Janina Iwańska
Nazywam się Janina Iwańska.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie pani, pani rodziny, zanim wybuchła II wojna światowa.
Urodziłam się w Warszawie w 1930 roku na Woli. Do Powstania całe moje życie i mojej rodziny związane było z Wolą. Ojciec był robotnikiem, mama, jak to przed wojną, przy mężu. Wszystkie miejsca, które są związane z moim życiem, mimo że Wola taka zniszczona, istnieją. Urodziłam się u świętej Zofii, na rogu Żelaznej i Nowolipia, ochrzczona byłam w kościele „Przesuwanym” na Lesznie, który istnieje; do szkoły powszechnej chodziłam na róg Żelaznej i Leszna, tam gdzie teraz jest gmina ([to znaczy] nie gmina, to jest ratusz Wola); do pierwszej komunii przystąpiłam w kościele na Karolkowej. Tak że do wojny wszystko było związane z moim życiem na Woli.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam młodszego brata, który też urodził się w tym samym szpitalu. Mieszkaliśmy na Żytniej, między Okopową a Wronią, na tym odcinku.
- Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
Wybuch II wojny światowej zapamiętałam jako taką ciekawostkę, bo ja miałam wtedy dziewięć lat, więc nie bardzo orientowałam się, o co chodzi. Pamiętam tylko, że wszystkie dzieci, w ogóle ludzie, stawali na ulicy i patrzyli niebo. Wybuchały na niebie takie, takie, tak jak dymki, jak coś, bo okazało się, że jest nalot i dopiero za jakiś czas potem zaczęły wyć syreny i ogłoszono, że mamy kryć się do domów albo do piwnic, i było pierwsze bombardowanie. Już potem, już każda syrena to było wiadomo, że trzeba uciekać, bo może być bombardowanie. W ciągu pierwszych dni wojny w trzydziestym dziewiątym roku, we wrześniu, na Woli zostało zbombardowane sporo domów, między innymi ja mieszkałam pod szesnastym, zostało zbombardowane pod ósemką, to była garbarnia, pod dziesiątką była fabryka Plutona i pod dwudziestką, Żytnia 20 też to był budynek zbombardowany. Potem była bardzo zbombardowana Wola od Młynarskiej na zachód. Tam miałam rodzinę i ich dom został zbombardowany. Oni w nocy uciekali w koszulach nocnych, przybiegli do nas, żeby się skryć, bo mieszkali w domu parterowym, a myśmy mieszkali w czteropiętrowym, więc u nas było bezpieczniej w piwnicy. Tak że tak wyglądał początek wojny.
- Proszę powiedzieć, jakie było źródło utrzymania pani rodziny?
Ojciec był kierowcą taksówki.
- Pracował jako taksówkarz.
Pracował jako taksówkarz, tak.
- Przejdźmy do tego czasu, jeszcze zanim wybuchło Powstanie. Czy w domu mówiło się o tym, że może wybuchnąć Powstanie Warszawskie, czy były jakieś sygnały?
Już czasie okupacji?
W domu u nas... Bo tak, ojca mojego aresztowali jeszcze przed Powstaniem i był wywieziony najpierw do więzienia, potem do Niemiec i nie było go, została mama z dziećmi, w związku z tym nie bardzo było z kim na te tematy rozmawiać. Ale ja już się na tyle orientowałam, że w naszym domu była organizacja podziemna, byli chłopcy, mężczyźni, którzy należeli. Oni ciągle przychodzili, coś chowali, poza tym zaopatrywali się w takie stroje, które robiły wrażenia wojskowych. Wszyscy prawie mieli buty skądś zdobyte, takie wojskowe, i robili wrażenie już wojskowych. Między sobą różne takie rozmówki prowadzili, że można się było zorientować, że coś jest na rzeczy.
- Miała pani kontakt z tymi ludźmi czy tylko ich obserwowała?
U mnie w mieszkaniu od czasu do czasu przychodzili spotykać się, bo mieszkał w naszym domu, w naszym mieszkaniu, uciekinier, który uciekł z Wileńszczyzny. On przez jakiś czas u nas mieszkał i on też był członkiem chyba tej organizacji, bo do niego przychodzili. Wtedy dzieci były wyprowadzane z domu albo do koleżanek i jakieś takie spotkania były, ale szczegółów nie [znam], bo byłam za smarkata.
- Kiedy pani ojca aresztowano, w którym roku?
W czterdziestym czwartym roku był aresztowany, bo potem jak... Bo był taksówkarzem przed wojną, na wojnę go zabrali w trzydziestym dziewiątym roku i zabrali mu taksówkę, bo samochody zabierali osobowe, i był na wojnie. W czasie wojny już nie miał taksówki, tylko był kierowcą ciężarówek. Pracował w takim przedsiębiorstwie samochodowym, transportowym, które się mieściło się na Krochmalnej, nie na Krochmalnej, na Krochmalnej, tak, przy Karolkowej. On tam jeździł, wozili towary jako transport. W tym przedsiębiorstwie też byli wszyscy w podziemiu i między innymi jak jeździli z transportem za Warszawę gdzieś, to przy okazji przewozili różne rzeczy dla partyzantów. W czterdziestym czwartym roku, na wiosnę, chyba w marcu albo kwietniu, wysłali mojego ojca w Kieleckie z jakimś towarem i między innymi tam pod jakimiś workami z mąką, czymś, była przesyłka dla partyzantów w Kielecczyźnie. Ojciec wjechał do lasu, żeby to przekazać, i w tym czasie ktoś chyba doniósł, bo została cała ta partyzantka otoczona i wszyscy zostali złapani. Najpierw siedział w Kielcach w więzieniu, a potem został wywieziony do Niemiec. I tam siedział też najpierw w więzieniu, a potem został przeniesiony do takiego podziemia, do fabryki amunicji, do której w poniedziałki rano zjeżdżał, a dopiero w sobotę po południu wyjeżdżał na powierzchnię na jeden dzień odpoczynku. Tam był ranny, było bombardowanie, był ranny, wrócił po wojnie już ranny z tych Niemiec.
Natomiast jak Powstanie wybuchło, to ja byłam sama w domu, bo skończyłam właśnie szkołę powszechną i szykowałam się do gimnazjum na komplety, bo wtedy były takie podziemne [zajęcia]. Miałam zdawać egzamin pod koniec sierpnia. Zostałam w Warszawie, brat był u babci na wsi na Podlasiu, na wakacjach, a mama akurat wyjechała dzień przed Powstaniem na wieś do niego, żeby przywieźć jakąś żywność do Warszawy. I tak było, że on był na Podlasiu, gdzie już byli Rosjanie. [Mama] nie dojechała do niego, chciała wrócić do Warszawy. Już wybuchło Powstanie, nie mogła się dostać do Warszawy, w związku z czym cztery osoby w rodzinie, każdy był oddzielnie, każdy był gdzie indziej i nikt o drugim nic nie wiedział. A ja byłam w Powstaniu, zostałam w Warszawie sama.
- Przyszedł ten 1 sierpnia. Pani była wtedy sama w mieszkaniu?
Nie, 1 sierpnia, tu na rogu Okopowej i Wolskiej był ogród jordanowski i my, wszystkie dzieciaki... Bo ja mieszkałam w takim domu-studni, gdzie nie było miejsca do zabawy, więc w lecie to żeśmy szukali miejsca. I tu był taki ogród jordanowski, w tym ogrodzie RGO miało kuchnię, tak że dzieciaki takie tu z Woli, które przychodziły bawić się tym ogrodzie, dostawały równocześnie obiad. I myślimy tutaj z naszego podwórka byli właśnie w tym ogrodzie jordanowskim, jak się zaczęły pierwsze strzały, w okolicach Kercelaka, w pobliżu był Kercelak. Jak zaczęły się strzały, to myśmy biegiem zaczęli wszyscy wracać do domu, przez Kercelak, przez Okopową do Żytniej i wróciliśmy do domu. Ponieważ ja mieszkałam na parterze, a potem już zaczęła się [akcja] już na poważnie... Przede wszystkim chłopcy z naszego domu zaczęli się żegnać z rodzinami, już mieli opaski biało-czerwone, już mieli jakąś broń co niektórzy, taką śmieszną, bo to młodzi chłopcy, no i powiedzieli, pożegnali się, że idą, że jutro, pojutrze wracają, już Niemców w Warszawie nie będzie. Z taką nadzieją się rozpoczęło Powstanie.
- Jaki nastrój panował w Warszawie?
No więc nastrój taki był, jak ja znałam trochę z literatury, trochę z malarstwa: takie pożegnanie idących na wojnę. Właściwie żegnało się ich z żalem, że idą, ale i z radością, że zaraz wrócą i przyniosą wolność. Już Niemców nie będzie, już wreszcie będzie fajnie.
Tak żeśmy byli bardzo zadowoleni, dopóki nie zaczęła strzelać „krowa” czy „szafa”, jak inni nazywali, która tu po Wolskiej jeździła, po tym wiadukcie. U nas było bardzo blisko, więc te strzały były. Wszyscy pouciekali do piwnicy, do suteryny, bo tu były też i suteryny w naszym domu, a ja mieszkałam na parterze, więc z górnych pięter ludzie pouciekali i u mnie całe mieszkanie było sąsiadów, którzy u mnie mieszkali. Po prostu bali się iść na górę do domu. Ale na Woli to nie było bardzo... Aha, i przychodziły tylko wiadomości. Ci nasi chłopcy walczyli na Woli, potem musieli się wycofać, i wycofując się na Starówkę, przyszli do domu pożegnać się z rodzinami, powiedzieli, że no niestety muszą się przenieść dalej na Starówkę przez getto, tamtędy na Starówkę. Z nami się pożegnali, ale powiedzieli nam, że Niemcy na Woli, na Wolskiej, na Płockiej, że wszystkich mordują. No i między nami zapanował popłoch ogromny. No i 8 sierpnia, bardzo szybko, przyszli Niemcy. Weszli na podwórko, zaczęli wrzeszczeć, żeby wszyscy wychodzili z piwnic domu na ulicę. Wyszliśmy na ulicę, a oni podpalili – zaraz jak tylko ludzie wyszli, podpalali budynki. A nas ustawili i przeprowadzili nas przez Żytnią do Okopowej, do Górczewskiej, Górczewską do Płockiej, Płocką do Wolskiej. Zatrzymali nas krótko czy kościele Świętego Wojciecha na Wolskiej. Okazało się, że tam w kościele mężczyzn, którzy jeszcze byli (z nami było bardzo mało mężczyzn), że rozstrzelali, że oddzielili w ogóle od rodzin. Nas potem jeszcze ulicą Bema zaprowadzili na Dworzec Zachodni i stamtąd do Pruszkowa.
