Henryk Powązka
Nazywam się Henryk Powązka.
- Jak wyglądało życie pana i pana rodziny przed 1 września 1939 roku?
Urodziłem się w 1934 roku na Marymoncie przy ulicy Horyńskiej, której teraz nie ma. Jest ulica Marii Kazimiery, prostopadła do Potockiej, następnie Warszawska, Horyńska, następnie Kamedułów, tam już bliżej Wisły. Tam się urodziłem. Mieszkaliśmy w niewielkim drewnianym domu, ponieważ cały Marymont to była praktycznie dzielnica robotniczo-chłopska. Ulicami chodziły krowy, rynsztoki były, nie było wody bieżącej. Na kołopolku, tam gdzie jest teraz stadion Marymontu, pasły się krowy. I tam chodziliśmy łapać ptaszki. Z tego okresu pamiętam trochę. A mianowicie pamiętam, jak na półkolonie chodziłem, jak śpiewaliśmy „O mój rozmarynie” albo „Zielony mosteczek”. Pamiętam z tego okresu też dobrze, jak tuż przed wojną na tym [terenie] kołopolku, o którym przed chwilą powiedziałem, polskie wojsko ćwiczyło. Piękni ułani, później w maskach gazowych. To, co pamiętam, bo byłem przecież mały, miałem zaledwie pięć lat. Ale pamiętam też, jak moja ciocia chrzestna na Boże Narodzenie trzydziestego ósmego roku przyjechała do nas, przywiozła mi sanki. Pamiętam, przywiozła mi ubranie, takie piękne, pluszowe. No było dobrze. Mój ojciec pracował w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych, zarabiał nieźle. Mama nie pracowała. Była jeszcze siostra starsza ode mnie o siedem lat. No, było to przyjemne życie.
- Czy pamięta pan wybuch wojny?
Wybuch wojny pamiętam. Pamiętam wybuch wojny […] samoloty nadleciały, jak już była taka prawdziwa wojna w okolicach Warszawy, to moja mama zawiozła mnie do swojej mamy, czyli do babci do Ojrzanowa. To jest taka wieś niedaleko Tarczyna. I był trakt, teraz go nie ma, Mszczonów – Warszawa. Teraz jest ta trasa katowicka. Pamiętam, że jak wysiedliśmy z autobusu, mieliśmy dojść do tego Ojrzanowa (to było gdzieś jakieś sześć kilometrów pieszo), nadleciały samoloty i tłumy ludzi, którzy też tamtędy jechali, też wychodzili (bo niektórzy starali się wyjeżdżać na wieś), uciekali po rowach, kryli się po różnych tam drogach. To był wrzesień, no. Wrzesień, to już było po żniwach, tak że samoloty strzelały z karabinów maszynowych, to pamiętam. Wylądowałam później u swojej babci. Byłem u babci chyba ze dwa tygodnie i wróciłem do Warszawy.
Wróciłem do Warszawy i zacząłem chodzić do szkoły na Marii Kazimiery w Warszawie. I tam skończyłem trzy lata szkoły powszechnej. No był to okres ciężki, była bieda. Ojciec w dalszym ciągu pracował w tramwajach, ale już nie tak jak przedtem. Pracował nocą przeważnie na takich tramwajach, które reperują tory kolejowe. No i pamiętam, że był to człowiek bardzo, bardzo zaradny. Nie wiem, czy państwo wiecie, że kiedyś tramwaj „piętnastka” chodził tutaj od Potockiej, róg Mickiewicza aż na Czyste. Tutaj była pętla tramwajowa. Ponieważ ja miałem tak zwany dowód (dowód to był taki, jak to powiedzieć, no możliwość jeżdżenia tramwajami bez opłaty), często jeździłem do mojej chrzestnej, która mieszkała Wolska róg Skierniewickiej, i dobrze pamiętam tę trasę, bo trasa biegła przez Muranów, przez getto, tak że wiele widziałem w tym okresie, co tam się działo. Bo tramwaj szybko, co prawda, przejeżdżał i nie przystawał, ale było to później tak dobrze odtworzone w filmie Polańskiego, że ja to samo widziałem przedtem, jak później oglądałem film. No nie wiem, co mam powiedzieć jeszcze dalej. Co państwa interesuje?
- Może pan tak konkretnie przywołać jakieś obrazy, kiedy pan jechał tym tramwajem i widział getto. Co tam się działo?
Widziałem ludzi bardzo biednych, ludzi obdartych, ludzi żyjących na ulicy, prawdopodobnie wtedy już chorych. Ludzi proszących. Widziałem dużo dzieci, bardzo dużo dzieci. Ale te same dzieci widziałem także na Marymoncie. Bo oni przychodzili tam na działki. Tam jak mówię, gdzie stadion Marymontu jest, to tam były później działki. I myśmy korzystali z tych działek. I te dzieci chodziły tam po marchew, po kartofle, po brukiew, przechodziły jakimiś tam dziurami w murze getta i wracały do getta i znowu przychodziły. I tak to trwało, powiedzmy sobie, czterdziesty pierwszy, czterdziesty drugi. W czterdziestym trzecim było już inaczej. Już dzieci nie widziałem. Natomiast widziałem z Marymontu dużo dymu unoszącego się nad Muranowem, nad gettem, no i później wszystko zamilkło.
Myśmy się bali. Myśmy się bali, że to się może rozprzestrzenić. W związku z tym z tej ulicy Hołyńskiej, z tego domu drewnianego, uciekliśmy w kierunku ulicy Kamedułów. Tam byliśmy chyba tydzień u znajomych, gdzie był dom murowany. O, tyle z tego okresu pamiętam.
Pamiętam też, że nie znosiłem marmolady, nie znosiłem mydła do mycia, bo wszystko było takie jakieś dziwne. Zresztą opowiadano, że to mydło do mycia to w ogóle było robione z ludzi. Tak że to pamiętam.
