Maria Jolanta Walawska
Nazywam się Maria Walawska.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Mama była nauczycielką, a ojciec inżynierem meliorantem.
- W jakiej dzielnicy pani mieszkała?
Na Dolnym Mokotowie.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie.
- Jak wspomina pani najwcześniejszy okres swojego dzieciństwa, ten okupacyjny?
Ponieważ ojciec był meliorantem, to musiał prowadzić prace w różnych miejscach poza miastem. Biuro było w mieście, ale on często prowadził jakieś prace poza miastem. W związku z tym wyjeżdżałyśmy z mamą i ojcem do różnych miejsc. Na przykład: Zamość, Biłgoraj. No nie pamiętam już, jakie to były miejsca, ale te dwa pamiętam. A do Warszawy wróciliśmy tak na dłużej, już to był rok bodajże czterdziesty. To znaczy te zamieszkania wcześniejsze to był początek wojny. Ja tylko obrazy takie pamiętam. Aczkolwiek rynek w Zamościu pamiętam do tej pory, bo był bardzo piękny i jest piękny. A w Warszawie… Z tym że myśmy z mamą były głównie, a ojciec jeszcze jeździł w różne miejsca, ponieważ musiał brać pracę tam, gdzie była, w czasie okupacji.
- Czy już w tym okresie warszawskim istniejąca okupacja i tocząca się wojna wpływały na pani dzieciństwo, na pani życie?
Tak, na pewno. Pamiętam przede wszystkim naloty. Naloty były w dzień i w nocy. No, w dzień to syreny wyły, myśmy często z koleżanką też siedziały na drzewie, aczkolwiek miałyśmy pewnie po sześć lat, i też udawałyśmy, że lecimy samolotem, i też wyłyśmy. Bo dzieci to są dzieci. Nasze mamy wybiegały i wołały nas, żeby zejść, bo trzeba schować się do piwnicy. No i to pamiętam. Pamiętam nocne naloty. To były okropne. Mama mnie wyrwała ze snu, ubierała i taką półśpiącą prowadziła do piwnicy i tam żeśmy czekali. To było bardzo nieprzyjemne i to pamiętam. Było tak, samolot się zniżał, żeby wyrzucić bombę. I tak – w dół. I wszyscy tylko czekali, uderzy w nasz dom czy nie. No, odlatywał. No to wszyscy oddychali. Takie obrazy.
Poza tym łapanki. Nagle mama łapie mnie za rękę i uciekamy, no bo łapanka. [Kryjemy się] gdzieś po bramach, no bardzo nieprzyjemne rzeczy. Z tym że dziecko trochę inaczej [reaguje]. Mama mówiła: „Nie bój się. Mama się nie boi, to i ty się nie bój”. No to ja się nie bałam.
Pamiętam, takie tramwaje były, „zero”. Ponieważ to jeździło Królewską, a dziadkowie mieszkali na Grzybowskiej, no to właśnie tam wsiadałyśmy z mamą i pamiętam, że ten początek to był dla Niemców, a dalej to my. I też często trzeba było z tego wagonu szybciutko się zwijać, bo było niebezpieczeństwo. O, takie [rzeczy] pamiętam z czasów okupacji. A jeszcze co pamiętam. Pamiętam, że w domu czytało się tak zwaną bibułę. Różne gazetki, które często ja w chlebaczku przenosiłam, nie wiedząc, co tam jest. Dopiero później mama mi powiedziała.
- Skąd pani przynosiła te gazetki?
To od jakichś znajomych. Potem się przenosiło do następnych znajomych i to tak kursowało taką pocztą.
Nie. Nie, nie. Tylko wiedziałam, że coś tam czytają, ja jeszcze nie bardzo.
- Czy mama tłumaczyła, co to są za gazetki?
[Tak, tłumaczyła], żebym nic nikomu nie mówiła o tym. [Mówiła]: „Ty nic nie wiesz”.
- Jak dużo było tych gazetek w pani chlebaczku?
No takie… Bo to były rzeczywiście na takich cienkich arkusikach. No było sporo tego, tak zwinięte i schowane i coś na wierzchu.
- Czy ktoś z pani rodziny był zaangażowany w życie konspiracyjne?
Z mojej rodziny to chyba ciocia, najmłodsza siostra mamy, jeżeli w ogóle. Natomiast wujek, ponieważ był muzealnikiem, w muzeum pracował, więc też tam chronił te różne zbiory. Ale i wśród znajomych. Naszymi znajomymi byli państwo Bytnarowie. Wie pani, o kim mówię? No właśnie. Ja pamiętam państwa Bytnarów, starszych, doskonale. W alei Niepodległości mieszkali. I „Rudego” też, to znaczy Janka, pamiętam. Ale ja byłam taka, o, [mała], a on był młodzieniec. Siostrę Dusię pamiętam też bardzo dobrze. No bo jeszcze po Powstaniu ona była i żyła długo. Natomiast pamiętam takie rozmowy, które dochodziły do mnie, że właśnie Niemcy przyszli do ich mieszkania, że oni uciekli na Asfaltową, obydwaj panowie, ojciec i syn. I raz się udało, ale drugi raz się nie udało. I „Rudego” wzięli na Pawiak, a ojca do Oświęcimia. Zmarł dzień przed wyzwoleniem, bo był chory na zapalenie płuc. O, takie były straszne historie.
- Czy miała pani jakikolwiek kontakt z „Rudym”, bo ze względu na różnicę wieku różnie mogło to wyglądać?
Nie. To tylko takie było... Jakiś uśmiech, podanie rączki, tak, „dzień dobry” i on gdzieś zmykał. Jego ciągle nie było. On albo siedział w swoim pokoju… No doskonale pamiętam to mieszkanie. Zresztą jak po wojnie zmieniałam mieszkanie po śmierci męża, to nawet trafiło mi się mieszkanie identyczne i w tym samym budynku. I ja wchodzę i stanęłam jak zamarła. Myślę sobie, przecież ja znam ten rozkład doskonale. Bo ja jakoś taka byłam dosyć spostrzegawcza i pamiętałam to wszystko. Wchodziło się i po lewej stronie był jego pokój. I jego głównie nie było. Przychodziliśmy, bo jeszcze wujostwo przychodzili, to taka cała grupa. I później myśmy, znaczy młodzi to nie, ale starsi państwo Bytnarowie z nami, wujostwo, szli. A jeszcze mieli psa Gapę, jamniczka. I żeśmy sobie szli wszyscy na działki w alei Niepodległości. I to pamiętam też z czasów okupacji. To taki przyjemny moment, bo to taki spokojny. Na tych działeczkach taki spacerek. Ja oczywiście z pieskiem, bo zawsze uwielbiałam psy.
- Czy miała pani jakikolwiek kontakty z Żydami w okresie okupacji?
Nie. Nie, do tego stopnia, że jak po wojnie już było, to zapytałam mamę: „A gdzie było to getto?”, bo nie wiedziałam w ogóle. Nie, nie miałam. Właśnie nie.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Na Dolnym Mokotowie, na ulicy Grottgera.
- Jak to wyglądało? Jak pani zapamiętała ten dzień?
Strasznie. Bo było ładne podwórko, był duży trawnik i tam wszystkie dzieci się znały, rodzice się znali, no więc te dzieci bawiły się na podwórku. Do mojej mamy przyszła pani i jej znajoma ze swoją mocno starszą mamą, które mieszkały na Puławskiej po dwunastką. I mama mówi: „No to ty się baw tutaj, a ja tylko panie odprowadzę – panią Zosię, pamiętam – odprowadzę na Puławską i zaraz przyjdę. Za pół godzinki będę”. No i wybuchło Powstanie. Mówiło się o Powstaniu na pewno, ale mama moja, ponieważ była taką starszą mamą, mama miała czterdzieści lat wtedy, więc nie brała udziału, ale mówiło się, wiec wszyscy czekali. Ale nie wiedziała, że to właśnie o godzinie piątej 1 sierpnia. I poszła sobie. No i co było? Strzelanina i koniec. I ja zostałam. Ponieważ ludzie byli życzliwi, w naszym domu mieszkał ksiądz ze swoją ciocią, na drugim piętrze, w tej samej klatce, no i oczywiście zgarnęli mnie: „Chodź, chodź do nas”. – „Ale – mówię – gdzie mama?” – „A mama zaraz przyjdzie”. No co mieli mi powiedzieć, prawda. No ja tylko strzały słyszałam, bo to słyszałam doskonale. I ciągle [mówili], że mama zaraz przyjdzie. No ale noc, ja się nie chciałam rozebrać nawet, bo się po prostu bałem, że jak, rozbiorę się i co będzie dalej.
No więc noc minęła jakoś. Następny dzień mamy nie ma, znów to samo. Ten ksiądz tylko mówił do mnie, ponieważ mnie Marylą nazywali, więc: „Marylko, idź się modlić. Módl się do Serca Jezusowego, idź”. Więc ja tylko chodziłam i się modliłam, bo taki jego pokój był, takie wielkie obrazy, no i rzeczywiście [modliłam się]. Ale i płakałam, i modliłam się, i wyglądałam przez okno. I z tego drugiego piętra widać było taką dużą… Teraz jest park Morskie Oko, a przedtem tam były ogródki działkowe i taka fabryczka... papieru. To była fabryczka papieru i działki. I ja wyglądałam, tylko patrzyłam, bo mama mogła przejść przez Willową i tu w dół zejść. No i to był zresztą (później się dowiedziałam) „pas śmierci”. Kto się pokazał... Bo ludzie nie mieli co jeść, więc gdzie [iść]? Na działki, żeby jakąś marcheweczkę wyrwać, żeby coś tam znaleźć. No i tylko słychać… A na Dworkowej… Nie wiem, czy pani wie, gdzie jest Dworkowa. Na Dworkowej jest taki pałacyk. Myśmy to wszyscy [nazywali] pałacyk. Pałacyk ma płaski dach. I na tym dachu stało jakieś działo. I jak tylko się ktoś pokazał, to „tu tu, tu, tu” i od razu ten ktoś padał. I ja to widziałam na własne oczy. I była taka jakaś postać, pani jakaś, która była ubrana podobnie do mojej mamy. No i ta pani padła. Były strzały i padła. No to: „Moja mamusia, na pewno moja mamusia”. I była tragedia. I w ten sposób minęły cztery dni. I czwartego dnia po południu, po południu, no to było już tak pod wieczór właściwie...
Moja mama była na Puławskiej 12, a ponieważ była zawsze bardzo energiczną kobietą, to powiedziała: „Co, ja zostawiłam niespełna siedmioletnie dziecko. Ja muszę wrócić do domu”. A tam już nikogo nie wypuszczali, bo walki były na ulicy. Niemcy oczywiście: „Nie”. Okrążony dom. No więc mama podchodzi do jakiegoś Niemca i mówi mu. Nie znała niemieckiego, ale tam byli Ślązacy też, którzy mówili trochę po polsku. I mówi, że ma takie dziecko, mówi, że ma prawie siedem lat, ale sama w domu, no bo nie wiedziała co i jak (mama później opowiadała), a ten powiedział: „Dużo, niech lota”. Tak jakoś powiedział po śląsku. No to mama mówi: „No koniec. No nie wypuszczą mnie. A jak wyjdę, to mnie od razu zastrzelą”. Więc poszła do młodego. Myśli sobie, że do młodego... I patrzy, w portfeliku ma zdjęcie takich znajomych synka, który miał tak ze trzy latka najwyżej. I poszła, sobie pomyślała: „To ja teraz pójdę do młodego. Stary nieprzyjemny był, to ja pójdę…”. No i ten młody mówi: „Ja też zostawiłem w domu synka małego”. No to mama mówi. „No tak, tylko że ten synek ma mamę, a moje dziecko jest samo”, i tak dalej. No i ten wzruszył się, zawołał jakiegoś Niemca i kazał widocznie eskortować mamę tam, gdzie mama chciała iść. No to mama z nim. Wzięła go za ten pas, żeby on nie zwiał mamie, i idzie z nim do Willowej. I doszła do końca Willowej. Jak ten zobaczył pustą przestrzeń, to on powiedział, że on nie idzie. No to mama na niego machnęła ręką, on machnął na mamę i w ten sposób mama już była sama. I myśli sobie: „Ja przez te ogródki, przez tą fabryczkę jakoś się przedostanę. I tak też było. Ale poczekała do wieczora, licząc na to, że będzie ciemno. A tu księżyc podobno był w pełni i było tak widno, że mama przeżegnała się… I właśnie to, co chciałam wam pokazać, to był malusieńki obrazek Jezusa Miłosiernego, „Jezu, ufam Tobie” pod spodem napisane, malutki. Bo jakaś pani wiedziała, że mama jest strasznie zdenerwowana, tam gdzie ich zatrzymali, i mówi: „Proszę pani, ja pani coś dam. Jak pani w to uwierzy, to pani dojdzie do dziecka”, bo rozmawiały i się dowiedziała. A mama mówi: „Ja we wszystko bym wtedy uwierzyła”. Więc powiedziała: „Oczywiście”. No i wyjęła, mama była osobą wierzącą, więc [ta pani] wyjęła ten obrazeczek malutki z kieszonki i dała mamie. No to mama wzięła. Jak stanęła tutaj przy tych ogródkach, przeżegnała się, powiedziała: „Jezu, ufam Tobie” i z tym obrazkiem poszła. Ale tak po trochu, czołgając się, a tu jakieś drzewko, a tu coś. Strzelali do mamy. Oczywiście, że strzelali, ale się udało. Ale się udało. Już nie chcę w szczegóły wchodzić, w każdym razie doszła do Belwederskiej, tam była taka kuźnia kiedyś i pod tą kuźnią mama zobaczyła, że krwawi jej duży palec. No to mówi: „Wtedy się zdenerwowałam, ale nic więcej. Tu jestem cała, no to świetnie”. To, że krwawi trochę [to nieistotne], jakiś odłameczek po prostu w nią prysnął. I później trzeba było już tylko przeskoczyć Zajączkowską i już była ulica Grottgera. W każdym razie przyszła do domu. U nas były takie… Teraz to się domofon nazywa, a wtedy były też takie dzwonki. Naciskało się i w domu… Nie słuchawka, tylko trzeba było oddzwonić i drzwi się same otwierały. To mama jak dopadła do klatki, jak nacisnęła na wszystkie dzwonki, to wszyscy wyjrzeli, czy to już Niemcy po nas przyszli i nas wyrzucają. Bo tak to wyglądało. No i ksiądz zobaczył. Jak ksiądz zobaczył, to na całą klatkę: „Marylko, mamusia przyszła!”. Wszyscy się zbiegli. To było takie trochę wzruszające. Jednocześnie wyobrażam sobie, jak to wyglądało śmiesznie. Wszyscy zbiegli. Ksiądz ukląkł na pierwszych schodkach. Modlił się, że ta mamusia przyszła. Bo rzeczywiście był to cud. Tam nikt nie przeszedł, a mama moja przeszła. To było moje wielkie przeżycie na samym początku. A później jak już mama powiedziała: „Nie bój się”, to ja się nie bałam i dobra.
- Jak wtedy wyglądało życie?
Mieszkałyśmy w piwnicy. Wszyscy sobie urządzali piwnice. Tam się znosiło jakieś takie kozetki (taki mały tapczanik), znosiło się stoliczek. No i na ogół to była okupacja i wszyscy się troszkę zabezpieczali. Miałyśmy prymus. Pani nie wie, co to jest. To jest takie urządzenie, w które wlewa się denaturat i tak jak gaz, i pali się. No i na tym [gotowano], dopóki była mąka… No a zapasy trochę były jednak, no bo wszyscy się liczyli z problemami. Mama piekła takie placki. A jeszcze woda była u nas. To było bardzo ważne – na Dolnym Mokotowie była woda. Więc były placki. Mąka, woda. Moja siostra powiedziała: „No pewnie jajeczko”. Ja mówię: „Człowieku, gdzie jajeczko w tych czasach. Nie, nie”. Ale to były placuszki. Akurat pamiętam też taki słoik konfitur z truskawek. Na to się kładło. A ja lubiłam słodkie, więc się tak jadło. I właściwie nic więcej. Woda była.
- Jak spędzało się czas w piwnicy?
Nadsłuchując nalotów. I były na przykład w piwnicach poprzebijane drzwi do następnej piwnicy i tak było umówione, że jak tu rąbnie bomba, to uciekamy tam. Albo odwrotnie. Żeby można było się poruszać, prawda. Więc w tej piwnicy mama mi czytała jakieś książeczki.
- A jakie? Pamięta pani jakąś?
Co ja pamiętam? To były te książeczki takie: Tuwim, Brzechwa, jakieś takie. No ja już takie mądrzejsze też czytałam o zwierzątkach. Najczęściej to było o jakichś zwierzątkach, bo to na razie mnie interesowało. Poza tym co jeszcze? Dzieci jak to dzieci, dzieci się bawiły w wojnę, tak. Na przykład u nas w kuchni. Była duża kuchnia i tam leżały materace. No bo w razie czego, jakby ktoś przyszedł, żeby… Nie wiem, skąd się wzięły, ale były. No to myśmy tak, o tak, materac stawiało się na sztorc i piłkami się waliło w siebie. Tu walą bomby, tu strzelają, a dzieci też. No, takie były mądre dzieci. A jeszcze z tą moją koleżanką, która wam tu też opowiadała, to myśmy do siebie przebiegały. Tam była taka duża brama, to się tak wyglądało i jak się nie słyszało butów tego Niemca, to tak szybciutko po cichutku się przebiegało jedna do drugiej i bawiłyśmy się. Ona miała bardzo piękną lalkę w czerwonej sukni i dużą, pamiętam, i piękną kuchenkę. No, więc u niej… Ja lubiłam do niej biegać, bo ona miała takie dwie ładne zabawki.
- Ile dzieci było w tej pani piwnicy?
Oj, ja nie pamiętam. Chyba ja i starszy chłopiec był. Nie było więcej dzieci, bo to był jakiś taki dom, nie wiem, starszych ludzi.
Wie pani, tam było sześć... tak, dwa, cztery, sześć, osiem mieszkań. Osiem mieszkań na klatce, więc około dwudziestu osób, może, tak plus, minus.
- A dorosłym jak mijał czas?
Na dyskusjach. Co to będzie i co my robimy.
- Czy był dostęp do prasy powstańczej?
Nie. U ma nas nie było w ogóle.
Też nie. Radio to pamiętam, u nas było we wczesnym bardzo dzieciństwie. Ojciec schował bardzo głęboko, bo trzeba było wszystko oddać, nie wolno było mieć radia, tak że u nas nie było radia.
- Czy dochodziły jakieś wieści, co się dzieje w innych rejonach miasta?
Nie pamiętam tego. Natomiast później, ale to już później, no to dowiedziałyśmy się. Najgorzej było na Starówce, na Woli. Bo jechałyśmy do Pruszkowa właśnie z tymi ludźmi.
- Wracając jeszcze do okresu Powstania. Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Nie, nie, na pewno nie. Nie, nie. Przypomniało mi się. Ci, którzy nas później wyrzucali, to byli „własowcy”. To byli ci „ukraińcy” zniemczeni, ja to tak nazywałam. To byli straszni ludzie. Ale mama ich załatwiła.
No właśnie. Wpadli do nas... A, bo jeszcze przed naszym domem przy Zajączkowskiej była następna fabryczka pasty. I tam takie ogrodzenie było i tam też był duży ogród. No i znowu ludzie nie mieli co jeść, więc po troszeczku, tak chyłkiem, chyłkiem i coś tam chcieli skubnąć. A w szkole na ulicy Pogodnej stacjonowali Niemcy i też obserwowali. I pewnego pięknego dnia, bo był piękny, bo było gorąco, pamiętam, zobaczyli, że ktoś tam się porusza. A Niemcy to w ogóle tchórze są z natury, a ci „własowcy” to nie wiem, oni na usługach Niemców. W każdym razie wpadli do nas i [zaczęli krzyczeć] po rosyjsku. A ponieważ myśmy mieszkali na parterze, to do nas, taki wielki chłop, tu rękawy (pamiętam jego rękawy podwinięte), wpadł i od razu strzela. A naprzeciwko w przedpokoju była ściana, więc mama się cofnęła i ja oczywiście też (tam jacyś ludzie u nas też byli).
Zdzies partizant. Mama znała rosyjski z czasów dzieciństwa, bo takie były szkoły, i chodziła najpierw do takiej szkoły. Więc jak to się przydają języki jednak. Trochę pamiętała. A mama była, oooo... bardzo energiczna i krewka. Jak on tak z tym, to mama go złapała za rękę i do dołu ta rękę i gromko krzyknęła – a nieduża, drobna kobietka – mówi:
Nie strieliat! Ten zgłupiał zupełnie. No bo jak to, ktoś nagle na niego, wiec zgłupiał. No i żeby tego partyzanta, bo każdy kto tam jest, to [według nich] partyzant. No i mamę zabrali znowu. Mama mówi: „Ja nie wiem. W naszym domu są przyzwoici ludzie, nie ma żadnych partyzantów”. No i myślę sobie… A i jeszcze inni się dołączyli do mamy z tymi lufami. Mama myśli: „Matko boska, muszę coś…”. A człowiek jak jest zagrożony, to szybko myśli. No to mówi: „Może tam w tej drugiej klatce”. I przez ten czas pod dwunastkę idzie i myśli, co zrobić. No i tam były takie dosyć szerokie podesty, tam jakieś starsze panie siedziały, też przerażone, bo do nich jeszcze nie wpadli, tylko u nas była wrzawa. No i na piętro pierwsze właśnie mama mówi, weszła (bo mama opowiadała później). No i taki fortel mamie do głowy przyszedł. Złapała tego głównego, bo jacyś inni się zajęli tymi starszymi paniami, dopytując gdzie i co, a mama tego ściągnęła na półpiętro. Ja to mówię z opowieści mamy, bo ja nie widziałam tego. I do niego:
Ty durak, ja uszła iz Charkowa. Zdjes charoszyje liudie. I zaczyna do niego w ten sposób, jak gdyby na niego. A on: Jej Boh, ręce prawie złożył. Po prostu był zaskoczony. Mama mówi: „Mówiłam jakieś głupstwa, ale wiedziałam, że muszę się obronić i dziecko mam”. I on uwierzył w to wszystko i już później zawołał tamtych. Idą przez podwórze, bo to było takie duże podwórze, gdzie były poszczególne numery połączonych bloków. No i mama idzie, nieduża osóbka. Tu idą ci, a mama… A oni strzelają, latają, no w ogóle coś okropnego, a mama na nich:
Nie strielat. Wszyscy zgłupieli. Co się dzieje? Więc tamci, że tak, że jest spokój, że tego, śmego. No i ten zaczął tłumaczyć się, że on musi nas wyrzucić, bo ma taki rozkaz. No to mama mówi: „Tylko pozwólcie ludziom zabrać, co chcą”. I też głupi mówi: „Jeśli to nie moje, no to co mi...”. No ale on: „No tak”. I jeszcze żeby tylko nie spalili tego, jeszcze mama [prosiła, żeby] nie spalili. A on się podobno mamie tłumaczył, że oni muszą, bo tu będzie komisja niemiecka.
Właśnie nie dopytałam mamy, którego to było, nie pamiętam, długo byliśmy na tym Dolnym Mokotowie, długo, więc to był na pewno... no już raczej koniec. I rzeczywiście jak wróciliśmy po Powstaniu, jeden pokój był taki wypalony i kawałek podłogi w drugim pokoju, kuchnia w ogóle nie była ruszona, tak że to była faktycznie dla nas wielka rzecz, bo nie było gruzów, tylko można było się gdzieś schronić.
- Co się działo z panią i z pani mamą od momentu wyrzucenia z domu?
Nas wyrzucili właśnie na Pogodną do szkoły. Tam był taki duży plac. (Zresztą „Kanał” tam był kręcony, z kanału wychodzą właśnie na tym placu). To takie boisko szkolne właściwie, dolne (tam było górne i dolne). No i nas zgrupowali, cała grupa, przynieśli Niemca na noszach, rannego. Jedna z pań... Ten Niemiec krzyczy, bo ci Niemcy ciągle tylko krzyczeli, bo chcieli zastraszyć nas, więc on wykrzykuje. Jakaś pani przetłumaczyła, że zaraz będziemy zabici, więc ja pamiętam ten strach, że zaraz będę zabita, no więc zaczęłam bardzo płakać, w mamę się wtuliłam. I za chwilę ta pani jeszcze raz, bo on jeszcze krzyczał, bo tam coś wykrzykiwał ten Niemiec i ta pani powiedziała, że mieliśmy być zabici, jeśli ten Niemiec byłby zabity, ale ponieważ on jest ranny, to oni nam darują życie. No i w ten sposób nas wyrzucili.
Dalej – popędzili jak takie stadko, jak jakieś bydełka, właśnie tą Dworkową, gdzie takie były przypadki, że szła grupa ludzi, a oni „tru, tu, tu, tu, tu”, z maszynowych karabinów i wszyscy padali, dlatego tam jest to miejsce z tą tablicą. Tam [zginęło] mnóstwo ludzi, zresztą mojej znajomej ojciec w ten sposób zginął właśnie tam, na tych schodkach na Dworkowej. No więc jak nas pędzili tą Dworkową, to wszyscy się oglądali, tak leciutko, żeby wiedzieć, co się dzieje. No ale nic nam nie zrobili. Popędzili nas na ulicę Rakowiecką, tam były jakieś biura i tam nas zakwaterowali, bo na podłodze się spało, co kto miał, to na czymś spał. Ja wiem, ile tam byłyśmy? Ze dwa dni chyba i później znowu nas wyrzucili. Jest w tej chwili jakaś, coś wojskowego na Rakowieckiej. Zresztą jak ja przejeżdżam, to pamiętam doskonale to miejsce, gdzie nas wyrzucili. Tam staliśmy, staliśmy, podjeżdżały takie budy, takie z plandekami, nakryte tak, i nas ładowali tam i wywozili na dworzec, chyba Zachodni. Podjeżdżały pociągi i potem do Pruszkowa.
Jak jechaliśmy... Zresztą w przyzwoitych warunkach, elektrycznymi pociągami, dosłownie, chyba elektryczne to były, ale nie, no tak, bo takie wagony... I ten pociąg stawał co jakiś czas na tych stacjach między Warszawą i Pruszkowem i stały kobiety, pamiętam, takie miały duże kosze i takie grube pajdy chleba świeżutkiego, i wrzucały do przedziałów, do wagonów (tam nie było przedziałów). Więc każdy łapał i ja, która była niejadkiem, to pamiętam, jak jadłam ten chleb, pamiętam chyba smak do tej pory, to był pyszny chleb, wspaniały jak najlepsze ciastko. I tam właśnie w tym pociągu zetknęłam się z ludźmi ze Starówki, więc my to wyglądałyśmy w ogóle ekstra, bo woda była – to było ważne – do końca była woda, a tam ci ludzie byli szarzy dosłownie. Pamiętam, aż się przeraziłam. Ubranie, twarze, ręce, wszystko. Taka była pani z synkiem, takim trochę starszym niż ja i powiedziała, że to było piekło na Starówce, tam było strasznie. O Woli to wiem z opowiadań mojego znajomego, którego chciałam namówić nawet, ale on jest po operacji i powiedział, że nie bardzo teraz.
No i do Pruszkowa nas dotransportowali, dowieźli, i później [byliśmy] w takich halach taboru kolejowego, prawda, to tak było. No więc i tam to było straszne, dla mnie było straszne. Bo to wielkie takie, tych Niemców tyle z karabinami, ja nazywałam to w tych nie hełmach, tylko w garnkach na głowie, i w ogóle tylko pilnowali nas cały czas. Dobrze, że mama wzięła taką cienką, letnią kołdereczkę, zwinęła, to miała dziecko na czym położyć, bo tam tylko beton. Skądś znalazła jakieś drzwi, więc już było lepiej, bo drewno. I tam żeśmy... nie pamiętam ile, no ale parę dni byli w Pruszkowie. Może z tydzień, ale nie, tak długo nie, bo oni ciągle dowozili tych ludzi, więc musieli mieć miejsce. Co oni robili później? Zrobił się szum i znowu nas wyrzucali na plac, taki jakiś duży (znaczy to, co ja pamiętam). I były trzy grupy, jedna grupa do Oświęcimia, [druga] na roboty do Niemiec i trzecia gdzieś do Generalnej Guberni. I ta trzecia grupa to były staruszki, dzieci, więc moja mama skądś miała chusteczkę, założyła taką jakąś chuścinkę na głowę (pamiętam, tak popatrzyłam na mamę, co ona robi) i mówi: „Pamiętaj, nie wolno nam [się] rozdzielić”. I taką zrobiła z siebie staruszeczkę, pochyliła się i na szczęście nas przydzielili do tej grupy trzeciej. Załadowali nas do tych bydlęcych wagonów, to były takie, na szczęście nie zamknięte, tylko takie do połowy (teraz [takimi] węgiel wożą czy jakieś tam ziemniaki, nie wiem).
Jedziemy, jedziemy, ludzie mówią: „O, jesteśmy tam gdzieś – kto wyższy, bo to też wysokie dosyć – jesteśmy tu czy tam”. W pewnym momencie ktoś mówi: „O, jesteśmy przed Piotrkowem”, a moja mama mówi: „Tutaj mój mąż pracuje”. Bo mój ojciec pracował wtedy w Piotrkowie. A pociąg stanął, pociąg stanął. Taki nasyp był, z jednej strony Niemcy, bo oni wszędzie pilnowali, a z drugiej strony był taki spadek mocny, trawa jakaś, krzaki i kupę ludzi stało. To była, trudno powiedzieć, atrakcja, ale wiozą Polaków z Powstania, z Warszawy, więc ludzie przychodzili. I całe szczęście. Ktoś mówi: „To na co pani czeka?”. A mojej mamie, która była naprawdę odważna, nie trzeba było dwa razy powtarzać. „My panią podsadzimy, córkę wyrzucimy...”. I tak też się stało. Mama zeskoczyła, tam ta trawa, te krzaki to wszystko zamortyzowało. Ja nawet nie pamiętam, żebym się uderzyła w coś, mnie jak piłeczkę wyrzucono. I w tłum, i w tłum – tłum nas zakrył, coś. Jakoś wmieszałyśmy się w tłum. Mama miała jeszcze taką malutką walizeczkę, to i walizeczkę wyrzucili. I wtedy nas odprowadzono do takich pierwszych domków, no bo wiadomo, jak to pod miastem, takie podmiejskie jakieś domki.
- Czyli ci ludzie panie odprowadzili?
Tak, ci ludzie. Od razu wszyscy: „O mój boże”, no wielka [sprawa]. Rzeczywiście ludzie byli życzliwi. To była chyba niedziela, dlatego że ci państwo [mówią]: „Ależ tak, proszę tu się umyć, tu zaraz coś do zjedzenia damy”. I znowu dali rosół. Też pamiętam ten rosół pyszny. Dlatego mówię, że była pewnie niedziela, bo był rosół. Później coś jeszcze, ale najbardziej pamiętam ten rosół. Oczywiście ten pan z mamą porozmawiali, mama powiedziała, że mąż pracuje, na jakiej ulicy i tak dalej. No więc rada w radę (to państwo jacyś tacy byli, znaczy dla mnie byli starsi, ale może nie byli tak bardzo [sędziwi]) i poszli do ojca, znaleźli ojca. Ojciec nas już pogrzebał, już w ogóle nie miał nadziei, że my przeżyjemy. I ojciec co zrobił? Wziął dorożkę i z tym panem, bo ten pan poszedł, z tym panem wrócili dorożką po nas. Jak nas zobaczył, to jak jakieś zjawy. No niesamowite. I oczywiście wsiadłyśmy do tej dorożki, gorąco było, a ten dorożkarz się bał, no bo jakby Niemcy zobaczyli, no to koniec i z nim, i z nami. Więc on postawił tą taką... stawia się, jak to nazwać... taką budę się stawia w dorożce, prawda. W każdym razie postawił, postawił to, a ja między mamą i ojcem. Jak tylko widziałam w takiej budce Niemca, kto się chowałam, bo po prostu się bałam Niemców tak bardzo. I w ten sposób żeśmy się uratowały.
- Do końca wojny panie były w Piotrkowie?
W Piotrkowie, u ojca, tak. Pokoiczek był pewnie jak jedna czwarta tego pokoju, bo to był ojca pokoik służbowy, przy biurze. Boże, cała Warszawa, znaczy rodzina mamy, zeszła się tam. Szczęśliwie wszyscy się uratowali i w różnym momencie, bo znali adres ojca, zjawiali się tam w Piotrkowie. Więc była radocha niemożliwa, niesamowita, że ci ludzie przeżyli. Wszyscy przeżyli, mama się martwiła o tą najmłodszą ciocię, która była sanitariuszką, więc różnie mogło być, ale wszyscy się znaleźli, no i było fajnie.
- Wracając do okresu Powstania, czy w pani otoczeniu było życie religijne?
W moim otoczeniu nie, poza tym że mama tak bardzo, z taką wielką wiarą szła do mnie, no i że ja modliłam się, rzeczywiście, tak jak to dziecko potrafi, szczerze o tą mamę, to tak to sobie nie przypominam. U nas nie było kapliczki na podwórku, nie, później, nie, nie.
- Czy zdarzały się jakieś takie bardziej pogodne momenty, jakieś piosenki, czasami wiersze?
Jeśli chodzi o piosenki, to ponieważ moja mama była dawną harcerką, to znała różne takie, to ja też nauczyłam się w związku z tym i mama często śpiewała, właśnie już po Powstaniu, bo tutaj trzeba było być cichutko jak myszeczki.
- Czy miała pani jakikolwiek kontakt z Powstańcami?
Nie, nie, bo tylko tak... No człowiek siedział... Ja, jak już komuś opowiadałam, to Powstańcy wychodzili na tych ulicach, biedni tam biegali, natomiast ludziom cywilnym nie można było wyjść. Tu były walki cały czas, cały czas. Był taki moment, że Dolny Mokotów to był niby polski, a góra była niemiecka i oni tak do siebie z góry na dół sobie „pukali”. Ale faktycznie, faktycznie to było straszne. Jak ja opowiadałam właśnie moim siostrom, które są w tej chwili po sześćdziesiątce, mówię: „Nie wyobrażasz sobie, nie można było wyjść na ulicę, chyba że ktoś chciał od razu...”. A jeszcze taki moment w czasie Powstania, przed naszymi oknami... A dlatego to mówię, że dziecko to widziało i to wrażenie straszne. Właśnie jakiś taki „własowiec” po drugiej stronie ulicy był ranny i tak osunął się, bo po prostu zemdlał czy jakośm, nie wiem, w każdym razie dla mnie, przez okno nasze było widać, i co zrobiły nasze [sanitariuszki]. Nagle znalazły się z białą taką... Bo jeżeli ktoś chciał komuś pomóc, nie wolno było wtedy strzelać. Jeżeli z takim białym proporcem, chorągwią taką się pokazało, to wtedy nie wolno strzelać. Taka międzynarodowa jakaś umowa była. Przyszły sanitariuszki i zaczęły go opatrywać i później dopiero z tej szkoły wyskoczyli Niemcy i przylecieli do niego. Ale to też było dla mnie takie przeżycie, które pamiętam do tej pory.
- Strzelili do rannego Niemcy?
Nie, nie. To był „własowiec”, to był ich, ich, a polskie sanitariuszki mu pomagały, bo tak powinno być na wojnie, nie wolno tak, tak. No ale bywało różnie, bywało różnie, dobijali i to było straszne.
Później po Powstaniu, jak wróciliśmy do Warszawy, to ja bardzo długo, zresztą do tej pory mam uraz i nie znoszę wychodzenia do piwnicy. Ja idę tu (chociaż tu jest zupełnie inaczej), idę do piwnicy, jak absolutnie muszę. A tam na Grottgera jak żeśmy mieszkali jeszcze długo, długo po wojnie, tam zresztą wyszłam za mąż, tam syn się urodził, cała historia, ale do piwnicy to była dla mnie tragedia, jak miałam [iść]. Wchodziłam i tylko tak na początku, oglądałam się, bo mama mi kazała tam coś przynieść. To ja oglądałam się, czy tam jakiś Niemiec nie stoi – dosłownie taki lęk.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to chyba jest właśnie to, jak nie było mamy, to jest raz. I druga sprawa, jak nas pędzili, bo inaczej tego nie można nazwać, do tych pociągów. To był tłum ludzi na placu i ten tłum oni popędzali, bo oni strasznie [się odnosili], jak do jakiegoś bydła, popędzali. Ja byłam mała wtedy i ten tłum naciskał na mnie. Ja do tej pory boję się tłumów, ja nie chodzę nigdzie, gdzie są tłumy, bo ja się boję tłumów, i wtedy to było dla mnie straszne. Trzymałam się mamy i płakałam, bo tak bałam się, że mnie zgniotą wszyscy. To było bardzo przykre, bardzo.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie?
Wspaniałe wspomnienie, jak mama wróciła, to na pewno. I jak znalazłam się już w Piotrkowie, tam u ojca i już mi nic nie groziło. Wyzwolenie Piotrkowa to w ogóle było „nic”. Nic, jak mi koleżanka, która pochodzi z Piotrkowa, opowiadała kiedyś: „A wiesz, jak weszli...”, ja mówię: „Kochana, ty w ogóle nie wiesz, co to znaczy”. To było parę puknięć i w ogóle nic w porównaniu z tym, co się przeżywało w Warszawie.
- Jaka jest po latach pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?
Czytałam dużo o Powstaniu i są różne zdania, że w ogóle po co ono było. Ja teraz tak sobie myślę, że wiadomo było, że Rosjanie nam nie pomogą. Stali za Wisłą i czekali, co my dokonamy z tymi butelkami z benzyną na czołgi. No i tacy przyjaciele? Więc to było straszne i tak sobie pomyślałam, że jest tyle miast pięknych, metropolii, gdzie podobna sytuacja była i jednak ocalało bardzo dużo. My, bohaterski naród. Ja wiem, młodzi ludzie, „Szare Szeregi”, wszyscy rwali się do walki, wszyscy chcieli, a co zrobili nam nasi sojusznicy? Było parę zrzutów, ale właściwie to ta pomoc była żadna, tak prawdę powiedziawszy. I tak sobie myślę, już na starość, kwiat młodzieży zginął, wspaniali ludzie, a nic nie osiągnęliśmy.
Warszawa, 22 sierpnia 2013 roku.
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz.