Wojciech Białowąs
Kłaniam się państwu. Moje nazwisko Wojciech Białowąs, syn Edwarda i Zofii z Wocjanów. Urodziłem się w trzydziestym piątym roku, czyli w momencie wybuchu Powstania miałem skończone dziewięć lat.
- Gdzie pan był w czasie Powstania?
W czasie Powstania mieszkałem z rodzicami na ulicy Żabiej 5, na piątym piętrze. Okna wychodziły na Ogród Saski. To jest o tyle ważne, że stamtąd był później olbrzymi ostrzał na ten budynek z Ogrodu Saskiego.
- Zacznijmy od pana wspomnień z okresu okupacji. Jakie są pana najwcześniejsze wspomnienia? Czy pan pamięta może wybuch wojny?
Wybuch wojny pamiętam. Rodzice wywieźli… Wyjechaliśmy na letnisko. To się tak nazywało wtedy. To śmiesznie dzisiaj brzmi, bo wyjechaliśmy na letnisko do Międzylesia. W Międzylesiu z matką, z rodzeństwem ciotecznym zapamiętałem płomienie, łuny nad Warszawą. Nie wiem, jak to było, ale pamiętam, że siedzieliśmy na parkanie, oglądaliśmy wieczorem łuny nad miastem. Wróciliśmy do Warszawy wozem konnym. Matka wynajęła wóz, przyjechaliśmy do Warszawy. Pamiętam postój na moście Poniatowskiego, olbrzymi zator, dlatego że plotka niosła, że Hitler urządził defiladę w Warszawie przez Aleje Ujazdowskie, a myśmy jechali na ulicę Bagateli, gdzie na Bagateli rodzice mieszkali. Tam żeśmy dotarli. No i normalnie życie.
To był październik.
- Bo rzeczywiście ta defilada mogła być.
Ta defilada była i ta defilada wstrzymała ruch w Warszawie, w Alejach Jerozolimskich. Dotarliśmy na Bagatelę, jak mówię, no i tam normalne życie. Zacząłem chodzić do szkoły. Pamiętam, na ulicy Szucha była szkoła. Ten budynek Bartimpex teraz zajmował, cały jest, niezniszczalny. Bo trzeba pamiętać, że ulica Szucha, ulica Bagatela, plac Unii Lubelskiej to była tak zwana dzielnica niemiecka. W związku z tym, że to była dzielnica niemiecka, rodzice przenieśli się, przeprowadzili się na Żabią.
- Czy pan pamięta moment przeprowadzki? Czy to była jakaś planowana przeprowadzka, czy to było jakieś nagłe wydarzenie?
Nie, nie. To było planowane. Ojciec w mieszkaniu, które żeśmy zajmowali, urządził skład papieru. Zajął się handlem, bo z czegoś trzeba było żyć, jak mi mówiła matka później. A zamieniając mieszkanie na skład papieru, przenieśli się na Żabią do mieszkania na piąte piętro. Bardzo ładne mieszkanie.
- A wracając do tej szkoły. Czy coś pan pamięta z tej szkoły znajdującej się w takim specyficznym miejscu?
Bardzo specyficznym. Przyznam się szczerze, że zapełnienie nic. Zupełna pustka. Pamiętam tylko olbrzymią salę i olbrzymia ilość dzieciaków, nas. Ale to taki fragment zupełnie nieistotny.
- Żandarmów gdzieś tam nie było?
Żandarmi stali na wejściu na Szucha. Później chyba zlikwidowali tę szkołę, jak zamknęli ulicę Szucha. Dziwnym zbiegiem okoliczności nic nam nie ocalało z rodzinnych pamiątek, z rodzinnych rzeczy, ale znalazłem w składzie, który był rozszabrowany po wojnie, w składzie papieru na Bagateli, świadectwo swoje ze szkoły z drugiej klasy. Takie niemieckie jeszcze.
- Tam pan skończył właśnie drugą klasę?
Drugą klasę. Jak się to znalazło to świadectwo, na jakiej zasadzie, [tego nie wiem], ale było. Stamtąd już przenieśliśmy się, jak się rodzice przenieśli się na Żabią. Tak że chodziłem tylko na prywatne lekcje jako dzieciak. To jest na tyle przed Powstaniem.
- Ulicy Żabiej to teraz nie ma?
Nie ma.
- Jak pan wspomina tę cześć Warszawy? Jak wyglądało pana dzieciństwo na tej ulicy?
Normalnie. Ten budynek jest przedzielony i podwórze jego jest przydzielone, było przedzielone murem do budynku znajdującego się przy ulicy Przechodniej. I praktycznie rzecz biorąc, dzieciarnia z jednego i z drugiego budynku bawiła się na podwórzu. No normalnie, jak to dzieci, wszystkie możliwe historie. I przez parkan, przez ten mur żeśmy sobie koniecznie różne zabawy i psikusy uprawiali.
- Wojna nie przeszkadzała jakby w tym.
Nie, nie, absolutnie. Nie odczułem okresu okupacji, wojny. Miałem dużo starszego brata od siebie. Mój brat był starszy ode mnie o trzynaście lat. W związku z tym on był jedynakiem i ja, praktycznie rzecz biorąc, byłem jedynakiem. W związku z tym ja okresu wojny i okupacji nie pamiętam. Żadnych nie miałem... Miałem normalne dzieciństwo. Wyjeżdżaliśmy na letniska. A właśnie przed Powstaniem ojciec z matką doszli do wniosku, że nie możemy być na letnisku w Świdrze czy tam w Józefowie (wtedy to był Józefów). Zbliżająca się armia, zbliżający się front – ojciec uznał, że bezpieczniej będzie w mieście niż na prowincji, no i w lipcu, w połowie lipca ściągnęliśmy do Warszawy. To na tyle. Warszawy nie pamiętam z tamtych czasów.