- Jak pani zapamiętała Niemców?
Niemców, to tak jak całą wojnę strasznie się ich [bano]. Nawet jak się ich nie widziało, ale tylko słyszało, jak oni szli, bo czasie wojny była godzina policyjna, była czasami od piątej, czasami od ósmej, bramy pozamykane, ale oni chodzili po ulicach i tak walili tymi butami, więc bardzo się wszyscy ich bali. Tak że ja jako dziecko też się bardzo bałam.
- Ten początek Powstania, te pierwsze osiem dni, zanim jeszcze wypędzili was z domów, jak wyglądał ten czas w tym mieszkaniu?
Początek, jak oni wyszli, to była radość, że to już jest... że będzie koniec wojny, Niemców wygonią i już będzie wspaniale. Ale później z tego szpitala Świętej Zofii i z tej szkoły, do której ja chodziłam, one były na terenie getta, więc one były i tam Niemcy w tym mieszkali, więc one były niezniszczone i stamtąd strzelali. Ze szpitala Świętej Zofii, jak myśmy wychodzili z bramy na ulicę, to byliśmy na obstrzale. Jak tylko ktoś wyszedł z bramy na ulicę, to strzelali. Tam siedzieli jacyś tacy specjalni, dobrzy strzelcy i w związku z tym już się zaczęło, że parę osób z naszego domu zostało zastrzelonych przed domem. W związku z tym na podwórku zaczęło się chowanie, trzeba było asfalt zrywać, doły kopać i wtedy już się zrobiło no... tak przykro, smutno. Już nie wiedzieliśmy, doszliśmy do wniosku, bo przedtem to nam się wydawało, że nikt z nas nie zginie, chłopcy pójdą i nas uratują, a jak już zaczęliśmy chować sąsiadów, to już wtedy pomyśleliśmy, że to nie jest takie łatwe, że może i nas spotkać śmierć.
Co kto miał, co kto miał. Ja miałam, bo to były takie czasy, na kartki wszystko było, ale ludzie jeździli na wieś, ja miałam rodzinę na wsi, moja mama jeździła często na wieś. Woziła tam jakieś ubrania, ciuchy, miała znajomych młynarzów, którzy mieli trzy czy cztery córki, więc dla nich woziła różne ciuchy, za to przywoziła mąkę, przywoziła słoninę i robiło się zapasy. Każdy w domu miał coś z zapasów i ja... Myśmy mieli zawsze w takich garnkach kamiennych smalec natopiony, zawsze mieliśmy suchary, z chleba albo jakiegoś takiego niby ciasta i woda z mąką, i staraliśmy się zawsze mieć cukier. Nam się wydawało, że jak jest woda, cukier i trochę tłuszczu, to jakoś się przeżyje. I właśnie jak Powstanie wybuchło, to ja wiedziałam, jakie to jest cenne. Zabrałam ze sobą niewiele, bo tam dużo w domu nie miałam, ale ten smalec, cukier i... i co ja jeszcze miałam... Przede wszystkim smalec i cukier, i potem jak już byliśmy... A, i suchary. I to wszystko zaciągnęłam aż do Oświęcimia.
W Oświęcimiu jak żeśmy siedzieli w takim baraku i czekaliśmy, zanim nas zarejestrują, to ludzie byli strasznie głodni i przychodziły siostry zakonne, które też były w obozie, i opiekowały się, pytały się, czy ktoś coś ma do jedzenia. Ja oddałam wtedy ten smalec i część sucharów. Cześć sobie zostawiałam, a cukier schowałam. Ale było tak, że kobiety mdlały, brzuch bolał, to siostra chodziła z kropelkami i dawała na wodę kropelki tym chorym. Ja sobie przypomniałam wtedy, że u nas w domu jak ktoś był chory, to kropelki dawało się na cukier. Powiedziałem siostrze, że mam cukier, to może by na cukier, i ona wzięła ode mnie ten cukier i od razu wszystkich rozbolał [brzuch], wszyscy się zrobili chorzy. Ona z tym cukrem i z tymi kropelkami obeszła i cukier w ciągu dziesięciu, piętnastu minut się rozszedł.
- Jak wyglądała Warszawa przez te pierwsze dni Powstania, kiedy państwo przychodziliście do obozu w Pruszkowie?
Jak już podpalili nasz dom i potem szliśmy Żytnią, Okopową do Leszna, to Okopowa jeszcze jako tako (tam nawet widzę teraz, że niektóre domy są przedwojenne, stoją), ale już na rogu Leszna i Okopowej była fabryka mydła Majdego, to już ta fabryka płonęła. A jak już skręciliśmy w Leszno i w Górczewską, to już wszystkie domy były popalone i całe ulice były zasnute, założone trupami ludzi spalonych, spalone trupy. Dla mnie to było straszne. Już nie mówiąc o zapachu, jaki był, ale spalone trupy tak wyglądały, jakby ci ludzie nie chcieli wyjść z domu, jakby zostali podpaleni razem z tymi... Bo u nas to nam kazali wyjść i myśmy wszyscy byli na ulicy, jak podpalili dom. A tu na Górczewskiej to wyglądało (na Górczewskiej, potem na Płockiej), że albo ludzie byli zabici wcześniej i potem spłonęli, albo po prostu spłonęli żywcem, bo nie chcieli wyjść z domu. Tak że ja do tej pory pamiętam to, ile razy jadę Górczewską, bo często bywam na Woli, ile razy jadę Górczewską (teraz ona jest piękna, szeroka, bo to była wąska ulica), to widzę i te domy, na te domy patrzę, to ja widzę (bo tam jeszcze parę zostało takich domów, odbudowane chyba, stare) te trupy, które tam leżały. Na Płockiej przy szpitalu, który istnieje do tej pory, też masa leżała spalonych zwłok. Potem żeśmy skręcili z Płockiej w Wolską, to tam była fabryka Franaszka, fabryka tapet i papierów, to w tej fabryce też tam spłonęło i rozstrzelali straszną ilość ludzi. Tak żeśmy przychodzili tamtędy, to mówili nam, że całe podwórko u Franaszka jest ludzi zabitych przez Niemców, że tam z Woli zostali sprowadzeni i rozstrzelani. Ja nie widziałam tego na własne oczy, ale to słyszałam.
- Czy na własne oczy widziała pani takie sytuacje zbrodni wojennych?
Rozstrzelania nie, nie tak, żeby postawili... O, widziałam, ale to zaraz na początku wojny, w trzydziestym dziewiątym roku widziałam powieszonych ludzi na Lesznie. Jeszcze nie było getta, po tej stronie, co później było getto, na balkonach powiesili ludzi, których (nie wiem, jakaś była akcja cz...) wyłapali. I powiesili, nie wiem, dwanaście czy czternaście osób, i kazali... Ja jeszcze chodziłam do szkoły, bo nasza szkoła była na rogu Żelaznej i Leszna, a to było zaraz w pierwszym budynku na Lesznie. To nas wyprowadzili ze szkoły i kazali nam na to patrzeć. To zaraz na początku wojny widziałam pierwszych powieszonych. Wrażenie na dzieciach, takich dziewięcio-dziesięcioletnich, było straszne.
- Czy wiedziała pani, dokąd was prowadzą?
Do Pruszkowa jak szliśmy? Nie, nie. Nas zaprowadzili na Dworzec Zachodni, tam nas wsadzili do pociągu i kazali wysiadać w Pruszkowie. W Pruszkowie nas wysadzili w takich olbrzymich halach, w takich jak kuźnie, takie były paleniska. Tam nawet się paliło, nawet niektórzy jak coś mieli, to sobie gotowali. I tam byłam dwa dni. Jeden dzień ogłosili, że matki z dziećmi, staruszki, osoby chore, żeby się zgłosiły i pozwolili wyjść, ale ja nie byłam... Byłam dziecko, ale bez matki. I sąsiadka, która miała męża o kulach, o dwóch kulach, wzięła mnie i mówi: „Chodź z nami, weź jego z tamtej strony, ja z tej, to przyjdziemy jako rodzina niepełnosprawna i z dzieckiem”. Jak doszliśmy do tego punktu, gdzie oni segregowali, to niestety ich puścili, mnie cofnęli.
Nie wiem. To nie wynikło z żadnego, nikt nie wiedział, na czym polega ta segregacja. Cofnęli mnie, ja się cofnęłam i wtedy przyszła inna sąsiadka, która miała córkę w moim wieku, moją taką koleżankę i powiedziała, że ona będzie chciała nas wyprowadzić, że jak mam jakąś biżuterię, to żebym jej dała, bo tu za biżuterię można się wydostać. Ja miałam obrączki moich rodziców, jakieś drobiazgi miałam i to wszystko, i miałam kolczyki. Chciałam jeszcze te kolczyki dać, ale ona powiedziała, że już wystarczą te obrączki. Miałam pieniądze takie przedwojenne, srebrne pieniądze, które rodzice moi składali, bo to już taka historia była, może śmieszna, bo przed wojną to bardzo drogo się płaciło za studia, czesne. A moi rodzice, jak ja się urodziłam, to od razu postanowili, że muszę skończyć studia. W związku z tym odkładali pieniądze, jak mieli takie, wtedy były dwu- i pięciozłotówki srebrne. Jak gdzieś dostali reszty czy w jakiejś wypłacie taką pięciozłotówkę, to ona była do szuflady chowana, bo to już było na moje czesne. Do studiów to było prawie dwadzieścia lat, ale ponieważ myśmy byli biedni, to trzeba było już od urodzenia składać te pieniądze. I ja potem te pieniądze zabrałam, no bo uważałam, że są moje, zresztą nie mogłam zostawić. I te pieniądze oddałam i te dwie obrączki. Ona poszła przekupić Niemców, żeby nas wypuścili, i też ją wypuścili z tą córką, a mnie cofnęli. Jakoś nie miałam szczęścia albo może wyglądałam już poważniej, nie wiem. W każdym razie zostałam cofnięta. Następnego dnia już nas, tych, co zostali, podjechały wagony i nas wsadzili do wagonów i pojechaliśmy do Oświęcimia. Dwunastego sierpnia byłam w Oświęcimiu.
- Wiedziała pani, że jedzie pani do Oświęcimia?