Jeździło się trochę na tym „dzyndzlu” w tramwaju do szkoły na Marii Kazimiery dwa przystanki. Nie było problemu też z nauką. Uczyłem się jako tako. Wiem, że uczyliśmy się też języka niemieckiego ze „Sterna”. Takie było w tym czasie czasopismo. Co tam jeszcze było? No chodziło się jeszcze z taką maszynką, maszynka i kółko. I tam po tych ulicach Mickiewicza, Tucholska, prawda, Horyńska i tak dalej. Tym kółkiem się tak prowadziło to wszystko. A poza tym grało się w „kliszę”. To wszystko. Ciężko było, nie było co jeść. Mama dorabiała troszkę u jednej pani, której się lepiej powodziło, która
nota bene później nas przyjęła na Dolnym Żoliborzu. Tak że nie było dobrze. Było bardzo źle.
- A w czterdziestym czwartym, zanim jeszcze wybuchło Powstanie, czy u pana w domu albo w środowisku mówiło się o tym, że może wybuchnąć Powstanie?
Oczywiście. Zawsze była sytuacja bardzo taka nerwowa. Szczególnie w ostatnim okresie, już po powstaniu żydowskim, po likwidacji getta. Była sytuacja tego typu, że baliśmy się. Baliśmy się. Już nawet w pewnym momencie zakopywali ludzie na podwórkach swoje kosztowności. Jakieś tam platery, jakieś tam, nie wiem, patefony, gramofony, to, co mieli. Tak że myśmy się bali. Warszawa wtedy była [pełna ludzi]. Ponieważ ja miałem tą możliwość jeżdżenia po Warszawie, mimo że byłem jeszcze młodym chłopcem (no co tam miałem, dziewięć lat), jeździłem za darmo tramwajami. Warszawa była zatłoczona. To było niesamowite. Gdyby pani zobaczyła, ile było na przykład motocykli, rowerów, samochodów, wozów konnych. Wszystko ze wschodu szło na zachód. To był niesamowity tłok w Warszawie w tym czasie. Spodziewaliśmy się lada moment, że to może nastąpić. Bo wiadomo było, że już tam gdzieś [idzie] ta armia radziecka, prawda, ofensywa. Wiedzieliśmy o tym. To nie było takie jakieś [nieznane]. Poza tym zdarzały się takie historie, że była karuzela. Karuzela była na pętli tramwajowej, niedaleko, między Mickiewicza a Potocką. Pamiętam, że kiedyś tam byłem, […] patrzę, w pewnym momencie dwóch młodych mężczyzn podchodzi do dwóch Niemców i ich rozbraja. Czyli już były takie pierwsze oznaki, że coś się będzie lada chwila działo.
I pamiętam dokładnie ten dzień wybuchu Powstania. Mianowicie mój ojciec miał działkę nad Wisłą. Wie pani, co to są łachy? Łacha to jest takie rozlewisko rzeki. I tam był czarnoziem i tam były działki. Ojciec miał działkę i był na tej działce, bo hodowało się też króliki w tym czasie w komórkach. I jak pierwsze strzały (to było 1 sierpnia tak gdzieś koło południa) z rewolweru czy z karabinu były, to ja w takich krótkich spodenkach harcerskich wyleciałem do ojca z ulicy Horyńskiej [na] ulicę Potocką aż tam w kierunku Kamedułów i krzyczałem: „Tato, tato zaczyna się Powstanie”. Czyli z tego wynika, że już w tym czasie wiedzieliśmy, że coś się będzie święcić, coś się będzie działo.
- Jaki nastrój panował w Warszawie 1 sierpnia, w dniu wybuchu powstania?
No wie pani, nastrój był… U nas był brzydki nastrój, nieładny nastrój, niedobry nastrój. Bo ja rozumiem, że nastrój był fajny wśród młodzieży, wśród ludzi w sile wieku. A u nas był taki nastrój, że od „Blaszanki” (to jest taka fabryka sprężyn i drutów) z południa szło wojsko „ukraińskie”, armia Kamińskiego. I tego się najbardziej baliśmy. Najbardziej się baliśmy właśnie wtedy tego, że coś się może stać. I tak się […] rzeczywiście się stało. […] Powstanie wybuchło. […] [Na Marymoncie] była wtedy Armia Krajowa, ale tam też była Armia Ludowa. Ponieważ byli chłopi, to były też Bataliony i te inne różne ugrupowania wojskowe. No więc nieciekawy był nastrój. Nie było takiego entuzjazmu, jak nieraz widzimy [na filmach o Powstaniu] jak to młodzi ludzie idą z pistoletami, z butelkami. Nie było tak. Tyle mogę powiedzieć na ten temat, o ile pamiętam.
- Jak wybuchło Powstanie, jak wtedy wyglądało życie pana rodziny?