- Czy może pan pamięta, że rodzice dawali jakieś wskazówki, jak się zachować na ulicy, jak się zachować wobec Niemców? Czy pan się ich bał?
Nie pamiętam tego, nie pamiętam. Mam taki obrazek, znowu takie zdjęcie, fotografia... To było piąte piętro, dwa okna z pokoju – siedzę w oknie i oglądam, patrzę na ruch ulicy. I wtedy zauważyłem żandarmów prowadzących chłopaka. Podprowadzili go pod ścianę tego pałacyku przy Senatorskiej, ale od strony Ogrodu Saskiego miał ścianę ślepą, tam się mieściła dyrekcja MZK. I pod tą ścianą postawili go i go zabili, rozstrzelali. To ten fragment pamiętam. Innych rzeczy nie przypominam sobie z okresu [okupacji].
- Czy pan chodził do Ogrodu Saskiego?
Nie, nie chodziliśmy. Chodziliśmy, ja wiem... Nigdzie nie chodziłem do żadnego ogrodu, nie przypominam sobie.
- A getto? Niedaleko było getto. Czy pan jakieś ma wspomnienia?
Nie mam. [Pamiętam] tylko płomienie tego getta i karuzelę, która się kręciła, a z drugiej strony łuny i płonące budynki getta warszawskiego. Ale to tylko taki obrazek martwy, bez żadnych komentarzy. Nie przypominam sobie żadnych rozmów, za małym dzieckiem byłem po prostu. A poza tym byłem jeden. Brat był dużo, dużo starszy.
- Czy ktoś z pana otoczenia brał udział w konspiracji?
No brat oczywiście, brat był zaangażowany. Jak pamiętam – później, dopiero po wojnie się dowiedziałem – podchorąży, ranny w Powstaniu Warszawskim, z jakimiś tam jego krzyżami, jak tak to się zawsze u Powstańców znajduje. Nie żyje obecnie, zmarł już parę lat temu.
- Czyli w okresie okupacji pan w ogóle nie miał świadomości.
Nie. No widziałem Niemców, normalne te okrzyki. Matka się denerwowała, jak brat później wracał, bo po godzinie policyjnej zdarzało mu się wrócić. Więc to były takie nerwy. Ale widziałem Niemców chodzących w patrolach. Kiedyś, pamiętam, jechaliśmy tramwajem Marszałkowską, mijała nas riksza (riksza to taka rowerowa taksówka) i w tej rikszy leżał chłopak, taki zgięty, na tym miejscu, gdzie się nogi trzyma, a na nim dwóch Niemców trzymało nogi. No taki obrazek, migawka zapamiętana. A tak to więcej nie.
- Czyli tuż przed Powstaniem to rodzina pana obawiała się bardziej Armii Czerwonej niż tego, że coś w Warszawie się stanie?
Nie. Po prostu ojciec był dużo starszy od matki, przeszedł I wojnę światową, i wiedział, że front to nie jest zabawa. Uważał, że w kompleksie miejskim łatwiej przejdzie, bezpieczniej przejdzie, przechowa rodzinę niż na takim osiedlu, na takiej wsi, jak Józefów wtedy był.
- A proszę jeszcze powiedzieć, czym się pana ojciec zajmował?
Mój ojciec był piernikiem, technologiem papierni. W czasie wojny prowadził sklep papierniczy w Warszawie na Bagateli 15. Skład papieru.
- A jak była dzielnica niemiecka, to też?
Tak, cały czas był ten sklep. Sklepy były w rękach polskich. Była pani Szypulska, miała sklep kolonialny na rogu, od frontu Bagatela, plac Unii [Lubelskiej]. Malinowski miał też sklep z materiałami piśmiennymi na Klonowej, plac Unii [Lubelskiej]. Tak że tam do końca. Przed wybuchem Powstania, w dniu wybuchu Powstania przyszli do niego, do ojca jacyś panowie i kazali mu się szybciej zamknąć i jechać do rodziny. Tak że ojciec koło… O piątej powstanie, a ojciec o pierwszej był już w domu.
Tak. Ojciec współpracował z najróżniejszymi organizacjami wspomagającymi. Tak że jako kupiec miał jakiś tam poziom finansowy.
- Poza tym papier, taka cenna rzecz.
Papier, cenna rzecz. Pamiętam w opowieściach, ale to już po wojnie, jak przychodzili ludzie pytać o ojca, czy jest wreszcie, czy się znalazł, czy wrócił, że ojciec sprowadził olbrzymią z Mirkowa (Mirków to fabryka papieru pod Warszawą) olbrzymią ilość papieru czarnego. Wtedy Niemcy po pierwszych dniach okupacji wydali nakaz zasłaniania okien i papier czarny był w wielkiej cenie. Ojciec postanowił go sprzedać w detalu, żeby jak najwięcej ludzi mogło kupić po normalnych cenach. Bo gdyby przyszli do niego hurtownicy czy detaliści od sprzedaży, to ta marża by rosła znacznie. No to taka była wstawka z tamtych czasów.