Nie, nie. Nic nie wiedzieliśmy bardzo długo, bo oni w ogóle nie bardzo wiedzieli, co mają z nami zrobić, bo nas wieźli jakąś bardzo okrężną drogą. Zatrzymywali się na stacjach, bo w Oświęcimiu nie bardzo było miejsce. Oświęcim był bardzo załadowany, szczególnie Żydami i Cyganami. W tym czasie jak nas przywieźli, to zanim jeszcze dla nas się znalazły miejsca, to oni likwidowali Żydów i Cyganów. Cały obóz cygański, co do jednego Cygana, zlikwidowali wtedy, a Żydów nie [wszystkich], bo ich było bardzo dużo, ale też dwadzieścia cztery godziny na dobę palili tych Żydów, żeby tylko znaleźć dla nas miejsce. Tak żeśmy jeździli od stacji, na stacjach czasem się stało, czasem ludzie nam podawali do okienka jakieś jedzenie, jakąś kanapkę, wodę. I żeśmy dojechali do Oświęcimia w nocy.
W nocy nas wyładowali, też nie widzieliśmy, gdzie jesteśmy, tylko jak zobaczyliśmy te takie jak gdyby pożary, ogień, to zaczęliśmy pytać tych, co nas prowadzili, bo prowadzili nas kapo, więźniowie. Trochę było Niemców, wyładowywali, tam na rampie byli Niemcy, ale potem jak nas prowadzili do mykwy, to już ci więźniowie. Tośmy pytali: „Co to jest, co to się pali? Co taki smród?”. – „Wszystkiego się dowiecie”.
- Pani wcześniej słyszała o Oświęcimiu”?
Nie, nie. Ja tylko słyszałem i widziałam na własne oczy Treblinkę, bo moja babcia mieszkała na Podlasiu i jak się jechało tam, to przez Treblinkę. Tak że ja już jak jechałam do babci na wakacje, to znałam Treblinkę, wiedziałam, co się dzieje. Te wagony, jak nas wsadzili do tych wagonów, to były takie same wagony, jak Żydów wieźli do Treblinki, takie towarowe.
- Pani cały czas, gdy była w Oświęcimiu, nie wiedziała, co się dzieje z pani matką, pani bratem?
Nie, nikt nic nie wiedział, nikt nic nie wiedział o drugim. Moja mama nie mogła się dostać za front, nie mogła się dostać do Warszawy, ja pojechałam, a ojciec był w Niemczech. To jest taka przykra sprawa, że moja mama jak wróciła po Powstaniu do Warszawy na Wolę i dowiedziała się, że na Woli tak strasznie dużo, pięćdziesiąt tysięcy ludzi na Woli zginęło w ciągu pierwszych dni, i były te groby, niektóre groby były oznaczone, a niektóre były NN. Moja mama widziała, jak wykopują i te groby tu, na ten cmentarz na Woli, ten powstańczy, przewożą, i szukała, ciągle mnie szukała. Pytała znajomych, czy ktoś mnie widział, czy gdzieś na podwórku, powiedzieli, że nie, że do ewakuacji Warszawy, znaczy domu, nie zginęłam na pewno. Bo potem już w Pruszkowie to każdy o siebie dbał, tak się wszyscy nie trzymali i dalej już nie wiedzieli, co się ze mną stało. Więc moja mama tak szukała, chodziła na cmentarz, szukała, jak były ekshumacje, jak były te chowania, ciągle mnie szukała, że jak była już chora, przed śmiercią na rok lub dwa, to ona już... Nie wiem, bo też taka choroba troszkę już ją opanowała, że ona bez przerwy mieszkała u mnie, u mnie umarła, ale się mnie ciągle pyta, czy ja nie wiem, gdzie jest jej córką pochowana, bo ona już niedługo umrze, a nie wie, gdzie jest jej córka pochowana, żeby chciała jeszcze lampkę jej zapalić. Jak przychodziły moje przyjaciółki, to ona wiedziała, że to są koleżanki jej córki i je wołała do łóżka i mówiła: „Wy znałyście moją córkę?”. – „No tak”. – „To wy na pewno wiecie, gdzie ona jest pochowana. Ja bym tak chciała jeszcze przed śmiercią lampkę jej zapalić, gdzie ona jest pochowana, powiedźcie mi”. Tak ciągle prosiła, one już też... I ja płakałam, i one płakały, no bo tak jej się to utrwaliło w głowie, że ja zginęłam w Powstaniu, bo rok mnie nie było. Nie było żadnej wiadomości przez rok. Wróciłam w sierpniu, następnego roku, czterdziestego piątego.
- Przez ten cały rok była pani w Oświęcimiu?
Byłam w Oświęcimiu do ewakuacji. W styczniu była ewakuacja Oświęcimia tak zwanym marszem śmierci do Wodzisławia Śląskiego. Tam nas na wagony wsadzili i [jechaliśmy] tymi wagonami, takimi już odkrytymi. Strasznie dużo ludzi zginęło z powodu mrozu, bo to była taka zima, że było dwadzieścia parę stopni mrozu, a myśmy szli na piechotę dzień i noc z Oświęcimia aż do Wodzisławia. Potem jechaliśmy odkrytymi węglarkami, śnieg na nas padał. Jechaliśmy do Ravensbrück. W Ravensbrück byliśmy jakiś czas, w międzyczasie oni przygotowywali dla nas następny obóz, takie podobozy (już to się nazywało podobóz). Po kilku dniach pobytu w Ravensbrück nas wywieźli dalej, do Neustadt-Glewe. To jest taki podobóz Ravensbrück. Tam już byłam do końca wojny. Drugiego maja został ten obóz wyzwolony.
- Przez cały ten czas nie wiedziała pani nic o rodzinie?
Nie wiedziałam nic o rodzinie, z tym że nie miałam, tak jak niektórzy mówią, że się strasznie bali, że zginą, że umrą, że ich zabiją. Ja przez ten cały czas nie miałam takiego lęku, że umrę, tylko cały czas myślę sobie myślałam i kombinowałam, jak ja wrócę, jak ja im... Żebym ja tylko nie zapomniała tego wszystkiego opowiedzieć, bo ja to wszystko będę opowiadała i mamie, i babci, i wszystkim będę opowiadała. Nie miałam takiego lęku śmierci.
- W jaki sposób wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam... Nawet przyniosłam fotografię. [...] Jak się skończyła wojna, to... Nas było dużo, bo na Żytniej, tam gdzie teraz jest kościół Miłosierdzia Bożego, to tam był wtedy zakon, zakonnice świętej Magdaleny, tak zwane magdalenki, i one się opiekowały dziewczynami, sierotami, różnymi dziewczętami. One miały taki zakład dla dziewcząt. Te dziewczyny (byłyśmy w tej samej grupie, bo na tej samej ulicy) były też ze mną w Oświęcimiu i też były potem w tym Neustadt. Bez matek, bo one były z tego sierocińca. Była siostra zakonna jako więźniarka i była nauczycielka, która pracowała w tym klasztorze, co teraz jest Rodziny Marii, na rogu Żytniej, Żelaznej. Tam była szkoła i ona pracowała w tej szkole i z tej szkoły została aresztowana za tajne nauczanie. Była też w Oświęcimiu i w całej tej drodze z nami. One we dwie, potem jeszcze jedna z naszych dziewcząt znalazła tam swoją ciotkę, która była przywieziona z innego transportu, ale do tego obozu, i te trzy panie nas zebrały, jak się wojna skończyła. Dwadzieścia chyba nas było dziewcząt, takich samotnych. Zebrały nas i nas przyprowadziły do domu.
Najpierw nas wyzwoliła armia zachodnia, potem się okazało, że tam będzie NRD, czyli będzie okupacja, [właściwie] nie okupacja, tylko, powiedzmy, ta część pod opieką radziecką. I było tak, że kto chce jechać (bo był Czerwony Krzyż), kto chce jechać do Szwecji, do Anglii na odpoczynek, to ma jechać na zachód, a kto chce wracać do domu, to ma zostać na wschodzie. Myśmy zostały na wschodzie i postanowiłyśmy wracać do Warszawy, do domu i zgłosiłyśmy się do takiego punktu opiekuńczego, że nas jest tyle i jak my mamy wracać. Oni zabrali Niemcom furę i konie i dali nam w prezencie dwa konie i wóz. Kazali nam się na to załadować i jechać. Myśmy tym wozem wracały do domu, do Polski. Z tym że ponieważ siostra zakonna z nami była, to tak, po pierwsze, codziennie musiałyśmy się modlić, a poza tym postanowiła, że nie jedziemy do żadnego domu, tylko najpierw jedziemy do Częstochowy, żeby podziękować Matce Boskiej za to, że żeśmy to wszystko przeżyły. Żeśmy tym wozem przyjechały do Częstochowy i mam właśnie zdjęcie na tle Jasnej Góry, ten wóz, którym przyjechałyśmy, i my, wszystkie dziewczyny, które przyjechały tym wozem. Taki był powrót. W Częstochowie na dworcu polski Czerwony Krzyż nas spisał, że wracamy z obozu, jesteśmy tam gdzieś udokumentowane, i dali nam bilet na pociąg i kazali jechać do Warszawy.
W Warszawie już przyjechałyśmy na Towarową, bo tam był dworzec, wyszłyśmy z [dworca] – wszystkie warszawianki, wszystkie z Woli – i w ogóle mózg stanął. W ogóle nie wiedziałyśmy, w którą stronę iść, co tu w ogóle się dzieje. Gruzy, same gruzy, żadnego domu nie ma. Pożegnałyśmy się na dworcu i mówimy: „No to każda idzie teraz do siebie”. Dałyśmy sobie adresy, że każda idzie teraz szukać swoich rodzin, ale adres sobie dajemy, to się spotkamy, to się zwołamy. Oczywiście adresy były żadne, bo pod żadnym adresem żadnego domu nie było. Ja poszłam do siebie na Żytnią. Domu nie było, ale ponieważ to były takie kamienice, które miały takie bardzo mocne bramy, to cały dom był spalony i zwalony, ale brama stała. W tej bramie, w tych bramach ludzie, którzy przechodzili, szukali swoich rodzin, to albo pisali kredą, albo przyklejali kartki, że jestem, żyję i gdzie kogo szukać. Poszłam na Żytnią, domu nie ma, ale brama stała, więc po gruzach doszłam do bramy, zaczęłam czytać i znalazłam ręką mojej mamy napisaną kartkę: „Ojciec wrócił – tak jakby to było do mnie napisane – ojciec wrócił, mieszkamy teraz u ciotki Małgorzaty na Pańskiej”. W całej rodzinie [była] tylko jedna ciotka, której mieszkanie ocalało w czasie Powstania. Z tym że ono ocalało... To jest na rogu Pańskiej i obecnej Jana Pawła, tam wtedy Jana Pawła ulicy nie było. Ten cały dom był od ulicy zburzony, tylko wchodziło się przez sklep na podwórko i takimi kuchennymi schodami wchodziło się na piętra i tam były te części kuchenne mieszkań do mieszkania. Natomiast myśmy tam zamieszkali w takiej kuchni, że jak się wyszło, otworzyło się drzwi niby do pokoju, to się od razu leciało na ulicę. Tylko była kuchnia, a dalej już było zburzone. Trzeba było przy sklep wchodzić na podwórko, kuchennymi schodami do kuchni i koniec.
Tam mieszkaliśmy bardzo długo, sporo czasu, ale potem przeprowadziliśmy się do innego domu, takiego na Mokotowie, trochę lepszego, znaczy już był pokój (nie było kuchni wprawdzie, ale za to był pokój). W kuchni mieszkali inni lokatorzy, a w pokoju myśmy mieszkali. Potem jeszcze się zamieniło na trochę lepsze mieszkanie, a teraz to już mam bardzo dobre mieszkanie, znaczy mam taką kawalerkę.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jakie wspomnienie utkwiło pani najbardziej podczas Powstania Warszawskiego?
Jakie wspomnienie? Mam wspomnienia różne, mam nawet takie przyjemne wspomnienie, w naszym domu... Bo dawniej to było nie tak jak teraz. Ja teraz mieszkam pięćdziesiąt lat w jednym budynku, a sąsiedzi to czasem się kłaniają, czasem nie, nie są zżyci. Natomiast tam, poprzednio, to mieszkałam czternaście lat, bo od urodzenia do Powstania, ale myśmy wszyscy – może dlatego, że to była wojna, że były takie warunki – wszyscy żeśmy się bardzo przyjaźnili i wszyscy [czuliśmy się] jak w jednej wielkiej rodzinie. Była taka pani, dziewczyna, którą żeśmy bardzo lubili, bardzo sympatyczna. Na 6 sierpnia, 6 sierpnia miało być święto Przemienienia Pańskiego. I ona miała wyznaczony z takim fajnym chłopakiem ślub, miał być 6 sierpnia ślub. Ten ślub się nie odbył, no bo było Powstanie. On poszedł do Powstania, ale szóstego właśnie przyszedł do piwnicy (myśmy wszyscy siedzieli w piwnicy) i tak jak gdyby z nią wziął taki symboliczny ślub. My wszyscy byliśmy jako świadkowie tego ślubu. Nie było księdza, ale tak jak gdyby ten ślub on wziął, pożegnał się i poszedł z powrotem do Powstania. Po wojnie bardzo się starałam dowiedzieć, jakie były losy jego i jej, ale nic już się nie dowiedziałam.
Natomiast z tych innych chłopaków z naszego domu, którzy poszli do Powstania, to starałam się dowiedzieć, gdzie, co się z nimi stało, no bo naprawdę byliśmy wszyscy bardzo zżyci. Jednego znalazłem tutaj, tu są nazwiska, takie są wydrukowane, kto zginął w Powstaniu, więc jego znalazłam. Bardzo sympatyczny chłopak, trochę ode mnie starszy, chyba o dwa lata. Wiem, że jednego wywieźli do obozu i on potem wyemigrował, w Australii jest. Jednego widziałam po wojnie, był kierowcą autobusu, w autobusie go spotkałam, jak jechał jako kierowca autobusu. Ale większość to nie wiemy, co się stało, bo to już kontakt niewielki. Na cmentarzu, na Bródnie, gdzie są moi rodzice, przypadkowo obok jest grób tych państwa, którzy chcieli mnie wyprowadzić, tego pana kulawego i żony, którzy chcieli mnie z obozu wyprowadzić. Dosłownie zaraz obok moich rodziców leżą na Bródnie. Tak że im czasami na Wszystkich Świętych lampkę zapalam. Natomiast jeśli chodzi o podróż... Czy jeszcze coś z Powstania by pani chciała wiedzieć?
- Czy jeszcze by pani coś chciała powiedzieć? Te osiem dni, kiedy byliście w kamienicy, ukrywaliście się u pani w mieszkaniu, czy były jakieś przejawy życia religijnego?
Ci, co siedzieli w piwnicy, starsze osoby, to się modliły, najczęściej to w kółko „Pod twoją obronę”. Jak już było słychać, że ta „szafa” skrzypi, bo jak zmieniali kierunek, to było aż u nas słychać to skrzypienie, to już wiedzieli, że zaraz będzie leciała bomba, to wtedy wszyscy mówili „Pod twoją obronę”. Ale nie było jakichś takich... W ogóle nie było (może za krótko to było) histerii, nie było histerii. Wszyscy się modlili. Jeszcze wszyscy chyba wierzyliśmy w to, że to przejdzie, że to jest przejściowe, że to się dobrze skończy. No i tylko się modliliśmy, żebyśmy to przeżyli. Ale nie było jakiejś histerii. Nawet jak się chowało tych zabitych na podwórku, no to tak się pomodliło nad nimi, krzyżyk jakby z kawałków [mebli], na przykład dwie nogi od krzesła, się robiło krzyż i wtykało w ziemię.
- Czy mieliście dostęp do radia, do jakiejkolwiek prasy?
Nie, nie, nie. Radia to w ogóle w czasie okupacji to tylko były, że tak powiem, jak ktoś był odważny i miał gdzieś w piwnicy albo gdzieś schowane, to czasami się zbierali mężczyźni i słuchali, ale to nawet dzieci nie miały prawa wiedzieć o tym, żeby nie wydać, bo za radio to się szło do Oświęcimia.
- Właściwie byliście zupełnie odcięci od świata przez te dni.
Tak, nic, nic, w ogóle nic. Nie można było wyjść na ulicę, bo byliśmy pod obstrzałem. Tyle tylko, że wtedy było tak, że [przechodzono] piwnicami – między naszym szesnastym a osiemnastym wybili dziurę i przez piwnice można było wejść do sąsiedniego domu, z którego też nie można było wyjść na ulicę. Na Kaczej... Taka jedna ściana naszego podwórka to była na Kaczej fabryka kabla. To był „Kabel” taka [firma] z Ożarowa, on tutaj miał filię. A spod osiemnastki, [numer] 18A przejście na Kaczą to była fabryka Karpińskiego, fabryka oranżady i wody mineralnej, nie, to się wtedy lemoniada nazywała. Oni mieli własną studnię artezyjską. To były przekute ściany między naszymi domami i potem spod [numeru] 18A była zrobiona dziura na Kaczą, żeby można było na Kaczą chodzić po wodę. Takie były przejścia, podziemia. Nie kanałami, ale takimi podziemnymi przejściami, piwnicami się szło.
- Powiedziała pani, że wśród was na początku nie było histerii, nie było większej paniki. Jaka atmosfera tam panowała, co robiliście przez te wszystkie dni, oprócz siedzenia i nasłuchiwania?
Nic. Nasłuchiwaliśmy, tylko nasłuchiwaliśmy. Ktoś miał dziecko, to się musiał dzieckiem zająć, ale nie przypominam sobie, żeby akurat w naszym domu jakieś maluchy były, tylko dzieci ośmio-, dziesięcio-czternastoletnie, bo ci, co mieli już piętnaście... Zresztą chłopcy to wszyscy poszli, nawet czternastoletni, wszyscy poszli do Powstania, a dziewczyny zostały.
- Kiedy była pani w Oświęcimiu, to wiedziała pani, że zakończyło się Powstanie Warszawskie, czy wiedziała pani, co się dzieje w Warszawie?
Nie, nie, nic żeśmy nie wiedzieli.
- Dopiero jak wróciła pani do Polski?
Wszystkiego dowiedziałam się dopiero po powrocie.
- Proszę powiedzieć, czy pani rodzina, pani tata, który był w konspiracji, czy mieliście jakieś problemy, kiedy zakończyła się II wojna światowa?
Tak. Znaczy mój ojciec to akurat nie, bo był kierowcą, a bardzo potrzebowali kierowców. Poszedł do takiej [instytucji], to się nazywało Biuro Odbudowy Stolicy, BOS. Tam potrzeba było na ciężarówki kierowców i dostał pracę, nie miał problemów. Ale na przykład jego bracia i mój brat cioteczny, rok tylko ode mnie starszy, znaczy mojego ojca siostry syn... Mojego ojca wszyscy bracia byli w Powstaniu i wszyscy byli wywiezieni do obozów. Jak wrócili, to mieli kłopoty. Mieli kłopoty z pracą, mieli kłopoty... Ten mój kuzyn jak wrócił, to miał chyba siedemnaście lat, przyszła pora do wojska, to zamiast do wojska to został wywieziony na Śląsk do kopalni i za karę musiał pracować w kopalni zamiast [iść] do wojska. Też miał kłopoty z pracą, dostał się do pracy, do Inko. To była taka firma, gdzie zatrudniali właśnie takich podejrzanych dla PRL-u. On tam pracował, tam pracował do końca, do śmierci.
- Czyli pani kuzyni byli w konspiracji podczas Powstania?
Tak, tak, wszyscy byli w konspiracji. Moja ciotka, ta właśnie ciotka Małgorzata, do której ja [poszłam po powrocie, gdzie] rodzice moi mieszkali, to ona miała pseudonim „Kociubińska” i ona mieszkała na terenie urzędu skarbowego na Nowogrodzkiej, a urząd był też opanowany przez Niemców. Ale ona tam pracowała i na terenie tego urzędu przychodzili ci, to podziemie, i u niej składali przysięgi. Jak zostali przyjmowani do podziemia, to składali tam przysięgi i ona ich w takich pamiętnikach, takie były pamiętniki stołeczne, ja nawet miałam, gdzieś to mi się zapodziało, to są ich zdjęcia. Jest zdjęcie tej mojej ciotki, jest zdjęcie jej męża, drugiego brata mojego ojca, i tego właśnie mojego kuzyna, którego tam przyjęli i on też składał przysięgę. Miał wtedy siedemnaście lat, oni wszyscy byli w konspiracji.
Wszyscy przeżyli, tak, ale już wszyscy nie żyją. Tak się szczęśliwie złożyło, że po wojnie my wszyscy, cała czwórka, żeśmy się odnaleźli, nikt nie zginął i bracia mojego ojca przeżyli wszyscy. Po obozach różnych, ale wszyscy wrócili. Ciotki nie zaaresztowali, mimo że naprawdę się narażała. No i jakoś tak... Dopiero potem zaczęli umierać.
Warszawa, 23 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Grubek