Strasznie wyglądało. Tak bardzo baliśmy się tych „ukraińców” (przepraszam, że ich tak teraz gnębię), że postanowiliśmy uciec z Marymontu i wykorzystaliśmy sytuację, że mama pracowała u tej pani na ulicy Sułkowskiego, na Dolnym Żoliborzu (to jest tak jak Promyka, Dziennikarska, tam w tym rejonie). Ta pani nas serdecznie przyjęła. I tam zamieszkaliśmy u niej w piwnicy, w willi, w piwnicy. […] Mama była zaradna, bo już wcześniej przygotowała taką dużą torebkę ze skórek od chleba. Zbierała wcześniej skórki od chleba, cebulę i krople miętowe. To wszystko chyba było na żołądek, o ile się orientuję […]. I tam byliśmy w tej pani Wandy do piętnastego [sierpnia], ale jeszcze wcześniej mój ojciec zauważył, że nie wziął brzytwy do golenia (wtedy się brzytwą golili mężczyźni), że zostawił w domu. I próbowaliśmy wrócić na Horyńską. Wyszliśmy niedaleko Potockiej i słyszeliśmy niesamowite rzeczy, co się tam działo. Strzelanina, krzyki, jęki i tak dalej. No gwałty były, co tam dużo mówić. I żeśmy się wrócili. I ojciec tej brzytwy nie wziął z domu. I tak było do 15 sierpnia. Piętnastego sierpnia stwierdziliśmy, że jest jednak zagrożenie od strony Marymontu, od strony tej „Blaszanki”, że ta armia „ukraińska” jest mocna i mogą przyjść na Dolny Żoliborz, na Sułkowskiego (Humbolta, Sułkowskiego). Postanowiliśmy uciec stamtąd przez plac Wilsona do Fortów. Jak to się tam nazywa? Tam jest Cytadela. I tam się schronić. Ledwie wyszliśmy od pani Haliny, mama z siostrą z jednej strony ulicy, ja z ojcem po drugiej stronie ulicy, nadleciały samoloty niemieckie i zaczęły strzelać do nas z karabinów maszynowych. Mama trzymała siostrę pod rękę i pod tą ręką, którą trzymała z lewej strony wyrwało jej cały ogromny połeć ciała. Tak że praktycznie nie było możliwości ratunku. Po drugiej stronie ja z ojcem przeżyliśmy. Siostra też przeżyła bez zadraśnięcia. Ojciec wziął mamę i wróciliśmy do pani Wandy z powrotem na Sułkowskiego. Jeszcze była bardzo przytomna, ale była wyrwana cała duża ogromna rana od strony serca. Tak że żyła jeszcze, ja wiem, może ze dwadzieścia minut. Jeszcze nam mówiła, co gdzie jest i tak dalej w tym worku, żeby pilnować tego. Zmarła. Ojciec z jednym panem zbili z desek jakąś skrzynię i mamę włożyli do tej skrzyni. Dla mnie to było ciężkie przeżycie – mama była wszystkim dla mnie. I w tej skrzyni [pochowali mamę pod] skarpą między ulicą Mickiewicza a ulicą Słowackiego, w tym kierunku, tak jak się idzie w kierunku kina „Tęcza”. Ulica Suzina, teatr „Komedia”, orientujecie się, gdzie to jest. No i właśnie pod tą skarpą mama została pochowana, bo tam były groby wielu, wielu innych ludzi. Nigdy grobu mamy nie [odnaleźliśmy], a to się wiąże z tym, że po prostu nas nie było, byliśmy w obozie […] w Niemczech.
No i wtedy jednoznacznie postanowiliśmy uciekać na VIII kolonię mieszkaniową [na ulicę Słowackiego]. Tam [mieszkał mój wujek na ulicy] Suzina. Baliśmy się. Baliśmy się, że przyjdą „ukraińcy”. Trzeba było przebiec ulicę [Mickiewicza] […]. A z jednej strony, od strony ulicy Potockiej byli „ukraińcy” i Niemcy, z drugiej strony od placu Wilsona byli Powstańcy. Czyli ostrzał był [przy ulicy Mickiewicza] ulicy bardzo [silny]. Ja tam leżałem w takim przejściu. Szklany Dom, nie wiem, czy [Państwo się] orientujecie, był na ulicy Mickiewicza. Szklany Dom to się nazywało. Szkła miał wtedy niewiele, ale tak się nazywał. No po długim okresie czasu, [leżeliśmy tam między trupami], przylecieliśmy ulicę Mickiewicza, dotarliśmy na VIII kolonię mieszkaniową i tam zamieszkaliśmy w piwnicy.
Tam właściwie spędziliśmy już całe Powstanie. Było to ciężka sprawa […], ponieważ Niemcy postawili działo na Dworcu Gdańskim, na szynach. To działo nazywaliśmy „szafą”, bo najpierw był taki szum jakby przesuwać szafę, później była cisza, a później padały te pociski, które oni wystrzeliwali. Więc wyjście z tej piwnicy groziło rzeczywiście śmiercią. A wyjść trzeba było, bo trzeba było wyjść do wodociągu, który był przy kinie „Tęcza”, żeby wody nabrać. No i była też przecież latryna, bo człowiek nie mógł się załatwić w piwnicach. Trzeba było wygrać los na loterii, żeby przelecieć w jedną i drugą stronę. Ale tam żyliśmy cały czas. Głód był okropny, nie było co jeść. Ale była nadzieja, bo nad nami niziutko latały tak zwane trajkotki, kukuruźniki. To były radzieckie samoloty, [latały] tuż nad domami. Nawet ja kiedyś korzystałem z jakiejś kaszy ze skwarkami, bo podobno oni zrzucali też worki z kaszą. Widziałem też, że latały samoloty wysoko, bardzo wysoko, amerykańskie, z bronią. Pomoc dla Powstańców. Ale niestety tak wysoko, że nie wiem. Ale zrzucali tą broń, część tej broni leciała na północ, czyli w kierunku Bielan. To wszystko obserwowaliśmy. Nie było to ciekawie. W każdym bądź razie lada chwila myśleliśmy, że wkroczy armia radziecka i będziemy wyzwoleni.
Tak tydzień po tygodniu, tydzień po tygodniu to trwało, aż wreszcie się okazało, że przyszli Niemcy. To było 2 października. Wszystkich nas wyrzucili z piwnic. I szliśmy tak jak to, nie wiem, czy państwo widzieliście na filmach, jak idą ci Powstańcy czy cywile. Zaprowadzili nas do kościoła na Woli. Tam przed kościołem spaliśmy. Już było zimno, to październik, z drugiego na trzeciego października. Tam żeśmy pod gołym niebem przenocowali. Ojciec, siostra i ja. Zaznaczam, że siostra była siedem lat starsza ode mnie. No i następnego dnia zapędzili nas na Dworzec Zachodni, w takich otwartych wagonach węglowych, jak się węgiel przewozi, zawieźli nas do Pruszkowa.
Do Pruszkowa zawieźli nas i w tym Pruszkowie… Pruszków to były takie zakłady taboru kolejowego, reperacji taboru kolejowego. Tam na betonie każdy się rozłożył. Było tam bardzo dużo ludzi. Tam byliśmy chyba gdzieś około […]. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć jedną rzecz, że już wtedy nauczyłem się handlować. A mianowicie jak się [to] stało, żeby się wyżywić, żeby jakoś mieć co jeść. Więc był mur ogradzający całe te zakłady taboru kolejowego. Brało się kawałek papieru, w ten papier wkładało się trochę pieniędzy i rzucało się przez ten mur i czekało się. I się stało, stało, aż w pewnym momencie z drugiej strony przyleciała jakaś bułka czy chleb. No i w ten sposób się handlowało tam. Po tygodniu była segregacja, kto gdzie i kiedy. Ja z ojcem… Mój ojciec był już przecież ranny w Powstaniu wtedy. Mam nawet zdjęcie, które mogę pani pokazać. Tutaj w głowę był ranny.
Jak chował mamę. Jak chował mamę tam na skarpie między ulicą Mickiewicza a Słowackiego. Po prostu też bomby poleciały i był ranny.
No może ja bym z ojcem został zwolniony, tym bardziej że ojciec był w szynelu tramwajarskim, prawda, to już zawsze tramwajarz dla Niemca to coś innego. Ale była córka jeszcze, moja siostra. Mój ojciec postanowił, że wszyscy trzymamy się razem, więc się trzymaliśmy. W tym Pruszkowie nas wsadzili do bydlęcych wagonów, rzucili tam chyba trochę chleba, wody (tłok był, że nie wiem, w wagonie) i zawieźli nas przez Poznań pod Berlin. W Poznaniu ktoś nam jeszcze rzucał chleb, to pamiętam dokładnie. W tym wagonie bydlęcym można było tam odtworzyć okienko i tam [wrzucano]. Ale toaleta... nie było żadnej mowy. To się jechało dosyć długo. No i tam w tym lasku pod Berlinem była tak zwana odwszalnia. To znaczy zapędzono nas do takich baraków, następnie do takich łaźni. Kobiety, mężczyźni, dzieci razem, wszyscy na nagusa. Obcinano wszystkim włosy. No i tam nie pamiętam ile, ale chyba byliśmy ze dwa, trzy dni w tym Berlinie, pod Berlinem. Stamtąd zawieźli nas do obozu przejściowego Wörgl.
Wörgl to jest niedaleko od takiego kurortu narciarskiego, może państwu coś mówić, Kitzbühel. Tam się takie słynne zjazdy narciarskie teraz odbywają. To jest Austria w tej chwili, ale przedtem to były Niemcy wszystko. No i tam zjawiliśmy się jak ludzie z innej planety. Bo wszystkie domy [były] zadbane, pełno kwiatów, elegancja, a my w tych odrapanych ubraniach, z ojcem rannym w głowę, wychudzeni. Z tych baraków mogliśmy wyjść. Tam nikt nie wiedział, nie znał nic, gdzie jesteśmy. Piękne góry były. Tam siedzieliśmy chyba z tydzień, może trochę dłużej. Było przykro patrzeć, jak można żyć normalnie.
Po tygodniu załadowali nas w pociągi, ale już normalne pociągi, i wieźli nas gdzieś. Wieźli nas gdzieś i też żeśmy się bardzo bali. Wieźli nas, jak się okazało później, do Lindau nad Jezioro Bodeńskie. A jak państwo byście teraz na przykład jechali tymi autostradami w Austrii, tam były bardzo długie tunele, i nieraz ten pociąg w tunelu leciał dziesięć, piętnaście minut. No to był strach. No i zawieźli nas nad ranem, już było dosyć zimno, do tego Lindau. Lindau to jest przepiękna miejscowość. Wyspa, no w ogóle cudne życie w Lindau mieli ci Niemcy. Najpierw pociąg stanął, bo to jest wyspa, stanął na takim nasypie. Z jednej strony woda, z drugiej strony woda, no teraz chyba coś z nami zrobią. To jest niemożliwe, strach był. No ale nic z nami nie zrobili. Tylko pociąg pojechał dalej na stację Lindau, towarowy i tam usłyszeliśmy mowę polską. Okazuje się, że ci chłopcy, którzy już tam byli, Polacy w obozach, pracowali na tych torach kolejowych i tam składali te pociągi. Nawet tak zrobili, że się jeden z wagonów rozbił i pełno jabłek wyleciało, tak że pamiętam to dokładnie, że na te jabłka rzuciliśmy się.
W tym Lindau były baraki, murowane baraki na dworcu towarowym i tam w tych barakach były takie piętrowe łóżka, był piecyk na środku i tam po prostu zamieszkaliśmy. Ojciec był ranny, więc na razie nie pracował. Siostra musiała pracować na torach kolejowych, ale ten kilof był większy od niej prawie, bo to była taka szczupła dziewczynka. Co ona miała, siedemnaście lat. Ja zostałem oddelegowany do pracy w kuchni i tam pomagałam trochę przy tej brukwi, przy tych kartoflach i czymś tam jeszcze. Był to obóz pracy. Ze względu na to, że ojciec był tramwajarzem, więc nie zesłali nas do obozu koncentracyjnego, tylko do obozu pracy. Ale ten obóz pracy był taki, że [dzieci] tak jak ja można było do niego wchodzić i wychodzić. Więc zacząłem się kształcić w handlu i złodziejstwie. To była najlepsza forma, żeby zdobyć coś do jedzenia, bo przecież tam było strasznie. W obozie było dużo młodzieży, takich dwudziestokilkuletnich mężczyzn z Polski, później z Włoch, z Francji i oni wszyscy, jak sobie przypominam, chyba mieli więcej niemieckich pieniędzy niż ci Niemcy w całym Lindau, bo ciągle grywali w pokera, to pamiętam dokładnie. Nas było tam trochę Ukraińców i kilku Polaków, to myśmy tam chodzili do nich, zabieraliśmy im te [stare zużyte] karty, którymi oni grali, bo oni na duże pieniądze grali, więc długo tymi kartami nie można operować. Chodziliśmy w krzaki i też chcieliśmy grać, ale przecież pieniędzy nie mieliśmy, to tam się kradło mydła toaletowe, papierosy z tych wagonów. Pamiętam chesterfieldy, kamele, jakieś inne i graliśmy tymi mydłami toaletowymi. Jedno mydło i dwa mydła, paczka i trzy paczki, w ten sposób się tam to wszystko odbywało. Tak że przeszedłem tam dobrą szkołę.
Poza tym pomagałem trochę też tym chłopakom, którzy pracowali na torach, bo oni też kradli i to dużo kradli, nawet mieli narzędzia do tego, ale od czasu do czasu przyjeżdżała SS, więc trzeba było to wszystko upłynnić w latrynach. Więc ja też chodziłem do tego biura na dworcu, gdzie mieszkali i tam też musiałem te wszystkie narzędzia im gdzieś do rowów wyrzucać, pamiętam. I tak się żyło. Dużo z nich zginęło, bo byli odważni, chcieli przepłynąć Jezioro Bodeńskie i dostać się do Szwajcarii. Wtedy kiedy zaczynali płynąć, to Niemcy odkrywali ich nieraz i reflektorami po tym całym jeziorze tam, tego, po prostu strzelali do nich. Sporo tam podobno w tym jeziorze zginęło, ale niektórzy się przedostali. I tak się żyło do...
Aha, bardzo ważna sprawa. Po raz pierwszy zostałem usynowiony. Państwo, mogę nawet nazwisko powiedzieć, bo tacy starzy byli, że nie wiem, [Państwo] Jodłowscy, tramwajarze z Warszawy, stwierdzili, że mogą mnie zabrać do Hitlerjugend i zrobić ze mnie Niemca, więc będzie nieźle, jeśli zmienią mnie datę urodzenia, znaczy dodadzą mi lat. I rzeczywiście mi zmienili, z trzydziestego czwartego na trzydziesty trzeci. Już wojna się zbliżała ku końcowi, nawet nie było szans, ale tak się stało, co było konsekwencją późniejszych [kłopotów] w moim życiu. Mianowicie jak ściągałem swoje papiery z Aronsen, z tego miejsca, gdzie Niemcy mają całą dokumentację jeńców wojennych i tak dalej, to okazało się, że zgadzały się [dane], mój ojciec, moja siostra, a moje dane się nie zgadzały, czyli mam dwie daty urodzenia, czyli było to pierwsze usynowienie, że tak powiem.
W tym obozie, jak się tam później rozpoczęła już taka wczesna wiosna, luty, to nadlatywały fortece amerykańskie. One leciały dosyć wysoko, ale było ich bardzo dużo, to były tysiące samolotów naraz, był jeden jęk. My żeśmy mówili: „Na pewno w tym samolocie jest jeden Polak i jeden Murzyn”. Tak żeśmy myśleli, że zbombardują w końcu tych Niemców, że nas wyzwolą. No i były takie momenty, że niedaleko, ze sto kilometrów, może więcej, było miasto Heilbronn (niedawno nawet byłem w tym Heilbronn). Jak te fortece puściły bomby, to już nie było miasta Heilbronn. Tak że to bardzo, bardzo brzydkie jest, co mówię, ale cieszyliśmy się z tego. No takie to życie jest.
Jakieś trzy tygodnie przed wejściem armii francuskiej, bo to była strefa okupacyjna francuska, Niemcy jakby zaspali, jakby zwolnili tempa. Miasto Lindau jest miastem szpitali, a jednocześnie bardzo ważnym węzłem kolejowym między dzisiejszą Austrią, Szwajcaria i Niemcami. Były ogromne magazyny żywności i nie tylko żywności, różnej odzieży i tak dalej, i stamtąd Niemcy wysyłali paczki na front wschodni do swoich żołnierzy. Ale tak jak powiedziałem, zrobili się osowiali, bo wiedzieli, że to już praktycznie koniec wojny. I myśmy „zaatakowali” te magazyny. Pamiętam, że wszystkie palce u rąk miałem obciążone tymi paczkami, jak ciągnąłem do baraku. Siostro moja niestety była bardzo niezaradna, była taka, jak to dziewczyna. No ale żeśmy się obłowili, bo w tych paczek było różnie, była i czekolada i było to mleczko, i różne rzeczy były, suchary. Ale gdzieś tydzień później Niemcy się opanowali i ci strażnicy już trzymali te swoje karabiny i nie puszczali nas. Okazało się, że to powoli był koniec ich, bo wkroczyły wojska francuskie, wkroczyli Marokańczycy, Algierczycy, oczywiście Murzynów było bardzo dużo, cała ta Afryka. Ponieważ miasto Lindau było miastem szpitali, więc Niemcy wywiesili białe chorągwie i wyszli sobie bez niczego.
Ale jednocześnie trzy kilometry od Lindau jest miasto Bregenz, jak zobaczycie na mapie. To w tej chwili należy do Austrii, tam się Niemcy bronili. Była sodoma i gomora, co tam się stało. To było to samo, co w innych miejscowościach, gdzie żołnierze robią wszystko, co możliwe i niemożliwe. Bardzo dużo wymordowali kobiet, bardzo dużo, tych niemieckich oczywiście. W ten sposób nas wyzwolili i […] tego
Lagerführera obozu Friedricha zabili ci chłopcy właśnie, co tam byli z Polski, z Włoch i z Francji.
A nie wiem, czy opowiedziałem o swoim ojcu, jeszcze chyba nic nie powiedziałem, a tu już przeszedłem do sprawy wyzwolenia. Dwudziestego ósmego lutego albo siódmego ojciec w szpitalu leżał właśnie na tą głowę, bo to wszystko już tam zgniło, bo przecież tyle tygodni nikt nie robił opatrunków ani nic. Po prostu miał operację. Po tej operacji poczuł się dobrze, żeśmy odwiedzili go, ale po kilku dniach nagle zmarł. I tam go właśnie pochowaliśmy. Na cmentarzu katolickim [niezrozumiałe słowo] Lindau był grób taki normalny, był krzyż drewniany, tabliczka i tam go pochowaliśmy 3 marca.
[Po wyzwoleniu] przyszliśmy do Lindau, tam na wyspę, dali nam jakieś mieszkanie. W międzyczasie moja siostra tam poznała kawalera, z którym była już później blisko, i w tym mieszkaniu trochę pomieszkaliśmy. Ale Francuzi postanowili zrobić obóz już wyzwolonych Polaków. W związku z tym najpierw dali nas na odżywienie do takiej miejscowości Balingen, wioska pod Balingen, do bauera, czyli do takiego chłopa, ale akurat trafiliśmy dobrze, bo to był jakiś sołtys po naszemu czy wójt, nie wiem, i tam była... On chyba ze sto pięćdziesiąt, dwieście kilo miał i taką bardzo szczupłą, maleńką żonę miał, ale ona zadbała o siostrę i o mnie. Dobrze tam nam się powodziło, ona nie dała siostrze nic robić, bo miała jeszcze dwie swoje córki, które tam wszystko robiły. Tam też chyba ze dwa tygodnie na takim odżywianiu byliśmy. Potem trafiliśmy do tego polskiego już wyzwolonego obozu, gdzie zawiązał się jakiś komitet zaopatrzenia, to wszystko, tak że już tam mieszkaliśmy w lepszych barakach, w lepszych warunkach. Stamtąd podjechały samochody ciężarowe, Francuzi wywieźli nas do Stuttgartu. A w Stuttgarcie stały pociągi do wyboru, do koloru: do Ameryki, do Anglii, do Kanady, do Niemiec, do Polski. Ja oczywiście z kolegą do Kanady natychmiast. Płacz mojej siostry... Taka jedna pani z tych kolonii mieszkaniowych na Żoliborzu zaczęła mi tłumaczyć: „Przecież masz ciocię, masz babcię, masz wujka, masz to...”. Ja miałem dużo cioć, bardzo dużo cioć.
- Dlaczego chciał pan do Kanady?
No bo on chciał do Kanady, no to ja z nim do Kanady. Po prostu byliśmy chłopakami. Co tam ja wtedy miałem, to był rok czterdziesty piąty, prawda. Czterdziesty piąty rok, ja trzydziesty czwarty rok urodzenia, to miałem jedenaście lat. Po długich dyskusjach: „A – mówię – to ja już zrobię wam łaskę i wsiądę do tego pociągu do Polski”. No i [jedziemy] już też w warunkach nie lepszych jak przyjechaliśmy do Niemiec, bo też w wagonach bydlęcych, ale już w zupełnie innej sytuacji, bo już mieliśmy dobre wyposażenie, mieliśmy czekoladę, mieliśmy ciastka, mieliśmy suchary, mieliśmy mleko, mieliśmy wszystko. Ale czego nie było? Kartofli, chleba. I tak wsadzili nas do tego pociągu do Polski i tak jechaliśmy do Pragi czeskiej. No ale ja, sprytny chłopak, wziąłem trochę tych czekolad, wziąłem trochę mleczka takiego w małych puszeczkach i dawaj w tą Pragę, bo zatrzymaliśmy się na dworcu w Pradze. Oczywiście powymieniałem to mleczko za jakieś medaliki, za jakieś inne rzeczy, za kawałek chleba normalnego. No też się bali o mnie bardzo, ale wróciłem na ten dworzec z powrotem do tego pociągu, bo całą noc stał na dworcu. Pierwszy raz wtedy w życiu zobaczyłem trolejbus w Pradze czeskiej. Z Pragi czeskiej zawieźli nas do Zdzieszowic, tam gdzie ta koksownia taka duża jest. Tam w takim dużym budynku nas zakwaterowali i tam żeśmy przenocowali. Rano dali nam po czerwieńcu. Ten czerwieniec to było sto polskich złotych. Człowiek był wolny, bo każdy się zapisał, gdzie kto chce jechać. My oczywiście z siostrą jedziemy do Warszawy. No i pamiętam dokładnie jak dzisiaj, że wyszedłem z tym czerwieńcem na targ, bo targ był, już normalny targ, ludzie już targowali. Piękna szynka, piękne bułki, wszystko piękne, masło. Wtedy ja tak bardzo chciałem zjeść bułkę z masłem, ale kosztowała dwanaście złotych, z tą szynką, więc nie rozmieniłem tego czerwieńca.
Następnego dnia wsadzili nas do pociągu do Warszawy. Myśmy wysiedli w Grodzisku pod Warszawą. Z Grodziska ten chłopak mojej siostry z siostrą poszli do tego Ojrzanowa. To było dosyć daleko, mieli chyba z dziesięć kilometrów, doszli do babci, a ja pilnowałem tych bagaży, które mieliśmy w Grodzisku na stacji. Tam przyjechał wujek bryczką (babcia była dosyć bogatą osobą, konie były, krowy były) i zabrał nas. Siostra z chłopakiem wyjechali do Warszawy, tam pomogli im, jakieś załatwili ruiny, mieszkanie mieli takie, a ja zostałem u babci.
Zostałem u babci, ale babcia miała bardzo dużo dzieci, a dzieci miały dzieci, czyli cała była praktycznie... w stodole się spało. Tam pasłem krowy, co mogłem, to tam pomagałem, babcia bardzo dbała o mnie. Zacząłem chodzić do piątej klasy szkoły powszechnej, od półrocza, bo to był styczeń już, od półrocza, a powiedziałem, że trzy klasy skończyłem w Warszawie, więc w ogóle nie chodziłem do czwartej klasy. Pisałem w połowie po niemiecku, w połowie po polsku, ale pisałem i jakoś tą piątą klasę skończyłem.
- Jeszcze pan nie był w Warszawie przez ten czas?
Jeszcze nie byłem w Warszawie i wtedy w czterdziestym szóstym roku stryjek, czyli brat mojego ojca, po prostu przyjechał po mnie i nastąpiło drugie usynowienie. Usynowili mnie, bo wie pani, było ciężko o jakiekolwiek mieszkanie w ruinach Warszawy. Ja byłem dla nich cenny, bardzo cenny. Zamieszkałem z nimi na ulicy Podczaszyńskiego 25 mieszkania 7 na Bielanach, jeden przystanek od CIWF-u. Tam zacząłem chodzić do klasy szóstej i siódmej do „ciotów”. „Cioty” to zakonnice, tam jest taka szkoła powszechna tuż przed Instytutem Meteorologicznym. Tam ciocia bardzo, bardzo nauczyła mnie dużo, bo nauczyła mnie pracy, wujek z kolei mnie bardzo motywował do nauki. Ciotka była krawcową, wujek oczywiście tramwajarzem, ciotka dbała o mnie, kupowała mi koszulkę, spodenki, trampki jakieś czy buty, a ja z kolei ciotce obwoziłem po Warszawie te koszule. Chciała koniecznie, żebym wychowany był na jakiegoś porządnego człowieka. Nawet mnie zapisała na tenisa na Legię. Ja oczywiście pojechałem i niestety, kłamałem, chodziłem na boks. Trenował mnie niejaki pan Wasilewski.
Skończyłem szóstą, następnie siódmą klasę, no i co dalej? Ale wujek był na tyle sprytny, że poszedł ze mną na badania psychologiczne do szpitala. Na tych badaniach psychologicznych robiłem różne manualne rzeczy, pisemne rzeczy, jakieś odpowiedzi i stwierdzono, że najlepiej nadaje się na papiernika, zawód papiernik. Wtedy, panie dziejku, wujek wsadził mnie na Dworcu Głównym przez okno w Warszawie, dał mi bilet do ręki i mówi tak: „Dojedziesz do Katowic, wysiądziesz w Katowicach na dworcu i będziesz czekał na pociąg do Wrocławia. Między Katowicami a Wrocławiem jest Nowy Świętów, taka miejscowość, to tam wysiądziesz. W tym Nowym Świętowie będzie taka mała kolejka, pociąg i dojedziesz do Głuchołaz”. I ja w ten sposób, sierota biedna, sam pojechałem do tych Głuchołaz. Co ja miałem, czternaście lat.
W tych Głuchołazach zacząłem chodzić do gimnazjum papierniczego. Tam trzy lata chodziłem do gimnazjum. Nie wiem, bo to, co w tej chwili powiem, to zaskoczy wszystkich na pewno i pomyślicie, że to nieprawda, wiele ludzi w Polsce powie, że to nieprawda, ale zapisałem się do Ligi Morskiej i Kolonialnej, bo to był taki zaścianek jeszcze straszny te Głuchołazy, że widocznie byli tam ludzie, którzy jeszcze marzyli o koloniach, które przed wojną Polacy chcieli mieć. Tam, panie dziejku, ta Liga Morska mi o tyle pomogła, że chciałem zostać marynarzem. Ale nie zostałem marynarzem, zaraz powiem, dlaczego.
Ponieważ sport był dla mnie wszystkim i przez sport przeżyłem to życie, więc bardzo byłem usportowiony. Grałem w piłkę jako młody chłopak już z takimi seniorami i oczywiście któregoś dnia rozlepione były plakaty w Głuchołazach, że odbędzie się mecz bokserski pomiędzy Unią Głuchołazy a Kolejarzem Opole, w kinie to wszystko. Ja na taki mecz to chciałem wejść, no jak to, na taki mecz bokserski, ja przecież w Warszawie coś tam robiłem już... Ale jak? Pieniędzy nie mam, nic nie mam właściwie i stwierdziłem, że jest takie małe okienko od ubikacji na zewnątrz. Kolega mnie podsadzał, ja przez to okienko już prawie że tam wchodzę. Jakiś pan podchodzi, wziął mnie tutaj za spodenki, ściągnął mnie na dół i mówi: „Proszę pana – ja zdenerwowany, pierwszy raz ktoś mnie powiedział „proszę pana” – pan pójdzie ze mną”. No i idę. Wszedłem do tego kina po czerwonym dywanie, na zaplecze mnie zaprowadzili tam. I tam był taki starszy człowiek, ale już tak ledwo mówił. Snopek się nazywał, podobno polski olimpijczyk bokserski, i mówi: „Chłopie, a ty nic nie musisz robić, nazywasz się Fijałkowski, pamiętaj, Fijałkowski. I dostaniesz pół paczki UNRRA. Jak wyjdziesz na ring, to dostaniesz pół paczki UNRRA”. Ja rzeczywiście zrobiłem tak, jak mi kazał. Przecież ja już troszkę tego boksu zaznałem. Wychodzę na ten ring, a tu takie oświetlenie... Gdzie tam, to żadne oświetlenie jest, to, [które mnie teraz oświetla. Tam było] ze wszystkich stron na tym ringiem, bo to było na podeście przy tym kinie przed ekranem. Boże kochany. Koszulkę mnie tu z tyłu związali, bo przecież byłem chudy, że nie wiem, ważyłem czterdzieści osiem chyba kilogramów z czymś, i zapowiedzieli, że Fijałkowski Unia Głuchołazy. A naprzeciwko wyszedł Górnik, tak się nazywał, miał ze trzydzieści pięć lat chyba, owłosiony cały aż strach. Sala wypełniona do pełnego. Runda pierwsza. Ja tam skakałem jak ten kogut, skakałem, skakałem, jakoś wyskakałem. Sala krzyczała, wrzeszczała. Runda druga. Jak mnie rąbnął w ucho, to się zrobiło ciemno, to ja go gdzieś tam uderzyłem poniżej pasa, sędzia mnie zdyskwalifikował. Na Sali... Ale, co się działo, boże, co się działo. „Jak mógł go zdyskwalifikować, za co!” – i tak dalej. Ale prawidłowo. Skończyło się, to była moja pierwsza walka bokserska, ale nie ostatnia. Zdobyłem pół paczki UNRRA. Pani sobie wyobrazi, co to znaczy wtedy? Wie pani, co to UNRRA była? Pół paczki UNRRA. Byłem bohaterem, dostałem się do klubu Unii w ogóle, potem chyba z osiemnaście walk stoczyłem, aż w końcu wujek przyjechał z Warszawy, ten stryjek, i mi boks wybił z głowy.
No i tak. Chodziłam do tej szkoły, do tego gimnazjum, tam skończyłem małą maturę. W międzyczasie dwa razy byłem nad Gopłem, bo chciałem być marynarzem, zrobiłem sternika, chciałem iść do Państwowego Centrum Wychowania Morskiego, ale byłem niestety wątły. Mój kolega, który był dosyć potężny, dostał się, mimo że nie mieliśmy kwalifikacji w ogóle, bo na egzaminie z matematyki kota rysowaliśmy na tym papierze. Ja poszedłem do Włocławka po skończeniu tego gimnazjum do liceum. Tam były egzaminy, sto dwadzieścia osób się zjechało, czterdzieści osób zostawiali we Włocławku, czterdzieści do Jeleniej Góry, a reszta nie zdała, skończyła edukację. Mnie się jakoś udało, zdałem do tego liceum, w międzyczasie z liceum zrobili technikum i skończyłem to technikum we Włocławku.
Na koniec dali mi dwie rzeczy: do jednej strony nakaz pracy do fabryki papieru na granicy niemieckiej, Kostrzyn, a w drugim [dokumencie] skierowanie na studia do Łodzi. I trzeba było coś zrobić z tym, tam na studia do Łodzi to trzeba było zdać, po pierwsze, egzaminy, dostać stypendium po drugie, po trzecie dostać akademik. Już byłem od rodziny trochę odsunięty, ale pojechałem do tej cioci i wujka na Bielany. Tam dostałem chyba sto złotych i maleńką walizeczkę, taką ledwo tam się koszula z czymś zmieściła. Z tą walizeczką [pojechałem] do Łodzi na te egzaminy. Zdałem egzaminy, ale nie miałem możliwości powrotu. Okazuje się, że te egzaminy trwały nie jeden dzień, ale kilka dni na politechnice. Co tu zrobić? Ale to charakterystyczne jest, co teraz powiem. Poszedłem do zawiadowcy stacji Łódź Fabryczna, i mówię: „Zdawałem egzaminy i mam dziesięć groszy. Nie wystarczy nawet na ekspres łódzki – czy coś takiego. – Muszę dostać się do Warszawy, do cioci i wujka. Pieniądze oddam. Przyjadę następnego dnia na Dworzec Główny w Warszawie i oddam za ten bilet”. Ten zawiadowca stacji poprosił konduktora, przyszedł konduktor pociągu i powiedział mu, o co chodzi, żeby mnie zawiózł do Warszawy. Ja już wtedy zadowolony, że dojadę... Głodny, że nie wiem, ledwo żyłem. To kilka dni trwało, kradliśmy zupę w akademiku, panie dziejku. Wchodzę do tego pociągu, do przedziału, siedzę, dużo ludzi, przedział zapełniony, ludzie rozmawiają, gwarno, sympatycznie i wchodzi konduktor po jakimś czasie sprawdzać bilety. I wszystkim sprawdza, na mnie spojrzał i wyszedł. A co się zrobiło w przedziale – cisza jak makiem zasiał. Dopiero ja się zorientowałem, że coś tu nie gra w takich sprawach. No jak to jest, wszystkim sprawdzał bilety, a mnie nie. Ale to były takie czasy.
Później już potoczyły się sprawy... Przyjechałem do cioci, najadłem się. Po jakimś czasie musiałem pojechać na politechnikę zobaczyć, czy zdałem. Znowu z tą teczuszką, znowu z ta walizeczką, no i tam najpierw poszliśmy, egzaminy zdało się, radość. Ale co to za radość, kiedy trzeba było jeszcze dostać akademik. Akademik udało się, jest. A stypendium? Bez stypendium nie ma żadnych tych... I tak zostałem na tej politechnice, którą skończyłem, najpierw inżynierski później magisterski.
- A co się stało z siostrą?
Siostra zakotwiczyła się na dobre w Warszawie, na tej ulicy Dziennikarskiej, wyszła za mąż za tego chłopaka, urodziła dwoje dzieci. Siostra zmarła dwa lata temu. Syn jej zmarł […] też... Nie pamiętam, czy najpierw Janusz zmarł, czy najpierw Witek (mąż siostry), osiem lat temu. Córka jest w Wiedniu, tak że już tam nie ma nikogo. Tak że tak się życie potoczyło mojej siostry. Odwiedzałem ją do końca, zarówno w szpitalu, jak i w domu starców. Przyjeżdżałem do Warszawy, żeby jak najdłużej z nią być. Z nią miałem kontakty też ograniczone, bo każdy ma swoje problemy, ja przez życie szedłem sam, przez całe życie.
Później poszedłem do Instytutu Włókiennictwa, tam zacząłem robić pracę doktorską, później mnie po prostu skaperowali tutaj do Warszawy, do tej papierni w Konstancinie-Jeziornie. Dali mnie sto czy dwieście złotych więcej, niż tam miałem w Instytucie, więc niestety profesora rozczarowałem, bo uciekłem stamtąd, no i tu przyjechałem do Jeziornej, jak pani widzi. Ożeniłem się w sześćdziesiątym roku, mam dwie piękne córki, co prawda młode jeszcze, ale też będą długo żyć. Jedna jest bankowcem, we Francji mieszka, druga w Warszawie jest germanistą. Z życia jestem bardzo zadowolony, bo mam dobrą, pracowitą żonę, która mnie wspomaga, bo już jestem trochę naruszony przez życie. Sam zawsze od początku do końca uprawiałem sport, lekkoatletykę, tenis, ping pong, a na końcu szachy i brydża, wszystko sportowo. No i teraz jestem wolny najmita, żyje mi się dobrze, jestem z życia zadowolony, uważam, że dobrze przeszedłem. Szkoda, że tak się stało z mamą, że tak się stało z tatą. Siostra przeżyła osiemdziesiąt cztery lata. Ja w tej chwili już zacząłem osiemdziesiątkę, ale jeszcze jakoś jeżdżę na rowerze, ruszam się. Tak się ułożyło, że mogłem trochę tych... Aha, jeszcze skończyłem w międzyczasie Instytut Goethego w Monachium, jeszcze byłem na długim stypendium rządu fińskiego, czyli finansowo nie mam problemów. Żyje mi się dobrze, tylko szkoda tego marazmu, szkoda tego czasu, szkoda tego życia w obozie, szkoda tego życia w okupację, szkoda tego życia w piwnicach. Szkoda. Nie zabieram głosu w żadnych sprawach, nie należę do żadnych polonijnych rzeczy. Z Niemcami się jak najmniej zadaję, ale mam poprawne stosunki. Jestem zadowolony!
Warszawa, 9 września 2013 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Agata Grubek