- Czy pan pamięta, jak w domu zasłaniano okna?
Tak, normalnie, była roleta naciągana. Codziennie wieczorem trzeba było zasłonić. Z tym że jak pamiętamy, światło elektryczne było wyłączone w Warszawie w pewnych godzinach. Nie pamiętam już, w jakich godzinach (pewno wieczornych, bo wtedy było najbardziej potrzebne), i było światło gazowe założone. Albo karbidówka, albo światło gazowe. Ojciec założył światło gazowe w jednym z pokoi. No ale zawsze na noc, na wieczór, przed zapaleniem światła, czy to karbidówki, czy światła gazowego, [były] zasłonięte okna roletą z czarnego papieru. Było to bardzo przestrzegane, bo byliśmy pod takim bezpośrednim widokiem z Ogrodu Saskiego, więc okna były widoczne.
- Jak pan zapamiętał dzień 1 sierpnia? Dzień wybuchu Powstania.
Nie wiem, czy to potwierdzają fakty, czy nie, o dziesiątej [czy] jedenastej był sygnał syreny. Wyła syrena w Warszawie. Brat był wtedy w domu. Wiem, że strasznie się zdenerwował. Przyleciała jego dziewczyna, wręczyła mu nie medalion... jak to się nazywa... Na łańcuszku taki medal z Matką Boską czy z Chrystusem.
Szkaplerz, [dostał] na wszelki wypadek. Pożegnał się ze mną.
No tak. On wiedział, że to sygnał na zbiórkę. Pożegnał się ze mną, pożegnał się z matką.
- A to było takie pożegnanie na dłuższą nieobecność?
Nie. Na parę dni. „Mama, zaraz wrócę. Za dwa, trzy dni to się przecież skończy”. Pożegnał się ze mną, pojechał, wyszedł. Za dwie godziny ojciec przyszedł. Zwolnił gosposię, gosposia mieszkała poza naszym mieszkaniem, żeby wróciła do siebie do domu. I ojciec mówi: „Chyba będzie Powstanie”. No i o piątej pierwsze strzały żeśmy usłyszeli. Rzeczywiście, pierwszy dzień przebiegał normalnie. Normalnie, jeżeli można tak mówić. Matka drżała o pierworodnego.
Chyba drugi dzień jeszcze wyglądałem z ojcem z okna i widziałem na Prudentialu biało-czerwoną flagę. Nie wiem, czy to prawda, czy to jest moja fantazja, ale widziałem wyraźnie zatkniętą na Prudentialu biało-czerwoną flagę. Trzeciego dnia chyba po nalocie zeszliśmy do piwnicy. To były duże piwnice, poprzebijane korytarze, tak że można było przejść z naszego budynku do sąsiadów na [ulicę] Przechodnią i przejść na Przechodnią, na drugą ulicę. Zamieszkaliśmy w piwnicy. I dziwna rzecz, ale teraz, jak się umówiliśmy na wywiad, zacząłem sobie przypominać. Nie pamiętam kwestii jedzenia, w ogóle,
tabula rasa, nic.
- Ani też nie pamięta pan, że był pan głodny?
Nie pamiętam, że byłem głodny. Oczywiście to jest jednoznaczne. Pamiętam tylko posłanie w rogu i pamiętam te świeczki w korytarzu i ludzi ganiających korytarzem. Przecież cała kamienica była w piwnicy.
I rano, to był 7 sierpnia, jak później to sobie uświadomiłem, [słyszę] olbrzymi krzyk, hałas. Wpadają Niemcy, wyrzucają nas na skwerek przed domem (Żabia miała drugą stronę odgrodzoną takim murkiem), za ten murek, koło takiego budynku. Szalet to był chyba, coś takiego, taki mały, na tym skwerze jeszcze przed Ogrodem Saskim. Zgromadzili nas wszystkich, oddzielili mężczyzn od kobiet. Wtedy ojciec się ze mną pożegnał, z matką – już go więcej nie widziałem. Nas pogonili przez plac Żelaznej Bramy, koło pałacu Lubomirskiego. I to tak jak na fotografiach – stosy trupów już. To jest siódmy dzień.
Na ulicy, na chodnikach, na jezdniach, mijając, chyba to była ta druga Hala Mirowska, podbiegł – myśmy tak [szli] środkiem jezdni, a grupa no tak normalnie, jak ulica, tłum idący – podbiegł żołnierz:
Dawaj czasy – do mojej matki.
Po rosyjsku. To pamiętam. To mi brzmi do tej pory w uchu.
Dawaj czasy. No, matka zdjęła zegarek, ale on nie zauważył, bo on się nie znał. Matka miała pierścionek na palcu parokrotnie droższy, wartościowszy niż ten zegarek. Zrzuciła obrączkę, zrzuciła zegarek do torby. Wyszliśmy z domu, z tej piwnicy, praktycznie tak jak żeśmy stali.
- Nie spodziewaliście się państwo, że to będzie?
Nie, zupełnie nie, zupełnie nie. Powstańcy, którzy przechodzili przez nasze piwnice, przez nasz korytarz, opowiadali o atakach na plac Bankowy, na bank. Tam zaraz za Senatorską jest bank, że wszystko w porządku, że to się zaraz skończy. Tak że nie było takiego nastroju.
- Czy pan pamięta, jaki nastrój panował w tej piwnicy?
