ale posłał na takie stabilne adresy rodzinne – jeden list wysłał do mojego wuja Karwowskiego w Warszawie, który miał skład apteczny w Omedze, i do swojego brata, który z kolei miał aptekę w Dąbrowie Górniczej w Zagłębiu. No i te listy doszły. No i informował w taki sposób, w jaki mógł informować, uwzględniając cenzurę, że się nieźle czuje, że jest w Kozielsku, że tam jakieś między wierszami słowa nadziei. No, myśmy tam wysłali i kartki i listy. Coś z tego musiało dojść, bo na tej liście niemieckiej, pierwszej ogłoszonej w czterdziestym trzecim roku, 1943 roku przez Kurier Warszawski, tak zwaną gadzinówkę, było powiedziane przy tacie „kartka pocztowa”. Inna rzecz, że przy okazji mieliśmy pewne nadzieje, bo było paru Janów Janickich w wojsku, a ojciec miał książeczkę wojskową. A na tej liście było przy ojcu powiedziane: Jan Teofil Janicki,
Hauptman, dowód osobisty. A dowodu osobistego nie było, więc nie wiem, jaka to była pomyłka. Wiązaliśmy z tym pewne nadzieje, że może to nie ojciec. No ale potem się wszystko potwierdziło. No więc to była historia o moim ojcu, która w jakiś sposób pozostawiła do dzisiejszego dnia ślad na mnie.
Brat z tą 29 Dywizją maszerował na odsiecz Piotrkowa. Rozbili ich już nad Pilicą. Część… Pułkownik [niezrozumiałe], który był dowódcą, był ranny, więc już nie dowodził, i część tej dywizji cofała się tutaj na wschód, licząc, że jakoś uda się im uniknąć ostatecznego rozbicia przez Niemców i że przyjdą na odsiecz Warszawie. No ale pod Odrzywołem rozbili ich ostatecznie. Brat był ranny, leżał, strzelał i tu mu kula wyrwała kawałek, weszła z jednej strony i została w rękawie. Mieliśmy do Powstania tę kulę jako trofeum, swojego rodzaju relikwię rodzinną. No uratowało go to, że zemdlał. Tam go jeszcze jego koledzy zdążyli opatrzeć, zemdlał. Ich przeciwnikiem była dywizja SS, chyba „Hermann Göring”, może inna, już nie wiem. Zresztą to jest opisane w rozmaitych źródłach. No i oni dobijali rannych. Ponieważ ten leżał, to go uznali za zabitego i nie dobili. Rano odzyskał przytomność, zwlókł się tam z tego kartofliska, na którym był ranny. Spotkał dwóch żołnierzy, którzy ocaleli, bo sobie wykopali łopatkami jakiś rów i też przykryli się łętami tych kartofli. No, dotarli do jakiegoś oddziału i oddział kilkudziesięciu ludzi nie mógł iść na Warszawę, która już była otoczona przez Niemców, więc przeszli Bug, strasząc tam ukraińskie wioski, które czekały na bolszewików, że są szpicą dużego pułku. Kazali przygotowywać wikt i kwatery na cztery tysiące ludzi, no to powstrzymywało tych czekających na bolszewików. Tam potem się połączyli z jakimś szwadronem ułanów, więc już parę razy te wsie wiwatujące na cześć bolszewików po prostu spalili. No ale sytuacja była beznadziejna. Jeszcze parę walk odbyli gdzieś tam w tych lasach na Kresach Wschodnich i pod koniec października zakopali broń pod Grodnem i rozeszli się każdy w swoją stronę, do domu. Ci, którzy byli z Kresów, to zostali gdzieś tam, a brat pomaszerował do Warszawy i udało mu się szczęśliwie wrócić. Tym bardziej że nasze mieszkanie ocalało bombardowanie Warszawy w czasie oblężenia Warszawy w trzydziestym dziewiątym roku, no i miał gdzie wracać. Tam była służąca, która też czekała na nasz powrót i w związku z tym kupiła kurę i na sznurku kurę prowadzała do ogrodu pomologicznego, żeby jak my wrócimy, to prawda, „Jak państwo wrócą, no to będzie co jeść”.
Natomiast myśmy (już tam o specjalnych szczegółach nie będę opowiadał) z tego Równego razem z żonami i dziećmi tych paru kolegów mojego ojca... No, inni też się tam ewakuowali. No trzeba było stamtąd uciekać. Morale armii sowieckiej było kiepskie. Jeden przykład, pamiętam, tego drugiego dnia już po aresztowaniu ojca. Nagle powstaje jakiś popłoch. Najpierw uciekają ludzie –
pomiłujte, pomiłujte – chłopi, furmankami, zacinają konie. Potem zaczynają uciekać bolszewicy, jeden samochód, drugi samochód, potem czołgi z odwróconymi... Matka łapie jakiegoś tego „bojca” (mówiła dobrze po rosyjsku) i mówi: „Co się dzieje?”. –
A, nie znaju, nie znaju. A drugi mówi: „Tu polskie »legionery«, polska kawaleria”. I też wieją. No, myślimy sobie: „Polska kawaleria, to bardzo dobrze”. No ale przyszedł jakiś chłop i mówi: „To durne ludzie”. A było tak, że chłopi ukraińscy napadli na jakiś dwór, dziedzic fornali i służbę uzbroił i popędził to towarzystwo. Trochę było strzelaniny i taki popłoch powstał, jakaś chata się zapaliła przy okazji, coś, że ten popłoch ogarnął i tą zwycięską armię, która maszerowała bez przerwy na wschód szosą pod naszymi oknami.
Wynajęliśmy trzy furmanki i ruszyliśmy do Równego. W połowie drogi naprzeciwko jechał autobus, taki dzisiejszy PKS, i do niego na linie był przywiązany drugi taki autobus. No ale ten pierwszy miał kierowcę, a drugim nikt nie kierował i on „zamiatał” po szosie od lewa do prawa i uderzył w jedną z tych naszych furmanek. No więc była przerwa, bo służąca jednej z tych żon oficerów miała dużego guza, tam ktoś inny [też coś], ale pozbieraliśmy się, przyjechaliśmy już pod wieczór do Równego.
Równe zapchane ludźmi. Na tych bulwarach w ogóle ludzie koczują, śpią. No bo o ile tutaj już Ukraińcy się dobierali do skóry lachom, no to w Równym był pewien porządek, była jakaś władza, już jakiś „rejkom” tam powstał, jakieś, prawda... Więc jakichś tam napadów czy rzezi nie było i ludzie się chronili w tym Równym. No i jeździmy tymi furmankami coraz bardziej, bo to już przecież jest koniec września, więc się wcześniej robi ciemno. Chłopi się denerwują, że chcą wracać do siebie. No i jak dziś pamiętam, szło dwóch takich młodych ludzi, może około trzydziestki, jeden niósł salaterkę z mizerią i mówi: „Czego państwo szukają?”. – „Szukamy jakiejś kwatery”. – „A tu jest zaraz za zakrętem szkoła osadników, myśmy się też tam zakwaterowali, tam jest dużo miejsca, przyjdźcie”. No i rzeczywiście, poszliśmy, wybraliśmy sobie jakieś klasy, ci chłopi nam rzucili słomę, no i szczęśliwi (jakiś tam prowiant mieliśmy ze sobą), mamy gdzie mieszkać, mamy gdzie jeść, przynajmniej na tą najbliższą noc. Rano awantura. Rano awantura, bo zjawia się jakiś komisarz o piątej, szóstej rano i powiada: „Tu była maszyna do pisania”. Matka mówi: „Myśmy wieczorem przyjechali, żadnej maszyny żeśmy nie widzieli”. – „Była maszyna, ukradliście
maszynu. Jeżeli w ciągu pół godziny nie znajdzie się maszyna, wszyscy pod
scienku”. No więc płacz, kwik, szukanie maszyny. Wreszcie zjawił się woźny, który schował tę maszynę, i oddał temu komisarzowi. No więc nas uwolniono.
Przeżyliśmy tam parę dni. Zresztą coraz bardziej ta szkoła pęczniała od tych uciekinierów, aż któregoś dnia też przyjechało paru komisarzy i mówią: „Paszoł won, bo tu będzie szpital dla dzieci chorych na koklusz i dyzenterię. Wszyscy macie się wynosić”. No więc moja mama, która zawsze była w momentach trudnych odważna, a poza tym znała rosyjski, poszła do tego komisarza i mówi: „
Tawariszcz komisar, tak nie można. Są kobiety, dzieci, może byście przynajmniej nam zostawili salę gimnastyczną”. – „No dobrze”. To się zgodzili, po klasach rozlokowali dzieci chore na koklusz i dyzenterię, a w tej sali ze siedemdziesiąt osób – kobiety, dzieci, starcy, mężczyźni, wszyscy żeśmy na tej słomie leżeli. Po paru dniach przyszło trzech chyba komisarzy i mówią: „Jak to? Mówią, że Polacy taki kulturalny naród. Jak wy możecie tutaj na tej słomie, no dajcie spokój, przecież to niemożliwe. Pod władzą radziecką jest inaczej. Zabrać tę słomę, wyrzucić na podwórko, a my tu przywieziemy wam sienniki, może nawet łóżka”. No dobrze. Wyrzuciliśmy tę słomę, przyjeżdża samochód, żołnierze sowieccy wynoszą te sienniki. Ledwie wyjechali i żeśmy sienniki wynieśli na podwórko i spalili, dlatego bo to były sienniki z więzienia równieńskiego, które oni opróżnili, pełne wszy. No więc takie tam przygody nas spotkały. Po paru tygodniach, kiedy ruszyły w ogóle jakieś pociągi z Równego, żeśmy postanowili dostać się do Brześcia, bo stamtąd, jak wieść niosła, można było przejść przez zieloną granicę na drugą stronę do tworzonej Generalnej Guberni, na niemiecką stronę, dla nas na polską. No ale tam w działaniach wojennych linia Równe – Brześć była zerwana i nieodbudowana. No więc do tego Brześcia tośmy jechali przez Sarny, Baranowicze, Łuniniec (wstąpił do piekieł, po drodze mu było), takim łukiem no i do tego Brześcia. No i w tym Brześciu też mieliśmy jakieś przejścia, bo tam się zjawił jakiś komisarz, który przesłuchał moją mamę, mama się zdenerwowała i powiedziała, że nie wie, gdzie jest mąż, potem powiedziała, że jest w Warszawie. No i już nas chcieli aresztować, tylko ja narobiłem takiego wrzasku, że ten machnął ręką i nas zostawił. No a myśmy szybko z tego hotelu dali nogę i pojechaliśmy do Białegostoku. Aha, nie, bo mieliśmy w Brześciu przejść przez granicę. Chyba majorowa Samborowa miała brata, który mieszkał pod Brześciem i z którym ona się telefonicznie porozumiewała i który miał nas przeprowadzić. Trzeba było przepłynąć przez Bug. Jak żeśmy dorożkami podjechali tam pod ten Terespol, to z krzaków wystraszony pan wyskoczył i: „Natychmiast wracajcie, bo tu jest banda, która napada na tych, których przeprawiamy przez Bug. Ja widziałem już tutaj ich łącznika, tak że nie macie czego szukać, bo to jest beznadziejna sprawa. Nie tylko was ograbią, ale może i zabiją”.
No więc wróciliśmy do Brześcia i na drugi dzień rano z tego Brześcia postanowiliśmy jechać w kierunku Grodna, bo w Grodnie z kolei mieszkał i pracował starszy brat mojego ojca, Zygmunt Janicki, który był mierniczym przysięgłym w Grodnie. No ale na drodze do Grodna zatrzymaliśmy się w Białymstoku. Tam nie było bezpośrednio do Grodna połączenia. Jak dziś pamiętam, jedziemy dorożkami od stacji kolejowej tam koło tego ośmiokątnego kościoła, który wtedy był dopiero w budowie, tą główną ulicą, do dzisiaj wiem, że to była Lipowa, bruk taki, piąta, szósta rano. Te koła dorożek terkoczą na tym bruku i nagle w ogóle scena jak z filmu. Stukot kopyt końskich i otacza nas sotnia kozaków. Ale tacy jacyś w tych papachach, ze spisami, a jakże, i tak dalej. Sprawdzili dokumenty, puścili. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy kwaterę u jakiegoś byłego (no już byłego, bo rozbrojonego) sierżanta Wojska Polskiego, który oczywiście za odpowiednią sumę pieniędzy zgodził się nas przyjąć, no a powiadał, że właściwie jego czasy nastąpiły, bo on jest prosty człowiek, ale ze względu na to, że służył w wojsku, a tu żony oficerów, no to on przez lojalność zgodził się jakiś czas nas tam przechować. Chociaż to było już niebezpieczne. Myśmy mieli oficjalną nazwę „bieżeńcy”, uciekinierzy. No i bieżeńcy byli od razu podejrzani, co tu robią i tak dalej. Więc ciągle nas przesłuchiwali jacyś komisarze, którzy w dodatku nie słuchali tego, co matka mówiła, a jeżeli miała już bumagę i
pieczat od poprzedniego, to on tego nie czytał, tylko darł, kopał nogami. „
Wot mnie wasze bumagi?!
Wot mnie wasze
putiowki, ja tu tego... Władza od nowa się zaczyna”. Tak że to było kłopotliwe.
Tak samo jak te przejazdy pociągami. Bo na przykład jak żeśmy jechali do tych Baranowicz, to przyszli bolszewicy, zabrali lokomotywę, no to nasi kolejarze poszli do jakiejś stacji, jakąś zapasową wzięli. Potem owało węgla, no to paliło się drzewem. W każdym razie były duże trudności z poruszaniem się, i ze względów politycznych na tych komisarzy, i takich czysto technicznych. Żadnego rozkładu jazdy nie było. Jak się przychodziło na dworzec, no to się czekało pięć godzin albo i tydzień na pociąg. Jak przyszedł, no to było łamanie kości, bo wszyscy się rzucali, wsiadali, jak nie przez drzwi, to przez okna.
No i w tym Grodnie... Aha, z Białegostoku dotarliśmy, to matka zatelefonowała, tam stryjenka powiedziała: „Przyjedźcie, bo dom jest i tu są warunki, żebyście się zatrzymali”. A jak przyjechaliśmy, już stryj był aresztowany przez bolszewików. No i tam zaczęliśmy żyć w tym Grodnie. Do dzisiejszego dnia pamiętam na tych grodzieńskich bulwarach te wielkie portrety wodzów rewolucji – Marks, Engels, Lenin, Stalin, to wszystko – i z tych megafonów bełkot propagandy sowieckiej po rosyjsku, po polsku. No i zapewniano nas, że tu będzie raj, że bieżeńcy też nie powinni gdzieś jechać do tych paskudnych Niemców, bo tu będzie czerwona Polska i tu wszyscy będą… Zastanawialiśmy się, co robić. Miejscowe władze ogłosiły, że bieżeńcy, którzy chcą wrócić do miejsc zamieszkania pod okupację niemiecką (znaczy to się nie nazywało pod okupacją, tylko do Generalnej Guberni), mają się zgłaszać i zapisywać, bo 25 listopada trzydziestego dziewiątego roku jest organizowany transport na zasadzie ugody miedzy władzami niemieckimi a sowieckimi o wymianie ludności, więc zapiszcie się, dwudziestego piątego pojedziecie do Warszawy. Matka i te inne panie się zapisały. No ale w tak zwanym międzyczasie wrócił z Warszawy młody człowiek, który gdzieś tam się do nas przyłączył w czasie tej naszej rajzy przez te wszystkie Kresy Wschodnie. Podawał się zresztą za syna pułkownika Zawadzkiego, jednego z obrońców Modlina. Potem się okazało, że się nazywał Zawadka i nie miał żadnego ojca oficera, tylko pochodził raczej z przedmieścia Warszawy. No ale okazał się osobą opatrznościową, bo przeszedł przez zieloną granicę, przyjechał do Warszawy i wrócił z bardzo ważną dla nas wiadomością, że nasz dom stoi, jeszcze ważniejsze, że brat, chociaż ranny, wrócił już do Warszawy i czeka na nas. I on mówi: „Nie wierzcie żadnym tam »rej komom« i tak dalej. Ja was przeprowadzę przez granicę. Jak najszybciej trzeba wiać, bo tutaj los jest niepewny”.
No i rzeczywiście, w nocy z 10 na 11 listopada pod Zarębami Kościelnymi, gdzie się gromadziły tłumy, więc bolszewicy tam na dwie godziny tą granicę otworzyli... Szliśmy przez las, jakiś tam rozkaz, żeby zawracać, i konie rżące, wjeżdżające na siebie furmanki, atmosfera nerwów, paniki. No ale wreszcie z tego lasu żeśmy wyszli. Już nas ci odprowadzający i ciągle przekonywujący że tu trzeba zostać, bo tu będzie raj, bolszewicy zostawili i nagle na tle księżyca, jak dziś pamiętam, zobaczyliśmy sylwetkę żołnierza niemieckiego z tym charakterystycznym hełmem spadającym na kark. I jakiś oficer się pojawił, który coś tam [pytał], i wszyscy krzyknęli:
nach Warschau! No pytał, dokąd [idziemy]. No ale po chwili znów ten Niemiec krzyczy, że jak ktoś mówi po niemiecku, to on tu prosi, bo ma komunikat. No więc idę z mamą u jej spódnicy uczepiony. Ten Niemiec mówi: „
Meine Frau, jest mi przykro, ale u nas jest godzina policyjna, więc będziecie musieli wszyscy do rana zostać tutaj”. Matka mówi: „No ja rozumiem,
Herr Hauptmann, to są prawa wojny, no ale tu są kobiety, dzieci, już jest przymrozek, bo to przecież jest połowa listopada, no więc czy pan nie mógłby dać jakiegoś konwoju, który by nas odprowadzili do wsi? Niech mężczyźni zostaną do tej szóstej rano, jak macie godzinę policyjną, ale my byśmy prosili, żebyśmy mogli pójść do wsi”. Zgodził się, dał ten konwój, chłopi nas tam przyjęli w ogóle jakąś kolacją i bardzo serdecznie. No i na drugi dzień rano z tych Zaręb Kościelnych pomaszerowaliśmy dziewięć kilometrów do Małkini, wzdłuż toru kolejowego, który był bombardowany, ale w tory nie trafiano, tylko były ogromne, bo to ciężkie bomby, leje po tych bombach po obu stronach tego toru, więc musieliśmy omijać te leje.
Doszliśmy do Małkini. Tu był moment taki bardzo... no szokujący. Bo trzeba powiedzieć z psychologicznego punktu widzenia – temu Niemcowi na tle księżyca to ja się chciałem na szyję rzucić, bo tu jakiś porządek się zaczynał, prawda. Poza tym wracaliśmy do domu, a jeszcze nic o tych Niemcach żeśmy nie wiedzieli poza tym, że bombardowali Warszawę. Stacja w Małkini w porządku, nieruszona, nawet zawiadowca w czerwonej czapce, ale przed stacją, przed budynkiem tej stacji był taki basen betonowy. Na czas wojny z rozporządzenia administracji w punktach zagrożonych ewentualnym bombardowaniem musiały być baseny do gaszenia pożarów. No i do tego basenu przyprowadzili jacyś młodzi esesmani czy inni grupę Żydów i to takich starszych, z brodami, z pejsach, z jarmułkami, no i wrzucali ich do tej wody i zaśmiewali się, bo ładowali im tam głowę pod wodę i ci się krztusili, a ci się zanosili śmiechem. No więc to było szokujące i przykre, tym bardziej że nic nie można było tutaj zrobić. Natomiast następne zaskoczenie to pytamy, znaczy matka pyta zawiadowcę stacji: „A są jakieś pociągi do Warszawy?”. – „Oczywiście”. – „A kiedy będzie najbliższy?” – „O dziewiątej”. – „I co? On będzie punktualnie?” – „No jasne, że punktualnie”. No i o dziewiątej żeśmy pojechali do Warszawy. Potem z Pragi jakąś furmanką przez ten prowizoryczny most do siebie. No i na Żulińskiego padliśmy w ramiona brata i naszej służącej Emilki, która była takim jakby członkiem rodziny.
No i rozpoczęło się nasze okupacyjne życie. Zaczęło się od razu z pewnymi nerwami, [choć] to też nienajlepsze określenie. Bo tak, mój brat, jak wspomniałem, kończył gimnazjum Lelewela, był tam członkiem 5. drużyny harcerskiej. Jak wrócił, to się pozbierali ci harcerze z „piątki” (on zresztą był tam podharcmistrzem), pozbierali się harcerze z „piątki” i założyli tajne zgromadzenie, tajną organizację, jeszcze bez kontaktów ze Służbą Zwycięstwu Polsce czy tego, tylko z własnej inicjatywy, pod szyldem spółdzielni szklarzy. Ponieważ Warszawa przez te bombardowania wszystkie okna były wybite, no to oni szklili te okna i to była, że tak powiem, przykrywka dla tego, że się w ogóle spotykali, coś robili i tak dalej. Próbowali jakoś stworzyć koncepcję tego ruchu oporu, przynajmniej w tym zakresie. Brat nie był na liście tej spółdzielni, bo miał rękę jeszcze słabą po przestrzale, no i nie mógł szklić tych okien. To go uratowało, bo tych chłopaków ktoś wydał. No i właściwie oni wszyscy powędrowali do Oświęcimia, przeżyło dwóch z tego. Natomiast brat nie był na liście, nie wydali go, no więc ocalał. To był ten pierwszy kontakt, jakiś taki złowrogi, z tą okupacją i z tym wszystkim. To wszystko byli koledzy mojego brata ze szkoły i z harcerstwa, myśmy ich znali, bo bywali u nas.
Drugie takie wydarzenie, które może warto odnotować, chociaż jest raczej zabawne, ale to była okupacja, czasem śmiertelne niebezpieczeństwo zamieniało się w coś wesołego. Od czterdziestego roku mieszkali u nas w czteropokojowym mieszkaniu na Żulińskiego moi wujostwo wysiedleni z Łodzi, bo to był Reich i Niemcy ich wysiedlili (wuj był tam dyrektorem poczty i telegrafów, w Łodzi) i [wujostwo] z żoną i dwojgiem dzieci zamieszkali u nas, w dwóch pokojach. No ale on chciał gdzieś mieć jakieś podstawy bytu i w Mlądzu kupił czy wydzierżawił, w Mlądzu koło Otwocka, miedzy Otwockiem a Świdrem, nad rzeką Świder jest Mlądz. Wydzierżawił tam młyn. No i myśmy z bratem gdzieś latem czterdziestego roku pojechali tam do tego wuja, do tego Mlądza. Wzięliśmy psa, takiego setera angielskiego, rudego i poszli nad Świder. No a brat był jeszcze nieobyty z konspiracją i tak bardzo wielu młodych ludzi robiło, chodził w podchorążackim mundurze, tyle że pomalowanym na granatowo, w oficerkach, z pasem. Idziemy nad tym Świdrem i nagle naprzeciwko nas pojawia się dwóch gestapowców z takim wilczurem niemieckim. No i oni się tak nam przyglądają, Andrzej mówi: „Będziemy tu legitymowani”. Ale nim żeśmy się spotkali oko w oko, to nasz pies rzucił się na tego niemieckiego psa i zaczęła się kotłowanina. Jęk, pisk, tego. Niemcy podbiegli, myśmy podbiegli, no ale nie można ich rozdzielić. Więc brat, który już nieźle mówił po niemiecku mówi: „Panowie, to jest seter angielski, to jest wilk niemiecki. Zobaczymy, co z tego wyjdzie”. No i tych ogarnęła sportowa żyłka, zaczęli dopingować swojego psa, my swojego. W rezultacie nic się nie stało, trochę się pogryzły te psy, a Niemcy nas poklepali po plecach i poszli w swoją stronę. Tak że niebezpieczeństwo zostało ominięte.
Z innych takich [wydarzeń], kiedy za zgodą mojej matki i z jej udziałem a z inspiracji mojego brata, który z kolei nawiązał kontakt z organizacją podziemną (zresztą to wszytko opisuje w tej swojej książce) jeszcze z [okresu] Służby Zwycięstwu Polsce... [Brat] dostał tam pewne zadania wywiadowcze i zabierał mnie ze sobą na Powiśle. Tam, gdzie dzisiaj jest ta Wisłostrada, tam były jakieś magazyny niemieckie i parkingi dla niemieckich wojskowych samochodów. Graliśmy w piłkę, piłka leciała pod jeden z tych samochodów, ja ją zabierałem i zapamiętywałem numer i oznaczenie tego samochodu, mówiłem bratu, brat to sobie notował w pamięci, no i tak za trzecim razem wracaliśmy, zapisywaliśmy. No więc to był taki mój udział w konspiracji. Ale jednocześnie mieszkanie (zresztą już zacząłem mówić i mi przerwało tamto wspomnienie) za zgodą mojej matki, z jej udziałem było mieszkaniem konspiracyjnym. Co tam się odbywało? Najpierw tajne komplety szkoły średniej, bo siostra nie zdążyła zdać matury, na drugiej klasie skończyła gimnazjum Konopnickiej, które zresztą mieściło się na ulicy Świętej Barbary, naprzeciwko,
vis-à-vis naszych okien. Ta [ulica] Świętej Barbary, zakończona kościołem parafia Świętej Barbary, kościół pod wezwaniem Świętego Piotra i Pawła, to z naszych frontowych okien widać było to wszystko. No więc komplety. To się nazywało „tajne komplety” w zakresie szkoły średniej, potem uniwersytecki już poziom. Mówiło się, że to jest Uniwersytet Poznański, ale dzisiaj wiem, że to był Uniwersytet Ziem Zachodnich. Oczywiście byli tam [wykładowcy] z Poznania. Nazwisk nie pamiętam tych wykładowców, [tylko] jedno mi przychodzi do głowy, to był Otwinowski, taki znany polonista, który tam bywał. Oprócz tego podchorążówkę łączności tam brat prowadził. Był taki model, łącznicy i tak dalej, wykłady. Oczywiście wszystko podsłuchiwałem. Brat mnie nakrył kiedyś, bo przychodzi, ja siedzę z kolegą i mówię: „Tu Wisła, tu Wisła...” – kody wojskowe. „Co wy tu robicie?” – „No nic, my tutaj…” No bo oczywiście „zaliczyłem” ten kurs podchorążówki, prawda. No i [także odbywały się tam] jakieś narady, jakieś spotkania, ludzie z bronią i bez broni, i tak dalej, i tak dalej. W każdym razie to było ciągłe napięcie. Brat kiedyś przychodzi i powiada blady: „Barski wpadł”. To był jego najbliższy kolega. Barski wpadł, cudowny chłopak, ale nie wiadomo, czy nie sypnie. No to wtedy brat i ja żeśmy już szli spać do znajomych. No bo ja też za dużo wiedziałem i nie można było przewidzieć, czy ode mnie tego nie wyciągną. Jakby mnie stłukli, to może bym im wyśpiewał. Na szczęście nie musiałem tego sprawdzać.
Inny taki moment grozy, który też się zakończył naszym wyprowadzeniem się z domu na jakiś czas, to widzimy przez okno, że gestapowcy wyprowadzają mieszkającą naprzeciwko, wejście od ulicy Barbary, pułkownikową Plesnerową, żonę pułkownika Plesnera, jednego z kierowników WIG-u, Wojskowego Instytutu Geograficznego, kolegi mojego ojca. Ona idzie i Lasia, jej córka. No, zabrali ich. A my jednocześnie wiemy, że ona sporo wie. Ale po dwóch dniach Plesnerowa się zjawia, zapłakana i do matki mówi: „Staniusiu, ja im wszystko powiedziałam. Słuchaj, bo ja tak się boję tortur, że wszystko im powiedziałam”. No więc to wszystko to było to, że on u niej spotykał się nasz kuzyn Stefek Malewski, który też był w organizacji, z ludźmi, którzy zajmowali się przerzucaniem przez Karpaty łączników, którzy się udawali na zachód. No cała ta historia, prawda, tych, jak oni się nazywali… No i ona to wszystko powiedziała, jego zamknęli. Bo my tutaj ciągle, że lada chwila będzie ta wizyta gestapo, nic się nie zjawia i nagle Stefek wraca. „No co się stało?” – „Trzymali mnie, trzymali, a potem wezwali mnie tutaj do tego szefa i powiedzieli, że zgubili moje papiery, a u nich jest porządek, więc nie mogą ukarać kogoś, na kogo nie mają żadnych dowodów, więc że mam wracać do domu”. Oczywiście wywiad czy kontrwywiad Podziemia tego Stefka sprawdzał przez rok i nie było żadnych, że tak powiem, danych potwierdzających, że on podpisał jakąś współpracę z gestapo. Tak że taka dziwna historia, być może (ale to już nie będę mówił, bo to wiem jako historyk) będąca fragmentem prób niemieckich o skokietowanie Podziemia, bo były takie próby. Więc to jest ta codzienność, ciągle te konspiracyjne mieszkanie.
Wizytę gestapo mieliśmy raz. To był październik czterdziestego trzeciego roku. W odwecie za nieudaną akcję Armii Krajowej pod tytułem „Oktober”... Polegało to na tym, że chciano przestraszyć Niemców, że w październiku coś się wydarzy, więc już tak od lipca, sierpnia dzwoniono pod adresami Niemców, folksdojczów, reichsdeutschów, ponurym głosem mówiono:
Oktober, Oktober. No i to miało przestraszyć. No a to spowodowało odwrót, tak że oni między innymi w październiku zorganizowali akcję takich nagłych najść dowolnych mieszkań, no raczej takich, gdzie tam trochę się orientowali, że coś może być, robili rewizję i często coś tam znajdowali. No i nagle u nas też – dom obstawiony przez gestapo, rewizja, walenie do drzwi. Matka otwiera, brata nie było, mieszkanie było wyczyszczone z gazetek i innych kompromitujących rzeczy. To było gdzieś tak koło dziewiątej, dziesiątej. Ja jeszcze leżałem w łóżku, chyba nawet byłem zaziębiony. No i jak ci gestapowcy weszli, to ja się nakryłem kołdrą. No więc ten pyta: „Co tam jest?”, matka mówi:
Kinder. Odrzuciła kołdrę, a ja się wyłoniłem z drewnianym rozpylaczem. Jeden wystrzelił, ci się tylko roześmieli i poszli dalej, niczego nie znaleźli. No ale minęło to... A to wszystko było 11 listopada, ale to była ciągle ta akcja „Oktober”. No więc minęły ze dwie godziny i matka mówi: „To ja idę do kościoła”. No i zeszła na dół. My tu z siostrą siedzimy przy oknie i patrzymy, bo poszła do kościoła, to powinna iść ulicą Świętej Barbary. Mija pół godziny, mija godzina, a mamy nie ma. Wreszcie siostra mówi: „Idzie, ale musiała być rewidowana, bo taka zdenerwowana i tak dalej”. Oczywiście zeszła do bramy, a tutaj:
Halt. Jakiś młody esesman: „Dokąd pani idzie?”. – „Do kościoła”. – „Aha, w święto narodowe 11 listopada idzie się do kościoła, tak?” – „No nie, ja codziennie chodzę do kościoła”. – „Ale niech mi pani już takich rzeczy nie mówi, proszę pokazać, co pani ma”. No więc mszał (na mszale modliło się w czasie mszy świętej) i obrazki rozmaite. Ale wśród obrazków, co prawda stenografią [Gabelsbergera]-Polińskiego, którą brat miał opanowaną, jest kartka z listami folksdojczów, do których się wtedy chodziło i wymuszało się na nich jakieś wpłaty na Podziemie. No ale na szczęście Niemiec nie zwrócił uwagi na tą stenografię i po długim przesłuchaniu mamę puścił. Więc to też był taki moment napięcia.
No to jesteśmy gdzieś tak właśnie w roku czterdziestym trzecim. Tu trzeba wspomnieć te dymy nad gettem, któreśmy obserwowali z naszych okien. No cóż można było zrobić? Współczuliśmy tym ludziom i żeśmy trochę przeczuwali, że i nas to czeka to, co się działo w getcie.
Wracając jeszcze do początków Powstania, bo to tak poszedłem dalej... Myśmy wrócili przed samym Powstaniem ze Świdra. Piękne było lato, żal nam było z tego Świdra wyjeżdżać, no ale zbliżał się odgłos dział, front szedł od wschodu. Poza tym już w nocy słychać było wrzaski, okrzyki partyzantów sowieckich, po rosyjsku, no więc wszystko wskazywało na to, że trzeba wracać do domu. Jedną z ostatnich kolejek żeśmy wrócili i 1 sierpnia, dzień jak co dzień…
- A jeszcze chciałem spytać, czy chodził pan wtedy do jakiejś szkoły?
Tak, chodziłem do szkoły. Była przed to wojną prywatna szkoła powszechna pani Anders-Puchaczewskiej. To była chyba siostra albo jakaś bliska kuzynka generała Andersa, która w trzydziestym dziewiątym roku znalazła się gdzieś poza Polską. Do tej szkoły chodziło moje starsze rodzeństwo, brat i siostra. A tę szkołę pani Anders-Puchaczewskiej w czterdziestym roku przejęła pani Szadebergowa, wysiedlona z Poznania, też nauczycielka i właścicielka szkoły prywatnej. Nie wiem, jakie tam były układy, ale ona przejęła to razem z córką, panią Świetlikową. No i ja tam skończyłem pięć klas w tej szkole. To była szkoła oczywiście podlegająca nadzorowi niemieckiemu, ale uczyliśmy się i polskiego, i historii – to wszystko też było bardzo podniecające i podniosłe. Trzeba było temu okupantowi się nie dać i od tej strony.
No i 1 sierpnia... Aha, mój brat po rozmaitych „wędrówkach” ustalił się z konspiracji w NSZ-cie, Narodowych Siłach Zbrojnych. Natomiast ta warszawska formacja, w której on był, była podporządkowana Armii Krajowej przed Powstaniem. Z tym że tam były rozmaite animozje i może niedopatrzenia, w każdym razie brat i jego najbliżsi współpracownicy nie byli powiadomieni o godzinie „W”. Więc 1 sierpnia on z paroma kolegami odbywał zebranie, potem zresztą się okazało, że u mojej ciotki na Wspólnej, ale nie było go w domu. Ale myśmy się Powstania nie spodziewali. Raczej spodziewaliśmy się długotrwałego oblężenia, jak przyjdą bolszewicy, a Niemcy się będą bronić. W związku z tym gromadziło się zapasy. Moja mama też jakieś makarony, kaszę, jajka w wodzie wapiennej, bo to miało zapobiegać przed zepsuciem tego jajka, konserwy. No więc od tej strony byliśmy dobrze zaopatrzeni. I tutaj od razu troszkę rozwinę to, bo głodu takiego, w którym ludzie by umierali z głodu, w czasie Powstania nie było, w każdym razie tutaj u nas w Śródmieściu (zresztą mieliśmy relacje z innymi), dlatego że mniej więcej każdy dom warszawski był zaopatrzony w te zapasy. No nawet jak ten nasz dom piątego dnia spłonął, to z kolei u ciotki były zapasy, u kuzynki były zapasy i jeszcze gdzieś tam były te zapasy. Więc oczywiście byli ludzie głodni, ale jednocześnie była świetnie zorganizowana służba cywilna. Na przykład zgrupowanie mojego brata, czyli „Chrobry II”, oni zdobyli magazyny niemieckie Haberbuscha i Schielego, tu na bliskiej Woli, i tam też były duże zapasy konserw, żywności i tak dalej, i to wszystko było rozdzielane. Więc jak słucham dzisiaj gdzieś tam w Telewizji Republika czy innej młodych historyków, którzy mówią: „No musiał być głód, no musiał być głód”... No nie było akurat głodu, od którego ludzie by puchli i umierali, nie było. No i ten 1 sierpnia…
- Przepraszam, jeszcze chciałem zapytać o pana siostrę. Ona też była w konspiracji?
No siostra była, też była w konspiracji, też kończyła jakieś kursy łączniczek i sanitarne. To jest osobny temat i może już poza tym wywiadem, bo ja tutaj mam artykuł na ten temat napisany przez mojego brata w czterdziestym siódmym roku. Ona się związała z taką grupą nazwaną „Ósemką”, na czele której stała Marysia Okońska, późniejsza (już blisko naszym czasom) dyrektor Instytutu Prymasowskiego, która odegra dużą rolę w okresie aresztowania księdza Wyszyńskiego. Założycielkami tej organizacji takiej – to miał być taki świecki zakon – było osiem dziewcząt, stąd „Ósemka”. No i jedną z tych dziewcząt była moja siostra. Ona się potem po wojnie rozstała, ale to osobna historia. Więc one w tej „Ósemce” nie tylko się modliły, ale i organizowały pewne rzeczy w sensie charytatywnym, a w czasie Powstania zorganizowały wielką akcję pod hasłem „Powstanie jest materialnie przegrane, ale trzeba je wygrać duchowo”. Więc wszyscy do kościoła, na kolana przed panem Bogiem i modlić się za duchowe odrodzenie Polski. Tutaj właśnie mam artykuł na ten temat.
Więc ten 1 sierpnia... No nie spodziewaliśmy się, bo nie byliśmy uprzedzeni o tej godzinie „W” i rano moja matka z siostrą poszły do ciotek na Emilii Plater, niedaleko. Natomiast naprzeciwko naszego domu był [budynek, który] do tej pory jest – przy obecnych wieżowcach to zmalał, ale wtedy to był jeden z największych gmachów w Warszawie – gmach poczty i telegrafu, zajmowany przez jakąś jednostkę lotniczą, chyba niemiecką, mieli niebieskie mundury. I oni już przed Powstaniem widać się czegoś spodziewali, bo chodnik wzdłuż Poznańskiej, czyli od naszej strony, tego gmachu był zastawiony kozłami z drutem kolczastym, a we wszystkich parterowych oknach były worki z piaskiem i sterczały zza tych worków lufy karabinów maszynowych. Więc jest 1 sierpnia, moja siostra z matką wychodzą tam do ciotek na Emilii Plater, a ja zostaję sam w domu. I gdzieś koło jedenastej (zegar u nas wisiał na ścianie, więc jak się coś działo, to ja zawsze odruchowo patrzyłem na zegar) na ulicy słychać jeden strzał, drugi strzał i potem krzyk kobiecy. Wyglądam ostrożnie przez balkon i widzę: jakaś kobieta rozpacza nad leżącym w mundurze Niemcem na ulicy. Co dalej. Za chwilę syreny, przyjeżdża żandarmeria, tego [Niemca] zabierają, nie wiem, żywy czy zabity, w każdym razie go zabierają i stają na Poznańskiej w jedną stronę, to znaczy na południe i na północ, i walą z automatów po całej ulicy. No to wszystko potrwało z pięć minut, ten ostrzał. No ale znów nadjechały jakieś inne służby i cała ta Poznańska zablokowana. Myślę sobie: „No ładnie. Ja tutaj sam...”. No ale ponieważ nie wiedziałem o Powstaniu, no to myślę: „No to prędzej czy później ta blokada się skończy, to te moje panie wrócą”. No ale rzeczywiście koło trzeciej zdjęli blokadę Poznańskiej i mama z Marytką (ona jest Maria, ale nazywaliśmy ją Marytką) wróciły do domu.
Równo o piątej nagle straszliwy ryk karabinów maszynowych. Te wszystkie lufy, które oglądaliśmy zza worków piasku, ożyły i zaczęły walić. Nie wiedzieliśmy, do kogo, co, bo z drugiej strony nie było jakichś strzałów. W tym momencie wpada jeden z kolegów mojego brata i pyta, gdzie Andrzej. Kolega z konspiracji i ze studiów u Wawelberga i Rotwanda, bo trzeba powiedzieć, że mój brat skończył w czasie wojny szkołę zwaną w skrócie szkołą Wawelberga. To szkoła inżynieryjna, on tam kończył wydział, który uczył budowy tych słupów kratowych, elektrycznych. Bo to była jedyna szkoła, która nie miała praw akademickich, ale szkoła wyższa, którą Niemcy tolerowali, ponieważ ona kształciła fachowców. Nawet już w wolnych czasach szkoła Wawelberga miała lepszą opinię od politechniki, w sensie przygotowania fachowego, konkretnego, bo politechnika dawała teoretyczne wykształcenie. No i ten Leon powiada: „Gdzie Andrzej?”. – „No Andrzej gdzieś jest na zebraniu”. – „Jezus Maria”. I pognał. Matka go chciała zatrzymać, bo tu Niemcy strzelają, ale znikł młody człowiek. No a my siedzimy, nie wiemy, co to. No Powstanie, bo zaczynają się strzały i stąd, i stamtąd, i tak dalej. Tak dotrwaliśmy do rana. I tutaj ten entuzjazm – to jest nie do powtórzenia. Cała Poznańska w biało-czerwonych flagach. Nagle na podwórko naszego domu wchodzi oficer w rogatywce i w oficerkach, z orzełkiem na tym. I tu się zaczyna ten problem, że w tym piekle, które rozpętało Powstanie... No bo to był ciągły ostrzał i te bombardowania się zaczęły, i widzieliśmy przecież, co Niemcy wyprawiają i w każdej chwili byliśmy zagrożeni śmiercią. Ale tutaj przychodziło to partnerstwo. Dopóki nie było Powstania, byłeś niewolnikiem. Zwykły śmądak niemiecki mógł ci dać po gębie, nie mogłeś nic zrobić, prawda. Jak przyszedł do nas mój brat z visem, wziąłem do ręki tego visa, to była relikwia, bo vis w ręku nawet małego chłopaka dawał partnerstwo wobec tego okupanta, który przez pięć lat bezkarnie nas hańbił, poniżał, mordował i tak dalej. A tutaj ja byłem partnerem, ja też go mogłem zabić. Kto tego nie przeżył, to trudno jest to zrozumieć.
Zaczęły się walki. Naszą kamienicę przejął jakiś oddział AL-u. Pamiętam, że się skarżyli na to, że nie wiedzieli nic o Powstaniu, a mieli swoją organizację w elektrowni. Elektrownię trzeba było zdobywać, a można ją było od środka bardzo łatwo opanować. No więc skarżyli się na akowców. Ale tutaj zaczęli przygotowywać się do ataku na pocztę i zgromadzili u nas na podwórku, właściwie w jednym z parterowych mieszkań od strony podwórka, parę tych baniek z benzyną. I przyszedł dzień chyba właśnie 5 sierpnia… Aha, a tutaj już nawet nie bardzo można było wyglądać przez nasze okna, bo Niemcy nam zaczęli strzelać, portret babci postrzelili, tak że bardzo trzeba było dyskretnie. Ja miałem taki peryskop, to żeśmy go wystawiali przez okno. I 5 sierpnia nagle otwiera się, bo mieliśmy okna od podwórka, otwiera się brama, wpadają Niemcy, właśnie ci lotnicy w mundurach. Zaczynają strzelać tam po oknach, no to się wszyscy ludzie usuwają. W takiej sytuacji już trzeba wiać, bo już jak oni tu przyszli, tu jest ta benzyna, a tu byli ci AL-owcy, to wiadomo, że… No więc każdy wziął to, co miał najdroższego, ja Trylogię Sienkiewicza, zbiegliśmy z trzeciego piętra do piwnic. Tam już było przebite przejście z naszej piwnicy Żulińskiego 11 do domu na Wspólnej, róg Wspólnej i Poznańskiej. No i znaleźliśmy się na podwórku domu przy Wspólnej, już nie pamiętam numeru, ale to narożnik. To było podwórko, na którym była kapliczka, przy której ludzie się modlili. I to było też w Warszawie powszechne. I grób wykopany dla jakiegoś chłopaka, który poprzedniego dnia był postrzelony i lekarz uznał, że on umrze, no to grób był kopany. I nagle pojawia się paru AL-owców z jakimś cywilem, nad tym grobem coś tam mówią, strzelają mu z pistoletu, ten wpada i zakopują. Co się okazuje? Ludzie się zorientowali, że w naszym domu jest jakiś facet, który tam mieszka od podwórka i daje z dachu w nocy znaki Niemcom. No więc poszli tam do niego i odkryto nawet przy nim zdjęcia, on fotografowany z Hitlerem, agent gestapo. Więc go od razu na drugie podwórko, grób był gotowy, co prawda nie dla niego, ale go załatwili. Ale w tym czasie był drugi agent gestapo w naszym domu, który dał znać Niemcom, otworzył bramę, no i ci przyszli. Ten oficer, który dowodził tą akcją, zgromadził tych ludzi, którzy nie zdążyli uciec, i powiada: „Właściwie to wszyscy się nadajecie do tego, żeby was rozwalić, bo tutaj bandyci chcieli atakować naszą jednostkę, tutaj macie benzynę i tak dalej, no ale ja jestem człowiekiem, więc, po pierwsze nie puściłem tutaj tych zbirów, którzy są też u nas z RONA – Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia Kamińskiego, którzy dokonali tę rzeź na Woli – bo jestem człowiekiem. No i w związku z tym macie pięć minut na opuszczenie domu. Wstrzymam ostrzał, możecie iść i ulicą i tak dalej”. No potem już duży humanizm okazali, bo staruszkę, którą ogarnięta paniką córka zostawiła sparaliżowaną, zastrzelili, kanarka z klatki wypuścili, oblali parterowe mieszkania tą benzyną, dom podpalili, no i tak się skończyło nasze Żulińskiego 11.
Z tym że tam z tej Wspólnej znów piwnicami, bo już były poprzebijane te przejścia... Ten gmach poczty i telegrafów, który zresztą do końca Powstania został przez Niemców utrzymany – była próba zdobycia go, ale niestety zało amunicji jakiemuś oddziałowi, który wdarł się do środka, już myśmy nawet słyszeli polskie głosy i byli pełni entuzjazmu, to jeszcze przed 1 sierpnia [5 sierpnia?], no ale niestety musieli się wycofać. Ten gmach tkwił tu w samym Śródmieściu Południowym i były miejsca, gdzie w ogóle nie można było przejść, chyba że pod ziemią, bo mieli snajperów, którzy się… Taki róg śmierci był, róg Wspólnej i Marszałkowskiej, gdzie parę osób zginęło, nim się zorientowano, że oni mają to wstrzelane. Tymi piwnicami doszliśmy, no bo mieliśmy tam jeszcze rodzinne mieszkania po drugiej stronie Marszałkowskiej, więc liczyliśmy na to, że przejdziemy Marszałkowską i tam już... Zresztą mieliśmy wieści, że tam jest spokojnie i tak dalej.
No i wylądowaliśmy w piwnicy domu róg Żulińskiego, czyli obecnej Żurawiej, i Marszałkowskiej. Tam żeśmy siedzieli dwa dni, bo ciągle Marszałkowska była pod ostrzałem i ciągle nie było barykady, która by gwarantowała bezpieczne przejście. Budowano tą barykadę, nawet moja siostra tam [pomagała], ale Niemcy tutaj na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich mieli swoje stanowiska i walili w tą Marszałkowską bez przerwy. No ale tego drugiego dnia nagle ktoś tam wchodzi do tej piwnicy, młoda, ładna dziewczyna, i mówi: „Czy tu nie ma pani Janickiej z dziećmi?”. Więc matka się zgłasza, mówi: „Proszę pani, ja tu jestem służbowo, ale prosiła mnie pani Cybulska – to była ciotka mojego kolegi – bo wie, że dom państwa jest spalony, że u nich jest spokojnie, ona ma duże mieszkanie, żebym ja was przeprowadziła i do nich doprowadziła”. – „No dobrze”. No więc pod tą niedokończoną jeszcze barykadą żeśmy przeszli. Miałem plecak z płótna żaglowego, przestrzelony, ale reszta była cała. No i przeszliśmy na tamtą stronę i nie poszliśmy do tej pani Cybulskiej, już było późno, ale do ciotki [niezrozumiałe] na Wspólną 24, gdzie też w mieszkaniu podobnym do naszego zastaliśmy brata i paru jego kolegów, których tam zaskoczyło Powstanie.
Brat zgłosił się do dowódcy (on opisuje to w swojej książce już nie pamiętam nazwiska tego dowódcy) odcinka Śródmieścia Południowego, no i... On chciał się przedostać do swojej macierzystej jednostki, czyli „Chrobrego II”, który zajmował dworzec pocztowy i Dom Kolejowy, róg Żelaznej i tego... Ale Jerozolimskie były nie do przejścia pod takim ostrzałem niemieckim, więc dopiero tam budowano jakiś przekop przy BGK. No więc póki co to mojego brata i paru jego kolegów ten dowódca sobie podporządkował i zrobił z nich oddział żandarmerii, która łowiła przede wszystkim gołębiarzy. Bo w tej dzielnicy zostało sporo, grupa Niemców, agentów, folksdojczów, reichsdeutschów, którzy mieli karabiny i kryli się za dymnikami, i tutaj ludzie swobodnie chodzili po ulicach, a tam strzelali w plecy. No więc tych się łapało. Ja się rwałem do czegoś, a więc brat przychodzi i mówi: „Słuchaj, siedź przy oknie, patrz na te trzy dachy, na jednym z tych dachów za którymś dymnikiem siedzi ten łobuz, „gołębiarz” i strzela, więc dyskretnie musisz wypatrzeć. Jak wypatrzysz, gdzie on się kryje, to mi dasz znać i go tutaj capniemy, bo nie jesteśmy pewni”. No i ja siedzę, siedzę, siedzę godzinę, dwie, nagle brat wpada, mówi: „Padnij!”, Wtedy nad moją głową dziura w szybie i dziura w portrecie tam też. On mnie pierwszy wypatrzył, ale skąd mój brat miał szaloną intuicję... Mówię: „Skąd żeś wiedział?”. – „Nic nie wiedziałem, ale wiedziałem, że musisz pad zrobić. Padnij”. No więc to takie były te wydarzenia.
Z tej Wspólnej przenieśliśmy się na Żurawią 9. Na Żurawiej 9 mieszkała moja siostra stryjeczna Zofia Malewska z mężem Stefkiem, który był w gestapo i którego wypuścili. Ulegli jakiejś panice i kiedy Niemcy w początkach września ogłosili dwugodzinne zawieszenie broni w kolejnych dniach, wezwali ludność cywilną do tego, żeby wyszła z białymi chusteczkami, że oni tacy humanitarni, że nie chcą tutaj cywilów, to oni zdecydowali się wyjść i zostawili nam to mieszkanie. Z tym że doszli tylko na Lwowską, też tam do naszych kuzynów, i tam wuj im wytłumaczył, żeby głupstw nie robili. Oni zostali na Lwowskiej, a my na Żurawiej. Tutaj doszlusowała do nas grupa dziewcząt z „Ósemki”, których Powstanie zastało na Woli, tą Marysię Okońską, Marysia Okońska, Lilka Łętowska, Janeczka Michalska, Halina Mataszewska, cała ta grupa. Oni nam zostawili żywność, więc w ogóle dobra kwatera, tutaj w środku Śródmieścia, Niemcy specjalnie nie bombardują, bo tutaj mają blisko Aleje Ujazdowskie, tu mają budynek YMCA, więc nie chcą swoich trafiać. No i jest taki ładny wieczór – w ogóle to było piękne lato – 7 września, z siódmego na ósmego, moja siostra się tam kąpie, no i nagle gwizd działa kolejowego, które nazwano nieprecyzyjnie „grubą bertą”, dwutonowy pocisk. No i moja mama się pyta: „Słuchajcie, wy byłyście na Starówce i na Woli, tam te »berty« padały. Czy to tak raz oni puszczali?”. – „No, czasem powtarzali”. No i w tym momencie – nie wiemy, co się dzieje. Bo huku nie słychać, tylko w ogóle nie ma okien, nie ma futryn, jest jakiś duszący pył. Podchodzę do drzwi na klatkę schodową, nie ma drzwi, nie ma klatki schodowej, płacz. Moja siostra wyskakuje z łazienki cała spływająca krwią, mama mdleje... No bo ją szkło pocięło, nic się nie stało specjalnego, ale... No więc ta „berta” trafiła w sam środek podwórza tej czynszowej czteropiętrowej kamienicy i to wszystko rozwaliła. Myśmy ocaleli, bo myśmy byli w takiej oficynce dwupiętrowej w takim zakolu tego podwórka. Ale Halina Mataszewska, najdzielniejsza z tych dziewczyn, opanowała sytuację, no i wychodzimy jakoś po tych schodach, jakoś tego, gruz się obsuwa. No i tu scena, którą też ciężko zapomnieć. Wychodzimy już tam na płyty tego podwórka i jest przepołowiona kamienica. To znaczy tak jak gdzieś na filmie, jest środek mieszkania, tak jak gdyby tam tego, a to otwarte, prawda. I na tej połowie mieszkania młoda kobieta o siwych włosach, która rozpacza i mówi: „Gdzie jest moje dziecko?! Gdzie jest moje dziecko?! Gdzie jest moje dziecko?!”. No takie sceny się zapamiętywało i jeżyły one włos na głowie nawet we śnie.
Stamtąd 8 września przedostaliśmy się na ulicę Chopina, co prawda, z panią Zamojską, którą żeśmy spotkali, która też się ewakuowała gdzieś (z Zamościa ta pani Zamojska). I tam na Chopina żeśmy się zakwaterowali. Tylko to mieszkanie na Chopina to było na parterze, a już drugą stronę Doliny Szwajcarskiej zajmowali Niemcy, no i potem cały ten zespół, Szucha i [te okolice], to była niemiecka dzielnica obsadzona i broniona. Zaraz jak się zaczynała Dolina Szwajcarska, tutaj od strony Mokotowskiej, była barykada, więc ja się tam urywałem na tę barykadę. Piata wtedy pierwszy raz widziałem, bo Niemcy atakowali czołgiem, ale oni mieli ze zrzutów piata, więc rąbnęli ten czołg. No ale na drugi dzień nas ewakuowano stamtąd, bo przyszło jakieś dowództwo i powiedziało: „Nie, tu ludności cywilnej nie może być, bo tutaj walki prowadzimy, poza tym w każdej chwili Niemcy mogą to wszystko przecież przełamać i was wymordują”.
Wtedy żeśmy się ulokowali na Pięknej, czyli to wtedy jeszcze była ulica Piusa XI, niedaleko Politechniki. Tam mieszka kolega mojego brata, też ze studiów, Władek Suski i jego ciotka. I tam przetrwaliśmy do końca Powstania, na tej Wspólnej. Był pewien porządek dnia. Rano trzeba było wstać, pójść po wodę, bo już wody nie było. Woda w pierwszym miesiącu jeszcze w Śródmieściu była, ale potem już nie było. Były te studnie głębinowe, więc się ustawiało w kolejce i w jakimś wiadrze się przynosiło. No śniadanie, prawda. Punkt o tyle był dobry, że Politechnika była do końca zajęta przez Niemców, ten dom był od Politechniki dwieście, trzysta metrów, więc tam raczej Niemcy nie bombardowali, bo się bali, że trafią w swoich, więc tylko był ostrzał, oczywiście trzeba było uważać. No właśnie to też był problem, trzeba było być zorientowanym na bieżąco, gdzie można przechodzić, gdzie nie można przechodzić.
Kiedy jeszcze mieszkaliśmy na Żurawiej (tak, już na Żurawiej, ale [zarazem] jeszcze), to na 26 sierpnia czterdziestego czwartego roku, zresztą zgodnie z wezwaniem tej akcji, o której tu wspominałem, o duchowe uratowanie Warszawy, poszliśmy z matką na mszę świętą, nie do kościoła, tylko do kaplicy. Kaplica była Wilcza 7, do tej pory tam jest. No więc przeszliśmy tam z Żurawiej tymi piwnicami, ale potem już Wilcza nie była podkopana, więc wyszliśmy na podwórko i chcieliśmy przejść na drugą stronę Wilczej. Z tym że normalnie wszystkie bramy, które wychodziły na ciągi piesze, ciągi komunikacyjne, były obsadzone przez służbę cywilną, a tu nikogo nie było, więc nie miał nas kto uprzedzić, że Niemcy poprzedniego dnia zdobyli Ministerstwo Komunikacji na Chałubińskiego i mieli ostrzał na tą Wilczą. No i jestem z matką na środku Wilczej, a tutaj świst, snajper strzela. Z tym że jak kula jest taka zabłąkana, to ona tak „tiuu, tiuu”, a tutaj jak strzela z trzystu, czterystu metrów, to jest świst niebywały. Ja się zorientowałem, matkę za rękę, wpadliśmy w bramę tej kaplicy, taka żelazna brama odstawiona, no i w tym momencie już dorżnął w tę bramę z cekaemu, ale myśmy już byli [w takim miejscu], że nas tylko trochę tam obsypało gruzem. No więc to właśnie było bardzo ważne, żeby wiedzieć, gdzie jest ostrzał, a gdzie nie ma.
Byli jeszcze ci „gołębiarze”, ale tych to łapano i chyba dosyć szybko zlikwidowano. Tak żeśmy przetrwali na tej Wspólnej do końca.
Co jeszcze by tu można powiedzieć o tym życiu codziennym... No właśnie kwestia głodu. Myśmy ostatecznie przejęli zapasy smalcu i kaszy gryczanej też od jakiejś rodziny, która zdecydowała się wyjść z Warszawy na to wezwanie Niemców. I do końca... Nawet kaszę gryczaną do tej pory lubię. Smalec był trochę zjełczały, no ale to zapewniało nam kwestię wyżywienia już do końca Powstania. No z tym że rozkoszy nie było, ale któregoś dnia przeszedł brat – było już pod Alejami Jerozolimskimi przejście – na przepustkę przyszedł do nas do Śródmieścia z Domu Kolejowego i przyniósł nam końskie befsztyki. To rarytas. „Skąd te befsztyki?” Brat mówi: „No bo wiesz, no nawet równy facet kawalerzysta, oficer kawalerii, który ma hyzia na punkcie konia, skądsiś tego konia tego [przyprowadził] i on karze nam karmić tego konia i trzymać. Tutaj Niemcy atakują, a my mamy konia pilnować”. No więc jak był atak niemiecki, to swoim ludziom – był dowódcą plutonu – kazał rzucić granat, koń przeniósł się do lepszego ze światów, a myśmy mieli befsztyki i nie tylko my, bo z takiego konia można było wyżywić parę osób. Więc to z takich rzeczy anegdotycznych, trochę zabawnych...
Z tym że jednocześnie ten narastający ogrom tego wszystkiego, co się działo, te niszczejące miasto, ci ginący ludzie i ta właściwie beznadziejność. Trzeba powiedzieć, że niezależnie od naszych osobistych przeżyć, tego wszystkiego, cośmy wiedzieli o sojusznikach z Zachodu, myśmy czekali na bolszewików, no bo to była przecież jedyna szansa. I rzeczywiście jak zajęli Pragę i opanowali niebo nad Warszawą, no to pomogli o tyle, że się bardzo te niemieckie bombardowania ograniczyły, bo co się pokazywały sztukasy, to te jaki ich przepędzały. No i do końca żeśmy liczyli. Tym bardziej że mieliśmy od znajomych akowców relację, że ta armia Berlinga, no może na wysokim dowództwie dowodzona przez jakichś enkawudzistów, ale to są normalne chłopaki z Kresów Wschodnich, w ogóle swoi, że to nie żadna sowiecka armia, więc tym bardziej... No ale posłali te parę batalionów... Ale już mam mówić o swoich wrażeniach, a nie ten...
No i tak dotrwaliśmy. Jeszcze był jeden, no to też pamiętam, moment nadziei, jakiegoś oszołomienia, ale to trwało parę minut. Nagle się ukazały te Liberatory nad Warszawą – to jak dziś pamiętam, z Kruczej obserwowałem. No to wyglądało na desant. Ogromne samoloty, warkot i te spadochrony. Baliśmy się, że jeżeli to skaczą ludzie, to że ich Niemcy wystrzelają, bo walili straszliwie. Zresztą większa część tego zrzutu poszła na stronę niemiecką. Potem Niemcy w tych rozmowach pokojowych naszych częstowali amerykańskimi papierosami. Mówili: „Nie krępujcie się, bo to wasze”.
Nie wiem, czy już [powiedziałem] wszystkie te, że tak powiem, wspomnienia z Powstania. Na pewno by się jeszcze coś zebrało. Jest 5 października. Znaczy 2 października jest już to podpisanie umowy kapitulacyjnej, 5 października należymy do tej ludności, która ma wyjść z Warszawy. Myśmy z tego Piusa, czyli Pięknej, mieli kierunek na Dworzec Zachodni. No i gdzieś tak... Szliśmy przez plac Narutowicza, potem Szczęśliwicką do Dworca Zachodniego. Na placu Narutowicza był też wzruszający moment, jak dziś pamiętam, bo 5 października wychodziła
gros sił akowskich, powstańczych. I to była ta honorowa kapitulacja, oni szli z bronią i dopiero za placem Narutowicza wrzucali broń i tak dalej. I tak, my idziemy przez ten plac Narutowicza, tutaj wcina się miedzy nas a kościół Świętego Jakuba kolumna akowska, a na schodach kościoła Świętego Jakuba stoi jakaś niemiecka świta z facetem z lampasami, więc na pewno generał. No i jak ci nadeszli, zresztą takim wojskowym krokiem, trzymali fason chłopaki, pobandażowani i tego, no ale szło wojsko, a nie jakaś cywilbanda, to ten generał coś tam „charknął” i te wszystkie Niemcy stanęli i salutują. A rozkaz naszego dowódcy: „Na lewo, patrz! Defiladowy krok! Cześć i chwała ludności cywilnej Warszawy! Naszym kobietom i dzieciom!”. [Stanęli] tyłem do Niemców, znaczy bokiem.
Z tego placu Narutowicza [szliśmy] Szczęśliwicką, znaczy ogródkami działkowymi. Ale między torami Dworca Zachodniego a tą Szczęśliwicką były posiane rozmaite warzywa. Jak ja zobaczyłem kapustę, [kiedy] ogóle żadnego warzywa, żadnego owocu człowiek od dwóch miesięcy nie miał w ustach, to wyskoczyłem. Aha, a tu już była taka kolumna, znaczy ludzie szli... Też [pamiętam] obraz tych ludzi. Jeden niósł klatkę z kanarkiem, inny dźwigał jakiś mebel, rozmaicie to wyglądało. Wzdłuż tej Szczęśliwickiej już stali co parę kroków Niemcy, którzy niejako zabezpieczali ten nasz pochód. Ja się wyrwałem z tej kolumny i [chcę łapać] za kapustę. Niemiec zerwał ten karabin z [ramienia] i celuje do mnie. Matka mu się rzuciła na ten karabin i mówi: „Co ty, idioto, robisz?! Przecież to dziecko jest głodne!”. No a to młodzi chłopcy byli, nie żadni esesmani, więc on się też trochę zreflektował.
No i przychodzimy na ten Dworzec Zachodni, ładują nas do takich lor, to znaczy otwartych towarowych wagonów, tylko nie takich... znaczy ze ścianami, tylko bez dachów. Staliśmy jakiś czas, potem pociąg odjechał, zatrzymujemy się w Ursusie. W tym Ursusie paru młodych ludzi zeskoczyło przez te ten i pobiegło w kierunku miasta. Jak się potem okazało, cała obsługa żandarmska, która miała przyjmować nasz transport, pobiegła za tymi [uciekinierami], krzycząc
Halt! i strzelając, za tymi młodymi ludźmi. A myśmy byli przeznaczeni do obozu. Ciekawe, że się właściwie mówi tylko o Pruszkowie. Dzisiaj nie znam publikacji telewizyjnych, które by mówiły o Ursusie, a tam w tej fabryce traktorów i broni był zorganizowany obóz. Naszym przeznaczeniem było dotrzeć do tego obozu. No tylko jak ci ludzie uciekli, zrobiło się pusto na tej stacji, to przyszli niemieccy kolejarze, odplombowali te wagony i mówili: „
Weg! Jak najdalej od fabryki”, Niemcy. No więc zaczęliśmy biec właśnie jak najdalej od fabryki, ulicą Sienkiewicza. Za chwilę wróciła ta żandarmeria, więc zaczął się pościg,
Halt!, tego, kule gwizdały. No ale wpadliśmy w jakieś opłotki, udało się nam tej obławy uniknąć. Z tym że w tym domu, do któregośmy trafili, trwał spór, bo właściciel mówi: „Ależ oczywiście, zostaniecie, ja was tu przechowam”. A jacyś tam lokatorzy mówią: „Nie, tutaj przyjdą Niemcy, nas zabiją i tak dalej. Nie zgadzamy się”. No więc skończyło się na tym, że myśmy zostali, a tamci poszli. No i tam przetrwaliśmy jedną noc.
Na drugi dzień, unikając obławy, bo tam była obława na tych uciekinierów, tam kilkaset osób uciekło z tego transportu, więc przetrwaliśmy tą obławę gdzieś pod jakimś wiaduktem tej kolejki. No i trafiliśmy do Grodziska, o czym panu wspominałem, gdzie Marysia Okońska miała wuja, księdza, który był proboszczem. Ale ta kwatera to była tak, że w takiej sali jak ta na dywanie leżały dziesiątki ludzi. Tam pierwszy raz wszy nas, że tak powiem, zaatakowały. No więc po dwóch trzech dniach, po nieudanej wyprawie do Ołtarzewa, gdzie mieliśmy też rodzinę, ale też tam się nie udało zakotwiczyć (po drodze jeszcze jakiś żandarm nas mało nie zabił, mnie i mamę), zdecydowaliśmy, że nie ma co, tylko jedziemy do Częstochowy i na Jasną Górę, żeby Matce Boskiej podziękować za cudowne ocalenie w czasie Powstania. No i tak żeśmy wylądowali w Częstochowie.
- Jak było z dotarciem do Częstochowy? Pociągi normalnie jeździły?
Jeździły, to znaczy tłok, deptanie po sobie, ale jeździły. Myśmy też jechali takim towarowym pociągiem. Jeździły nieregularnie, z dużym tłokiem, ale można tym pociągiem przejechać. No i tam gdzieś po długich poszukiwaniach... Miałem tam nawet ciotkę w tej Częstochowie, która z mężem prowadziła księgarnię, ale tam nas nie przyjęli jakoś tak, żebyśmy to uznali za zachęcające. No i cała ta nasza grupa wynajęła mieszkanie, na razie prymitywne, na przedmieściu Częstochowy, w kierunku na Herby, niedaleko cmentarza. No i tam żeśmy mieszkali. Z tym że to w ogóle było troszeczkę niebezpieczne, bo tak: raz, pieniędzy żeśmy nie mieli, chodziliśmy się żywić do RGO, ale na kaszę jęczmienną na słodko to do tej pory patrzeć nie mogę, bo to parę miesięcy tylko ta kasza jęczmienna. Poza tym każda łapanka, coś takiego – warszawska kenkarta była kompromitująca. No ale Częstochowa była wtedy, jak wiemy, miejscem, gdzie było dużo ciekawych ludzi, pani Kossak-Szczucka, [którą] znaliśmy, się tam ukrywała i wiele innych osób.
No i tak dotrwaliśmy do dnia chyba 17 stycznia. Niemcy umacniali Częstochowę, wzdłuż alei Maryi Panny stały bunkry i 17 stycznia nastąpiła masowa ewakuacja, właściwie ucieczka Niemców. Gestapo, Arbeitsamt, wszystkie te instytucje niemieckie się ewakuowały i w warunkach dużej nerwowości uciekały w kierunku Herbów. Potem żeśmy się dowiedzieli, że Częstochowa miała być broniona tak jak Wrocław czy Poznań jako
Festung, czyli twierdza – Festung Tschenstochau. No a obsadzić ją miała dywizja „Hermann Göring” Waffen SS, która szła właśnie od Herbów. A rozkaz Koniewa – to nam mówili zresztą oficerowie, którzy potem u nas tam byli na kolacji, sowieccy – rozkaz Koniewa przewidywał czy rozkazywał, właśnie polecał zajecie Częstochowy 18 stycznia. Czołgi sowieckie wjechały już 17 stycznia, budząc panikę tych Niemców, którzy się ewakuowali, dojechali do Jasnej Góry. No i już poszło, że Częstochowa jest zajęta, więc ta dywizja niemiecka zatrzymała się pod Herbami i tam potem byłą trzydniowa bitwa. No ale w ten sposób została uratowana Częstochowa i Jasna Góra, która była przez Niemców podminowana i prawdopodobnie gdyby nie to nagłe zaskoczenie przez „bojców” sowieckich, to nasze sanktuarium mogło być zniszczone. A opowiadali nam z dywizji syberyjskiej ci oficerowie, jak to było. Przeszedł zwiad kilkunastu czołgów i zatrzymał się w jakimś majątku pod Częstochową. Tam właściciel podjął ich jakimś jedzeniem, a z ganku tego dworu było widać Jasną Górę, wieżę jasnogórską. I ten major, który dowodził zwiadem, raz wyszedł, drugi raz i pyta: „Co to jest, ta wieża?”. – „To jest nasze największe sanktuarium”. No to wtedy ten wsiadł na czołg dowodzenia, powiedział:
za mnoi! i wjechali pędem w aleję Maryi Panny, budząc popłoch niemiecki, i tę Jasną Górę uratowali w ten sposób i Częstochowę.
Tam w tej Częstochowie całą noc... Zbombardowano czy podpalono jakiś transport amunicji na stacji w Rakowie, więc żeśmy całą noc nie spali, bo nie wiedzieliśmy, czy Niemcy atakują, a to po prostu te pociski zapalone latały. Ja tam zatrzymałem pochód armii radzieckiej na Berlin, bo jako chłopak z Powstania miałem pewien mir wśród swoich rówieśników. Jak Niemcy uciekali to rzucali wszystko, te pancerfausty, łódki z nabojami, karabiny. Uciekano, a za nimi Sowieci z tymi maksimami ciągniętymi na takich dyszlach i tam strzelali. No więc jak się to trochę uspokoiło, a naprzeciwko tego cmentarza, obok którego myśmy mieszkali były glinianki, no to poleciłem „swoim ludziom” zebrać jak najwięcej tej amunicji, żeśmy tak ze sto metrów ułożyli, obłożyli słomą i podpaliliśmy z jednej strony, sami oczywiście uciekając. No ale nadjechała jakaś jednostka sowiecka, która... Zeskoczyli i była godzinna „bitwa”, bo oni się ostrzeliwali, bo te nasze wszystkie ładunki fruwały nad szosą i tak dalej. No dobrze, że się nie zorientowali, śledztwa nie było. No ale to jedno doświadczenie więcej z mojej strony.
No i muszę powiedzieć, bo trzeba być obiektywnym, że o ile wspomnienia kontaktu z armią sowiecką z Kresów trzydziestego dziewiątego roku były ponure i tragiczne, to tu akurat trafiliśmy na sytuację, w której nie gwałcili, nie mordowali, a w gruncie rzeczy nas wyzwolili. No trzy tygodnie żeśmy mieszkali potem, bo tam jakaś jednostka została do zabezpieczenia Częstochowy, z trzema takimi „bojcami”, jeden starszyna „maskwan”, taki starszy i dwóch tego. No to oni nas utrzymywali, bo głód był. Początkowo to oni nas chcieli karmić, ale myśmy tłumaczyli, że my tu po kaszy to nie możemy jeść tych konserw tłustych, masła, bo oni przejęli niemieckie magazyny. Ale potem jak front się przesunął, to nie było co jeść. No to taki bolszewik poszedł, ukradł kurę albo i kozę i z wszystkimi się dzielili i z nami, mama gotowała to. A jak któryś tam jakieś flaki położył na stole, to awantura: „To ty nie
kulturnyj cziełowiek! Tu barysznia z rebionkom, a ty tutaj takie rzeczy! Flaki kładziesz na stole, chamie jeden!”. Mama się zdradziła, że zna rosyjski, więc tam mieliśmy pielgrzymki. Przychodzi taki (nie wiem, jak to plutonowy po rosyjsku), a w pokoju, w którym mieszkaliśmy, był obraz, taki typowy dla polskiej prowincji, pan Jezus w zbożu, i podpis: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny, zachowaj nas, Panie”. Ten ruski tak się obejrzał, czy nikt go tam [nie słyszy]: „Dopiszcie tu jeszcze »od kołchozów«”. Moja mama mówi: „To pan Polak?”. – „Ja z Kamieńca Podolskiego, pani”. – „No to Polak”. – „Z Kamieńca Podolskiego”. Inna wizyta, przychodzi oficer, już polityczno-wychowawczy.
Ach, u mienia takoj rebionok damoj kak ten. A ja go odpycham. Stoi fotografia ojca w mundurze. „A to kto?” –
Muż. – „A gdzie on?” –
Pogib na wojnie. – „
Sanacyjnyj, panskij oficier. I dlatego jego dziecko odpycha oficera armii radzieckiej”. Trzeba było mu długo tłumaczyć, że nie, że to pewien odruch, że to małe dziecko, że ja się boję munduru, bo to Niemcy...
No i tak przetrwaliśmy do marca, gdzie jak już się front przesunął i Śląsk został oczyszczony z Niemców (unikam słowa „wyzwolony”), to pojechaliśmy jednym z pierwszych pociągów do Dąbrowy Górniczej, do mojego stryja, który miał aptekę w Dąbrowie Górniczej. No więc jedyny dom, który się ostał z pożogi wojennej, zamożny zresztą i tak dalej... Ten stryj był początkowo w Dachau, potem jakoś udało się go [wyciągnąć]. Bo do tego Dachau go wzięli jako przedstawiciela inteligencji polskiej. No, miał aptekę, był prezesem Izby Aptekarskiej w Katowicach, ale nie zdążył się zaangażować w jakąś robotę, powiedzmy, niepodległościowo-policyjną, więc za jakąś tam sporą sumę czy tam chody zwolnili go z tego Dachau. Miał sto dwadzieścia kilo, a jak wrócił z Dachau, miał pięćdziesiąt. No ale jakoś przeżył. No i tam w tej Dąbrowie Górniczej zacząłem chodzić do szkoły i tam żeśmy pierwszy rok powojenny przeżyli już po ustąpieniu Niemców.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Do Warszawy wróciliśmy w czterdziestym szóstym roku. Tam w czterdziestym piątym zdałem, poszedłem do drugiej klasy, no to było trochę za wcześnie, bo miałem starszych kolegów, sporo było zapóźnionych przez wojnę. No ale tam skończyłem pięć klas szkoły powszechnej. Tam u stryjostwa były kuzynki, z których jedna była łacinniczką, druga romanistką, trzecia matematyczką, więc mnie tak obkuły, że jak zdawałem do gimnazjum, to dyrektor matce powiedział: „No, musi uzupełnić łacinę jeszcze trochę, ale przecież pójdzie do pierwszej, to się będzie nudził. Dajcie go do drugiej”. No więc ja mając lat dwanaście, znalazłem się w drugiej klasie. Potem tutaj w Warszawie poszedłem do Reytana do trzeciej klasy, no ale już nie zdałem matury, bo stamtąd żeśmy się przenieśli do Rawy Mazowieckiej, ale to już osobna sprawa.
Natomiast mój brat po kapitulacji wyszedł razem z oddziałami AK przez Ołtarzew, potem Łambinowice, czyli ten Lamsdorf, i trafił do Murnau. Tam w Murnau ich wyzwolili Amerykanie. On z grupą kolegów pojechali do Andersa. Anders nie uznał ich stopni oficerskich, bo to oficerowie czasów wojny, więc ich zapuszkował jeszcze na jakieś doszkolenie w Bolonii, a potem wypuścił już jako tego... No i brat tam w tych Włoszech właściwie pełnił funkcję w armii okupacyjnej, bo taki charakter miał korpus generała Andersa tam, do czterdziestego szóstego roku. W czterdziestym szóstym roku w ramach demobilizacji przyjechał do Londynu. Tam kontynuował studia inżynieryjne na PUC-u, politechnice polskiej w Londynie. Tam określi swoje powołanie. Zawsze miał, że tak powiem, jakąś żyłkę religijną, a jego narzeczona zginęła w Powstaniu, więc to też pewnie jakoś pogłębiło jego stosunek do rzeczywistości, i postanowił wstąpić do zakonu Marianów, polskie zgromadzenie. Pojechał do Rzymu, gdzie rozpoczął nowicjat, ale tam były jakieś niepokoje komunistyczne, więc go wysłali do Stanów Zjednoczonych. Tam skończył Uniwersytet Maryjny w Waszyngtonie. Dziesięć lat był w Stanach. W pięćdziesiątym ósmym roku wrócił, no bo już tam był, do Anglii i został rektorem Divine Mercy College w Fawley Court koło Henley, niedaleko Londynu, czyli tej szkoły, która była jakąś ideową kontynuacją szkoły księży Marianów na Bielanach, którą między innymi generał Jaruzelski kończył. Potem [brat] pełnił rozmaite funkcje zakonne, przyjeżdżał tutaj do kraju, wreszcie wziął i umarł. Trzynaście lat był starszy ode mnie, więc to zrozumiałe w jakimś sensie. Siostra nie została w tej „Ósemce”, wyszła za mąż, wyjechała też do Stanów Zjednoczonych. Tylko ja zostałem „na placówce” w Warszawie.
- Mam jeszcze parę pytań dotyczących samego życia w Powstaniu. Nocowali państwo w piwnicach czy w swoim domu?
No więc na Żulińskiego oczywiście w domu. Nie, potem też w zasadzie w domu, no bo u tej ciotki też i tak samo na Pięknej w domu. To znaczy przez piwnice żeśmy przechodzili, ale byliśmy w rejonie, gdzie te bombardowania nie były tak uciążliwe. No jedna ta „berta” nas trafiła, ale to było [zbyt] wyjątkowe, żeby siedzieć w tych piwnicach. Poza tym to było też takie uczucie, że jak zginąć, to lepiej na świeżym powietrzu niż w tej piwnicy, bo się nieraz zawaliło wszystko, ludzie się dusili i tego... Więc nie kochaliśmy piwnic. No ale oczywiście to zależało od wytrzymałości nerwowej, bo byli tacy, co tylko w piwnicach siedzieli i się trzęśli ze strachu.
- A jakie nastroje panowały wśród ludności?
Proszę pana, w Śródmieściu było poparcie dla Powstania. To znaczy jedyna znajoma mojej matki, doktorowa Czubalska, która była zawsze histeryczka, pamiętam, że się tam z pięściami rzuciła na Powstańców: „Co wyście tu zrobili!? Skazaliście nas na zagładę!”. Ogół ludności, zwłaszcza... Trudno wyróżniać jakieś grupy społeczne. Zarówno ci warszawiacy, powiedzmy, ci skromni ludzie, jak i inteligencja, uczestniczyli duchowo w tej walce, bo to było… To był jak gdyby konieczny odwet za ten koszmar okupacji, za to wszystko, co ci Niemcy robili, i dla tego poczucia, że jesteśmy znowu ludźmi wolnymi, partnerami dla tych łobuzów, Niemców, że jesteśmy w gruncie rzeczy wolni. Bo tam nie było podziałów, że tam nagle przyszli jacyś komuniści czy inni sanatorzy, czy jedni uciskali... Byliśmy Polakami i byliśmy w Polsce po pięciu latach potwornej niewoli. I to budziło jednak to, że nawet przy tych wszystkich przeżyciach i w tych rodzinach, gdzie ci ludzie ginęli i tak dalej, był ten duch. U nas się tutaj trzymało.
- Czy pan miał tam jakichś kolegów, z którymi jakiś czas spędzał?
W czasie Powstania to już nie. W czasie Powstania nie, no bo jedni byli na wakacjach, inni gdzieś tam nie do dotarcia. Ci koledzy byli do Powstania, a potem to się już wszystko rozproszyło. Potem gdzieś tam niektórzy się spotykali, ale już w PRL-u.
- Wspominał pan kilka razy, że spotykał się pan z Powstańcami, nawet wyskoczył pan na barykadę. Czy Powstańcy jakoś stacjonowali tam w pobliżu, koło państwa?
No na Chopina tak, to była barykada i tam mieli swoje kwatery. No i zgodnie z harmonogramem jedni byli w akcji czy na warcie, a inni spali, no bo…
- I jak pan wspominał, cały czas było poparcie ogólne ludności dla Powstania?
W moim przekonaniu było. W każdym razie w dzielnicy, w której, nie siedzieliśmy w jednym miejscu z matką, żeśmy sporo chodzili tutaj właśnie, Krucza, Wilcza, Mokotowska, Piękna. No całe te Śródmieście to tutaj było poparcie dla Powstania.
- Czy docierały do państwa informacje, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy?
Docierały, docierały, tak że wiedzieliśmy, jak się to wszystko kurczy.
- I czy słuchali państwo radia, na przykład „Błyskawicy”?
Słuchaliśmy, tak, słuchaliśmy radia no i się... Pamiętam tę „Błyskawicę”. To też dodawało ducha.
- Czy dorośli w pańskim otoczeniu czytali prasę powstańczą?
Tak, „Biuletyn...” docierał do nas wszystkich.
- Czy w pana obecności dyskutowano o tym, co zasłyszano w radiu, w prasie?
Trudno powiedzieć. Wie pan, to, co się działo, ten ciągły widok pożarów, ten huk wystrzałów, to nie sprzyjało jakimś specjalnym dyskusjom politycznym czy innym. Być może gdzieś tam jakieś gremia kierownicze ze sobą dyskutowały. Natomiast myśmy, że tak powiem, przeżywali to, co się wokół nas dzieje, i czekaliśmy na jakąś odsiecz, bo niemal do końca żeśmy liczyli, że albo tę dywizję Sosabowskiego, bo o tym się mówiło, nam zrzucą, albo wreszcie te Sowiety przyjdą i jednak tych Niemców przepędzą. Nie stało się ani jedno, ani drugie.
- Jak pamięta pan życie religijne mieszkańców pańskiej okolicy?
No to się rzucało w oczy, bo tak jak mówię, wszędzie były te kapliczki z Matka Boską, ludzie się wieczorem zbierali, modlili się, śpiewali i tak dalej. To było jakieś takie spontaniczne i niewątpliwie dodające ducha. Cała ta akcja, o której tutaj wspominałem, tej „Ósemki”, zresztą i do tego był i szereg akowców wciągniętych, Powstańców i oficerów, no rzeczywiście zaowocowała. Pamiętam ten 26 sierpnia, czyli dzień Matki Boskiej Częstochowskiej, gdzie – jak na tamte warunki – tłumy szły do tych kościołów, kaplic i tak dalej. No poza tym też byli księża różni, jedni się bali, ale było dużo takich aktywnych, którzy odwiedzali chorych i starszych po tych piwnicach i tam też często msze święte się odprawiało. Z tym się też spotykałem.
- A czy były jakieś wydarzenia kulturalne, jakieś koncerty, wieczorki?
No u nas nie. No dochodziło do nas, bo tam brat bywał, bo on [przychodził] z drugiej strony Alej Jerozolimskich, a to trochę tak jak po drugiej stronie Bałtyku było... W „Palladium” były koncerty, tam były jakieś śpiewy, sztuki i tak dalej. U nas, tutaj przynajmniej, myśmy nie uczestniczyli w czymś takim. Naszym luksusem było to, że tutaj było spokojniej, nie było tego nieustającego ataku. Trzeba było uważać na snajperów, uważać na ostrzał, trzeba było w momencie, kiedy nadlatywały samoloty, uważać, żeby nas tutaj gdzieś nie zestrzelili, ale w porównaniu do Starego Miasta, gdzie było przez miesiąc piekło, no to myśmy tutaj jeszcze żyli dosyć spokojnie,
toutes proportions gardées oczywiście.
- Wspominał pan o swoim kontakcie z Niemcami, z niemieckimi lotnikami, którzy tam byli. Czy jak już państwo wychodzili, byli wypędzeni, miał pan okazję ich spotkać w październiku?
Nie, nie, myśmy już wychodzili skądinąd, bo ta Żulińskiego z tą pocztą naprzeciwko no to był jeden rejon, a to już było gdzie indziej, no więc niezdobyta była, więc ci Niemcy może i przeżyli, w każdym razie my już żadnego kontaktu żeśmy nie mieli. Zresztą to też oni nie [przyszli] do nas, bo myśmy już przeszli piwnicą na Wspólną, tylko ci ludzie, których ci Niemcy zaskoczyli, to nam to opowiadali, relacjonowali tę sprawę, jak się ten Niemiec zachował. O tej benzynie, o tej sparaliżowanej staruszce zastrzelonej ze względów humanitarnych, o tym kanarku – to wszystko to są już opowieści tych, którzy tam byli, a myśmy już byli na sąsiednim podwórku. No to jak gdyby to wyczerpuje [temat]. To dwie godziny trwa, to skakałem trochę, to moje zeznanie było nieuporządkowane, ale może pan ma jeszcze jakieś pytania…
- Czy mógłby pan mi opowiedzieć historię w czasie wyjazdu z Warszawy, czyli sytuację, kiedy o mało pana i pańskiej matki nie zastrzelił żandarm?
Ale kiedy?
- Jak już państwo wyszli z Warszawy i wędrowali państwo poza Warszawę. Wspominał pan o takim wydarzeniu.
Ano tak. No to jak mówię, to był Ursus, jedna noc w Ursusie, potem z tego Ursusa, nie, z Grodziska, bo do Grodziska żeśmy podjechali, z Grodziska z matką pojechaliśmy kolejką do Pruszkowa i z Pruszkowa szliśmy przez Żbików do Ołtarzewa. No i tam jakiś żandarm zaczął do nas strzelać, ale położyliśmy się w kartoflisku chyba i jakoś przestał.
- Jeszcze chciałbym wrócić do państwa pobytu w Częstochowie. To znaczy tam państwo przebywali kilka miesięcy. Czy chodził pan wtedy do jakiejś szkoły? Czym pan się zajmował i pańska mama?
Wie pan, tym, czym się dziecko zajmuje. No między innymi wojna była, no to uczyłem tych swoich kolegów, że się w szparę w drzewie wsadza nabój ze spłonką i się w to bije młotkiem, no i jest wybuch, prawda. Głównie na tym te nasze zabawy polegały wtedy. Do szkoły żeśmy nie chodzili. Zresztą nie bardzo z tymi dokumentami warszawskimi można się było tam oficjalnie [pokazać], więc czekaliśmy już na lepsze czasy i do szkoły poszedłem dopiero od roku szkolnego czterdzieści pięć, czterdzieści sześć, w Dąbrowie, w takim gimnazjum Łukasińskiego.
- Pańska siostra była cały czas również z państwem?
Siostra była z nami. Potem myśmy byli w Dąbrowie, ona pojechała do Warszawy studiować. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim, potem wyszła za mąż, urodziła temu mężowi troję dzieci i się rozeszli, bo on był schizofrenik. To jest osobna historia. No i ona chcąc uciec od tego męża, który ją prześladował i jej dzieci też, w pięćdziesiątym ósmym roku wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Potem ściągnęła dzieci i już w tych Stanach do końca życia, z przerwą dwudziestoletnią na Anglię, dotrwała.
Był taki moment, chyba czterdziesty szósty rok, kiedy myśmy wrócili do Warszawy, a jednocześnie te granice nie były jeszcze zamknięte jak potem. I przyszedł do nas kolega mojego brata jeszcze ze szkoły i z konspiracji, porucznik Ochrymowicz, wielkie chłopisko, i mówi do matki: „Niech się pani zbiera, pojutrze tutaj z Marszałkowskiej mam jeepa i jedziemy do Włoch, do Andrzeja. Przecież tu żadnej przyszłości nie macie”. No więc matka powiedziała: „No dobrze, dobrze, kochany, ale wiesz, mojego męża nie ma, ja nie mogę sama decydować o losach Wojtka, bo to przecież i jego będzie dotyczyło”. No i zrobiła konsylium, [był] ten mój stryj Jeńcki, to jeszcze wuj Karwowski. Stryj tylko tyle powiedział: „Jak znam, znałem swojego brata Jasia, to on by się na to nie zgodził, no bo Wojtek już jedenaście lat, to już Polak nie będzie, jak go tam wychowają na tych uniwersytetach takich czy innych”. No i zostaliśmy. Potem wielokrotnie, mając rodzinę za granicą, mogłem wyjechać, ale nie, dla mnie emigracja to nie jest to. Świat warto zobaczyć, ale trzeba być u siebie, żyć u siebie.
Warszawa, 25 kwietnia 2015 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek