Maria Dmochowska „Maja”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Dmochowska, urodziłam się w Warszawie 18 lipca 1930 roku.

  • Jak pani zapamiętała okres przedwojenny. Jak to wyglądało w domu, w szkole, na podwórku?

Zapamiętałam bardzo dużo, bo miałam bardzo fajne dzieciństwo. Po pierwsze właściwie pamiętam od czwartego roku życia, bo przedtem też jeszcze pamiętam, ale może mniej. Kiedy miałam cztery lata, wprowadziliśmy się do pięknego, spółdzielczego mieszkania przy ulicy Filtrowej 69 mieszkania 2. To było pięciopokojowe, na dwóch poziomach, przepiękne mieszkanie. Tak jak teraz przypominam sobie, bardzo nowocześnie [urządzone], ładowsko (taka była firma Ład, to była taka przedwojenna Cepelia), ładnie, prosto ułożone, urządzone, dużo książek, bardzo ładne mieszkanie. Miałam zawsze poczucie, że mieszkam w bardzo ładnym mieszkaniu. Miałam wtedy cztery lata, kiedy tam się sprowadziliśmy. Mój ojciec był inżynierem mechanikiem, nauczycielem najpierw, a potem dyrektorem w szkołach zawodowych. I był świetnym specjalistą, ponieważ pisał podręczniki, pisał programy szkolne, wykładał. Wykładał u Wawelberga i Rotwanda (taka quasi-Politechnika Warszawska), odbierał egzaminy czeladnicze od młodzieży, która uczyła się mechaniki, ślusarstwa w szkołach. Czyli z tego wniosek, że pracował od rana do nocy jak mała mrówka. Straszliwie pracował, ponieważ wracając z Rosji (już dalej nie będziemy sięgać, dlaczego tam był, dlaczego był prześladowany), wracając z żoną i małym dzieckiem, moją siostrą, nie miał nic i od zera potrafił stworzyć. I można było w Polsce stworzyć od zera – pracując tylko w szkolnictwie, ale od rana do nocy – tak piękne mieszkanie i tak przyjemne, chociaż wcale nie tak strasznie zamożne życie, jakie myśmy mieli. Tak że tam się przenieśliśmy. Miałam brata cztery lata ode mnie starszego, czyli jak ja miałam cztery, to on miał osiem, jak tam zamieszkaliśmy. I siostra miała wtedy piętnaście lat. Cała nasza trójka, niepracująca mama, tata i gosposia. I myśmy wszyscy tam mieszkali w tym ładnym mieszkaniu na Filtrowej, z widokiem na Filtry.
A to była taka spółdzielnia mieszkaniowa „Nasze Ognisko”, gdzie te bloki wszystkie były w takim czworoboku, a w środku był przepiękny ogród z różami. To było nasze podwórko, na którym graliśmy w dwa ognie, w jakieś inne gry, wygłupialiśmy się i [bawiliśmy się] na trzepaku – wszystko to, co robią dzieci, tylko nie w otoczeniu jakichś bruków w środku miasta, tylko bardzo ładnego ogrodu, który pan Lipiec, nasz dozorca, utrzymywał bardzo porządnie. Jak tam teraz przechodzę, to czasami się wzruszam, jak to widzę. Bo od razu powiem, że Niemcy wypalili ten dom w czasie Powstania na gładko, czyli on uratował się. Wobec tego został odbudowany i jest w tej samej formie do dzisiaj. Z tym że z naszego mieszkania potem zrobiono trzy, no ale o tym nie mówimy w tej chwili. I ja tam mieszkałam, bawiłam się na podwórku, nie chodziłam do żadnego przedszkola, było mi bardzo fajnie, były dzieci na podwórku bardzo przyjemne i było bardzo dobrze.
Kiedy miałam siedem lat, czyli w trzydziestym siódmym roku, poszłam do szkoły. W szkole po trzech miesiącach przenieśli mnie do drugiej klasy, ponieważ już czytałam i pisałam, wszystko robiłam, przy tym starszym rodzeństwie się nauczyłam. W związku z tym kiedy [...] wybuchła wojna trzydziestego dziewiątego roku, byłam dziewięcioletnią dziewczynką po trzech klasach szkoły podstawowej. Mój brat był trzynastoletnim gimnazjalistą, a dwudziestoletnia siostra zrobiła już maturę i była po pierwszym roku Wyższej Szkoły Handlowej.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Chodziłam do wspaniałej szkoły na Raszyńską, XIII szkoła, nawet była taka piosenka: „Młodzieży raj, gdy wszędzie zima, to u nas maj”. Prowadzona [była] przez bardzo światłych, znakomitych, lewicujących nauczycieli. Pan Dobraniecki był dyrektorem tej szkoły, bardzo świetni nauczyciele. Na pauzach tańczyliśmy, bawiliśmy się. Ja chodziłam do pierwszej, potem do drugiej i trzeciej klasy, a mój brat chodził odpowiednio do wyższych klas. On nie przyśpieszony, to znaczy od siódmego roku życia. Ja mu na pauzach (wtedy przerwy nazywały się pauzami) przynosiłam drugie śniadanie z domu. On oddawał swoim biednym kolegom, taki był. Bo nie lubił jeść, to są dwa powody, [czyli] raz, że był przyzwoitym chłopakiem, a po drugie, że nie chciało mu się jeść. Mnie się zawsze chciało, tak że swoje zjadałam. No i chodziliśmy, tam teraz jest filia Bednarskiej w tamtej szkole, taki nowoczesny, przedwojenny, pudełkowaty gmach, modernistyczny. I tam w tej chwili jest to gimnazjum, co jest i na Bednarskiej. Znana szkoła społeczna tam się mieści. Śliczny gmach jeszcze do tej pory trwa i żyje. A mnie z Filtrowej było tam bardzo blisko, tak że bardzo szybko zaczęłam chodzić bez mamy i taty. Bez mamy, która mnie miała niby odprowadzać, ale jak poszłam do tej drugiej klasy, to zażądałam, [że pójdę] pod warunkiem, że mnie nikt nie będzie odprowadzał. Czyli to było wszystko bardzo przyjemne.
Na wakacje wyjeżdżaliśmy do dziadków, do Wyszogrodu. Byliśmy niby zamożni, patrząc na to śliczne mieszkanie, ale nie na tyle, żeby nas stać było wyjechać na całe lato nad morze czy w góry, czy co. No już tak nie było, bo to było wtedy dość drogie, a przecież ojciec spłacał cały czas raty do spółdzielni. To nie było kupione, tylko kupowane na raty i spłacał jeszcze po wojnie, o dziwo. Tak że jechaliśmy do tego Wyszogrodu, to jest między Modlinem a Płockiem, do domu dziadków. I tam były fantastyczne, zwariowane wakacje. I rowery, na których ja nie umiałam jeździć. Brat i siostra grała w krokieta z młodzieżą. Na jakichś deskach od namiotów (mieliśmy dwa namioty), to się podwijało, tam się tańce robiło i zabawy z lampionami. Nadzwyczajnie wesoło ta młodzież – ja jeszcze nie byłam młodzieżą, tylko na to patrzyłam – nadzwyczajnie wesoło ta młodzież żyła. Po prostu nie mając tych wszystkich komputerów, Internetu ani tych pieniędzy, które teraz młodzież ma i tylko patrzy, żeby wydawać (znaczy jedna ma druga nie ma), bez tego wszystkiego, widziałam, jak oni sobie cudownie urządzali jakieś konkursy, jakieś właśnie gry sportowe, szalenie dużo sportu. Na tych nadwiślańskich takich... Tam są takie dzikie chaszcze na Wiśle (zapomniałam, jak to się nazywa), takie wyspy wielkie, łachy. Za łachami, bo łacha to jest piasek, było zarośnięte, oni tam sobie robili szałasy i w tych szałasach mieszkali, nocowali i wracali potem łódkami do domu. Ojciec mój postarał się, że był klub żeglarski w Wyszogrodzie. Sam kupił taką hamburkę, co się tak wiosłuje, w ten sposób i wiosłował. Były też i żaglówki, były kajaki i wszyscy naprawdę bardzo dobrze sobie tam, na miarę swoich możliwości finansowych i zdrowotnych, żyli. Turnieje jakieś [organizowano]. Wszyscy żyli w tym Wyszogrodzie pięknie. Był ksiądz, z którym się przyjaźniono. Był najwspanialszy na świecie pan Szymczewski, kierownik szkoły. Był taki chłopak, który zresztą teraz pomnik ma w Wyszogrodzie, który prowadził tam różne gry sportowe i harcerskie dla młodzieży. Był rabin, który nas lubił. Jego rodzina czasem od ojca dostawała pozwolenie, żeby do nas przychodzili, tylko nic nie jedli u nas. Jeszcze było dużo Niemców. Elektrownia prowadzona przez Niemców. Ci Niemcy w czasie wojny okazali się absolutnie Niemcami, którzy już byli w służbie od dłuższego czasu Niemców nazistowskich, ale w tamtym czasie nadzwyczajnie sympatyczni byli i się świetnie zachowywali. Właśnie ten dyrektor elektrowni, nie pamiętam, jak się nazywał, potem jak zobaczył moją matkę, to udał, że jej nie zna i to dobrze, bo mógł wsadzić ją do obozu. Tak że i to dobrze, że jej nie znał. Tak że to było cudowne życie młodzieży, którym ja kibicowałam, lekko odpychana, prawda, bo byłam za mała. Janek, mój brat, Jan Józef Lipski, znów miał harcerstwo, wyjeżdżał na obozy, miał swoich kolegów, tak że niby z tą doroślejszą częścią mojej siostry to się nie zadawał tak do końca. No i sobie tak żyłam przed wojną, powiedziałabym, bardzo przyjemnie. Ja sobie nie zdawałam sprawy, że ja żyję tak przyjemnie, mogę się bawić, miałam masę książek w domu. Miałam bardzo sympatycznego ojca i bardzo sympatyczną matkę, tak że żadnych takich… W domu ojca co prawda się dość rzadko widziało, no rzadko, późno w nocy, ale jak już tylko był czy w niedzielę, to bardzo się nami zajmował. Tak wyglądało nasze fajne, przedwojenne życie, między Warszawą, Filtrową a Wyszogrodem, bardzo pracującym ojcem i mamą, ślicznie zajmującą się domem.

  • Czy u państwa w domu mówiło się, że będzie wojna, czy dzieci wiedziały o tym?

Tak, dzieci wiedziały już od wojny abisyńskiej, tak, Mussolini i abisyńska wojna z Hajle Syllasje. Mój brat nawet powieść starał się pisać na temat wojny abisyńskiej. Wtedy nasz wujek, który mieszkał w Jaśle, czyli na Podkarpaciu, przyjechał i o tej wojnie się dużo mówiło, bardzo dużo. To było takie moje pierwsze polityczne wspomnienie, mówienie o tej wojnie. Strasznie dużo się mówiło, a potem przed wojną, wiem, że też cały sierpień i lipiec bardzo się mówiło o wojnie w Wyszogrodzie. Dziadkowie postanowili zaopatrzyć naszą rodzinę na spodziewaną wojnę. Tak że zaraz powiem, jak to było z tym zaopatrzeniem, ale to było wielkie zaopatrzenie i potem mama opowiadała, że ostatnią butelkę z zakonserwowanymi jagodami na zupę jagodową to zrobiła dla siebie i innych ludzi, ostatnie butelki, w Powstaniu. Oczywiście nie starczyło nam tego jedzenia do Powstania, ale strasznie dużo jedzenia. Bo było tak, ojciec jak zawsze, ponieważ był dyrektorem szkoły, to już od pierwszych dni sierpnia był w Warszawie, no bo to trzeba przygotować szkołę do roku i program, i z nauczycielami gadać, jednych zatrudniać, drugich to. Tak że ojciec siedział w Warszawie. Moja siostra była w Pogotowiu Harcerek, była instruktorką harcerską, miała przecież dwadzieścia lat i ona była zajęta tutaj działaniem Pogotowia Harcerskiego. To działanie było bardzo duże szczególnie tuż przed wybuchem wojny, bo żołnierze się już przemieszczali przy mobilizacji, więc na dworcach się nimi opiekowały. A potem tu na Prudentialu była zaprzysiężona i odbierała wojskowe meldunki z frontu, rozszyfrowywali je, dawali dowódcom. I ona była tego dnia, kiedy... Siedemnastego czy któregoś września, nie pamiętam, kiedy się zaczęło oblężenie Warszawy, ale w dniu, w którym się zaczęło oblężenie Warszawy, wiadomości przyszły na ten temat właśnie zaszyfrowanymi depeszami ze wszystkich stron, że jesteśmy oblężeni. Moja siostra to wiedziała i nie powiedziała w domu, czyli była porządnym, że tak powiem, zaprzysiężonym żołnierzem, bo nie powiedziała w domu, że jesteśmy oblężeni, że Warszawa jest oblężona i że sytuacja jest beznadziejna we wrześniu. To było gdzieś 17, 18 września. No to wie historia, a ja tego nie pamiętam. Tak że oczywiście, że się wiedziało, że będzie wojna.
Kiedy wojna wybuchła 1 września, to w Wyszogrodzie było słychać strzały od Mławy, po tej stronie. Ja biegałam po ogrodzie, podskakując z radości, że już jest wojna. Strasznie się ucieszyłam, że te rozmowy dostały kształt. Nie wiem, jaką karę [otrzymałam], bo mnie nie bito, ale chyba mamie się to nie podobało ani dziadkowi, ani babci. W ogóle powiedzieli, że jestem głupi smarkacz i w ogóle. W każdym razie wiem, że się trochę cieszyłam, bo od nocy było słychać kanonadę z okolic Mławy. No i teraz my się musimy dostać do Warszawy. Jest 1 września. Po Wiśle przed wojną chodziły statki osobowe i towarowe berlinki. Wiedzieliśmy, że 2 września przyjdzie statek. Myśmy się dobrze znali z tymi ludźmi z żeglugi nad Wisłą. Tam jeden z moich wujków nawet był kapitanem statku przed wojną, tak że byliśmy bliskimi znajomymi ludzi tej żeglugi. Pamiętam, jak statek dojeżdżał do miasta, to tak trąbił, trąbił z tych kominów swoich. Tak że jak już był daleko od Wyszogrodu, ale na tyle blisko, że na naszej górce, gdzie był dom, on zatrąbił, to dziadek zaprzągł konie do wozu... Mój dziadek był chłopem, babcia była z takiej zdegradowanej po powstaniu styczniowym inteligenckiej rodziny. Nawet nazwisko – Kobylińska się nazywała – nawet [imienia] jej prapradziadka Kobylińskiego jest duża ulica w Płocku, bo był znanym prawnikiem i powstańcem styczniowym. Ale mało o nim wiem, bo zginął, znaczy zginął gdzieś w czeluściach Syberii, ale jest jego symboliczny grób na cmentarzu i pod cmentarzem ta największa ulica do dziś się nazywa Kobylińskiego. Ale to dygresja. Czyli babcia taka była inteligentka świetnie udająca chłopkę, ona jedna mazurzyła w naszym domu, chciała się przystosować. No i dziadek zaprzągł konie, ten cały dobytek wywiózł na przystań i czekaliśmy na ten statek. Były worki mąki, cukru, kaszy gryczanej, coś tam, olej rzepakowy, coś tam, coś tam, coś tam, no masę tego było, przetwory wszystkie. No i statek przyszedł, władowaliśmy się na statek. Tam byli tylko żołnierze, głównie oficerowie jadący do swoich jednostek, bo jakichś innych komunikacji nie znaleźli, i my. Już cywilów, jakichś tam wycieczkowiczów żadnych nie było. I po drodze odbywały się nad Wisłą, jak myśmy sobie płynęli... Trudno było płynąć, Wisła była [płytka] wtedy, tak że jeszcze [trzeba było] obchodzić te mielizny i tak dalej, tak że ciężko się płynęło pod górę. I były walki samolotów polskich i niemieckich nad nami. Wtedy statek przybijał do brzegu, jakiś taki pomost wysuwali, myśmy wychodzili ze statku – takie było rozporządzenie. Dwa razy. I za jednym razem wjechaliśmy... Przecież jak wiadomo, nad Wisłą byli koloniści niemieccy, jeszcze za czasów Katarzyny Wielkiej oni byli u nas w Wyszogrodzie. Te domy się bardzo różniły, oni mówili takim Plattdeutschem. Kupowało się u nich jajka, mleko i w porządku się z nimi żyło. Potem dopiero się okazało, kim oni byli, większość, nie wszyscy. I właśnie widzieliśmy, jak koloniści się cieszyli, kiedy polski samolot został trafiony i poszedł w dół. Nie wiem, czy piloci się uratowali. Jak się katapultowali, to się uratowali, bo byli na polskim terenie. Tak że te bitwy samolotowe widzieliśmy, to już wiedzieliśmy, co to jest wojna.
I potem przyjechaliśmy do Warszawy i nagle bombardowanie mostów, a my między dwoma mostami w Warszawie, między Poniatowskiego i jakimś kolejowym czy coś, nie pamiętam tego, specjalnie nie sprawdzałam. Stoimy między mostami. Jesteśmy, bo taki gwałtowny ruch wykonano, jesteśmy na mieliźnie, nie mamy się jak ruszyć. I przeżywamy to bombardowanie mostów. Ja w ogóle nie wiem, jakim cudem to się stało, że mosty nie zostały zbombardowane i my nie zostaliśmy zbombardowani. Ja w ogóle nie wiem, jakim cudem to się wydarzyło, że myśmy przeżyli na tym statku. A kapitan cały czas walczył, a to do przodu, do tyłu, żeby zejść z mielizny, i udało mu się. Tak że całe to bombardowanie on się starał, żebyśmy zeszli. Dobiliśmy do brzegu. Na brzegu już cały czas czekał na nas tata i siostra, i się denerwowali. Mieli jakieś dwie dorożki. Wsadzili te całe dobro do tych dorożek i jeszcze jadąc znad Wisły na Filtrową przez Śródmieście, zobaczyliśmy te tłumy wiwatujące pod ambasadę angielską z radości, że Anglicy przystąpili do wojny. Ja to widziałam i wiedziałam, o co chodzi. Dziewięć lat to jest dużo, trzy klasy szkoły podstawowej, to przecież nie jest już gapa, to wiedziałam dobrze. Tata zresztą nam powiedział: „Anglicy przystąpili do wojny, już aliantów mamy! Hej, hej, hej!”. I tak to wtedy było.
Potem wróciłam do domu, wróciliśmy do domu i przeżywaliśmy to wszystko, co cała Warszawa, te niemieckie naloty okropne, chodzenie do piwnicy. Myśmy mieszkali na parterze, ale piwnicę ojciec przed wojną jako inżynier i tak dalej jakoś wzmocnił, zrobił, żeby w razie zasypania było powietrze, czyli jakieś takie kanały, jednym słowem, zrobił fachowo schron. Skutek był taki, że wszyscy mieszkańcy domu lecieli do naszego schronu. Oczywiście mama z siostrą strasznie się obydwie bały, na czele, gosposia była w schronie, a tata, ja i brat byliśmy poza schronem. Nie pamiętam, no może z raz zeszłam, no ale jak ten tłok i te modlitwy, i tak dalej – nie. I tata też nie. To myśmy, że tak powiem, poza schronem na takich korytarzach piwnicznych się ukrywali. Na szczęście w dom nic nie padło, szyby wyleciały. I najgorsze dla mnie było, bo jestem śpioch i byłam, jak w nocy ten alarm: „Uwaga nadchodzi, tego owego, cztery, pięć, siedem, koma trzy”. Tak jak w wierszu Słonimskiego, tak to rzeczywiście ogłaszali. I te syreny... I mnie wyciągali z łóżka, szliśmy do schronu. Jednego razu chciałam się zaprzeć i nie pójść, ale mama była nieubłagana. I tego dnia właśnie, kiedy wracałam ze schronu, to na mojej poduszce poszarpanej leżały dwa odłamki od bomby, która blisko spadła. I nawet te odłamki – z fotografii rodzinnej widzę – zachowałam je, na oknie leżały całą wojnę. Takie mam zdjęcie przy biureczku, a na oknie widać... Nikt nie wie, o co chodzi, ale ja widzę te dwa odłamki. Tak że to było jednak bezpiecznie, okazało się, w piwnicy. I tak to przeżyliśmy.
W pewnym momencie tata doszedł do wniosku, że niedobrze, żebyśmy byli tak na obrzeżach Warszawy, bo Filtrowa to już było takie obrzeże trochę, idziemy do ciotki na Hożej, na Hożą do siostry ojca, Heleny Kuczyńskiej. No i poszliśmy na Hożą. I dopiero tam nam dało, bo przecież oni bombardowali mniej te obrzeża, tylko tam. Tak że tam to żeśmy przeżyli „eleganckie” piekło i zdołaliśmy znów uciec na Filtrową.
No i skończyło się oblężenie Warszawy. Niemcy wchodzili. Ja i mój brat oczywiście pobiegliśmy, tam gdzie jest Raszyńska, gdzie jest ta droga także z Okęcia, to tam szły oddziały niemieckie. Za naszym domem był taki mały park, więc w tym parku zatrzymywały się oddziały niemieckie. I trzeba powiedzieć, że oni nie zwracali na nas uwagi. Myśmy trzymali się z daleka, więc nie dopuścilibyśmy do żadnych czułości, nawet jeśliby w stosunku do dziecka coś chcieli zastosować, ale oni nie, ale i bez agresji. I potem przyjeżdżały niemieckie wozy – to trzeba powiedzieć – z takim wojskowym chlebem i rozdawali ludności. Ludność się ustawiała w kolejce, brała im z wozu ten chleb. Myślę, że to było fotografowane. Nie wiem, czy moja rodzina brała, czy nie brała, sądzę, że nie, ale nie wiem. I to tak było. Czyli te wkraczające oddziały u nas na Ochocie nie robiły nic ludności cywilnej. Po prostu zachowywali się obojętnie, a nawet mnie się wydaje, że w niektórych miejscach, jak te dzieci podchodziły, to coś tam dawali tym dzieciom, ale my z Filtrowej 69 absolutnie nie podchodziliśmy. Widać było, że jesteśmy nastroszeni, i oni, „dobrze, w porządku”, w ogóle się nami nie interesowali. A stali i myśmy ciągle chodzili, bo mój brat był zafrapowany ich bronią, więc tak blisko podchodził, wszystko patrzył, co jest, wiedział. Mówił mi, jakie to jest uzbrojenie, mnie to nie obchodziło. I to był trzydziesty dziewiąty rok.


  • Proszę opowiedzieć, jak dalej wyglądało życie pani rodziny. Skończyło się oblężenie Warszawy, wkroczyli Niemcy, zaczęła się okupacja.

Okropne. Ja muszę powiedzieć, że ja nie wiem... Człowiek nie, wie kim jest, póki go nie spotkają pewne rzeczy. Więc być może robiłabym to, co mój ojciec, i działoby się tak samo, ale teraz i kiedy byłam jeszcze dużo młodsza, na bieżąco, ja byłam zdumiona, że ojciec taki był i tak się działało. Nie sądzę, żeby następne pokolenia były gorsze. Czyli sytuacja po prostu od ludzi wymaga.
Więc ojciec zaczął odbudowywać szkolnictwo. Niemcy pozwolili, nie od razu, ale tam podania... Bo szkolnictwo podlegało Zarządowi Miasta. Na czele Zarządu Miasta był pan Kulski, który konspirował, który bardzo mądrze [prowadził] samorząd Warszawy. O tym się mało mówi, ale w piękny sposób samorząd Warszawy przeprowadził przez tę wojnę. Samorząd ratował, wydawał nieprawdziwe dokumenty Żydom, w ogóle zachowywał się wspaniale. Samorządowi podlegały szkoły podstawowe, więc ja wróciłam do „trzynastki”, ale bardzo prędko nas wyrzucili, ponieważ „trzynastka” była tak pięknym gmachem, oczywiście szyby były wszystkie wybite, ale to prosta rzecz naprawić, i nic nie było zniszczone. I natychmiast Niemcy, jakieś oddziały niemieckie zajęły tę szkołę. Wobec tego myśmy się uczyli w barakach, nie wiadomo czemu, sprzed wojny na Narutowicza stały. Potem baraki się spaliły, nie wiem, z jakiego powodu, na tym Narutowicza, i ja chodziłam…

  • W jakim miejscu stały te baraki, od strony kościoła?

One stały tam, gdzie teraz są rozgałęzienia tramwajowe. Tam tramwaj też był, ale nie był tak szeroko rozgałęziony, i tam stały takie parterowe baraki, takie wielkie jak stodoły, i piece tam były. Tam musieli być jacyś robotnicy, może [organizacji] Todta, może inni, potem, po wojnie... Nie, przed wojną to musieli być jacyś robotnicy, bo ciągle ta dzielnica się rozbudowywała, ale to nie jest wiadomość pewna. Tam musiały być albo magazyny do rozbudowy Warszawy, albo ludzie. Pewno ludzie, bo piece były. Pamiętam, że tam w zimę palono w piecach, żebyśmy się mogli uczyć. I to spłonęło. Na jakiej zasadzie spłonęło, nie wiem, w nocy. Jednego dnia byłam w szkole, drugiego dnia mama mnie do szkoły nie budzi, cała zachwycona jestem i dowiaduję się, że spłonęło. I potem musiałam bardzo daleko, bo na Śniadeckich, chodzić. Był tramwaj, ale nie wiem, czy nie dostawałam pieniędzy na tramwaj, czy uważano, że jestem za mała na tramwaj. W takie mrozy zmarznięta chodziłam do szkoły na piechotę. Nigdy nie jechałam tramwajem, ani sama, ani z kimś. Nie wiem czemu, bo ten tramwaj z Filtrowej to tak szedł sobie dookoła i można było jechać, ale ja nie jeździłam.
No i tak, ja chodzę do szkoły podstawowej, ojciec montuje szkoły zawodowe, bo on był dyrektorem szkolnictwa zawodowego, a nie ogólnokształcącego, i pozwalają im uruchomić szkoły mechaniczne dwuletnie po to, żeby mieć robotników do różnych zakładów wojennych, które były na terenie Polski, [poza tym] do Niemiec ich brali, do zakładów. Więc mechaniczne szkoły, które uczyły ślusarstwa i obróbki metali, pracy na obrabiarkach, czyli prosta, mechaniczna szkoła dwuletnia. Powstały w Warszawie trzy: ojca na Konopczyńskiego 4, pana Czerwińskiego, przyjaciela ojca, na Sandomierskiej, a ta trzecia to w tej chwili zapomniałam. W każdym razie trzy szkoły. Ci dyrektorzy byli wszyscy zaprzysiężeni oczywiście w Związku Walki Zbrojnej, jeszcze nie było AK, zaprzysiężeni w tym ratuszu.
Ojciec mój – bo o ojca szkole wiem, chcę to powiedzieć, bo to jest bardzo ważne, wydaje mi się – ojciec zatrudnił bardzo dużo wspaniałych nauczycieli. Na przykład matematykę wykładał pan Kumaniecki, profesor wyższej uczelni. Musiał z czegoś żyć, wykładał tym chłopcom [właściwie] nie matematykę, tylko niemiecki. [Byli] i inni wspaniali nauczyciele ze szkół średnich, poza tym inżynierowie z fabryk zbrojeniowych, którzy ukryli swój zawód inżynierski, byli tylko technikami i prowadzili warsztaty szkolne. Tak że szkoła zatrudniała dwa razy więcej nauczycieli, niż trzeba było, bo mieli legitymacje, nie bali się Niemców, bo legitymacja tej szkoły była bardzo ważna. Więc dostawali legitymacje, dostawali pensje z Zarządu Miasta, ojciec też. To jest bardzo ciekawe, bo Niemcy jakieś podatki warszawskie musieli odprowadzać do Zarządu Miasta, ten Zarząd Miasta miał bardzo dużo pieniędzy. Przecież oni płacili pensje nauczycielom w tajnych kompletach. Ci nauczyciele nie pracowali tylko [dlatego], że rodzice się składali. Rodzice się troszeczkę składali, ale przede wszystkim miasto za to płaciło. Więc te szkoły pracowały tak, że część młodzieży to były te zwykłe dzieci, które i tak byłyby w szkołach zawodowych i kończyły szkoły zawodowe. A [ponadto] były tam klasy zakonspirowane w swoim działaniu i to były pierwsze i drugie klasy gimnazjalne. U ojca był „Lelewel” i może jeszcze coś. Natomiast żeńskie szkoły krawieckie były dwie czy trzy i zarządzała jedną, ale była bardzo ważną osobą dla wszystkich, pani Maria Bratkowska. Jest jedna szkoła, chyba na Pradze, jej imienia, bo to była wielka postać. I ja chodziłam do takiej szkoły na bazie szkoły krawieckiej, na bazie gimnazjum Wołowskiej w Warszawie na Pięknej i myśmy robiły normalną pierwszą gimnazjalną. Oczywiście maszyna do szycia tam szyła, jakieś coś, ale żebym ja tam coś uszyła przez cały [rok]... [Właściwie] obrębiłam [coś], znaczy obrębiania nas raz uczyli, że jakby Niemcy – myśmy miały tylko kartki, nie miałyśmy podręczników, tylko w domu – jakby Niemcy weszli, to my akurat walczymy przy tej maszynie, coś tam się uczymy. Czyli pierwsze dwie klasy gimnazjalne tajnych szkół, liceów warszawskich były zwykle tam, a potem komplety były dla dzieci, dla młodzieży od trzeciej klasy, bo komplety wymagają pewnej dojrzałości. Tutaj jakoś tak Niemcy nie weszli w tę konspirację. Tak że szkoły zawodowe były zawodowymi, a niektóre klasy były klasami gimnazjalnymi, najmłodszymi.
Potem się udało ojca szkole i panu Czerwińskiemu (czyli na Sandomierskiej) wywalczyć trzecią klasę. Dlatego że zaczęli robić urządzenia precyzyjne, niby że się młodzież uczy, urządzenia precyzyjne, te zegarowe do łodzi podwodnych, do samolotów. Oni się tu nauczą, potem będzie można ich brać do takich zakładów. No i już ta młodzież się uczyła trudnych rzeczy. Po tej szkole młodzieży brano do zakładów wojskowych na terenie Polski, między innymi do Ursusa, bo przedwojenna fabryka Pocisk mieściła się w Ursusie. Potem była po wojnie fabryka traktorów i też broni. W czasie wojny to nie wiem, czy jeszcze się nazywało „Pocisk”, tak jak przed wojną. W każdym razie była tam fabryka w Ursusie. Niestety młodzież ta poszła ze swoim instruktorem ze szkoły, zaczęli robić sabotaż. Maszyny, znaczy te trudne urządzenia wojskowe, [ich] rysunki przesyłali do tych instruktorów, którzy byli w szkole, do tych inżynierów. To było za ojca plecami, ale stworzył im warunki, on się domyślał, że oni to robią. Instruktorzy to odtwarzali, dawali do wywiadu wojskowego Armii Krajowej, wywiad wojskowy to przechwytywał. Pięknie to trwało do pewnego dnia. Niestety się to wydało. Trzeba powiedzieć, że ciekawie, że nie byli... Widocznie nie wydało się wszystko, widocznie oni mądrze zeznawali w śledztwie, dlatego że poszli do Oświęcimia, a nie od razu na rozwałkę. Ale niestety wszyscy instruktorzy, widoczne był tam rozkaz, żeby w Oświęcimiu ich wykończyć, bo ci inżynierowie, instruktorzy wszyscy zginęli w Oświęcimiu. Szkoła starała się wszelkimi sposobami utrzymać kontakt, wysyłać im jakąś żywność, wykupić ich – to się nie udało. Ale chłopaków część przetrwała, to wiem, bo się zgłosili potem po wojnie do ojca. No to tak.
Więc ojciec miał tę szkołę i był jednym z zastępców albo bliskim współpracownikiem, bo nie znalazłam jego nazwiska jako zastępcy, a wiedziałam całe życie, że on był jednym z zastępców Wycecha. Wycech, po wojnie ZSL, bardzo się z komuną związał, a to był delegat rządu polskiego do szkolnictwa. Czyli żyliśmy w cieniu ojca szkoły. Tam była rusznikarnia także, tam była naprawa broni, ale ja się o tym potem dopiero dowiedziałam. Tam czasem kogoś „spalonego” przechowywali, bo ta szkoła na Konopczyńskiego, dawniej gimnazjum Władysława IV, miało bardzo dużo różnych tam zakamarków. Nawet jak były okresy, kiedy brano inteligencję na zakładników, [kiedy] chłopcy zabili jakiegoś sierżanta Niemca na ulicy, żeby zdobyć jego broń, a potem siedemdziesięciu ludzi szło jako zakładników do rozstrzelania... Tak że to tak było, takie rzeczy powinno się wiedzieć, co jest warte czego. Więc jak była jakaś akcja na ulicach Warszawy, to ojciec natychmiast znikał, gdzieś w szkole nocował, dlatego że się obawiał, że za chwilę przyjdą z listy i go wezmą na zakładnika. Następni chłopcy znowu kogoś rozwalą – za Kutscherę trzystu ludzi poszło z więzienia. Tak że takie było życie.
Siostra przyprowadziła rodzinę żydowską do domu i rodzina żydowska była przechowywana. Działała u Gieysztora przy hurtowni dystrybucji „Biuletynu Informacyjnego”, czyli była w tej dystrybucji „Biuletynu Informacyjnego” i w BIP-ie, [czyli] w Biurze Informacji i Propagandy.
Janek najpierw był w organizacji „Wawer”. „Tylko świnie siedzą w kinie” – do kin chodzili z tymi środkami. Ale bardzo szybko [wyszedł] z harcerstwa, bo zobaczył, że harcerstwo chce przechować młodzież, ale chce zrobić wszystko, żeby odsunąć od walki (tą młodszą, ze Szkół Bojowych, bo on był w wieku nie Grup Szturmowych, tylko Szkół Bojowych). Więc bardzo szybko się stamtąd wyzwolił i poszedł w czterdziestym trzecim do „Baszty”, to już był batalion szturmowy ochrony dowódców Powstania. Tak się nie stało z powodu bałaganu, nie poszedł ten batalion na Wolę, tylko na Mokotów, nie był w ochronie, ale tak był przeznaczony. „Baszta” się rozwinęła w pułk, siedem tysięcy ludzi, a Janek był w [kompanii] B-1, w kompanii, w plutonie II, w 2. kompanii (mam to zapisane, ale nigdy nie pamiętam). W każdym razie był wykwalifikowanym, przećwiczonym nawet w Puszczy Kampinoskiej, żołnierzem „Baszty”. Bo rok to było w tamtych czasach dużo, więc jak do Powstania poszedł po roku...
A ja chodzę do tej szkoły, pierwsza gimnazjalna, przyglądają mi się i na końcu pierwszej gimnazjalnej zapytała jedna dziewczyna, [...] to była „Koza”, to była Zawadzka, ale to nie była rodzina Zawadzkiego „Zośki”... Jego siostra była Hanka i znałam ją, ale to nie była rodzina. A „Koza” była wspaniała, taka przedwojenna, zwariowana instruktorka, „Bóg i Ojczyzna”, rozkaz i nie ma nic więcej na świecie. I ona mnie przyjęła do drużyny, chociaż z pierwszej gimnazjalnej to nie bardzo przyjmowali, ale byłam duża i przyjęli mnie. Może tam była jakaś rola mojego brata w tym, nie pamiętam. W każdym razie kiedy już przed Powstaniem była druga gimnazjalna, znaczy ta utajniona w szkole krawieckiej, a ja byłam trzynastoletnią dziewczynką, to przeszłam porządne szkolenie wojskowe. W żadnych akcjach nie, bo to były jeszcze Szkoły Bojowe, ale przeszłam wspaniałe [szkolenie]. To była drużyna imienia Tomasza Zana. Na Lindleya do szpitala chodziłam na ćwiczenia sanitarne, nauczyli mnie robić także zastrzyki (chociaż nie wolno robić, tylko pielęgniarkom, ale domięśniowe i podskórne), prawidłowego opatrywania ran, kołnierzy na szyję, jak się rannego z pola walki wyciąga i nie wiadomo, co mu jest. Tak że bardzo przyzwoicie mnie uczyli służby sanitarnej. A ja, która w życiu zostałam bardzo lubiącym swój zawód i oddanym zawodowym lekarzem, nie chciałam bardzo być sanitariuszką, ale nic nie mówiłam. Jak trzeba, to trzeba. Chciałam być w łączności. Nauczyłam się rozwijania telefonów na polu walki, co zupełnie mi się potem nie przydało, robienia szkiców terenu, orientacji w terenie z map, z busolą – okropnie mi się to podobało. Chodziliśmy po Warszawie, namierzaliśmy i robiliśmy szkice wszystkich niemieckich obiektów, miejsc, gdzie można będzie w razie czego odskoczyć. Ale myśmy myśleli, że to będą jakieś akcje w Warszawie, nigdy nie myśleliśmy, że będzie Powstanie. Byłam na kilkudniowych ćwiczeniach w Puszczy Kampinoskiej. Tam złożyłam przyrzeczenie harcerskie, jeszcze nie wojskowe, w Puszczy Kampinoskiej.
  • Pamięta pani, komu pani składała przyrzeczenie?

Komu? Składałam na ręce „Kozy”, która już była hufcową. Przyrzeczenie harcerskie składa się na ręce instruktorów harcerskich. Ona była już wtedy podharcmistrzynią, a ja na ręce podharcmistrzyni składałam jako harcerka. To harcerki były, a harcerze jacyś może z Grup Szturmowych albo może z tych oddziałów szkoleniowych nas ochraniali, żeby żaden Niemiec nie dotarł. Tak że jak ten film był o Powstaniu Warszawskim i wszyscy mówią, nie wierzą, że tam w mundurach mogli po lasach chodzić – my w takich szczątkowych mundurach byliśmy i ja mogę uwierzyć, że jakiś oddział był w prawdziwych mundurach. Tak że takie rzeczy się robiło w czasie wojny. To była prawda. Teraz ludzie są rozsądni, mówią: „No nie mogli pójść w takich mundurach, przecież by ich Niemcy…”. Mogli. Włożyli je potem w jakieś torby czy plecaki, no i dobra. Więc tak do Powstania mnie wyszkolili.
Ja prosiłam mego brata, żeby [wciągnął mnie] do „Baszty”, do „Baszty”. I brat załatwił mi przydział w „Baszcie”, ale w B-2, nie u siebie. Powiedział: „Będę musiał się tobą opiekować, nie ma mowy”. Z tym że do mnie nie przyszedł łącznik – może przyszedł po moim wyjściu z domu 1 sierpnia, bo musiałam z innego powodu wyjść wcześniej z domu – a do niego łącznik przyszedł. I to powiem, bo to była dramatyczna scena (ona jest już w literaturze opisana, bo ja tę scenę zawsze opowiadam). Staliśmy w tym ostatnim pokoju, co można było wyskoczyć na ulicę, a nie na podwórko, żeby mama nie wiedziała, że on idzie do Powstania. Łącznik przyszedł i poszedł, bo poszedł do następnego. [Brat] miał jakiś chlebak, wziął jakiś chleb, jakiś szmalec, jakiś sweter, no w każdym razie przygotował się jakoś do Powstania. Powiedział, że wyjdzie przez okno, żeby go mama nie widziała, to był wysoki parter, można było z tego okna wyjść, jak się było chłopakiem osiemnastoletnim. No i mówi: „To się żegnamy, bo już się chyba nie zobaczymy”. To ja mu mówię: „Jak mamy się nie zobaczyć? Zobaczymy się”. A on powiedział: „Nie, to będzie »rzeź niewiniątek«. Nie mamy broni, nie mam amunicji. Sam z »Baszty« wywoziłem do Kampinosu. To nie jest Powstanie w odpowiednim czasie”. Osiemnastoletni chłopak. No, intelektualista zawsze. A ja mu mówię spokojnie, w ogóle się nie zdenerwowałam: „To dlaczego idziemy?”. A on mi powiedział: „Bośmy składali przysięgę”. Ja już w tej „Baszcie” złożyłam przysięgę tuż przed Powstaniem. Poszłam na pierwszą zbiórkę oddziału i tam przyjęli ode mnie i od drugiej sanitariuszki przysięgę. Powiedział to normalnym głosem: „Złożyliśmy przysięgę”. Mówię: „No tak”. No i on sobie poszedł. A ja widzę, że łącznik do mnie nie przychodzi. Pójdę sama. Mniej więcej wiedziałam, bo przecież pierwsza zbiórka była dwudziestego ósmego, wiedziałam, gdzie mam iść. Oczywiście miejsca zbiórek pozmieniali, tak że gdybym ja tam doszła, to mogłabym tam oddziału nie znaleźć, to jest inna rzecz. Łącznicy dawali nowe [miejsca], to miało być znowu zaskoczenie Niemców. Oni w ogóle nie byli zaskoczeni, przecież wiedzieli o zbiórce 28 lipca, mieli swoich szpiegów. No i pójdę sobie sama. Poszłam do łazienki, kafelki wszędzie na podłodze i stłukłam okulary. Taka byłam zdenerwowana, Boże, stłukłam okulary, drugich nie mam. Ja mam minus pięć i pół sfery, dwa i pół cylindry, to jest osiem z czymś – mowy nie ma, żebym ja coś widziała bez okularów, zwłaszcza… I osie sto osiemdziesiąt skrócone, tak że nawet jak coś widzę, to nie widzę, wszystko rozmyte. Jezus Maria! Mama to widzi, daje mi pieniądze, mówi: „Idź zaraz na plac Narutowicza, tam jest ten nasz znajomy optyk, to on ci te okulary zrobi”. W czasie wojny było świetnie, bo Zeiss, ta niemiecka wytwórnia szkieł optycznych, [wykonywała] dla Polski, tak że każdy zakład optyczny miał natychmiast szkła, a takie moje, skomplikowane to w ciągu tygodnia z wytwórni niemieckiej przychodziły. Tak było, okupacja to jest coś bardzo złożonego. Najlepsze szkła mieliśmy wszyscy w czasie wojny. No i ja pobiegłam do tego pana, pieniądze w garści, [oprawka] była niestłuczona, tylko [szkło] było stłuczone (przecież to było szklane, teraz się nie tłucze, wtedy się tłukło). Idę do niego, a on w butach z cholewami, chlebaczek, przepasany skórzanym pasem, zamyka zakład. Dobrze, że go zastałam. Czwarta godzina czy trzecia, trzecia nawet chyba była – zamyka zakład. Ale on mnie znał, przecież myśmy byli klienci, znał moje oczy, miał tam nasze recepty. On mnie nie mógł zostawić, nie mógł zostawić bez szkieł. Szybko wrócił, lekko klnąc, zrobił mi, tam furczało aż wszystko, zrobił mi okulary. Ja mówię: „Tu mam pieniądze”. „Dobrze, dobrze, któregoś dnia oddasz. Ja mam kasę już zamkniętą i nie przyjmuję pieniędzy”. Nie wziął pieniędzy, poszedł do Powstania. Czy przeżył, czy nie, ja tego nie wiem. Czyli bardzo fajny człowiek, dojrzały, dorosły, mógł być oficerem na przykład. Bardzo fajny człowiek, który nie zostawił dzieciaka pół ślepego na Powstanie. No i ja tu się zakręciłam i widzę, że już tu są nasi ludzie. Ja zostałam na placu Narutowicza i zameldowałam się do oddziału. Powiedziałam, że to nie mój, powiedziałam, gdzie mam przedział, powiedziałam, gdzie byłam szkolona i jak, gdzie zrobiłam przysięgę. Wszystko mi to gładko szło i on uwierzył w to wszystko. To był Kazimierz Radwański pseudonim „Górski”. To był zawodowy żołnierz naszych oddziałów. On nie lubił mówić, co robił przed Powstaniem. Sądzę, że on był w tej „dziewiątce” „W” ileś tam, w oddziałach wykonujących wyroki, że on działał z naszym sądem wojskowym. Z rozmów z nim, które w życiu przeprowadziłam, wszystko robiło na mnie takie wrażenie. I to, że on, który przyszedł do Powstania z własną bronią, uzbrojony po zęby, i jego zastępca przyszedł uzbrojony po zęby z własną bronią, a na resztę oddziału czekali na broń, która miała przyjechać, to też mnie utwierdziło w przekonaniu. Bo u nas nie było tak. Całą broń trzeba było zawsze po ćwiczeniach wszędzie zdawać i ona była chowana w rusznikarniach, w magazynach broni. Znali to tylko wtajemniczeni. Ci, którzy mówią, że Powstanie można było w każdej chwili zrobić, bo w każdym domu była broń, to niech się pukną w głowę. Tak nie było. Była krótka broń i była broń wydawana na akcję i żadnej [innej] broni nie było. A bez hasła, bez tego, nasi przeszkoleni szefowie magazynów nie wydawaliby broni. Zresztą jej było za mało. Trzeba znać tę sytuację, a nie gadać głupstw. Ci byli obydwaj uzbrojeni i czekali, przestępując z nogi na nogę, na broń dla całego oddziału. I broń dla całego oddziału nie przyszła. Wobec tego Kazik (wtedy wiedziałam, że „Górski”) już mnie włączył do oddziału, tak że ja już byłam swoja, powiada: „»Maja«, przedzieramy się do Śródmieścia. Grójecką i Alejami”. A Niemcy cały czas, jak wiadomo, mieli lotniska, przelotowe arterie przez Warszawę, most. Aleje Jerozolimskie wiodły, jak wiadomo, przez mosty na Pragę. Pilnowali tego jak źrenicy oka. Cały czas to było pod władaniem niemieckim. Jakieś przeskoki w Śródmieściu się zdarzały, ale to była własność Niemców. I strasznie... Zginął chłopak przy tym przejściu, ktoś został ranny, [Niemcy] byli wstrzelani w to przejście, tak że… Kazik był wyszkolony... Teraz ja mówię Kazik, bo to mój wielki przyjaciel potem się zrobił, chyba pierwszy chłopak, w którym się życiu zakochałam. Jak mogłam się w nim nie zakochać, przecież to było niemożliwe, nie. Więc „Górski” powiedział, że nie będziemy skakać. I tu nagle skaczą jakieś dwie dziewczyny, nieznane nam, chcą przejść przez tę falę ognia i jedna dostaje tak, że nie wiem. No więc we mnie się odezwał duch sanitariuszki (zresztą już miałam [środki sanitarne], bo oni mieli przy sobie troszeczkę tych sanitarnych urządzeń), więc podskoczyłam do niej, jakiś chłopak też doskoczył do niej – te rykoszety, dookoła nas wszystko waliło, ale jakoś jak widać nie w nas – i myśmy tę dziewczynę wyciągnęli. O tej dziewczynie jeszcze będzie mowa. Więc wyciągnęliśmy [ją] i usiłowaliśmy pomagać temu oddziałowi, który karabin maszynowy włączył na wieży kościoła Świętego Jakuba i troszkę tych Niemców trzymał przez jakiś czas w szachu na placu Narutowicza.
I nam powiedzieli, że idziemy ze wszystkimi na atak, na ten obecny akademik. To były koszary niemieckie, a przed wojną akademik. Idziemy na akademik. Wiecie – puknąć się w głowę. Zdaje się, że oni mieli jedną broń typu Piat, czyli jakąś kruszącą mury. [Właściwie mieli] chyba nie piata, może niemiecki pancerfaust, nie wiem, co oni mogli mieć, co tam jakąś dziurkę w murze zrobił. Jak można było wydać rozkaz pójścia na te koszary z taką bronią, to ja nie wiem, ale myśmy poszli. Granaty chłopcy rzucali, ja tam kogoś opatrzyłam, kogoś wyciągnęłam. Huk, awantura, nawet nie wiadomo, co się dzieje dookoła. Tylko tacy byliśmy wtedy i tak powinno być w wojsku: żadnego zamykania oczu, chronienie się za występ w murze czy za jakąś przeszkodę, ale cały czas jesteśmy w akcji, cały czas przytomność działania, tego nas nauczyli. Ale nic nie było widać, więc ta przytomność działania nie bardzo pomagała. W każdym razie akcja skończyła się taką klęską, że potem zwały trupów łapanych i rozstrzeliwanych żołnierzy, i ludności cywilnej, mężczyzn wyciąganych z domu, to tam może nie do pierwszego piętra, do połowy parteru to sięgało. Na ulicy trupy, trupy, trupy… Ponieważ to byli Niemcy, więc oni specjalnie kobiet nie łapali, wtedy jeszcze nie mieli tego rozkazu, jak na Woli, więc to były trupy męskie. I to byli wszyscy: dozorcy domów, ludzie, którzy nie mieli nic wspólnego z Powstaniem, i złapani Powstańcy. No, beznadzieja. Wiem, że tam gdzieś taką redutę na Wawelskiej ktoś zrobił, ale nie znam się na tym, bo nie byłam w tej Reducie.
I Kazik powiedział, znaczy „Górski” powiedział: „Wplątujemy się w ludność cywilną”. I na Małachowskiego myśmy się wplątali w ludność cywilną. Ja byłam dość cywilnie ubrana, coś tam zrzuciłam z siebie, jakąś pelerynę wojskową, którą gdzieś tam zdobyłam, taka byłam cywilna. A oni półcywilni, ale tam ludność od razu dała nam ubrania. [Wchodzili] do domów, już każdy wiadomo, gdzie ma rodzinę, gdzie mieszka. I tak się włączyliśmy do ludności cywilnej. Ja sobie pomyślałam, że pójdę do rodziców. No przecież jak pan zna, Filtrowa 69 jest blisko placu Narutowicza, między Zimorowicza a Kromera, więc nie tak daleko było. „Pójdę sobie do domu, tylko z moim oddziałem”. Więc mówię do niego, do Górskiego... Nie, już mówiliśmy sobie po imieniu, on mówił do mnie „Maju”, a ja mówiłam do niego „Kazik”. I powiedziałam: „No to chodźmy, to się włączymy może w tą ludność cywilną naszego domu, będzie tam mniej Powstańców pewno. Bo nie widziałam zbiórki w naszym domu, wychodząc rano wczoraj czy przedwczoraj, to tam będzie nam bezpieczniej”. No i on tak jakby chciał [iść] z całym oddziałem, nieduży to oddział, przeszliśmy. Ale byliśmy jeszcze w domu i zalało nas RONA, czyli „ukraińska” „powstańcza” armia. Niemcy gdzieś sobie poszli, wycofali się, znaczy dostali inny przydział, poszli pewno gdzieś bliżej Śródmieścia, a tę dzielnicę zalała ta „ukraińska” „powstańcza” armia Kamińskiego, RONA. Rosjanie, Ukraińcy, Kałmucy – zbieranina z całego świata. I te dziewczyny, które ja uratowałam, to jedna z nich okazała się prostytutką zawodową albo obydwie. One szły do Śródmieścia, chciały przejść do siebie, tam gdzieś, gdzie mieszkały. Cały czas z tą ludnością cywilną były karmione, były opiekowane. Jak przyszli tamci, to się w ogóle tych „ronowców” nie zlękły, i trzeba powiedzieć, że pewno były lepiej przez tych „ronowców” traktowane niż nasze dziewczyny, które się opierały gwałtom. Ich nikt nie gwałcił. No i one wydały oddział. Widocznie im ktoś musiał zarzucać, że... Znaczy powiedziały, że to są prawdopodobnie partyzanci, znaczy Powstańcy. Cholera, wyciągnęliśmy je obydwie z takiego ostrzału, tak była ciężko ranna... Znaczy jakiś lekarz ją wyciął, zaszył, opatrzył. Jakoś tak kuśtykała z laską, ładnie wyglądała. No i to był taki moment, mnie nie było wtedy w oddziale, ja byłam gdzieś tam z boku i kombinowałam, w jaki sposób mamy przejść gdzie indziej. I zabrali jedną dziewczyną naszą, którą potem po zgwałceniu zastrzelili, spalili. My się łudzimy, że najpierw ją zastrzelili, a potem spalili, ale nie jesteśmy tego pewni. I zaczęli strzelać – „co drugiego”, powiedzieli, wszystkich nie chcieli rozstrzelać.
I tutaj Kazik, który znał rosyjski jak polski, on robił szkołę, maturę... On był z Wołynia, kolonista wołyński, tam go zastała wojna, tam chodził do szkoły, znał rosyjski jak polski, ukraiński jak polski. Jego rodzinę zabrali w którejś z tych czterech wywózek Rosjanie. A on konno jeździł do miasteczka, nie wiem jakiego, do szkoły, zawsze na koniu sobie wyjeżdżał i wracał konno, i w lesie tam się zaczaiła jakaś Ukrainka, żeby mu powiedzieć, żeby on nie wracał do domu, bo już rodziców i liczne siostry, chyba ze cztery, wzięli już i żeby, broń Boże, nie wracał. I on, nie wiem jakimi sposobami, zapomniałam, pewno mi mówił, jak on to zrobił, ale on potrafił się przedrzeć przez tę linię demarkacyjną rosyjsko-niemiecką – to jeszcze nie był front, to była linia demarkacyjna – przedarł się, przyjechał do Warszawy. Na placu Trzech Krzyży, gdzie jest kościół Świętego Aleksandra, koło Instytutu Niewidomych, plac Trzech Krzyży, jego wujek ze strony matki miał taką bardzo znaną księgarnię (ta księgarnia i po wojnie była też, potem go aresztowali). I on [przyjechał] do tego wujka. Wujek (pamiętałam, nazwisko na „F”, teraz nie pamiętam) cały czas był w konspiracji i przekazał chłopaka – przecież to był dwudziestoletni w Powstaniu mężczyzna, bardzo dojrzale wyglądał – przekazał... nawiązał kontakt z konspiracją. [Kazik] nie miał rodziny, nie miał pieniędzy, dachu nad głową, a był urodzonym żołnierzem. On w życiu nic innego nie robił, tylko był żołnierzem. Stąd dotąd taki wojskowy, że nie wiem. Wtedy mi się to szalenie podobało, teraz pewno mniej, bo tak wojska specjalnie… No i on był w tej konspiracji, jak mówię, nie wiadomo, co w niej robił, ale coś robił, bo on był zawodowiec, na pensji po prostu. A taki młody, taki dzielny, taki zdeterminowany, no to on dużo musiał robić.
No i właśnie Kazik przyszedł z tym swoim rosyjskim do rozstrzeliwanego oddziału, zobaczył, że to jest Ukrainiec, a więc [zaczął mówić] z ukraińska. Ukraińcy byli bardzo wrażliwi na to, że ktoś mówi po ukraińsku. I on do niego, żeby się nie wygłupiał, nie jesteśmy żadnymi Powstańcami, nie to – a broń już mieliśmy zakopaną – nie to, nie owo i tak dalej. I ta odwaga jego – [Ukrainiec] po pierwszych słowach mógł go zastrzelić – ta odwaga jego spowodowała, że oni przestali się nami interesować.
No ale już tak dojść do moich rodziców nie można było i do mego domu i potem zaczęli wyrzucać na Zieleniak. Ja z tym oddziałem, z kolegami, szłam na ten Zieleniak. Jak tam byliśmy na Zieleniaku, wyciągali dziewczyny z tych grup, co ludzie przyszli, cywilni i wojskowi też tam byli, prawda, bo jak się Powstanie nie udało, to wszyscy wychodzili. I oni dosłownie siedli na mnie. Jakiś koc, ja na tym kocu, oni udawali, że siedzą na ławeczce czy coś takiego. No, jakoś tam przetrwałam tę straszliwą noc, krzyki i tak dalej. Zieleniak był otoczony murem, ponieważ tam przyjeżdżały wozy z jarzynami, to tam, gdzie Hala Banacha teraz jest, tam przyjeżdżały wozy i tam toalety były proste... Widziałam, że taki był dom, zarząd tego Zieleniaka, to tam oni siedzieli i wariowali. Taki mur był, pod tym murem były trupy. Rano zobaczyłam – najwięcej kobiet. Oprócz tego zauważyłam jedną czy dwie czołgające się, właściwie półnagie, kobiece postacie. Nie wiem, czy je dostrzelili, czy nie dostrzelili. Tak że to makabrycznie wyglądało. No i nagle przyszedł Wehrmacht, który został uznany przez nas za wybawicieli. I takich kilku żołnierzy Wehrmachtu przeznaczyli, żeby całe to towarzystwo przekazać na dworzec do Pruszkowa. No i sformowali kolumnę, dookoła nas starzy „wermachtowcy” w niewielkiej ilości, i myśmy szli, szczęśliwi absolutnie, że już nie mamy z tym „ronowcami” pijanymi, nieprzytomnymi do czynienia.
I doszliśmy na dworzec, wpakowali nas w wagony i zawieźli do Pruszkowa, do tego obozu przejściowego Durchlager 121. No i w tym obozie Kazik cały czas panuje nad sytuacją, jeszcze jakichś kolegów znalazł i tak dalej, tak że myśmy tak razem się trzymali. Powiedział tak: „Tu stójmy, nie wchodźmy na razie do żadnej z tych hal, bo tam okropnie, tu sobie stójmy”. Ktoś tam przyniósł jakąś zupę... Tam działało już jakieś RGO czy coś takiego, tak że dostaliśmy trochę zupy, trochę chleba, coś tam zjedliśmy, wypiliśmy. Kazik poszedł, tam gdzie było to kierownictwo tego obozu, i tam byli nasi polscy lekarze, oczywiście jako lekarze polscy byli to akowcy, ale nikt nie wiedział, że to jest AK. Między innymi była pani Margolisowa, Żydówka, ale nikt nie rozpoznał. Ona była lekarzem obozowym, a jej córka Ala Margolis to była żona Marka Edelmana i razem walczyli w getcie. Ale nie opowiadamy o Marku, a też się wiąże historia Marka z tym obozem, ale o sobie na razie. Więc [Kazik] tam dotarł i tam zobaczył panią Barbarę, Basię Majewską. Nie wiem, czy wiadomo powszechnie, że była w Pruszkowie wielka fabryka ołówków i kredek Majewskich. To byli potentaci finansowi, wszystkie ołówki, wszystkie kredki przed wojną miały na sobie złoty napis „Majewski”. Nie wiem, czy teraz ta fabryka jest, fabryka ołówków. Oni byli oczywiście wszyscy w konspiracji. I te dwie siostry Majewskie (ta Basia potem była historykiem sztuki, druga była polonistką) były tam właściwie rezydentkami AK. Potrafiły wyciągnąć, sobie tylko znanymi sposobami, oficerów AK, żeby uciekali. I musiał być ten mój Kazik ważną osobą, że Kazik potrafił nawiązać z nią kontakt. Kazik nawiązał kontakt, ale widocznie się dowiedział, że cały oddział to nie może zostać w taki sposób [wyciągnięty] albo później najwyżej. Dość, że Kazik przyszedł, wybrał dwóch, tego swojego zastępcę i jeszcze jednego chłopaka. Ze mnie zrobili ciężko chorą czy tam zgwałconą przez „ronowców”, czy coś, bo Niemcy byli na to wrażliwi, bardzo blisko tego było, więc łatwo było to zainscenizować. Ja zostałam wyniesiona przez dwóch sanitariuszy w białych kitlach, oni mieli dobre papiery, i zostałam wywieziona z tego [Pruszkowa].
No więc stamtąd zamieszkaliśmy... Gdzieś tak na jakiejś werandzie, na słomie masę ludzi spało u państwa Majewskich, jeść dostaliśmy. Potem nas przywieziono do takiego dworu Zaborów Leśny (tam teraz pewno jest czyjaś własność, ale wtedy byli właściciele, ziemianie), więc w tym Zaborowie Leśnym byliśmy, byłam w tym... Kazik gdzieś się zmył, zniknął absolutnie. Byłam w Zaborowie Leśnym, ale pamiętali o mnie, że jestem, że tak powiem, prawdziwy Powstaniec. I ja się strasznie ucieszyłam (świat jest mały), że zostanę łączniczką pana Władysława (czasami piszą o nim Zygmunt, sama nie wiem, czy on jest Władysław), pana Władysława Marszewskiego, który jest takim oficerem AK, bardzo ważnym w okręgu „Obroża”. Ponieważ jestem wyszkolona i tak dalej, to ja zostanę jego łączniczką. Dobrze. No i jakiś łącznik przyszedł, przeszliśmy, trochę przejechaliśmy wozem konnym do Pilaszkowa. Majątek Pilaszków, na mapie wszędzie widać, gdzie to jest. I pan Marszewski... To jest człowiek, który potem był w III Komendzie WiN-u i został rozstrzelany. Tak że od razu mówię o dalszym jego życiu. To jest człowiek nie tyle z AK (wstąpił do AK, kiedy była akcja scaleniowa), tylko tych bardziej prawicowych oddziałów organizacji wojskowych. On był partyjny, on był w partii jakieś takiej narodowej organizacji, a ponieważ od czterdziestego trzeciego roku był rozkaz scaleniowy, on poddał się temu rozkazowi. Część NSZ się nie poddała. On nie był w NSZ-ecie, [był] w jakiejś innej organizacji, poddał się temu scaleniu i został szefem wywiadu, czego ja nie wiedziałam, na ten okręg pod Warszawą, na okręg „Obroża”, mieszkając w swoim majątku ziemskim czy też w majątku kuzyna. To chyba nie był jego majątek, tylko kuzyna Marszewskiego... Stąd te imiona, że Zygmunt to był jeden, a Władysław drugi, Zygmunt był chyba właścicielem, a Władysław był tutaj ten, Władysław był Władysławem. Zygmunta nie było wtedy w tym majątku i on uchodził za właściciela (dopiero po wojnie dowiedziałam się, że on nie był właścicielem). Ja byłam jego łącznikiem, mieszkałam tam. Szalenie dużo ludzi z Warszawy mieszkało, dużo pań z dziećmi, o czym się dowiedziałam po wojnie, że to były żony wyższych oficerów Armii Krajowej. I przez pewien czas żona „Bora”, tuż przed... Gdzieś przeczytałam, że ona urodziła w Warszawie, ale to jest nieprawda. Ona urodziła pod Warszawą w szpitalu, a w bardzo zaawansowanej ciąży została wyprowadzona z Warszawy przez Żoliborz do Pilaszkowa i z Pilaszkowa, kiedy tam się zrobiło bardzo niebezpiecznie, została przekazana dalej. Zresztą przekazana do szpitala, do rodzenia, to ja tak wiem. Ja mogę wiedzieć źle, wszyscy mogą wiedzieć dobrze, ale ja tak wiem. No i tam ta ludność cywilna była, myśmy razem jedli kolację, ja nie wiedziałam, kim oni są. Oni wszyscy byli znajomymi pana Marszewskiego, wszystkie to były żony oficerów. Tych oficerów tu nie było, oni walczyli w Powstaniu. Pan Marszewski... Co chwila jacyś ludzie do niego przychodzili, [przyjeżdżali] na rowerach, tak, owak. Jakąś akcję, jakieś działania robił i ja w tych działaniach brałam udział, przenosząc meldunki, tu, tam.
  • Pamięta pani, komu pani składała przyrzeczenie?

Komu? Składałam na ręce „Kozy”, która już była hufcową. Przyrzeczenie harcerskie składa się na ręce instruktorów harcerskich. Ona była już wtedy podharcmistrzynią, a ja na ręce podharcmistrzyni składałam jako harcerka. To harcerki były, a harcerze jacyś może z Grup Szturmowych albo może z tych oddziałów szkoleniowych nas ochraniali, żeby żaden Niemiec nie dotarł. Tak że jak ten film był o Powstaniu Warszawskim i wszyscy mówią, nie wierzą, że tam w mundurach mogli po lasach chodzić – my w takich szczątkowych mundurach byliśmy i ja mogę uwierzyć, że jakiś oddział był w prawdziwych mundurach. Tak że takie rzeczy się robiło w czasie wojny. To była prawda. Teraz ludzie są rozsądni, mówią: „No nie mogli pójść w takich mundurach, przecież by ich Niemcy…”. Mogli. Włożyli je potem w jakieś torby czy plecaki, no i dobra. Więc tak do Powstania mnie wyszkolili.
Ja prosiłam mego brata, żeby [wciągnął mnie] do „Baszty”, do „Baszty”. I brat załatwił mi przydział w „Baszcie”, ale w B-2, nie u siebie. Powiedział: „Będę musiał się tobą opiekować, nie ma mowy”. Z tym że do mnie nie przyszedł łącznik – może przyszedł po moim wyjściu z domu 1 sierpnia, bo musiałam z innego powodu wyjść wcześniej z domu – a do niego łącznik przyszedł. I to powiem, bo to była dramatyczna scena (ona jest już w literaturze opisana, bo ja tę scenę zawsze opowiadam). Staliśmy w tym ostatnim pokoju, co można było wyskoczyć na ulicę, a nie na podwórko, żeby mama nie wiedziała, że on idzie do Powstania. Łącznik przyszedł i poszedł, bo poszedł do następnego. [Brat] miał jakiś chlebak, wziął jakiś chleb, jakiś szmalec, jakiś sweter, no w każdym razie przygotował się jakoś do Powstania. Powiedział, że wyjdzie przez okno, żeby go mama nie widziała, to był wysoki parter, można było z tego okna wyjść, jak się było chłopakiem osiemnastoletnim. No i mówi: „To się żegnamy, bo już się chyba nie zobaczymy”. To ja mu mówię: „Jak mamy się nie zobaczyć? Zobaczymy się”. A on powiedział: „Nie, to będzie »rzeź niewiniątek«. Nie mamy broni, nie mam amunicji. Sam z »Baszty« wywoziłem do Kampinosu. To nie jest Powstanie w odpowiednim czasie”. Osiemnastoletni chłopak. No, intelektualista zawsze. A ja mu mówię spokojnie, w ogóle się nie zdenerwowałam: „To dlaczego idziemy?”. A on mi powiedział: „Bośmy składali przysięgę”. Ja już w tej „Baszcie” złożyłam przysięgę tuż przed Powstaniem. Poszłam na pierwszą zbiórkę oddziału i tam przyjęli ode mnie i od drugiej sanitariuszki przysięgę. Powiedział to normalnym głosem: „Złożyliśmy przysięgę”. Mówię: „No tak”. No i on sobie poszedł. A ja widzę, że łącznik do mnie nie przychodzi. Pójdę sama. Mniej więcej wiedziałam, bo przecież pierwsza zbiórka była dwudziestego ósmego, wiedziałam, gdzie mam iść. Oczywiście miejsca zbiórek pozmieniali, tak że gdybym ja tam doszła, to mogłabym tam oddziału nie znaleźć, to jest inna rzecz. Łącznicy dawali nowe [miejsca], to miało być znowu zaskoczenie Niemców. Oni w ogóle nie byli zaskoczeni, przecież wiedzieli o zbiórce 28 lipca, mieli swoich szpiegów. No i pójdę sobie sama. Poszłam do łazienki, kafelki wszędzie na podłodze i stłukłam okulary. Taka byłam zdenerwowana, Boże, stłukłam okulary, drugich nie mam. Ja mam minus pięć i pół sfery, dwa i pół cylindry, to jest osiem z czymś – mowy nie ma, żebym ja coś widziała bez okularów, zwłaszcza… I osie sto osiemdziesiąt skrócone, tak że nawet jak coś widzę, to nie widzę, wszystko rozmyte. Jezus Maria! Mama to widzi, daje mi pieniądze, mówi: „Idź zaraz na plac Narutowicza, tam jest ten nasz znajomy optyk, to on ci te okulary zrobi”. W czasie wojny było świetnie, bo Zeiss, ta niemiecka wytwórnia szkieł optycznych, [wykonywała] dla Polski, tak że każdy zakład optyczny miał natychmiast szkła, a takie moje, skomplikowane to w ciągu tygodnia z wytwórni niemieckiej przychodziły. Tak było, okupacja to jest coś bardzo złożonego. Najlepsze szkła mieliśmy wszyscy w czasie wojny. No i ja pobiegłam do tego pana, pieniądze w garści, [oprawka] była niestłuczona, tylko [szkło] było stłuczone (przecież to było szklane, teraz się nie tłucze, wtedy się tłukło). Idę do niego, a on w butach z cholewami, chlebaczek, przepasany skórzanym pasem, zamyka zakład. Dobrze, że go zastałam. Czwarta godzina czy trzecia, trzecia nawet chyba była – zamyka zakład. Ale on mnie znał, przecież myśmy byli klienci, znał moje oczy, miał tam nasze recepty. On mnie nie mógł zostawić, nie mógł zostawić bez szkieł. Szybko wrócił, lekko klnąc, zrobił mi, tam furczało aż wszystko, zrobił mi okulary. Ja mówię: „Tu mam pieniądze”. „Dobrze, dobrze, któregoś dnia oddasz. Ja mam kasę już zamkniętą i nie przyjmuję pieniędzy”. Nie wziął pieniędzy, poszedł do Powstania. Czy przeżył, czy nie, ja tego nie wiem. Czyli bardzo fajny człowiek, dojrzały, dorosły, mógł być oficerem na przykład. Bardzo fajny człowiek, który nie zostawił dzieciaka pół ślepego na Powstanie. No i ja tu się zakręciłam i widzę, że już tu są nasi ludzie. Ja zostałam na placu Narutowicza i zameldowałam się do oddziału. Powiedziałam, że to nie mój, powiedziałam, gdzie mam przedział, powiedziałam, gdzie byłam szkolona i jak, gdzie zrobiłam przysięgę. Wszystko mi to gładko szło i on uwierzył w to wszystko. To był Kazimierz Radwański pseudonim „Górski”. To był zawodowy żołnierz naszych oddziałów. On nie lubił mówić, co robił przed Powstaniem. Sądzę, że on był w tej „dziewiątce” „W” ileś tam, w oddziałach wykonujących wyroki, że on działał z naszym sądem wojskowym. Z rozmów z nim, które w życiu przeprowadziłam, wszystko robiło na mnie takie wrażenie. I to, że on, który przyszedł do Powstania z własną bronią, uzbrojony po zęby, i jego zastępca przyszedł uzbrojony po zęby z własną bronią, a na resztę oddziału czekali na broń, która miała przyjechać, to też mnie utwierdziło w przekonaniu. Bo u nas nie było tak. Całą broń trzeba było zawsze po ćwiczeniach wszędzie zdawać i ona była chowana w rusznikarniach, w magazynach broni. Znali to tylko wtajemniczeni. Ci, którzy mówią, że Powstanie można było w każdej chwili zrobić, bo w każdym domu była broń, to niech się pukną w głowę. Tak nie było. Była krótka broń i była broń wydawana na akcję i żadnej [innej] broni nie było. A bez hasła, bez tego, nasi przeszkoleni szefowie magazynów nie wydawaliby broni. Zresztą jej było za mało. Trzeba znać tę sytuację, a nie gadać głupstw. Ci byli obydwaj uzbrojeni i czekali, przestępując z nogi na nogę, na broń dla całego oddziału. I broń dla całego oddziału nie przyszła. Wobec tego Kazik (wtedy wiedziałam, że „Górski”) już mnie włączył do oddziału, tak że ja już byłam swoja, powiada: „»Maja«, przedzieramy się do Śródmieścia. Grójecką i Alejami”. A Niemcy cały czas, jak wiadomo, mieli lotniska, przelotowe arterie przez Warszawę, most. Aleje Jerozolimskie wiodły, jak wiadomo, przez mosty na Pragę. Pilnowali tego jak źrenicy oka. Cały czas to było pod władaniem niemieckim. Jakieś przeskoki w Śródmieściu się zdarzały, ale to była własność Niemców. I strasznie... Zginął chłopak przy tym przejściu, ktoś został ranny, [Niemcy] byli wstrzelani w to przejście, tak że… Kazik był wyszkolony... Teraz ja mówię Kazik, bo to mój wielki przyjaciel potem się zrobił, chyba pierwszy chłopak, w którym się życiu zakochałam. Jak mogłam się w nim nie zakochać, przecież to było niemożliwe, nie. Więc „Górski” powiedział, że nie będziemy skakać. I tu nagle skaczą jakieś dwie dziewczyny, nieznane nam, chcą przejść przez tę falę ognia i jedna dostaje tak, że nie wiem. No więc we mnie się odezwał duch sanitariuszki (zresztą już miałam [środki sanitarne], bo oni mieli przy sobie troszeczkę tych sanitarnych urządzeń), więc podskoczyłam do niej, jakiś chłopak też doskoczył do niej – te rykoszety, dookoła nas wszystko waliło, ale jakoś jak widać nie w nas – i myśmy tę dziewczynę wyciągnęli. O tej dziewczynie jeszcze będzie mowa. Więc wyciągnęliśmy [ją] i usiłowaliśmy pomagać temu oddziałowi, który karabin maszynowy włączył na wieży kościoła Świętego Jakuba i troszkę tych Niemców trzymał przez jakiś czas w szachu na placu Narutowicza.
I nam powiedzieli, że idziemy ze wszystkimi na atak, na ten obecny akademik. To były koszary niemieckie, a przed wojną akademik. Idziemy na akademik. Wiecie – puknąć się w głowę. Zdaje się, że oni mieli jedną broń typu Piat, czyli jakąś kruszącą mury. [Właściwie mieli] chyba nie piata, może niemiecki pancerfaust, nie wiem, co oni mogli mieć, co tam jakąś dziurkę w murze zrobił. Jak można było wydać rozkaz pójścia na te koszary z taką bronią, to ja nie wiem, ale myśmy poszli. Granaty chłopcy rzucali, ja tam kogoś opatrzyłam, kogoś wyciągnęłam. Huk, awantura, nawet nie wiadomo, co się dzieje dookoła. Tylko tacy byliśmy wtedy i tak powinno być w wojsku: żadnego zamykania oczu, chronienie się za występ w murze czy za jakąś przeszkodę, ale cały czas jesteśmy w akcji, cały czas przytomność działania, tego nas nauczyli. Ale nic nie było widać, więc ta przytomność działania nie bardzo pomagała. W każdym razie akcja skończyła się taką klęską, że potem zwały trupów łapanych i rozstrzeliwanych żołnierzy, i ludności cywilnej, mężczyzn wyciąganych z domu, to tam może nie do pierwszego piętra, do połowy parteru to sięgało. Na ulicy trupy, trupy, trupy… Ponieważ to byli Niemcy, więc oni specjalnie kobiet nie łapali, wtedy jeszcze nie mieli tego rozkazu, jak na Woli, więc to były trupy męskie. I to byli wszyscy: dozorcy domów, ludzie, którzy nie mieli nic wspólnego z Powstaniem, i złapani Powstańcy. No, beznadzieja. Wiem, że tam gdzieś taką redutę na Wawelskiej ktoś zrobił, ale nie znam się na tym, bo nie byłam w tej Reducie.
I Kazik powiedział, znaczy „Górski” powiedział: „Wplątujemy się w ludność cywilną”. I na Małachowskiego myśmy się wplątali w ludność cywilną. Ja byłam dość cywilnie ubrana, coś tam zrzuciłam z siebie, jakąś pelerynę wojskową, którą gdzieś tam zdobyłam, taka byłam cywilna. A oni półcywilni, ale tam ludność od razu dała nam ubrania. [Wchodzili] do domów, już każdy wiadomo, gdzie ma rodzinę, gdzie mieszka. I tak się włączyliśmy do ludności cywilnej. Ja sobie pomyślałam, że pójdę do rodziców. No przecież jak pan zna, Filtrowa 69 jest blisko placu Narutowicza, między Zimorowicza a Kromera, więc nie tak daleko było. „Pójdę sobie do domu, tylko z moim oddziałem”. Więc mówię do niego, do Górskiego... Nie, już mówiliśmy sobie po imieniu, on mówił do mnie „Maju”, a ja mówiłam do niego „Kazik”. I powiedziałam: „No to chodźmy, to się włączymy może w tą ludność cywilną naszego domu, będzie tam mniej Powstańców pewno. Bo nie widziałam zbiórki w naszym domu, wychodząc rano wczoraj czy przedwczoraj, to tam będzie nam bezpieczniej”. No i on tak jakby chciał [iść] z całym oddziałem, nieduży to oddział, przeszliśmy. Ale byliśmy jeszcze w domu i zalało nas RONA, czyli „ukraińska” „powstańcza” armia. Niemcy gdzieś sobie poszli, wycofali się, znaczy dostali inny przydział, poszli pewno gdzieś bliżej Śródmieścia, a tę dzielnicę zalała ta „ukraińska” „powstańcza” armia Kamińskiego, RONA. Rosjanie, Ukraińcy, Kałmucy – zbieranina z całego świata. I te dziewczyny, które ja uratowałam, to jedna z nich okazała się prostytutką zawodową albo obydwie. One szły do Śródmieścia, chciały przejść do siebie, tam gdzieś, gdzie mieszkały. Cały czas z tą ludnością cywilną były karmione, były opiekowane. Jak przyszli tamci, to się w ogóle tych „ronowców” nie zlękły, i trzeba powiedzieć, że pewno były lepiej przez tych „ronowców” traktowane niż nasze dziewczyny, które się opierały gwałtom. Ich nikt nie gwałcił. No i one wydały oddział. Widocznie im ktoś musiał zarzucać, że... Znaczy powiedziały, że to są prawdopodobnie partyzanci, znaczy Powstańcy. Cholera, wyciągnęliśmy je obydwie z takiego ostrzału, tak była ciężko ranna... Znaczy jakiś lekarz ją wyciął, zaszył, opatrzył. Jakoś tak kuśtykała z laską, ładnie wyglądała. No i to był taki moment, mnie nie było wtedy w oddziale, ja byłam gdzieś tam z boku i kombinowałam, w jaki sposób mamy przejść gdzie indziej. I zabrali jedną dziewczyną naszą, którą potem po zgwałceniu zastrzelili, spalili. My się łudzimy, że najpierw ją zastrzelili, a potem spalili, ale nie jesteśmy tego pewni. I zaczęli strzelać – „co drugiego”, powiedzieli, wszystkich nie chcieli rozstrzelać.
I tutaj Kazik, który znał rosyjski jak polski, on robił szkołę, maturę... On był z Wołynia, kolonista wołyński, tam go zastała wojna, tam chodził do szkoły, znał rosyjski jak polski, ukraiński jak polski. Jego rodzinę zabrali w którejś z tych czterech wywózek Rosjanie. A on konno jeździł do miasteczka, nie wiem jakiego, do szkoły, zawsze na koniu sobie wyjeżdżał i wracał konno, i w lesie tam się zaczaiła jakaś Ukrainka, żeby mu powiedzieć, żeby on nie wracał do domu, bo już rodziców i liczne siostry, chyba ze cztery, wzięli już i żeby, broń Boże, nie wracał. I on, nie wiem jakimi sposobami, zapomniałam, pewno mi mówił, jak on to zrobił, ale on potrafił się przedrzeć przez tę linię demarkacyjną rosyjsko-niemiecką – to jeszcze nie był front, to była linia demarkacyjna – przedarł się, przyjechał do Warszawy. Na placu Trzech Krzyży, gdzie jest kościół Świętego Aleksandra, koło Instytutu Niewidomych, plac Trzech Krzyży, jego wujek ze strony matki miał taką bardzo znaną księgarnię (ta księgarnia i po wojnie była też, potem go aresztowali). I on [przyjechał] do tego wujka. Wujek (pamiętałam, nazwisko na „F”, teraz nie pamiętam) cały czas był w konspiracji i przekazał chłopaka – przecież to był dwudziestoletni w Powstaniu mężczyzna, bardzo dojrzale wyglądał – przekazał... nawiązał kontakt z konspiracją. [Kazik] nie miał rodziny, nie miał pieniędzy, dachu nad głową, a był urodzonym żołnierzem. On w życiu nic innego nie robił, tylko był żołnierzem. Stąd dotąd taki wojskowy, że nie wiem. Wtedy mi się to szalenie podobało, teraz pewno mniej, bo tak wojska specjalnie… No i on był w tej konspiracji, jak mówię, nie wiadomo, co w niej robił, ale coś robił, bo on był zawodowiec, na pensji po prostu. A taki młody, taki dzielny, taki zdeterminowany, no to on dużo musiał robić.
No i właśnie Kazik przyszedł z tym swoim rosyjskim do rozstrzeliwanego oddziału, zobaczył, że to jest Ukrainiec, a więc [zaczął mówić] z ukraińska. Ukraińcy byli bardzo wrażliwi na to, że ktoś mówi po ukraińsku. I on do niego, żeby się nie wygłupiał, nie jesteśmy żadnymi Powstańcami, nie to – a broń już mieliśmy zakopaną – nie to, nie owo i tak dalej. I ta odwaga jego – [Ukrainiec] po pierwszych słowach mógł go zastrzelić – ta odwaga jego spowodowała, że oni przestali się nami interesować.
No ale już tak dojść do moich rodziców nie można było i do mego domu i potem zaczęli wyrzucać na Zieleniak. Ja z tym oddziałem, z kolegami, szłam na ten Zieleniak. Jak tam byliśmy na Zieleniaku, wyciągali dziewczyny z tych grup, co ludzie przyszli, cywilni i wojskowi też tam byli, prawda, bo jak się Powstanie nie udało, to wszyscy wychodzili. I oni dosłownie siedli na mnie. Jakiś koc, ja na tym kocu, oni udawali, że siedzą na ławeczce czy coś takiego. No, jakoś tam przetrwałam tę straszliwą noc, krzyki i tak dalej. Zieleniak był otoczony murem, ponieważ tam przyjeżdżały wozy z jarzynami, to tam, gdzie Hala Banacha teraz jest, tam przyjeżdżały wozy i tam toalety były proste... Widziałam, że taki był dom, zarząd tego Zieleniaka, to tam oni siedzieli i wariowali. Taki mur był, pod tym murem były trupy. Rano zobaczyłam – najwięcej kobiet. Oprócz tego zauważyłam jedną czy dwie czołgające się, właściwie półnagie, kobiece postacie. Nie wiem, czy je dostrzelili, czy nie dostrzelili. Tak że to makabrycznie wyglądało. No i nagle przyszedł Wehrmacht, który został uznany przez nas za wybawicieli. I takich kilku żołnierzy Wehrmachtu przeznaczyli, żeby całe to towarzystwo przekazać na dworzec do Pruszkowa. No i sformowali kolumnę, dookoła nas starzy „wermachtowcy” w niewielkiej ilości, i myśmy szli, szczęśliwi absolutnie, że już nie mamy z tym „ronowcami” pijanymi, nieprzytomnymi do czynienia.
I doszliśmy na dworzec, wpakowali nas w wagony i zawieźli do Pruszkowa, do tego obozu przejściowego Durchlager 121. No i w tym obozie Kazik cały czas panuje nad sytuacją, jeszcze jakichś kolegów znalazł i tak dalej, tak że myśmy tak razem się trzymali. Powiedział tak: „Tu stójmy, nie wchodźmy na razie do żadnej z tych hal, bo tam okropnie, tu sobie stójmy”. Ktoś tam przyniósł jakąś zupę... Tam działało już jakieś RGO czy coś takiego, tak że dostaliśmy trochę zupy, trochę chleba, coś tam zjedliśmy, wypiliśmy. Kazik poszedł, tam gdzie było to kierownictwo tego obozu, i tam byli nasi polscy lekarze, oczywiście jako lekarze polscy byli to akowcy, ale nikt nie wiedział, że to jest AK. Między innymi była pani Margolisowa, Żydówka, ale nikt nie rozpoznał. Ona była lekarzem obozowym, a jej córka Ala Margolis to była żona Marka Edelmana i razem walczyli w getcie. Ale nie opowiadamy o Marku, a też się wiąże historia Marka z tym obozem, ale o sobie na razie. Więc [Kazik] tam dotarł i tam zobaczył panią Barbarę, Basię Majewską. Nie wiem, czy wiadomo powszechnie, że była w Pruszkowie wielka fabryka ołówków i kredek Majewskich. To byli potentaci finansowi, wszystkie ołówki, wszystkie kredki przed wojną miały na sobie złoty napis „Majewski”. Nie wiem, czy teraz ta fabryka jest, fabryka ołówków. Oni byli oczywiście wszyscy w konspiracji. I te dwie siostry Majewskie (ta Basia potem była historykiem sztuki, druga była polonistką) były tam właściwie rezydentkami AK. Potrafiły wyciągnąć, sobie tylko znanymi sposobami, oficerów AK, żeby uciekali. I musiał być ten mój Kazik ważną osobą, że Kazik potrafił nawiązać z nią kontakt. Kazik nawiązał kontakt, ale widocznie się dowiedział, że cały oddział to nie może zostać w taki sposób [wyciągnięty] albo później najwyżej. Dość, że Kazik przyszedł, wybrał dwóch, tego swojego zastępcę i jeszcze jednego chłopaka. Ze mnie zrobili ciężko chorą czy tam zgwałconą przez „ronowców”, czy coś, bo Niemcy byli na to wrażliwi, bardzo blisko tego było, więc łatwo było to zainscenizować. Ja zostałam wyniesiona przez dwóch sanitariuszy w białych kitlach, oni mieli dobre papiery, i zostałam wywieziona z tego [Pruszkowa].
No więc stamtąd zamieszkaliśmy... Gdzieś tak na jakiejś werandzie, na słomie masę ludzi spało u państwa Majewskich, jeść dostaliśmy. Potem nas przywieziono do takiego dworu Zaborów Leśny (tam teraz pewno jest czyjaś własność, ale wtedy byli właściciele, ziemianie), więc w tym Zaborowie Leśnym byliśmy, byłam w tym... Kazik gdzieś się zmył, zniknął absolutnie. Byłam w Zaborowie Leśnym, ale pamiętali o mnie, że jestem, że tak powiem, prawdziwy Powstaniec. I ja się strasznie ucieszyłam (świat jest mały), że zostanę łączniczką pana Władysława (czasami piszą o nim Zygmunt, sama nie wiem, czy on jest Władysław), pana Władysława Marszewskiego, który jest takim oficerem AK, bardzo ważnym w okręgu „Obroża”. Ponieważ jestem wyszkolona i tak dalej, to ja zostanę jego łączniczką. Dobrze. No i jakiś łącznik przyszedł, przeszliśmy, trochę przejechaliśmy wozem konnym do Pilaszkowa. Majątek Pilaszków, na mapie wszędzie widać, gdzie to jest. I pan Marszewski... To jest człowiek, który potem był w III Komendzie WiN-u i został rozstrzelany. Tak że od razu mówię o dalszym jego życiu. To jest człowiek nie tyle z AK (wstąpił do AK, kiedy była akcja scaleniowa), tylko tych bardziej prawicowych oddziałów organizacji wojskowych. On był partyjny, on był w partii jakieś takiej narodowej organizacji, a ponieważ od czterdziestego trzeciego roku był rozkaz scaleniowy, on poddał się temu rozkazowi. Część NSZ się nie poddała. On nie był w NSZ-ecie, [był] w jakiejś innej organizacji, poddał się temu scaleniu i został szefem wywiadu, czego ja nie wiedziałam, na ten okręg pod Warszawą, na okręg „Obroża”, mieszkając w swoim majątku ziemskim czy też w majątku kuzyna. To chyba nie był jego majątek, tylko kuzyna Marszewskiego... Stąd te imiona, że Zygmunt to był jeden, a Władysław drugi, Zygmunt był chyba właścicielem, a Władysław był tutaj ten, Władysław był Władysławem. Zygmunta nie było wtedy w tym majątku i on uchodził za właściciela (dopiero po wojnie dowiedziałam się, że on nie był właścicielem). Ja byłam jego łącznikiem, mieszkałam tam. Szalenie dużo ludzi z Warszawy mieszkało, dużo pań z dziećmi, o czym się dowiedziałam po wojnie, że to były żony wyższych oficerów Armii Krajowej. I przez pewien czas żona „Bora”, tuż przed... Gdzieś przeczytałam, że ona urodziła w Warszawie, ale to jest nieprawda. Ona urodziła pod Warszawą w szpitalu, a w bardzo zaawansowanej ciąży została wyprowadzona z Warszawy przez Żoliborz do Pilaszkowa i z Pilaszkowa, kiedy tam się zrobiło bardzo niebezpiecznie, została przekazana dalej. Zresztą przekazana do szpitala, do rodzenia, to ja tak wiem. Ja mogę wiedzieć źle, wszyscy mogą wiedzieć dobrze, ale ja tak wiem. No i tam ta ludność cywilna była, myśmy razem jedli kolację, ja nie wiedziałam, kim oni są. Oni wszyscy byli znajomymi pana Marszewskiego, wszystkie to były żony oficerów. Tych oficerów tu nie było, oni walczyli w Powstaniu. Pan Marszewski... Co chwila jacyś ludzie do niego przychodzili, [przyjeżdżali] na rowerach, tak, owak. Jakąś akcję, jakieś działania robił i ja w tych działaniach brałam udział, przenosząc meldunki, tu, tam.
  • Pamięta pani może, gdzie nosiła meldunki?

Do Milanówka nosiłam, do Brwinowa nosiłam, do Leszna nosiłam. Tak że czasami dawał mi takiego chłopa jakiegoś i ja na wozie jako taka niby wiejska dziewczynka, wprawdzie w okularkach, ale w każdym razie woziliśmy te meldunki. Meldunki były zaszyfrowane, zaszyte. Ja wiedziałam, jak je zniszczyć w razie czego, tak że wszystko to było tak... No ale trzeba było zawsze schować mapę, bo ja nie znałam tak tych okolic, więc ta mapa była mi potrzebna, umiałam się tym posługiwać, przenosiłam jakimś młodym oficerom też meldunki.
I to wszystko się działo do 8 września. Ósmego września była ta słynna akcja na Pilaszków. Ponieważ tego dnia zatrzymali się „wermachtowcy” dwoma czy trzema samochodami ciężarowymi z żywnością dla Warszawy i wiedli wielkie stado krów dla Warszawy... A trzeba powiedzieć, że Marszewski był wybitnym hodowcą krów. Miał tam wybitne bydło, które oczywiście było numerowane, o nazwie, z dietą zapisaną przy jego stanowisku. To były wybitne krowy polskie czy holenderskie i to było w oborach, a te krowy, co przyszły, to były na zewnątrz, to nie były krowy Marszewskiego. I nastąpiła wielka akcja, bo Niemcy nas wszystkich z pokoi wyrzucili. Niemcy na pierwszym piętrze się umieścili. Ja mieszkałam na pierwszym piętrze, ale myśmy [już wcześniej] byli z pierwszego piętra, i wszystkich dali na taką oszkloną werandę. Do dziś ta weranda jest, tylko inna, bo zreperowana. I myśmy [byli] na tej werandzie, kobiety, dzieci stłoczone, a pan Marszewski to się nie zadawał z takim „pospólstwem”, była taka kaplica dworska, majątek z kaplicą i taki ksiądz tego dnia u niego nocował, [więc] oni poszli do kaplicy nocować, bo im nie pozwolili na górze ani nigdzie indziej. I jak przyszli chłopcy z lasu i otoczyli dwór, zaczęli walczyć, to zaczęły pociski latać i to coraz bardziej się wgryzali. W pewnym momencie walnęli z piata w róg tej werandy. No to oczywiście wszystko poszło, dziura się zrobiła straszna. Potem jakiś granat tam wrzucili, kaplica została zniszczona, ciężko ranili tego księdza (Marszewskiego nie, ale księdza). Ksiądz tam krzyczał, że jest ciężko ranny. U nas jakieś dziecko, jakaś kobieta została ranna. Ja już wiedziałam, że tak się wstrzelili, że [jak padnie] drugi strzał, to tu [będzie] masakra. Na to rozległ się głos z dworu: „Polacy, wychodzić!”. Nikt się nie ruszył, bo się bali, bo przecież Niemcy od razu... Ale ja myślę sobie, [że jak] mają mnie tu rozwalić, to wychodzę i uprzedzę, co się dzieje. I wyskoczyłam przez tą dziurę, krzycząc, że tu, na tej werandzie są sami Polacy. I w związku z tym partyzanci nie strzelali do nas, a Niemcy z góry strzelali. No to ja w jakichś krzaczkach, świetnie znałam teren, więc krzaczki, tego, przecież reflektorów tam nie było, więc się kryłam. Oni walili, ja się kryłam i dobrze. Zostałam ranna w nogę, tak, ale bez przesady. No i wskakuję w krzaki – lubię o tym mówić – i wpadam w ramiona jakiegoś człowieka, który mi mówi: „Jak się nazywasz?”. I ja zapomniałam, że ja jestem tylko „Maja”, powiedziałam, Marysia Lipska. A on mówi: „O Boże, a ja jestem Zygmunt Lipski. Cześć!”. I wpadłam w ramiona „Sulimy”, zbieżność nazwisk przypadkowa, z Dziekanowa Leśnego, Zygmunta Lipskiego. I już byłam swoja. No i zaczęłam się rządzić. Ja im powiedziałam: „Przecież ten dwór należy do Polaków”. Nie powiedziałam, że do oficera AK, nie. „Należy do Polaków, tu są sami Polacy z Warszawy”. Oni przyszli w nocy, [mówią]. „Przecież to jest dwór Treuhändera”. – „Nie ma Treuhändera, własność polska, nieodebrana. Jak wy mogliście coś takiego zrobić?” No to oni: „To weźmiemy tylko to, co ci Niemcy mają”. Odstąpili od strzelania. „Lawa”, Tadeusz [Gaworski], mój dowódca późniejszy, odstąpił od strzelania do dworu. Oni [do] nas na podwórku z tego dworu nie mogli strzelać, bo nie mieli jak. To podwórko jakoś tak dalej było, to nie było tak przy dworze. Weszliśmy na podwórko, tam było kilku tych „wermachtowców”. No to „Lawa” mówi: „Polacy są we dworze. Zwiążcie tych »wermachtowców«”. Jaki mądry, co? „Zwiążcie ich”. Przecież leciutko by się ich zastrzeliło, ale oni ich tylko związali, a tamci grzecznie się dali związać, oddali broń, no i nie byli zastrzeleni, co było bardzo ważne. Gdyby byli zastrzeleni, to tam nie ma mowy... No i ja wtedy mówiłam im, co potem robotnicy jego do Niemców zeznali, pracownicy majątku, że ja pokazywałam, które krowy są właściciela, a które krowy są przywiezione, i bardzo chroniłam krowy właściciela. Niepotrzebnie, bo potem Niemcy mu zabrali, no ale chroniłam te rasowe, wspaniałe stado, jedno z najbardziej rasowych w Polsce, z Pilaszkowa (wiele nagród miał na wystawach rolniczych).
No i wyszliśmy do lasu. Tam mnie wzięła w obroty... Aha, jeszcze potem była taka potyczka i potem mówił jeden człowiek, „Orion” miał pseudonim, że mu uratowałam życie, zatamowawszy straszliwy krwotok, kiedy został ranny w rękę. Być może, tego nikt nie wie na pewno. W każdym razie ja się od razu nim zajęłam. No i odskoczyliśmy do Kampinosu. Tam mnie wzięła w obroty żandarmeria polowa, kto to ja taki jestem. Może ja jestem taki, co wyszedł z domu, żeby wojsko zniszczyć. No i tam siedzę, siedzę w takim chlewiku jakimś, szerokie dość były deski, i myślę sobie: „Długo mnie tak będą trzymać? O co mnie będą pytać? Przecież nie mam żadnych dokumentów. Wyrzucą mnie pewnie z tego lasu”. Kogo ja widzę na czele oddziału dziarsko kroczącego przez podwórko? „Górskiego”, Kazika Radwańskiego. Już był z oddziałem, był dowódcą oddziału zwiadu w kompanii lotniczej porucznika „Lawy”, taka lotnicza. Bo ona się szkoliła przedtem, ale nie będziemy o wszystkim mówić. To byli wyszkoleni chłopcy, politechnika... Potem po wojnie pokończyli wydziały politechniki, ci, co ocaleli (teraz jest jakiś tam lotniczy i mechaniczny). No to ja tam hałas zrobiłam i Kazik powiedział, [że jestem] nasz człowiek z Powstania i tak dalej. I dołączyłam w triumfie do oddziału. „Gazeta Polska”, która mnie nie lubi, coś oszkalowała i napisała kiedyś: „Jak mógł taki kadrowy oddział jak kompania porucznika „Lawy” przyjąć, nie wiadomo skąd, taką dziewczynkę z Warszawy. To w ogóle niemożliwe”. No możliwe, bo byłam już żołnierzem i byłam u „Górskiego” i „Górski” był w oddziale, tak że możliwe, że przyszłam.

  • Przepraszam, a co się stało z tymi osobami, które zostały we dworze? Wehrmacht się wycofał…

Tak, to bardzo ciekawe. Ten Wehrmacht był tam tylko tę noc Na drugi dzień oczywiście się wycofał, przeszli, przyszło gestapo miejscowe i nie było już żadnego Polaka z Warszawy. Dlatego że Marszewski był strasznie mądry i wyrzucił ich wszystkich, znaczy ktoś tam się nimi zajął. Nikogo nie było, ale był Marszewski, został. Jest właścicielem majątku, stratę mu zrobili ci bandyci z lasu, ma stratę, prosi Niemców o broń. Niemcy dawali do majątków broń. Dawali, do mojego teścia dali. „Dajcie broń, my się będziemy bronić na następny raz”, i tak dalej. Ale wzięli przynajmniej połowę krów, wzięli całą kontrybucję, ale nie zabrali go, nie zabrali go. Gdyby on gdzieś uciekł, to by go szukali, ale jak on nie uciekł, tylko czuł się zupełnie w porządku, to go w ogóle nie zabrali. I po dwóch dniach, ponieważ strasznie się zdenerwowali nasi w lesie, że ich wywiad źle zadziałał... Już nie będę mówić kto był tym człowiekiem z wywiadu. Albo powiem. To była Roma Parandowska, córka Jana Parandowskiego, pisarza. Ktoś jej powiedział, kto chyba nie lubił Marszewskiego, że tutaj jest Treuhänder. Ktoś chyba z chłopów chciał upiec jakąś swoją pieczeń, ale nie jestem tego pewna. W każdym razie ona zawiadomiła i potem musiała się meldować, że źle zrobili ten wywiad, że to nie byli Niemcy. No i nasi przyszli, chyba troszeczkę jakimś czymś chcieli im pokryć straty, chcieli wziąć moje ubrania, tak że powiedzieli, że ja już jestem z nimi. On się na to zgodził. Nie przyznał się w ogóle do tego, że byłam jego łączniczką i że on był oficerem wywiadu. Rasowy oficer wywiadu, nic się nie przyznał, czyli oni go potraktowali jako przyzwoitego Polaka, właściciela majątku i przyszli go przeprosić, wziąć moje rzeczy. Nawiasem mówiąc, moje bardzo dobre rzeczy już na kimś innym poszły gdzie indziej, tak że nie zostały wzięte.
No ja już byłam wtedy w Kampinosie, w kompanii porucznika „Lawy”, stacjonującej w Wierszach. „Lawa” był cichociemnym, w czterdziestym trzecim roku był skoczkiem spadochronowym. Stworzył tę kompanię lotniczą, wyszkolił, byli ci ludzie wyszkoleni. Oni mieli być ludźmi osłony lotniska, a nawet nie tylko, bo na lotnisku poza osłoną to są jeszcze ludzie, którzy kierują lotami i tak dalej. I ich w tej dziedzinie szkolono, on to prowadził. To był taki kadrowy oddział, to byli tak wyselekcjonowani chłopcy, dlatego tak dużo już ich nie żyje, bo oni pewnie nie byli siedemnastolatkowie, to byli dwudziesto-dwudziestodwuletni, nawet dwudziestoczteroletni mężczyźni. Dobrze wyszkoleni, wszyscy po maturach, wszyscy już na jakichś tajnych studiach. Oni byli także znanymi przed Powstaniem konstruktorami modeli lotniczych, te modele puszczali na Polu Mokotowskim i jeden generał lotnictwa, widząc ich puszczających na Polu Mokotowskim modele, kazał zatrzymać samochód, przeszedł i patrzył, co się dzieje, jak oni puszczają, jakie świetne modele. A niektóre z nich miały szachownice biało-czerwone, a on nic, nie widział szachownic. Bardzo mu się podobały te modele, a w ogóle nie przewidział, że to są chłopaki, którzy się szkolą, już są na politechnikach, na lotniczych wydziałach. Oni umieli sprowadzać samoloty aparaturą na dół. Ta aparatura była w lesie nieużyteczna. To była naprawdę taka kadra, że aż przykro patrzeć, jak oni ginęli. Chociaż przykro patrzeć, jak ginie i nie kadra. To byli fajni ludzie, bardzo fajni ludzie. Jeden z kolegów nazywał się Zabiełło, „Miś”. Był potem jednym z głównych szefów wyszkolenia w lotnictwie szwajcarskim i na nasze powojenne spotkania oddziału to przylatywał sobie jak taksówką ze Szwajcarii samolotem, a jakże. A jak liniowym, no to za darmo. No, świetny chłopak. No, ze starości już wziął i umarł, to jest jasne, ale zawsze był na wszystkich tych [spotkaniach]. Nasz zastępca dowódcy oddziału „George” Baumiller z kolei został wybitnym architektem i do tej pory... Dzwonił niedawno do mnie, dziewięćdziesiąt pięć lat ma, mieszka na Long Island, tam koło Nowego Jorku i był wybitnym architektem. Tak że to był kwiat młodzieży polskiej w tym Powstaniu. Ludwik De Laveaux, taka fajna rodzina z [pochodzenia] francuska, ale polska. W ogóle strasznie fajni ludzie tam byli w oddziale. Potem inżynierowie lotnictwa oni byli. No ale co tam polskie lotnictwo... Oni pokończyli, bo już poszli za tym swoim zainteresowaniem. I to była kompania porucznika „Lawy”.
Doszła do tego kompania „Orlika”, [właściwie] pluton „Orlika” z Pruszkowa, chłopcy z Pruszkowa, pluton „Orlika”. Kompania „Lawy” to dalej była kompania, a to był pluton już potem, bo nie doszli niektórzy, nie znaleźli się w Powstaniu, rozbili, jedni byli gdzie indziej, drudzy gdzie indziej i nie dotarli. No i jeszcze do tego doszedł [oddział] zebrany jakoś w pluton i to był pluton zwiadu Kazika Radwańskiego „Górskiego”. Kazik świetnie jeździł konno, był bardzo wyszkolony i to był zwiad. Myśmy na szosę wyjeżdżali motocyklem jako Niemcy, w ogóle takie różne „hece” się robiło. Mieliśmy jeńców swoich, wzięliśmy samochód do tego lasku, pożal się Boże, Kampinosu.
Niemcy, jak im się to znudziło... Najpierw to nie mieli głowy do nas, a potem jak im się… No nie, myśmy walczyli. „Ronowcy” weszli do Truskawca, była wielka walka z „ronowcami”, były dwa wyjścia na Warszawę, do Warszawy, ta masakra na Dworcu Gdańskim. Mój oddział... „Lawa” był dojrzałym dowódcą. I mnie się wydaje, ale nie jestem pewna, że jak szły takie zupełnie wydumane rozkazy, to „Lawa” je wykonywał wolno i ostrożnie. Tak że tak jakoś się zgubiliśmy, żeśmy na ten straszliwy atak na Dworzec Gdański, gdzie pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt procent ludzi zginęło, nie dotarli. Nie zdążyliśmy, wycofaliśmy się potem do Puszczy. Czyli byli „lawiacy”, starzy „lawiacy” z okupacji, i „lawiacy” pod dowództwem „Górskiego”, i „lawiacy” pod dowództwem „Orlika”. Ale żeśmy się wszyscy razem włączyli. Chodziliśmy na różne akcje, ale właściwie to było przetrwanie, chęć przetrwania.
Jak Niemcy zrobili swoje w Warszawie, to doszli do wniosku 27 września, 28 września, że nas tutaj po bokiem nie będą tolerować. Posłali nam najpierw samolot, który nas rozpracowywał, i niestety, nasz oddział się natychmiast schował – akurat, pamiętam, żeśmy wtedy broń czyścili na podwórkach chałup w Wierszach – myśmy się natychmiast schowali. Ludzie od „Doliny”... Wie pan, „Dolina” i „Góra”, ten z Puszczy Nalibockiej, też kolega, cichociemny. „Dolina” był cichociemny tak jak i „Lawa”. Oni się ucałowali, jak się pierwszy raz zobaczyli w Kampinosie. I myśmy z nimi współpracowali. Mimo że mieli konie, mieli wszystko, też potrafili się ukryć. A niektóre oddziały zaczęły strzelać do tych Niemców. I potem przyszedł nalot, rozwalił te chałupy biedne w Wierszach, zdziesiątkował ludzi. Wtedy dowódca, major „Okoń”, zarządził wymarsz w Góry Świętokrzyskie. I myśmy wymaszerowali w Góry Świętokrzyskie z taborami, z rannymi, z ogromną ilością amunicji, z bronią, której było za dużo dla nas jeszcze (bardzo byliśmy uzbrojeni), była na wozach. No i doszło wtedy do tej straszliwej bitwy pod Jaktorowem.
Nasz oddział nie miał tej straszliwości takiej, dlatego że myśmy byli w awangardzie, myśmy byli w szpicy, więc zanim ten pociąg pancerny zaczął tłuc po ludziach, to myślmy już przeskoczyli tory. Tak że akurat to nas nie zdziesiątkowało i większość chłopców z Puszczy Nalibockiej. Na koniach to te tory się łatwo przeskoczyło, ale ta reszta młodzieży z okolic Warszawy, która tam była na koncentracji w ramach akcji „Burza”, żeby iść na Warszawę, ta grupa mniej wyszkolonej młodzieży z Warszawy… [przerwa w nagraniu]. To była słynna partyzancka bitwa pod Jaktorowem, gdzie bronią z pociągu pancernego zniszczono przede wszystkim tę drugą część, no, dwie trzecie, powiedzmy – walono w dwie trzecie tej wielkiej kolumny wychodzącej z Kampinosu. Niektórzy nasi oficerowie uważali, że major „Okoń” źle to postanowił, żeśmy szli taką jedną wielką [grupą], że to powinno być takimi rojami, nie wszyscy naraz. Jednym słowem żeśmy tak szli i pokazali siebie od góry do dołu. Major „Okoń” tej nocy zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, do dzisiaj nie znaleziono jego ciała. No a myśmy przeszli.
Ja byłam wcześniej ranna troszkę w nogę, tak że pod tym Jaktorowem szłam już zupełnie dobrze. Przeszliśmy i szliśmy. Szliśmy, odłączając się, bo już nie można było [iść] takimi wielkimi kolumnami, więc każda grupa, każdy oddział szedł oddzielnie. Myśmy szli oddzielnie. Najpierw chcieliśmy iść z „doliniakami”, ale „Dolina” jakoś bokiem poprowadził swój oddział. „Lawa” prowadził nas do przodu. No i to była właściwie ucieczka. Staraliśmy się tak przedostawać, nocować gdzieś w lasach, znaczy dzień spędzać w lasach, potem iść dalej. Potem się przeprawiliśmy przez Pilicę. To też był strasznie trudny moment, dlatego że jednak ta Pilica rwała, to był wrzesień, wcale już nie była mała. Mieliśmy dwa czy trzy konie. Okazało się, że dla tych, którzy nie umieją pływać albo są niscy, albo słabi, to najlepiej na koniu, więc ja przebyłam Pilicę, nie umiejąc jeździć konno, na koniu. Powiedziano mi, że koń chce żyć tak samo jak ja. „Tylko się trzymaj, to on sobie da radę”. I rzeczywiście koń nawet w dół wpadł tak, że aż z głową moją, ale ja się trzymałam uprzęży. Z głową wpadł w dół, ale potem wyszedł, „tfu”, wypluł i spokojnie sobie przeszedł na drugą stronę Pilicy. No i potem pod Brudzewicami Niemcy nas wymacali, myśmy musieli wyjść z okrążenia, bo nas okrążyli. Była straszliwa bitwa, to są bitwy takie, jakie ma chroniące się wojsko. To nie są już bitwy zaczepne, to już właściwie ochrona własnego życia. I na pewno gdyby nie wielkie wojskowe doświadczenie „Lawy”... „Lawa”, który potrafił w czasie bitwy dosłownie podejść, podczołgać się pod źródło ognia, czyli pod taki ciężki karabin maszynowy, rzucić granat w ten karabin maszynowy, tak że on zamilkł, i wrócić żywy. Ale został porządnie ranny w nogi. To była piekielna bitwa, piekielna bitwa. Nas trzy było, oczywiście staraliśmy się iść do „Lawy” po to tylko, żeby zatamować krew i założyć opatrunek uciskowy, taki wojskowy, niemiecki. Mieliśmy dużo tych opatrunków dzięki Pilaszkowowi. Więc to tylko robiliśmy. Staraliśmy się wyciągać, zawsze z pomocą jakiegoś kolegi, no bo na przykład ja taka czternastolatka i druga szesnastolatka... Jeszcze „Wisła” to tak, ta Halina, ale my dwie to byłyśmy za słabe. Ale zawsze się znalazł jakiś kolega, który pomógł i [wyciągnął] do jakiegoś miejsca w miarę bezpieczniejszego. I tak to szło z tą bitwą. Moja koleżanka Halina dostała w plecy, że jej mięśnie zostały ścięte, wyobraźcie sobie państwo, trochę z pleców, a przede wszystkim z pośladków. To była kobieta, która nie miała pośladków. No ale wyszła za mąż, miała dzieci, wszystko w porządku.
No i rzeczywiście ta bitwa to już był prawie koniec. „Lawa” doszedł do wniosku, że za parę dni, po odskoczeniu dalej – nie w tym miejscu, żeby nas tam nie wybrali jak jaja z gniazda – musimy już się rozformować. No i szliśmy dalej na piechotę, rannych wzięliśmy... Przeżyliśmy straszną rzecz, bo kolega, pseudonim „Domek”, oficer, który do nas dołączył, popełnił samobójstwo, ponieważ był tak ciężko ranny w nogi, że ocenił, że nie jesteśmy w stanie go przewieźć nigdzie. Tak że po prostu popełnił samobójstwo. Źle zrobił. Myśmy byli tak zżyci. My byśmy oszaleli, ale [byśmy] go przywieźli na kocu jakimś, przenieśli. Przynajmniej tak nam się wydawało, że byśmy go ocalili. Ale on to zrobił.
No i wyszliśmy z tej bitwy. W jakimś lesie nieznanym mi się rozformowaliśmy. Idziemy dalej. No i tu się stała taka rzecz, w moim życiu dość charakterystyczna. Ja już miałam nogi zdarte do krwi, bo pięty i tak dalej, dlatego że byłam bez skarpetek, w butach z cholewami, takiego żołnierza węgierskiego. Tak się spotkaliśmy gdzieś z Węgrami i nasi chłopcy, bojowo… Oczywiście dwie strony nie strzelały do siebie, ale obydwie były gotowe. Jak jedna zacznie, to druga będzie strzelać, ale żadna ani miała ochoty. I jakiś z naszych chłopaków, za co zresztą dostał burę od „Lawy”, kazał jednemu z takich najmniejszych żołnierzy węgierskich zdjąć buty. On myślał, że my go chyba zabijemy, i oddał te buty. A te buty były dla mnie. Mam nadzieję, że on zauważył, że to były buty dla kogoś, i przebolał, bo dostał drugie. W każdym razie te buty były bardzo piękne. Bo w ogóle już miałam buty rozwalone i właściwie byłam bosa. Ale jednak zdarły mi strasznie te nogi, co do dzisiaj pamiętam. Mam bliznę do dzisiaj na tych nogach. No i kolega, który był ranny, nie mógł iść, prowadził wóz z amunicją, bronią i tak dalej. I on mi mówi: „»Maja«, skacz na wóz. Przecież ty już nie dojdziesz”. Mnie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wskoczyłam na ten wóz. Wskoczyłam, wgramoliłem się i natychmiast zasnęłam, bo byłam zmęczona. Obudziłam się pod wozem. I miałam złamany kręgosłup. No i trzeba było mnie zostawić. Ja nie wiedziałam, że mam złamany, ale [odczuwałam] ciężki uraz kręgosłupa, ból i nie mogę chodzić, no to potem to tak uznano. Zresztą widać było potem złamanie. Ale wtedy ja się nie zorientowałam. No i pod Górami Świętokrzyskimi zostawili nas we wsi.
  • Pani spadła z tego wozu?

Tak, bo zasnęłam. Zasnęłam jak w łóżeczku, taka byłam zmęczona, i ze skrzyń z amunicją, widocznie wóz podskoczył, na kamieniu prawdopodobnie, ja się zsunęłam. Dobrze, że mnie nie przyjechał, że on nie spał, bo jeszcze mógł spać ten, co prowadził za koniem, i mogli mi przejechać przez głowę albo przez płuca, albo przez coś, a tak to zatrzymał. No i zostawili nas w wiosce. Zostawili tę Halinę bez pośladków, zostawili mnie niechodzącą i zostawili jeszcze jednego kolegę, każdego w innym domu. Zostawili dolary, bo w naszym oddziale, no to cichociemny, tam były jakieś walory, i powiedzieli, że oni będą tu stacjonować, w tych lasach obok. Jeśli komuś z nas się coś stanie, to wieś będzie spalona. Guzik prawda, bo za dwa czy trzy dni oddział odskoczywszy, się rozwiązał. Nikt tam nie patrzył, co się dzieje. Ale tamci myśleli. „I powiedzcie kolegom, że wszystko w porządku”.
Przyszedł do mnie lekarz. W ogóle bardzo pięknie się nami opiekowali, bardzo pięknie. I, proszę pana, oddali nam te dolary. „Wy nie macie nic, wy idziecie, tego”. I oddali nam te dolary. Ja dostałam do ręki od nich dwadzieścia dolarów w złocie, w jednym kawałku. Można sobie wyobrazić, jacy to byli ludzie. Oni w życiu nie widzieli takich pieniędzy. Oni może nie sądzili, że to jest strasznie wielki pieniądz, bo oni byli strasznie prości, analfabeci. Oni mogli się nie orientować. Ja najpierw leżałam, palcami ruszałam, nie mogłam wstawać. Lekarz przyszedł, kazał leżeć na podłodze, a nie w łóżku miękkim, tego, owego.
Za tydzień czy dwa ja ruszam obydwiema nogami, siadam, jestem zdrowa. Bolą mnie plecy, troszkę mnie te nogi drętwieją, ale nic się nie dzieje, zdrowa jestem. No więc kolega... Tam już po niego jakaś rodzina przyjechała, to już, nie wiem, kogoś zawiadomili, tak że jego już go nie było we wsi. A po nią z rozformowanego oddziału przyszedł jej narzeczony i wziął ją z tej wsi. Potem wzięli ślub, byli bardzo szczęśliwym małżeństwem, dzieci mieli, wszystko w porządku. Już nie żyją. Więc ona już była zabezpieczona, chłopak był zabezpieczony, a ja nie mam nikogo, tylko mam pieniądze. Ale co ja zrobię? Komuś pokażę, to zaraz mnie zabije. No i ja wyszłam. Jeszcze mi tam dali jakieś ubranie, bo ja byłam w koszulce, w tej bluzie Hitlerjugend, i te buty z cholewami węgierskie, no to tak mnie trochę inaczej przebrali. No i ktoś mi mówi – tutaj będziemy już kończyć wojenne moje przygody – ktoś mi mówi, że wysiedlona Warszawa to przechodziła przez… No wiedziałam, że przez Pruszków, bo i ja, ale lądowali w Łowiczu. I w Łowiczu jest takie ważne RGO. I te RGO ma spis wszystkich warszawiaków, którzy tylko przeszli przez Pruszków, jest w kontakcie z Pruszkowem. Jednym słowem zorganizowane… Tak jak w Polsce się nie umieją ludzie zorganizować, jak przychodzi taka historia, to naród zorganizowany. I żebym ja tam jechała, to znajdę rodziców, bo jeśli przeżyli, to w RGO są wpisani. No i ja przyjechałam bardzo… To już było późno, to już było... Zaraz, to już był listopad, śnieg był. Śnieg spadł w listopadzie wtedy. No i ja trochę zmarznięta, bo jechałam na takim tendrze, na takim wagonie przed lokomotywą. Bo oni tam puszczali Polaków przed lokomotywą, żeby partyzanci nie robili wysadzania wagonów. Więc myśmy [jechali] przed lokomotywą, to mnie tam było bardzo zimno, no ale przeżyłam. No i od tego dworca idę główną ulicą, dowiaduje się, że RGO [jest] przy kościele. Kroczę sobie spokojnie. No, chodziłam, trochę jeszcze było trudno, ale nie za bardzo. No i idę i myślę sobie: „Boże, jak ja tych swoich starych znajdę”. I nagle pierwsza osoba, którą widzę, to jest moja mama. No i znalazłam swoją matkę. Mama jak mnie zobaczyła, to padła zemdlona. Śmieję się, że mądrze zrobiła, bo pod apteką. Więc weszłyśmy do tej apteki. Mama jak się ocknęła, to powiedziała to, co każda mama powinna powiedzieć. Ja powiedziałam: „Mama, nie zmieniłaś się ani o krok”. Mianowicie ja byłam ostrzyżona na chłopaka. Przecież tam były wszy wszędzie, ja miałam wszy i wszyscy koledzy i tak dalej, no więc na chłopaka. I mama mówi: „Coś ty zrobiła z włosami?”. A ja mówię: „Mamo, jesteś taka sama, jaka byłaś. Chwalić Boga”.
No i się wtedy okazało, że mój brat Jan Józef Lipski leży w szpitalu w Łowiczu i cały Łowicz wie, że leży bohater z Powstania i się nim opiekują. No dobrze, że Niemcy już wtedy byli bardzo w rozsypce (zaraz potem weszli Sowieci) i że nic się nie stało mojemu bratu. A mój brat był w Powstaniu, dlatego że tuż przed zejściem do kanałów, dwudziestego szóstego, został strasznie ranny w lewą rękę, ale okropnie. Powyrywane mięśnie, wszystko. No nie mógłby być muzykiem ani nic. Został ranny w lewą rękę. I [on] z tą ciężko ranną lewą ręką, jego oddział razem z nim, zeszli do kanałów. Janek powiadał, że to była najgorsza chwila w jego życia. Ta doba czy ileś tam w tych kanałach – nie było nic gorszego w jego życiu. On z gorączką, zainfekowaną ręką. To był człowiek chory na serce, miał wrodzoną wadę serca. Wtedy się tego nie wiedziało, ale objawy tej wady już się zdarzały. I on z tymi kolegami w kanałach. Zgubili się. Szli w jedną stronę, w drugą stronę. Wreszcie w pewnym momencie doszli do wniosku, że wychodzą, ponieważ stan ich był taki, że już dwóch umarło w tych kanałach, prawda. No, jeszcze któryś żywy padnie, zatopi się, nie można tego [przedłużać]. I zdecydowali się wyjść. I wyszli na Dworkowej, tam, gdzie poprzedniego dnia rozstrzeliwano wszystkich, którzy wychodzili, i jeszcze ich nie pochowano. Więc takie zwały trupów kolegów rozpoznał niektórych, leżało. Jemu już było wszystko i im też. Byli już tak zmaltretowani, że [myśleli], „no to ich rozstrzelają, cześć pracy”. I wyobraźcie sobie, to było w tym dniu, kiedy ta idiotyczna Wielka Brytania dopiero wtedy dała taki rozkaz czy taką informację, że Armia Krajowa to są kombatanci, a żołnierze Powstania Warszawskiego to są kombatanci, żołnierze wojny brytyjskiej i światowej. I każde mordowanie tych żołnierzy i tak dalej, to za to zapłacą Niemcy. Niemcy mieli strasznie dużo jeńców niemieckich, i to ważnych, w obozach alianckich. Wprawdzie aliantów znamy i oni by nigdy nie rozstrzelali za naszych [jeńców] niemieckich. Po prostu to się nie mieści w głowie cywilizowanym narodom. Niemcom się mieściło w głowie. Tak że by tego pewno nie zrobili, ale Niemcy się tego obawiali i wydali rozkaz, że się nie morduje wychodzących z kanałów, tylko do obozu. I Janek właśnie wtedy wyszedł. Wyciągnęło go dwóch młodych esesmanów. Janek mówi, że jest pewien, że oni poprzedniego dnia (przecież skąd by brali innych) pewno rozwalali tych naszych. Tych dwóch go wyciągnęło. Jeden, zobaczywszy tę rękę, wziął go pod hydrant, umył tą rękę, wyjął (opatrunki osobiste to się nosi cały czas przy sobie) swój opatrunek osobisty, opatrzył mu tę rękę, dał mu jakąś pastylkę i wodę, i posłusznie… Może to był jakiś sulfonamid, bo już wtedy oni mieli. Janek posłusznie łyknął tę pastylkę i wypił chętnie tę wodę. [Esesman] zobaczył, że Janek ma bose nogi, no bo w kanałach stracił gdzieś buty. I przeszedł, tylko tam troszkę było szkło, trochę się pokaleczył, no ale nic. Przeszedł tam blisko tych trupów. On spojrzał na jego nogi, znalazł mu jakieś buty, podał mu te buty, Janek te buty założył, no i do transportu. Transport już się szykował, wozy konne, tych wychodzących z kanałów [przejął] znów taki jakiś starczy Wehrmacht i oni weszli na ten wóz, to byłoby chyba koło Dworkowej, i wywieźli ich. Wieźli gdzieś daleko tym wozem w stronę Pruszkowa. Nie wiem, w jaką stronę, ja dokładnie tych szczegółów nie znam. W pewnym momencie tam koło Janka był jakiś oficer, którego Janek znał, jakiś obcy, nasz, i tylko na siebie mrugnęli. Janek po niemiecku powiedział, że oni muszą koniecznie iść na stronę. Tamten oficer też w rękę ranny, Janek w rękę ranny. Oddalili się i skoczyli za róg domu. Tamci bez wielkiego zapału oddali kilka strzałów i dalej poprowadzili transport. A ci [trafili] do jakiegoś domu. W tym domu ich umyli, też ich przebrali w takie niedzielne, wiejskie ubranie, pamiętam. I jak to potem było, że już nie byli w obozie, to nie wiem, ale Janek znalazł się w Łowiczu i w Łowiczu leżał w szpitalu i robił (robił słusznie) za bohatera. Krzyż walecznych dostał w Powstaniu. Robił za bohatera Powstania Warszawskiego, a potem, jak się podkurował, to wrócił do rodziców i do mnie, odnalezionej.
Rodzice z Warszawy zostali wywiezieni też przez Zieleniak do Łowicza. Na Zieleniaku było rozbijanie tych, którzy mogli, powinni byli jechać do obozów. Jak wyglądali trochę na Powstańców, to do obozów koncentracyjnych. Tak się kobiety z Mokotowa... Jeszcze nie było tego, że one są kombatantami, więc nie chcieli ich tam rozwalić, jeszcze nie były kombatantkami, to do Ravensbrück. I połowa tych koleżanek... Pewno jak bym ocalała, to ja też bym się znalazła w Ravensbrück, bo te dziewczyny się znalazły w Ravensbrück z oddziałów z Ochoty. Tych, co im wyglądali choć trochę (nikt się nie przyznawał) na Powstańców, na młodych ludzi, to szli do obozów koncentracyjnych, a ci, którzy im wyglądali na takich, że mogą pracować, to szli do obozów pracy. A tak, kobiety, dzieci, tak wybiórczo wyrzucali na Generalną Gubernię, czyli do Łowicza, a tam RGO polskie się nimi zajmowało. Mój ojciec był młodym człowiekiem, jeszcze nie skończył pięćdziesięciu lat, mama była młodą kobietą, ledwo skończyła czterdzieści parę lat, ale ojciec był siwy od zawsze, więc tak jakoś uznali te jego siwe włosy, mama była strasznie zmaltretowana przez Powstanie, i ich dwoje puścili, i gosposię naszą – razem w trójkę dali do tej grupy do Łowicza. Tak że oni byli w Łowiczu.
Też było takie ciekawe wydarzenie. Może jak kiedyś będzie czas, to będę mogła opowiedzieć. Bo ojciec poszedł do Niemców i powiedział w Łowiczu, że musi wrócić do swojej szkoły na Konopczyńskiego. „Dlaczego?” – „Dlatego że, proszę panów, tam jest aparatura precyzyjna do robienia dla łodzi podwodnych takich urządzeń i tego nie można zostawić Warszawie”. A co tam było? Ojciec był w tajnej organizacji nauczycielskiej w Polskim Państwie Podziemnym. W jego gabinecie były pieniądze w kasie ogniotrwałej. I ojciec jak jechał tam, to nie wiedział, czy żywy wróci. Pożegnał się z mamą. Ale potem wywieźli ten sprzęt, który się do niczego nie nadawał, no ale robił dobre wrażenie. Wywieźli te wszystkie maszyny i w jakimś momencie… Ojca ciągle pilnował Niemiec. Ale Niemiec też na swoje potrzeby życiowe i na chwilę Niemiec odszedł. Ojciec miał przy sobie klucze do tej kasy ogniotrwałej. Oczywiście wziął do Powstania. Fiuut, fiuut, fiuut, nie ma. I potem tajna organizacja nauczycielska miała swoje władze. Zebrała się gdzieś pod Warszawą. Ojciec odnalazł, oddał to. I dla ludzi, którzy naprawdę nie mieli z czego żyć, te pieniądze… Grosza nasza rodzina nie dostała, bo my byliśmy u chłopów pod Łowiczem. Poza tym ja przyniosłam ojcu dwadzieścia dolarów, tak, tak że ojciec uważał, że z tego grosza nie może wziąć. Te dwadzieścia dolarów to jednak było podstawą jakiegoś bytu mojej rodziny.

Warszawa, 20 maja 2014 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
  • Skończyliśmy na tym, jak dotarła pani do Łowicza i spotkała się z rodziną. Jeszcze był wątek podjęcia pieniędzy z kasy, ze szkoły taty. Czy moglibyśmy do tego powrócić?

Bardzo proszę. To były bardzo pamiętne wydarzenia, spotkać matkę na ulicy, w momencie kiedy myślałam, że gdzieś może jest w jakichś spisach, a może nie jest w żadnych spisach ludności. Nie byłam pewna, czy ich spotkam, a tu nagle spotkałam. Moi rodzice byli we wsi podłowickiej, mieszkali u gospodarza, pana Wojdy. I muszę powiedzieć, że to była wielka rzecz, bo jednak ci chłopi, którzy wcale nie byli tacy zamożni, wzięli pod opiekę ludność cywilną. W jednej takiej chałupie w Łaguszewie Małym mieszkali moi rodzice we dwoje, ja, bo się już przyplątałam, a w szpitalu brat, ale potem wyszedł z tego szpitala. Czyli mieli nas czworo w domu u biednych ludzi, którym się nie przelewało, tak że to było nadzwyczajne z ich strony.

  • Czemu brat leżał w szpitalu?

Mój brat był ciężko ranny w rękę na Mokotowie w „Baszcie”. Z tą ranną ręką wszedł razem ze swoim oddziałem do kanałów. Zabłądzili w kanałach, byli półtora dnia i wyszli z powrotem na Dworkową, gdzie były sterty trupów akowskich, ponieważ przedtem rozstrzeliwali. Ale oni wyszli w tym dniu, w którym już AK zostało ogłoszone kombatantami. Strasznie późno alianci się na to zdecydowali, a Niemcy byli na to bardzo wrażliwi. Jak kombatanci, to szli do obozu, ich nie rozstrzeliwano. Janek wyszedł właśnie w takim dniu, kiedy już nie rozstrzeliwano, a widział zwłoki swoich kolegów, tam pod murem na Dworkowej, koło kanałów, koło włazu do kanałów. A jego nie tylko nie zabito, ale dwóch młodych esesmanów zdjęło mu opatrunek z ręki, umyło mu rękę jakąś wodą utlenioną, dali swoje opatrunki, nałożyli mu na rękę. Znaleźli wśród trupów buty, [które mu dali], bo on był bez butów. I formował się taki transport do obozu albo do szpitala, bo przecież był ranny, [więc] raczej do szpitala. Bo akowcy leżeli już oficjalnie wtedy w szpitalu polowym, bo już AK byli kombatantami, więc zupełnie inne warunki. On wsiadł na ten wóz i w pewnym momencie razem z jakimś innym rannym w rękę młodym człowiekiem, zresztą oficerem AK, powiedzieli, że muszą na chwileczkę wysiąść. Puścili ich, a oni za róg i uciekli. Parę strzałów tam bez przekonania ci Niemcy dali za nimi, ale oni byli już nie do znalezienia. Tak że potem leżał w szpitalu i leczył tę ciężko ranną rękę. Całe życie właściwie ta ręka lewa była niewładna, słabo władał tą lewą ręką. Tam mu się jeszcze zapalenie okostnej wdało, zapalenie kości, tak że długo cierpiał z tego powodu, bo przecież to się wszystko zabrudziło w tych kanałach, ale wyszedł z tego. Był inwalidą wojennym z powodu dużego uszkodzenia lewej ręki.
Tak że myśmy tam spędzili Boże Narodzenie w czwórkę u tych chłopów, razem przy stole, bardzo przyjacielsko. Po wojnie utrzymywaliśmy z nimi kontakt, ojciec im pomagał w różnych zakupach w Warszawie, na przykład zdobywał dla nich nawozy. Tak że ta przyjaźń... Potem oczywiście się to wszystko urwało, ale na początku ta przyjaźń z tymi ludźmi, ta wdzięczność nasza dla nich była bardzo wielka.
Potem weszli Sowieci i myśmy postanowili, no bo co będziemy u tych ludzi mieszkać, pójść do Wyszogrodu. Dlatego że Wyszogród to już była Rzesza, a Łowicz to Generalna Gubernia, więc nie można było przejść, wtedy kiedy jeszcze byli Niemcy, dlatego że to była granica. A jak Rosjanie przyszli, oczywiście tej granicy nie było. Szliśmy, kawałek nas za jakąś wódkę podwieźli Rosjanie jakąś ciężarówką. Nie pamiętam dokładnie tej drogi. Ona była dla mnie za ciężka, straszna i wobec tego zatarła się w dużej mierze w pamięci. Wiem, że częściowo podjechaliśmy samochodem sowieckim, ale resztę drogi szliśmy na piechotę.

  • Jak pani zapamiętała wejście Rosjan? No bo relacje są skrajnie różne.

Tam wejście Rosjan było bardzo proste, ponieważ nie było pola bitwy koło Łaguszewa ani w Łowiczu, czyli ci Rosjanie gdzieś stoczywszy jakieś bitwy, weszli za cofającymi się Niemcami.

  • Jak oni wyglądali, jak byli nastawieni do Polaków? Przyjaźnie, nieprzyjaźnie?

Jakiejś wielkiej przyjaźni ani wielkiej nieprzyjaźni nie zauważyliśmy. Staraliśmy się trzymać jak najbardziej odlegle od nich. Wiem, że na tych kwaterach, gdzie mieszkali w Łowiczu, to pokradli masę rzeczy. Co tylko mogli, to kradli, ale zachowywali się jak każda armia, to znaczy bezczelnie i kradnąc, ale nie zachowywali się, przynajmniej na tamtym terenie, jak armia wroga. Bo armia wroga kradnie wszystko do zera, gwałci i podpala, a oni tego nie robili. Oni tego nie robili, oni tylko spokojnie sobie kradli. Tak że nie mieliśmy... Znaczy wiedzieliśmy, że to są Sowieci, bardzo się baliśmy ich wejścia do Polski, ale oni zachowywali się przeciętnie. Przeciętnie, brzydko, jak wkraczająca armia. Bo polska armia, wkraczając na wrogie tereny, równie źle się zachowywała, o ile wiem. Tak że nie mieliśmy jakichś specjalnych obiekcji. Na przykład ojciec zatrzymał dosłownie ten samochód, który jechał w stronę Ruszek (taka jest miejscowość), przez które trzeba było przejść, żeby trafić na most w Wyszogrodzie. Zatrzymał, spytał, czy może nas podwieźć, mama pokazała pół litra wódki i nas podwieźli. Tak że takie rzeczy też się działy i nie robili nam nic złego, ani my nie byliśmy chyba nastawieni, że oni nas skrzywdzą na tym samochodzie. Nie, po prostu nas podwieźli do tych Ruszek, to kawał drogi zostało jakby osiągnięte przez ten samochód i pół litra.
W Ruszkach trafiliśmy na straszną historię, dlatego że z powodu u dobrego wywiadu i łączności nie rozpoznały się dwa sowieckie oddziały i była bitwa sowiecko-sowiecka. Leżały jeszcze niepochowane rosyjskie trupy, po jednej stronie rosyjskiej, po drugiej. Myśmy nocowali w Ruszkach, w jakiejś chałupie, dowiedzieliśmy się od miejscowych ludzi, że zaraz przyszło NKWD i zabrało dowódców obydwóch oddziałów. Myślę, że ich rozstrzelali albo coś im złego zrobili, albo posłali do karnych oddziałów, że oni walczyli ze sobą po prostu z powodu złego rozpoznania. Czyli to była bratobójcza walka, zaciekła, bardzo dużo trupów po obydwu stronach. No więc prawdopodobnie NKWD uznało, że oficerowie, dowódcy oddziałów są winni, no bo ktoś musiał być winien. Nie łączność jakaś zewnętrzna czy coś, tylko oni. Ale nie wiemy, co im zrobiono. Wiemy tylko, że pod rewolwerami, pod karabinami... Ta miejscowa ludność nam mówiła, że ci dwaj dowódcy w pewnym momencie zorientowali się i przerwali walkę. Przerwali tę walkę, ale co się stało, to się stało, to się nie odstanie.
No i myśmy tak z tych Ruszek... Strasznie ta droga była ciężka dla mnie. Chociaż bez obciążenia, ale ja byłam ranna w nogę, byłam wymęczona po tych wszystkich akcjach, a mój brat, dla mojego brata była jeszcze cięższa. Wprawdzie nogi miał w porządku, ale był ciężko ranny w rękę. Jakoś się doturlaliśmy, a tu mostu nie ma, most został wysadzony w powietrze przez Niemców cofających się i nie można było przejść. Ale pewne przęsła były, Wisła była zamarznięta, na Wiśle były takie wielkie, spowodowane właśnie tymi akcjami zrywania mostu, jakieś takie bloki, zamarznięte bloki lodu. Już ludzie uruchomili przeprawę przez [Wisłę]. Korzystając z zimy i zamarznięcia Wisły, ludzie zorganizowali już przeprawę przez ten zburzony most. To była straszna rzecz, ta przeprawa. Oczywiście mnie i brata jakimiś linami asekurowali ludzie, którzy tam się zebrali. Czy moich rodziców też asekurowali, nie wiem. To była wyprawa na granicy wielkiego niebezpieczeństwa, ale to niebezpieczeństwo ludność przyprawiająca się, ludzie przeprawiający się przez tą Wisłę starali się zmniejszyć. Jakieś deski tam były, jakieś łańcuchy, ktoś podawał rękę, stale czekał na ludzi, żeby pomóc przeskoczyć przez most. Trudno mi o tym powiedzieć, dlatego że ja mało z tego pamiętam. Wiem, że to dla mnie, a szczególnie dla brata rannego w rękę i bardzo osłabionego, to była dramatyczna przeprawa, ale szczęśliwie ją przebyliśmy.
Znaleźliśmy się w Wyszogrodzie, gdzie mieliśmy rodzinę mieszkającą na stałe tam, gdzie dziadkowie mieli dom. Do tego domu nie mogliśmy wrócić, dlatego że raz, że dziadkowie zostali za czasów niemieckich wyrzuceni, mieszkali w sąsiedniej wsi Chmielewo, a w ich domu mieszkali jacyś Niemcy, którzy uciekli z kolei z jakichś niebezpiecznych odcinków, miejsc, nie wiem skąd. Tak że nie można było wejść do naszego domu, musieliśmy się zatrzymać dłużej. A potem nasz dom zajęły sowieckie łączniczki samolotowe. One miały jakiś nasłuch i nadzór nad lotami samolotowymi. Co one zrobiły z tego domu, to tego nawet opowiedzieć nie można. Dla nich nie było klozetu, nie było miejsca na śmieci. Śmieci to się rzucało na podłogę, na tą samą podłogę się załatwiało – w ogóle coś strasznego. Kobiety w mundurach, które sobie zrobiły taki punkt obserwacyjny na dachu, nadawały radiową drogą przeloty samolotów, nie wiem, co one tam robiły, miały jakieś zadania, ale zachowywały się jak dzikie osoby. Tak że kiedy one już odeszły dalej, bo front się przesunął, a dziadkowie wrócili do swego domu, to trzeba go było bardzo czyścić, sprzątać i tak dalej. Meble oczywiście wszystkie były, meble dziadków przedwojenne, ale i poniemieckie, bo przecież dziadkowie byli wyrzuceni z tego domu, ale Niemcy też mieli tam jakieś z kolei kradzione meble. Ale tego nie dostaliśmy, dlatego że to wszystko zostało przez te panie spalone w piecach. Tak że znaleźliśmy się w całkowicie obszarpanym domu z dziadkami, którzy z tej wsi przywieźli jakieś rzeczy, które tam mieli.
No i byli Rosjanie, a tu dookoła w Wyszogrodzie byli Niemcy, Niemcy miejscowi. Ja już o tym wspomniałam na początku tej rozmowy, że nad Wisłą od Katarzyny Wielkiej była kolonizacja obszarów, tak nad Wołgą, jak i nad Wisłą, kiedy to wszystko było we władaniu carskim. Ci Niemcy, którzy przyjechali tutaj dobrowolnie, ponieważ dostali za to pieniądze, dostali za to ziemię, byli tam cały czas nad Wisłą w gospodarstwach rolnych koło Wyszogrodu i teraz oni uciekli z Niemcami albo ci, którzy nie uciekli, zostali wzięci do obozów, na przykład do Sikawy pod Łodzią. Tak że domy stały opuszczone i myśmy się zatrzymali w jednym takim domu, gdzie były meble, gdzie było jedzenie (musieli w popłochu uciekać), i tam zamieszkaliśmy i czekaliśmy, aż ktoś sprzątnie tę górkę, to nasze mieszkania w Wyszogrodzie, pod Wyszogrodem, a mieszkaliśmy w domu poniemieckim. Jak już potem wróciliśmy do siebie, do naszego domu, do domu dziadków, to z meblami z tego gospodarstwa Krauzów. Muszę powiedzieć, że kiedy myśmy tam byli, to przyszedł pan Krauze z synem i zapytał, czy może wejść na strych. Myśmy się zgodzili, nie poszliśmy za nimi. Nam było trochę żal ich, bo sami przeżyliśmy takie straszne rzeczy, wyrzucenia i tak dalej. Tak po ludzku żałowaliśmy tych Krauzów, chociaż oni byli proniemieccy i Niemcy. Tam przerzucali jakieś rzeczy, jakieś zboże, które tam było. Tego zboża nie wzięli, bo nie mieli jak. To zboże żeśmy zjedli, ale wydaje mi się, że mieli cenne rzeczy w tym zbożu. Oni te rzeczy wzięli, ale nikt ich nie pilnował i nikt im tego nie odebrał, absolutnie. To nie nasza rodzina, my byśmy tego nie zrobili. I oni sobie gdzieś odeszli. Jak ich złapali Rosjanie, to pewno odebrali, jak nie złapali, to przewieźli do Niemiec. Słuch po tych Niemcach nadwiślańskich zaginął zupełnie. Nic nie wiemy. Zawsze się mówiło: „A to gospodarstwo po Krauzach, a to gospodarstwo po jakichś innych”. Ludzie to zajęli i skończyła się historia osadników niemieckich nad Wisłą.
A myśmy wrócili do naszego domu i nie byliśmy tam zbyt długo, bo to już było... Myśmy wrócili w lutym, bo w lutym było ta wymiana okupantów z Niemców na Rosjan. Luty, marzec, kwiecień i ojciec, jak tylko się wiosna zrobiła, wrócił do Warszawy. Był nauczycielem i dyrektorem szkoły, więc chciał odbudowywać szkolnictwo. Tak że ojciec wrócił bardzo szybko do Warszawy, a nas ściągnął we wrześniu, to był rok czterdziesty piąty. Koniec wojny, w czterdziestym piątym wróciliśmy. Koniec wojny, maj czterdziesty piąty, przeżyliśmy jeszcze w Wyszogrodzie, a potem wróciliśmy do Warszawy. Ojciec dostał niezniszczone, służbowe mieszkanko, w którym się tak szczęśliwie znaleźliśmy, i na Kole prowadził swoją szkołę. Muszę powiedzieć, że jak byliśmy w Wyszogrodzie to tam powstało ZWM i mnie strasznie namawiano. Ja zawsze sobie żartowałam, że gdybym tam wtedy wstąpiła do ZWM-u, i to taka inteligencka dziewczyna, bardzo ruchliwa, to bym w komunistycznym państwie zrobiła karierę jak nie wiem co. Ale myśmy byli cały czas antykomunistyczni, wobec tego nie wstąpiłam, ani wtedy, ani nigdy potem, chwalić Boga.
No i wtedy wróciliśmy do Warszawy. Zaczęłam chodzić do szkoły. Ponieważ gimnazja się otworzyły z powrotem, więc zaczęłam chodzić do szkoły. I tutaj już był PRL.
  • A niech mi pani powie, ta szkoła taty była w tym samym miejscu, co poprzednio, czy w nowym?

Nie, szkoła taty najpierw była na Kole, a nie na Konopczyńskiego, a potem się przeniosła na Konopczyńskiego. Pierwsze dwa lata były tu, potem tutaj, ponieważ ten dom na Konopczyńskiego nie był spalony, więc były tam maszyny warsztatowe i ojciec prowadził szkołę na Konopczyńskiego. Ale jak się zrobił pięćdziesiąty rok, to się okazuje, że był wrogiem klasowym, który zatruwa życie, zatruwa lewicowe dusze młodzieży, i wyrzucono go ze szkolnictwa całkowicie. I absolutnie by był aresztowany, bo to aż widać było, że szykowano go do aresztowania, gdyby nie to szczęście, że w tej szkole kierownikiem, instruktorem warsztatowym w czasie okupacji był Strzelecki. Jan Strzelecki to była ostra, groźna postać komunistyczna z Komitetu Centralnego i w ogóle jeden z najbardziej zaufanych ludzi Bieruta. I Strzelecki uratował ojca od aresztowania. Bezwzględnie on. Tak że ojciec został tylko wyrzucony ze szkoły, ze szkolnictwa, został bez pracy, ale nie był aresztowany, bo za nim się wstawił Strzelecki, na pewno tak.

  • Tutaj jeszcze był poruszony wątek próby podjęcia pieniędzy z tej kasy. Czy moglibyśmy to opowiedzieć?

Jeszcze raz?

  • Nie pamiętam, czy to było.

Było. Ojciec był w tajnej organizacji nauczycielskiej. Nauczyciele utworzyli w porozumieniu z AK i w pełnej współpracy z AK tajną organizację nauczycielską i brali udział w tajnych kompletach, w różnych działaniach, pomagali swoim członkom, na przykład rodzinom, jeżeli ktoś został aresztowany. Jednym słowem, tak jak była tajna organizacja lekarska, była tajna organizacja nauczycielska, rodzaj związku zawodowego, ale to wszystko było podporządkowane AK. I ta tajna organizacja nauczycielska dostawała pieniądze z Londynu, ponieważ prowadziła komplety. Nauczyciel, który prowadził komplety od rana do wieczora, musi z czegoś żyć. Więc te pieniądze były przeznaczone właśnie na nauczycieli prowadzących komplety, dla tych, którzy nie byli płatni na przykład przez Zarząd Miejski. Ojciec miał pensje od Zarządu Miejskiego, ponieważ szkoła była oficjalna. Tak że ojciec tych pieniędzy nie otrzymywał, absolutnie. Bardzo małe pieniądze otrzymywał z kasy miejskiej i z tych pieniędzy rodzina bardzo skromnie musiała żyć. Siostra moja pracowała, tak że dorabiali jakoś tam i żyliśmy bardzo biednie. A te pieniądze tam były, w dewizach także, w tej kasie i ojciec chciał to wyciągnąć, bo przecież już nawiązał kontakt z tajną organizacją nauczycielską w Łowiczu. Sprzedawał karty pocztowe pod kościołem w Łowiczu. Tam wszyscy się przewijali, którzy z Warszawy uciekli. Jednym słowem nawiązał kontakt. Kierownictwo tajnej organizacji nauczycielskiej mieściło się w Milanówku, pieniędzy w ogóle nie mieli i ojciec się zdecydował wyciągnąć te pieniądze. Wobec tego zgłosił się do Niemców, powiedział, że są świetne maszyny w jego szkole, które się dają doskonale wykorzystać w Niemczech przy produkcji przede wszystkim precyzyjnych urządzeń zegarowych, na przykład do samolotów, łodzi podwodnych. Rzeczywiście były te maszyny, one nie były wykorzystane przez szkołę, dlatego że te maszyny należały do kogoś i zostały w szkole zdeponowane. I zgodzono się, żeby ojciec pojechał, z Niemcami oczywiście, żeby wyciągnąć te maszyny. Maszyny były uszkodzone jeszcze przed Powstaniem, one nie nadawały się do eksploatacji, tak że spokojnie ojciec je tam pokazał, razem z jakimiś zupełnie zwykłymi obrabiarkami. Niemcy to wzięli, czyli do końca oni właściwie bronili swojego. Jak uważali, że są takie maszyny, no to mogą im się przydać. Tu front im się zawala, a oni biorą maszyny. I ojciec, korzystając z chwili nieuwagi, klucz od kasy ogniotrwałej oczywiście miał, kasa była w jego gabinecie, chwila nieuwagi Niemca, Niemiec po prostu poszedł do toalety... Bo ojciec nie wiedział, w jaki sposób wyciągnąć te [pieniądze], myślał, że może nie wyciągnie. W tym momencie wyciągnął te pieniądze i udało mu się je przywieźć. I udało mu się je oddać za pokwitowaniem właśnie do kierownictwa tajnej organizacji nauczycielskiej albo AK, bo ja dobrze nie wiem, komu on to oddał, w Milanówku. W każdym razie to była bohaterska akcja odważnego człowieka. Kiedy ojciec jechał do Warszawy, to moja matka nie wiedziała, czy on wróci. Zresztą on też nie wiedział. Te maszyny się do niczego Niemcom oczywiście nie przydały. W Łowiczu czy gdzieś je złożyli, już nigdy o nich nic nie wiedzieliśmy.

  • A jeszcze na zakończenie może pani powie nam, jak wyglądała sytuacja po wojnie, jeśli chodzi o represje. Wiem, że tata został wyrzucony ze szkoły, nie miał pracy. A jak to wyglądało w pani przypadku, w przypadku brata?

Tak, jeśli chodzi o ojca, to do pięćdziesiątego roku oni się jeszcze nie zebrali tak ostro, komuniści, i nie zamknęli wszystkich dróg, w których działało społeczeństwo. Właściwie do czterdziestego ósmego, do tego słynnego VII plenum, a potem już przekręcili śrubę bardziej. Zorientowali się, że ojciec nie jest komunistą i nigdy nie będzie, ma zły wpływ na młodzież i go wyrzucili z pracy. Ojciec był wyrzucony z pracy przez jakieś dwa, trzy lata. No, straszna była sytuacja rodziców. Ludzie trochę pomagali, rodzicom rodzina pomagała, a potem pozwolili mu wrócić, kiedy… Jak wiadomo te działania opresyjne się zmieniały. Do pięćdziesiątego szóstego roku one były dużo cięższe, właściwie do pięćdziesiątego czwartego, potem było lepiej. I rzeczywiście najpierw ojca wyrzucili ze szkolnictwa, a potem pozwolono mu pracować w Państwowych Wydawnictwach Szkolnictwa Zawodowego. Państwowe Wydawnictwo Szkolnictwa Zawodowego – został redaktorem w wydawnictwie, pisał jedną za drugą książki, programy szkolne i pozwolili mu to robić. Z tym że zawsze był zagrożony. On wiedział dobrze, że na dwa lata był wyrzucony i o mało się nie otarł o więzienie.
Mój brat, Jan Józef Lipski, na rozkaz Mazurkiewicza, czyli „Radosława”, się ujawnił. Ponieważ był zwykłym starszym strzelcem, to go nigdzie nie aresztowali i właściwie potem działał cały czas w opozycji. To jest znana postać opozycyjna, Jan Józef Lipski, tak że nie będę teraz o nim opowiadać, bo o nim książki są i bardzo dużo wiadomości jest o jego działalności wszędzie, potem w KOR-ze i gdzie tylko mógł. Był wiele razy więźniem politycznym.
A ja oczywiście się nigdzie nie ujawniałam. Nie byłam pod „Radosławem”, tak że uważałam, że mnie ten rozkaz wcale niepotrzebny, nie obowiązuje. No więc byłam normalną… Przecież ja miałam wtedy dopiero piętnaście lat, byłam normalną uczennicą szkolną. Zrobiłam maturę i tu się zaczęły schody. Dlatego że jeszcze przed maturą, w czterdziestym ósmym roku, ja byłam instruktorką harcerską, od razu weszłam do harcerstwa. To, że byłam żołnierzem Armii Krajowej i partyzantem, to mi szalenie pomogło w tym Baden-Powellowskim harcerstwie, więc bardzo szybko zostałam instruktorką harcerską. Kończyłam kursy drużynowych, byłam już podharcmistrzynią, jednym słowem robiłam karierę w dawnym Baden-Powellowskim harcerstwie, a tu nagle robią jedną organizację i harcerstwo zmienia swoje oblicze. Ja postanowiłam do tego nowego harcerstwa oczywiście nie wchodzić. Wezwali mnie do komitetu warszawskiego na rozmowę. Powiedzieli mi, że się nigdzie nie dostanę na studia, dlatego że nie chcę wstąpić teraz i być dalej instruktorką harcerską. Oni i tak za pół roku by nas wyrzucili, ale chodziło o to, żeby rodzice myśleli, że to jest ta sama organizacja, a to była czerwona organizacja, z zupełnie innymi instruktorami. Ja się nie zgodziłam przystąpić do tej organizacji. Po maturze rzeczywiście zdałam bardzo dobrze egzamin na medycynę w Warszawie – bardzo dobrze, jako jedna z najlepszych – bo wiedziałam, że nie ma żartów i trzeba być świetnie przygotowanym, żeby się prześliznąć. I nie dostałam się na studia w Warszawie, absolutnie. I nie dostałam się nigdzie na studia z powodu tego, że byłam w Powstaniu, a po Powstaniu w harcerstwie Baden-Powellowskim i nie zgodziłam się pójść do drugiego. Wtedy rodzice moi przypomnieli sobie, że nasz przyjaciel rodziny, pan profesor Jakubowski, przed wojną miał nazwisko [niezrozumiale 29:30], był rektorem Akademii Medycznej w Łodzi. To był człowiek, którego w przechowywaniu w czasie wojny moja rodzina brała duży udział, nasz przyjaciel przedwojenny, prawdziwy przyjaciel przedwojenny. Moi rodzice mieli przyjaciół Żydów. Rodzina moja wiedziała, że on nas lubi. Z ojcem się spotkał kiedyś, bardzo się wyciskali, ucałowali w ministerstwie, jeszcze jak ojciec pracował w szkolnictwie. Więc w ministerstwie oświaty się przypadkowo spotkali, ojciec wiedział, że on jest pełnomocnikiem ministra na Łódź, na Akademię Medyczną, a ten wiedział, że ojciec tutaj uczy w szkolnictwie w Warszawie. Ale już nie uczył w pięćdziesiątym roku, kiedy ja starałam się o wejście na uczelnię. Wtedy moja mama napisała do Jakubowskiego list, czy przypadkiem by mnie nie przyjął. I on mnie przyjął, przyjął mnie wbrew wszystkiemu, nie odbierając żadnych papierów z Warszawy. Kult jednostki był wtedy duży i jak Jakubowski był pełnomocnikiem na Akademię Medyczną, to nikt nie patrzył, co on robi. Ja tak zostałam przyjęta, nie bardzo wiedząc, czy któregoś dnia mnie z tej uczelni nie wyrzucą, dlatego że byłam przyjęta bez papierów z Warszawy. Warszawa nie chciała wydać papierów z mojego egzaminu, tylko dostałam od sekretarki w Warszawie jakieś zaświadczenie, że zdałam [egzamin] na dziesięć punktów. Dziesięć to były szczyty. Ale to nie zostało nawet włączone, tak że byłam na wariackich papierach na studiach tylko dlatego, że rektorem był profesor Jakubowski.
Tak że nie straciłam roku, tylko studiowałam i pracowałam, i mieszkałam pół życia w Łodzi, dzięki temu, że Jakubowski nas tak ładnie potraktował za okupację. Podziękowanie za ukrywanie. Ale to był bardzo porządny człowiek, komunista bardzo porządny. Kiedyś byłam u niego w domu, on mnie zapraszał, on mnie bardzo lubił. Byłam potem jego asystentką. Byłam u niego w domu i tam byli dwaj tacy komunistyczni dziennikarze u niego, a to był pięćdziesiąty szósty rok, czyli wydarzenia na Węgrzech. No i ten jeden dziennikarz powiedział, że można nawet zabić, nie wiem ile ludzi, żeby doprowadzić kraj do prawdziwego, dobrego komunizmu, i żeby wszyscy zrozumieli, że tylko z komunizmem i tak dalej jest ludziom dobrze. Ja nie byłam bardzo poważną... Już byłam lekarką, ale to, co ja mu powiedziałam, to jemu nikt nigdy w życiu nie powiedział. A potem wstałam i powiedziałam, że z takimi ludźmi nie będę jadła kolacji, „panie profesorze, przepraszam”. Wyszłam, lekko trzasnąwszy drzwiami. No i na drugi dzień przyszłam do pracy i myślę sobie…

  • Co pani mu powiedziała?

Powiedziałam, że jest łobuzem i bandytą, że to właśnie dla komunistów, którzy udają, że prawa człowieka są takie ważne, dla komunistów człowiek jest niczym, jak komuniści wrzucają ludzi do kazamatów, zabijają, mordują, i żeby wreszcie on przejrzał na oczy, komu służy, bo służy ludziom, którzy są po prostu mordercami. No i ja wyszłam z domu od Jakubowskiego. Na drugi dzień przychodzi do pracy normalnie, do pacjentów, a potem sekretarka przychodzi, że pan profesor mnie wzywa. No to idę do niego, myślę sobie: „Wyrzuca mnie z pracy”. A Jakubowski powiedział: „Ty się tak nie zachowuj, bo ty długo nie zagrzejesz miejsca nigdzie. Nie wolno tak mówić, nie wolno tak odpowiadać. Nie miałaś racji”. Ja mówię: „Ja nie miałam racji?”. Już miałam mu zaraz strzelić drzwiami. Powiedział: „No miałaś… Tak naprawdę to miałaś rację, ale nie miałaś racji tak ostro występować do niego. Oni są tacy, że jak poprosiłam, oni z tego nie wyciągną żadnych konsekwencji. Zostajesz normalnie na oddziale i konsekwencji nie będzie, do ubecji nie pójdą. Ale uważaj na to, co mówisz, dlatego że zaszkodzisz sobie, rodzinie i wszystkim”. No i pewno, że uważałam. No ale on mnie sprowokował. Bo powiedzieć, że śmierć ludzi, parę tysięcy niech zginie, żeby tylko komunizm był w jakimś kraju, no to ja musiałam zareagować. Jakubowski to zrozumiał, że ja musiałam zareagować jako młody człowiek o poglądach po prostu demokratycznych.
No i tak Jakubowski mi ułatwił życie. I ja zrobiłam u niego specjalizację. Potem ona umarł. Udało mi się zrobić doktorat i dopiero po doktoracie mnie dopadli i wyrzucili z uczelni za czynny udział, ale tylko udział werbalny. W sześćdziesiątym ósmym roku... Ja byłam akurat Warszawie w sześćdziesiątym ósmym roku, znalazłam się (zawsze się gdzieś znajdę, gdzie nie trzeba) na akademii, na Uniwersytecie Warszawskim wtedy, kiedy Barbara Lasota odczytała ten cały manifest. Byłam wtedy w Warszawie, brałam czynny udział w tym wiecu na uniwersytecie. Z wiecu wyszłam, nikt mnie nie pobił, bo jakoś wtedy kobiet nie bili ci pałkarze. No i potem przyjechałam do Łodzi i nie omieszkałam na jakimś wiecu studenckim powiedzieć, jak to się odbywało Warszawie. No i skutek był taki, że wyleciałam przed habilitacją z Akademii Medycznej, bo już robiłam habilitację. Ale to już nie były takie groźne lata, bo mnie zatrudniła normalna miejska służba zdrowia i zostałam szefem hematologicznej poradni. I bardzo dobrze, nawet się cieszyłam, że tam jestem. Tak że cały czas były jakieś takie pierepałki. Z tym że one po pięćdziesiątym szóstym roku, nie powiem, że były niepoważne, były poważne, ale były lżejsze, skoro mi udało się zrobić doktorat. Wprawdzie habilitacji nie udało się zrobić, ale pracowałam w bardzo poważnej instytucji i miałam możność pracy naukowej. Tak że jakoś sobie to przeżyłam, tych komunistów. Ale bardziej zaangażowany brat miał cięższe sytuacje niż ja, niestety.

  • Czy są jakieś rzeczy, które pominęliśmy, a chciałaby pani jeszcze o nich opowiedzieć?

Bo ja wiem? Chciałam opowiedzieć o codziennym dniu w Puszczy Kampinoskiej. Bo to zabawne. Ja bardzo lubię ten dowcip o leśniczym. Najpierw weszli żołnierze AL-u, to akowcy ich z tego lasu przegonili. Potem wszedł ktoś, to Niemcy chcieli wejść, przegonić akowców. A wreszcie leśniczy przyszedł z urlopu i przegonił ich wszystkich. Więc to jest akurat dobre do Kampinosu. Się mówi „puszcza”, „wielkie oddziały”. Przecież to jest mały lasek. On nie był większy wtedy, niż jest teraz. I Niemcy doskonale wiedzieli, że my tam siedzimy, ale mieli za zadanie przeorać, przebić strategiczne drogi w Warszawie, przez most, od lotnisk. I to cały czas robili. Było Powstanie, ale oni i tak mieli strategiczne drogi przejezdne. No i wreszcie jak Powstanie się już zaczęło kończyć i Powstania nie było, no to trzeba było załatwić sobie to zaplecze w Puszczy Kampinoskiej. No i jednego dnia nas załatwili. Puścili bomby, a potem wojsko. Myśmy przeszli, poszli w Puszczę Kampinoską, przeszli w Góry Świętokrzyskie, ale już te oddziały się rozproszyły, jeden po drugim się rozwiązywał. Tam nie było żadnych warunków na partyzantkę. I w ogóle te partyzantki w Górach Świętokrzyskich, w Kampinosie to była rzecz, nie powiem, śmieszna, bo ludzie ginęli, ale rzecz nieodpowiedzialna, dlatego że za każdą akcję na Niemców palono całe wsie. I ja bym chciała, żeby i Muzeum Powstania Warszawskiego, i naukowcy zbadali takie kwestie: z jednej strony akcja partyzancka czy powstańcza, zabicie paru Niemców, zniszczenie mostu jakiegoś i tak dalej, a z drugiej strony akcja odwetowa niemiecka. I by się okazało, że to jest tak nierównomierne, że przynajmniej… Ja myślę, że nowej wojny nie będzie, ale jakby była, żeby następne dowództwa wiedziały, że takich rzeczy się na zapleczu frontu nie robi. Po prostu się nie robi. Dlatego że ginie za dużo ludzi. W Powstanie [zginęło] pierwszego dnia trzystu ludzi na Pawiaku i to jakich żołnierzy, jakich dzielnych ludzi. Po prostu wojna nie wygląda tak, nie może przechodzić w taki terroryzm. Nasze akcje akowskie to przecież były akcje odwetowe, terrorystyczne w pewnym stopniu.
Tak że nas Niemcy szybko załatwili. Ale póki nas nie załatwili, to był i szpital polowy, i dowództwo z asystentkami, które na maszynie do pisania pisały wszystkie rozkazy. Te rozkazy potem zostały przesyłane drogą radiową do Londynu, bośmy mieli radiostację. Myśmy ćwiczyli się na przykład w działaniu napalmu, bośmy mieli napalm, więc pod drzewko się włożyło małą ilość tego napalmu, drzewo wylatywało w powietrze. Ćwiczyliśmy, czyściliśmy broń, szpital był, prawda. Robiliśmy takie wszystkie rzeczy, wypady na zewnątrz, jakie robi wojsko. Ale jak tylko przyszedł okres… Tak że o tym teraz się mówi Rzeczpospolita Kampinoska, prawda. Była taka zabawa wojskowa w Rzeczpospolitą Kampinoską. Ale jak przyszedł leśniczy… Może nie leśniczy, tylko parę oddziałów niemieckich, to to wszystko zostało zniszczone. To nie miało żadnej przyszłości. Takie powstanie w mieście w Warszawie nie miało żadnej przyszłości i należało o tym wiedzieć, wywołując je, dlatego że o tym wiedzieli wyżsi dowódcy. Jak mogli o tym zapomnieć i wywołać Powstanie, to jest już ich „słodka tajemnica”. I ta akcja w Kampinosie też nie miała żadnych podstaw.
Natomiast była jedna wielka i piękna rzecz, że żołnierze jak złożyli przysięgę, to walczyli – walczyli do końca. Czy mądry rozkaz, czy zły rozkaz, walczyło się do końca. I to była ta czysta, piękna strona walki powstańczej. A nie był nią rozkaz o Powstaniu, ponieważ moim zdaniem rozkaz nie miał sensu.

Warszawa, 30 września 2014 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Maria Dmochowska Pseudonim: „Maja” Stopień: starszy strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód IV Ochota; Grupa „Kampinos”, kompania por. „Lawy” Dzielnica: Ochota, Kampinos

Zobacz także

Nasz newsletter