Nie, nie pamiętam. Trudno mi powiedzieć, fantazjowałbym. W związku z tym nie mogę powiedzieć. Ale było zaskoczenie, w związku z tym musiała być jakaś pozytywna atmosfera. Zaskoczenie było całkowite. Matka złapała jakąś swoją torbę, koszyk taki. Takie były koszyki modne w czasie okupacji. Praktycznie rzecz biorąc, jak to się stało, nie wiadomo, bo później się okazało, że ja miałem założone buty z cholewką na nogach i wziąłem kożuszek. Nie wiadomo skąd, dlaczego – w sierpniu upał, a ja wziąłem kożuszek. Dzieci mają różne fantazje.
On był w tej piwnicy. No, tam wiele zimowych rzeczy było, ale po prostu było magazynowane, było przechowywane – normalna piwnica, sucha. Jak ten żołnierz zabrał matce zegarek, szliśmy dalej. Szliśmy tak jak Wolską chyba. I tu jest dziwna sprawa. Ja nie potrafię powiedzieć, na jakiej to ulicy było, ale pamiętam dokładnie, że szliśmy po banknotach. Na jezdni były rozsypane banknoty. Ludzie podnosili, ja też podniosłem, parę banknotów schowałem sobie do kieszeni. Przeszliśmy do Janek, już noc chyba zapadała. W Jankach zatrzymali nas. Wiem, że była straszna strzelanina. I do ludzi, i w powietrze.
- Do tych ludzi, którzy szli?
Tak, tak. Do tego tłumu, żeby ich skierować na taką łąkę, pole, nie wiem, trudno mi powiedzieć. I tam nocowaliśmy, spaliśmy.
Tak, normalnie na trawie. I tam znowu powtórzył mi się ten obraz płonącej Warszawy, znów widziałem łunę, palącą się Warszawę. Z Janek następnego dnia podnieśli nas, pogonili do Ursusa, w Ursusie znowu noc i z Ursusa już bezpośrednio do Pruszkowa.
Z tym że w Pruszkowie byliśmy jak gdyby przemarszem. Ta kolumna zaczęła być ściskana do dwuosobowego szeregu jak gdyby i Niemiec, pamiętam go, w tym hełmie, olbrzymia gęba czerwona, na lewo i na prawo. Na lewo i na prawo segregował. Z matką przesegregował nas na prawo czy na lewo, nie wiem. W każdym bądź razie po chwili znaleźliśmy się w wagonie towarowym (dużo tam było ludzi), zamknęli wagon i jedziemy. Plotka poszła, że jedziemy do Łowicza. No więc matka się ucieszyła, mówi: „W Łowiczu mam znajomych, to będzie wszystko dobrze”. No ale okazało się, że w Łowiczu przez okienko jacyś ludzie nam podali trochę jedzenia jakiegoś, jakiejś wody. I wylądowaliśmy po wielu godzinach jazdy w Münsterbergu. Münsterberg, chyba obecnie to Ziębice. Tam była grupa ze stu dwudziestu osób. Różnie, całe rodziny. Zdziwienie matki było, że byli też mężczyźni z rodzinami, czyli im się udało. Przyjeżdżali bauerzy i wybierali sobie: „O, pójdziesz”. Grupka została, jakieś dwadzieścia osób. Zapakowali nas znowu w wagony, wywieźli do Wrocławia, czyli Breslau, do takiego obrazu Burgweide. Tam byliśmy chyba z dziesięć dni. To było straszne.
I tam pamiętam jedzenie. Tam była brukiew (nie wiem, skąd skombinowałem taką puszkę po jakichś konserwach) i była nasza racja żywnościowa, żeśmy to dostawali. Tam było nieprawdopodobny bród, nieprawdopodobny smród i nieprawdopodobne insekty. Znowu fotografia. Idzie pan, dziadek w futrzanej czapce, dużej futrzanej czapie. I proszę mi wierzyć, ta czapa chodziła. To jest nieprawdopodobne, ale ta czapa ruszała się. Tam byliśmy jakieś siedem czy osiem, może dziesięć dni. Matka usłyszała, że Philips wybiera swoich pracowników i zabiera swoich pracowników z tego obozu. No myśmy się ani w Ziębicach, znaczy w Münsterbergu, nigdzie nie załapali. Matka była z małym chłopakiem, to jaki bauer będzie brał do roboty. I tutaj w Burgweide także nikt ich nie chciał zabrać do roboty. A Philips, któryś z kuzynów naszych pracował w warszawskiej filmie Philips, w oddziale Philipsa w Warszawie. No i matka podeszła do tego organizatora tej wywózki, przedstawia się i mówi. A oni: „Dobrze. To w tej grupie już nie...”, bo mam tu wszystko, papiery. I po dwóch dniach przyjechali do nas. Pojechaliśmy. Wywieźli nas z tego obozu.
Przyjechaliśmy do Weisswasser, do fabryki Philipsa. No i tam już było normalnie. Najpierw żeśmy mieszkali na terenie zakładu. Zakład to była huta szkła. Matka poszła do pracy. Odbierała od hutnika, który wydmuchiwał szkło, formę, piszczel, wybijała szkło i magazynowała na takich sztaplach. A po tych paru dniach mieszkaliśmy już w zupełnie przyzwoitych warunkach, jak pamiętam. Dali nam koce, prycze.
- Ale to były jakieś duże sale, tak?
Tak, tak, tak. No i prawdopodobnie to przeszkadzało w fabryce, działanie takie. W nocy takie grupy, tam było trzydzieścioro, czterdzieścioro osób. Rodziny całe z dziećmi młodszymi dużo ode mnie też. Najpierw chcieli nas zatrudnić do pracy, tych chłopaków. Dziewięcioletni chłopak do pracy? No ale po pierwszym dniu im się to odmówiło, odeszło. I po trzech czy tam po paru dniach przenieśli nas do takiego obiektu
Kulturhaus, domu kultury. Olbrzymia sala widowiskowa. Przygotowane było wokół ścian leże z woliny (wolina to takie długie, drewniane wiórki) i przez parę dni na tych wiórkach żeśmy spali. Nasza ta grupka, dwadzieścia, trzydzieści osób, i jeszcze doszła jakaś grupa, nie wiem, tak że około stu osób było na tej sali. Dla dzieciaków była to fajna frajda, bo na scenie również były leża. Leżeli, tak sobie spali. Dużo zabawy. Ale po paru dniach zmontowali, dostarczyli Niemcy prycze i już na pryczach były w miarę cywilizacyjne warunki. Frajdą dla dzieciaków było to, że po drugiej stronie korytarza była kantyna, czynna kantyna. W tamtym czasie w Niemczech nie można było nic dostać za pieniądze. Nie było takiego pojęcia, że można coś kupić. Jak pamiętam, można było tylko dostać piwo, ale trzeba było mieć pieniądze. Ja wtedy wyciągnąłem z kieszeni te pieniądze, które podniosłem na ulicy. Matka u Philipsa w fabryce. Okazuje się, że te pieniądze mają wartość, bank niemiecki w jakiś tam sposób to przeliczał.
To były polskie, emisyjne marki, emisyjne pieniądze, okupacyjne. Proszę sobie wyobrazić, że parę osób z tego naszego grona też miało parę ładnych złotych. Myśmy byli bogaczami w markach, oczywiście w wielkościach kwot, ale nie w realnej wartości nabycia.
- Ale piwo można było kupić?
Ale piwo można było kupić. Dzieciarnia chodziła do tego i piliśmy
Dunkelbier, czarne piwo, słodkie. Myśmy takie brzuchy dostali od tego piwa, to było coś strasznego. Matka płakała, krzyczała: „Nie pij, nie pij”, żarty takie. To że było trochę pieniędzy, Niemcy jednak liczyli marki swoje i panowie zaczęli organizować gry sportowe, karty z Niemcami, z
Lagerführerem? No i jakoś to było.
- Żeby te pieniądze ściągnąć?
Nie, żeby on mógł wygrać, żeby był przyjazny, jeżeli tak można powiedzieć, żeby nie robili żadnych historii. Bo były historie. Gdzieś tam żeśmy poszli na kartofle, to nas tak pogonili, że trzy dni leżałem, no ale to nieważne.
- To jest ważne. Co pan robił, kiedy mama szła do pracy?
Żeśmy buszowali po terenie, buszowaliśmy po terenie, trzeba to przyznać, ale jakoś tam, przeszło. Zimno było, cztery piece w rogach, wielkie żeliwniaki, więc trzeba było opał do tego ściągnąć. To się poszło do lasu, najpierw przyniosło się chrustu, to bardzo często dostawało się po głowie...
Od Niemców, którzy tam pilnowali tego. To było ich, to była normalna kradzież. I tak żeśmy przetrwali, proszę panią, do... Nie potrafię tego sobie odtworzyć, jak to jest, ale matka nawiązała w jakiś sposób kontakt z Czerwonym Krzyżem, korespondencję z bratem, to znaczy z moim bratem, a jej synem pierworodnym. Leżał w szpitalu w Krakowie, był ranny w Powstaniu. Znalazł się w jakiś sposób, jakimś cudem w Krakowie. No ale żadnego sygnału o ojcu nie było.
W marcu, jak zbliżał się front armii radzieckiej, Niemcy pogonili nas do Senftenbergu (to jest jakieś sześćdziesiąt kilometrów), dlatego że chcieli uciec. Ewakuacja przed zbliżającym się frontem. Tam byliśmy chyba ze dwa dni albo trzy też w takim jakimś
Kulturhausie, wielkiej hali. No, tam były już straszne, makabryczne warunki. Tam w jakiś sposób Philips znowu zadziałał. Trzeba pamiętać, że Philips to jest holenderska firma, która była zaanektowana, zabrana przez Niemców, opanowana. W związku z tym, nie wiem, Holendrzy, w jaki sposób oddziaływali na swoich, dla swoich pracowników, dbali o nich, w miarę możliwości, bo warunki, co byśmy nie powiedzieli, w Weisswasser, w tej hucie, były znacznie, znacznie lepsze niż w obozach, prawda. Z tego Senftenbergu w jakiś sposób dostaliśmy wagon, ale osobowy, i przejechaliśmy do drugiego zakładu Philipsa w Kremsie pod Wiedniem, w Austrii. Jechaliśmy parę dni tym wagonem, on był doczepiany od pociągu do pociągu, że przeżyliśmy noc jakiegoś potwornego bombardowania. Później się dowiedziałem, było to tak zwane dywanowe bombardowanie.
- Czy wysiedliście z tego pociągu?
Nie, wagon tylko latał po tej bocznicy, bo był na bocznicy cały czas, z jednego końca na drugi, od podmuchów bombowych. Wylądowaliśmy w Wiedniu. Jakieś dwa, trzy dni mieszkaliśmy w jakichś piwnicach, lorach, nie wiem, i stamtąd znowu przejechaliśmy do tego drugiego zakładu Philips w Kremsie nad Dunajem. Też olbrzymia sala, ale już prycze poustawiane piętrowe. I tam dołączyliśmy do jakiejś grupy. Na tej sali było chyba z dwieście osób i masę dzieciaków. Myśmy buszowali nieprawdopodobnie po tych terenach. Dyscyplina była znacznie, znacznie już rozluźniona, bo zbliżał się front, lada moment. Tam się nawet jakoś takoś żyło. Już było troszeczkę gdzie się umyć, czysto było, normalne życie.
- Czy ktoś organizował dla tej dzieciarni jakieś zajęcia?
Nie, żarty, nie. Nie, nic, no skąd. Żadne takie historie. Z tym że już matka nie pracowała, ludzie nie pracowali, to była taka stagnacja. Proszę sobie wyobrazić, że początki maja, już wyraźnie słychać front, słychać armaty, widać uciekających Niemców. Niemcy chcieli się przedostać się do strefy amerykańskiej, bo Amerykanie się zbliżali z jednej strony, z zachodu, ze wschodu szli Rosjanie od strony Wiednia. To chyba siódmy albo ósmy – wprowadzili nas (maj), przynieśli nas do tuneli wyrąbanych w skałach. Krems jest położony u stóp gór, góry takie wysokie i w tych górach wydrążone mieli tunele, zresztą doskonale przygotowane na takie schrony.
- Jak to było przygotowane?
Jak to było przygotowane? One miały napowietrzenie, to znaczy czerpnia powietrza na zewnątrz, rurami rozprowadzone powietrze i olbrzymia ssalnia czy sala do napędzania tego powietrza, do czerpania tego powietrza, więc nawet było swobodne oddychanie w tych tunelach. Normalne wióry na podłodze, na ziemi.
Dziewiąty maja to pamiętam, rano, była taka platforma przed wejściem, wyjściem z tego tunelu, platforma i dopiero schody w dół, i droga w dół. Wyszliśmy z matką, piękny ranek, wszędzie widać, w dole, w miasteczku, białe flagi i wiszące flagi austriackie, bijące dzwony kościoła. Zeszliśmy do tej swojej hali nad Dunajem i zaraz pojawili się Rosjanie na taczankach, wozach, konno. Myśmy się zatrzymali, jakiś taki wóz się zatrzymał przed nami, przed siedzibą. [My] dzieciaki otoczyliśmy ten wóz, ale cały czas rozmawiamy i krzyczymy. Jeden z żołnierzy (znowu taka fotografia) mówi: „To wy Polacy jesteście, tak? A to przeżegnaj się, że jesteś Polak”. Przeżegnałem się. Aha, okazuje się, że żołnierze Polacy, ale w rosyjskich mundurach.
Tam żeśmy byli, ja wiem, tydzień, może dwa, to znaczy w Kermsie. Już po 9 maja, dokładnie 15 maja, w [dzień imienin] Zofii (moja mama była Zofia) dostaliśmy wóz. Nie tylko my, wszyscy dostaliśmy wozy po węgierskiej armii, którą tam zamknęli Rosjanie, zarekwirowali ich tabory i rozdali nam. „Jedźcie do Polski, wracajcie do domu”.
Wozy konne. Takie fajne, góralskie wozy, nieduże, dwa konie. Chyba w sześć osób żeśmy usiedli na tych wozach. Rosjanie śmieli się, że tylko
rebionkom dają te wozy, dzieciom dają te wozy. W każdym bądź razie w dziewięć czy osiem osób żeśmy jechali i proszę sobie wyobrazić, że przed Wiedniem (to jest pięćdziesiąt kilometrów) zatrzymują nas Rosjanie i pchają na taką polanę, wieczorem. Więc co? [Pewnie] przeładują nas teraz do pociągów, do wagonów i wywiozą na Sybir. Taka plotka, taka plotka poszła od razu, natychmiast. Później okazało się, że rano obstawili cały nasz tabor (to było chyba z trzydzieści, czterdzieści wozów konnych, sporo było tego towarzystwa), przeprowadzili przez Wiedeń. Wiedeń był bardzo zniszczony, strasznie zniszczony był Wiedeń. To sobie trudno wyobrazić. W Wiedniu przed wyzwoleniem była taka zasada alarmów, był najpierw wstępny alarm, sygnalizowany, później był taki przerywany i później był ogłaszany, która dzielnica będzie bombardowana. Ta dzielnica miała godzinę, dwie godziny czasu na opuszczenie – to alianci informowali o tym. Opuszczona dzielnica była zamieniana w perzynę absolutną, samolot za samolotem, bomby. Tak że jak żeśmy jechali, to była taka kupka gruzów. Dojechaliśmy do mostu na Dunaju, mostu łączącego Austrię ze Słowacją, do Bratysławy. Jesteśmy na moście – ruskich nie ma. Oni nas po prostu przeprowadzili przez Wiedeń, żebyśmy się nie rozleźli i nie pogubili. [Znaleźliśmy się] w Bratysławie i przez Bratysławę, przez Słowację przyjechaliśmy do Suchej Beskidzkiej. W Suchej Beskidzkiej zostawiliśmy konie, wóz, wsiedliśmy do pociągu do Krakowa, z Krakowa do Warszawy, na Dworcu Zachodnim. Dalej pociąg nie dochodził. To były pierwsze dni czerwca, 2, 3 czerwca czterdziestego piątego roku.
Oczywiście gdzie? Do domu na Żabią... Mama mówi: „Sójka zawsze dąży do domu, do gniazda”. Babcia mieszkała na Koszykowej,
vis-à-vis biblioteki. Nie w frontowym budynku, tylko w tym starym, który był w oficynie, stał. Tam zresztą się wszyscy rodziliśmy. To normalne – do matki. Nie było przecież klinik w tamtym czasie. Tam były karteczki: „Jesteśmy na Kwiatowej”. To poszliśmy na Kwiatową. Na Kwiatowej była młodsza siostra mojej matki, Jadwiga z dziećmi. No i tam żeśmy dotrwali.
- Ten dom, gdzie pana babka mieszkała, jak wyglądał? Można było w nim zamieszkać?
Nie, zrujnowany. Front tylko stał, frontowy budynek stał, nie pamiętam, czy wypalony, czy niewypalony, chyba wypalony, a oficyny były wyburzone zupełnie. Na Kwiatowej przeżyliśmy jakieś dwa, trzy tygodnie i weszliśmy z powrotem... Był już mój brat, mieszkał na Bagateli w tym składzie. Bagatela – front był wypalony, ale oficyny nie, więc w oficynie jakoś tam sobie zorganizował, później nas ściągnął tam. No i tak to się skończyło. Ojciec nie wrócił, matka nie była uprzejma go zdradzić, była mu wierna do końca. Nie wyszła za mąż drugi raz, chociaż była młodą kobietą, miała czterdzieści lat. No i to wszystko.
- A pana dom na ulicy Żabiej?
Został wypalony, ale nie ruszaliśmy tam, nie chodziliśmy tam. Matka za bardzo związana wspomnieniami, nie chciała tam...
- Czy coś z tego domu, jakieś pamiątki udało się uratować?
Nic, zupełnie nic. Jedyną pamiątką, jaką mam z domu, to jak mówiłem, świadectwo szkoły powszechnej i metryka mojego ojca. Nie wiem, jakim cudem ta metryka została i to wszystko. Troszkę jakichś fotografii w tym składzie papieru zostało. On rozszabrowany był całkowicie oczywiście ze wszystkiego. Maszyny tylko zostały introligatorskie, a tak to... No jakoś tak się dokręciło do dnia dzisiejszego. Jak przeczytałem wasz anons o wspomnieniach, myślę sobie: „Mam dużo czasu, może trochę i fantazji”. Starałem się opowiedzieć to wszystko, co pamiętałem. To, co nabyłem z informacji późniejszych, raczej nie mówiłem o tym, bo uważałem, że tylko swoje, własne, które na pewno były, bo było masę innych wspomnień, ale to są cudze, nie moje, w związku z tym mówiłem tylko o tych.
Mam takie na przykład wspomnienie, nie wspomnienie, relację: moja małżonka Barbara z domu Bylińska mieszkała na Ochocie z rodzicami. Miała przyjemność, hmm... średnią, 4 sierpnia wylądować na Zieleniaku. Ostatnio przeczytaliśmy, że Zieleniak był przygotowany 5 sierpnia. Nieprawda, 4 sierpnia była już na Zieleniaku, przeszła przez ścianę śmierci, przypadki się zdarzają. Wyszła z rodzicami i bratem starszym, stanęli pod tą ścianę, ale Niemcy się już rozmyśli. Te poprzednie, wszyscy byli rozstrzelani, a im się akurat odmówiło i wprowadzili ich na Zieleniak. [Wiem] z relacji nie tylko mojej żony, bo to był gówniarz przecież paroletni, ale teściowej, że Zieleniak był tragiczny. To było coś przerażającego, mordowanie na oczach wszystkich, strzelanie do ludzi, gwałcenie, bez życia...
- Chciałam zapytać, czym dla pana wtedy było Powstanie, jak pan to wtedy odbierał, jak pan tych Powstańców widział?
Fascynacja, fascynacja tym żołnierzem, prawda, w bluzie, w hełmie, młodym chłopakiem, ale to wszystko. Wie pani, późniejsze refleksje, późniejsze doświadczenia zamęczają ten okres, brudzą ten obraz i nie chcę o tym mówić. Albo bym krzywdził ludzi, albo mówił nie tak. Nie, nie...
- Ci Niemcy, którzy konwojowali was, jak wychodziliście do Pruszkowa, czy oprócz kradzieży zegarka pan jeszcze zapamiętał jakoś tych Niemców?
Aleja, drzewa wokół alei, tak jak to na naszych drogach, to był chyba już Ursus, Pruszków. Idzie ta kolumna z Warszawy goniąca i idą Niemcy.
- Gęsto oni szli, pilnowali, można było uciekać?
Nie, nie, właśnie – uciekał, wyskoczył jakiś mężczyzna. Niemiec szedł obok nas akurat, pamiętam go, przede mną szedł, musiał iść przede mną, bo zobaczyłem, jak stanął, zdjął karabin i zaczął do niego strzelać. I zabił go. Znaczy nie wiem, czy zabił, przewrócił się. Tak że byliśmy cały czas w konwoju. Ludzie niektórzy mieli bagaże, ale już w tej drodze, tej ostatniej, przed Pruszkowem, rzucali te bagaże, bo nie mieli siły ich nieść.
- Pan miał dziewięć lat, była to daleka droga. Czy pan pamięta ten trud, czy to się zatarło?
Nie, to się zatarło. Tak jak nie pamiętam jedzenia. Wsiedliśmy przecież do tego pociągu, do tego wagonu, [to znaczy] „wsiedliśmy”, [właściwie] wrzucono nas do tego wagonu i ja nie pamiętam głodu. Tak że zatarte wspomnienia. Oczywiście tam żadnej stołówki nie było, nikt porcji, racji żywnościowych nie podawał ani do picia, ani do jedzenia, nic nie było. W Łowiczu coś podali, ale to ile... Tak że, wie pani, wiele rzeczy się zatarło. Poza tym, no proszę sobie wyobrazić późniejsze moje lata. Moja matka nigdy nie pracowała. W czterdziestym piątym roku stanęła przed alternatywą: musi coś zrobić. Zaczęła pracować. Nie mogła pracować w fabryce, bo nie miała do tego predyspozycji ani kwalifikacji. W związku z tym była na najniższym szczeblu urzędniczym, ale musiała syna wychować. Drugi tam sobie jakoś radził, pomagał, ale nie było ojca, a ona była pani.
- Ale już w czasie wojny przecież musiała pracować w tej fabryce albo musiała przechodzić trudy tej poniewierki...
No tak, to było straszne przeżycie. Chociaż była zahartowana, bo jak pani wie, w Warszawie przed I wojną światową fachowcy pracujący, a takim był mój dziadek ze strony matki, z całą rodziną, z całą fabryką byli wywiezieni do Rosji. Matka tę ekspansję z Rosji po rewolucji do Polski przeszła, no ale później odżyła. W związku z tym pamiętała, że jest coś takiego jak tragedia, trauma wojny, ale...
- Ale też pamiętała, że koniec może być dobry, tak?
Tak, tak. A tutaj jest – „zęby na półkę”. Ale bardzo dzielna kobieta. Nie żyje już niestety.
- A z kolei Niemcy, tam w Niemczech w obozie jak oni się zachowywali?
Jak oni się zachowywali? Pamiętam obrazek taki, jak w Münsterbergu wyszliśmy, wyciągnęli nas, wygonili nas z wagonów, szliśmy taką uliczką, te domki jednorodzinne z ogródkami zadbanymi, i Niemki stojące przy swoich furtkach obrzucające nas jakimiś kamieniami, jakimś pluciem na nas. Więc to było bardzo nieprzyjemne, a to pamiętam. W Weisswasser to jak dzieciaków przeganiali, przykre to było, ale tak było. Później już, szczególnie w Austrii jak byliśmy, to pamiętam, to Niemcy, Austriacy mówili: „Hitler jest głupi,
Hitler kaput, Hitler jest głupi”, wszyscy tak mówili. W Weisswaser już tak mówili, jak pamiętam, że Hitler był głupi. Ciekawostka była z Austrii, gdzie po 9 maja po kapitulacji Niemiec, Niemcy czy tam Austriacy wywiesili flagi swoje, ale wywieszali także flagi czerwone na niektórych domach. Jak się jechało tą furą, widać było flagę czerwoną, a w środku koło takie innej barwy czerwonej, mniej spłowiałe. Wie pani, dlaczego? Bo to były hitlerowskie flagi z
Hakenkreuz na środku, oni to odpruwali i już byli dobrzy, już mieli czerwone flagi. I tak żeśmy przyjechali sobie do Polski.
- Czy pan się czuje w jakiś sposób pokrzywdzony przez los, przez historię?
Nie, proszę pani, to nauczyło mnie nie patrzeć wstecz, tylko do przodu. Nie byłbym tym, kim jestem teraz, gdybym to rozpatrywał, martyrologię swoją – że ja jestem pokrzywdzony, wychowywałem się bez ojca, że nie miałem mieszkania i tak dalej, i tak dalej. Nie, tak nie wolno. Ja przyszedłem do państwa tylko dlatego, że mam dużo czasu, że tak tym artykułem ładnie zaprosiliście, że [nagranych jest] tylu Powstańców, a tu tylko pięćset osób macie.
Ale w informacji było tylko pięćset osób z ludności cywilnej – ja mówię o ludności cywilnej – a było nas dwieście tysięcy. To sobie trudno wyobrazić, jak my mamy małą wiedzę o tym, co się działo w naszej historii. Mówimy dużo o historii, ale... Proszę sobie uzmysłowić, parę miesięcy temu (to było bardzo charakterystyczne) rozmawiam w towarzystwie inteligentnych ludzi, inżynierów, młodszych trochę ode mnie, ale niedużo, tak [około] pięćdziesiątki. W pewnym momencie dyskusja zeszła na temat Powstania, czy potrzebne, czy niepotrzebne, jak to normalnie wśród ludzi, i w pewnym momencie ja mówię, że siódmego dnia, 7 sierpnia skończyłem bycie w Powstaniu, mnie wzięli i wygonili, a jeden z uczestników rozmowy mówi: „Zaraz, zaraz, ale proszę pana, to żeście nie mogli z matką i ojcem przejść na Pragę?”. Ja mówię: „Jak to przejść? Nie rozumiem”. – „Normalnie, musieliście zostać w Warszawie, jak wybuchło Powstanie?” Kolega siedzący koło mnie mówi: „Wojtek, daj spokój, daj spokój”. Taka jest [świadomość]. I to nie jest [niezrozumiałe] roboczy.
- Właśnie, dlatego te rozmowy z państwem są tak cenne.
Dziękuję bardzo.
Warszawa, 21 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek