Moje nazwisko Caban Włodzimierz Rajmund. Byłem harcerzem Szesnastej Drużyny Zawiszaków imienia Władysława Jagiełły, to była Szesnasta Drużyna. Ale to był mój początek, natomiast w Powstaniu Warszawskim walczyłem na Woli, w getcie, Starym Mieście i w Śródmieściu. Miałem pseudonim „Ryś”, „Kajtek”. Z tym, że „Ryś” miałem w Szarych Szeregach, „Kajtek” w „Parasolu”.
Mieszkałem z rodzicami na Kolonii Kościuszki, która była enklawą mieszkaniową dla dwóch pułków, radiopułku i pułku sanitarnego, mieszczącego się między ulicą obecną Krasińskiego, Powązkowską a Elbląską. Tam były dwa pułki i Kolonię zamieszkiwali oficerowie i urzędnicy stołecznego miasta Warszawy przed wojną.
Moja matka i ojciec przywędrowali z Zakroczymia, bo jak wiadomo, urodziłem się w Zakroczymiu, za chlebem, do Warszawy, w 1933 roku. Tam dzięki ludziom, którzy nam pomogli w jakimś sensie, po prostu przez znajomości, zamieszkaliśmy na tej Kolonii Kościuszkowskiej. W radiopułku służyłem do mszy i wychowywałem się z młodzieżą, która zamieszkiwała Kolonię.
Było bardzo dużo rodzin [żołnierzy], młodych ludzi, którzy byli wychowywani, zachłyśnięci dwudziestoleciem, byli wychowywani bardzo patriotycznie. I w takim środowisku się obracałem, się znajdowałem się w takim [otoczeniu]. Mieszkałem z ludźmi, którzy byli oficerami, którzy sympatyzowali z moją rodziną i pomagali, jak mogli.
Do szkoły chodziłem do szkoły powszechnej numer siedemdziesiąt trzy przy ulicy Elbląskiej. Szkoła nosiła imię Stefana Batorego. Oczywiście rozpocząłem naukę od drugiej klasy szkoły powszechnej, uznano, że pierwsza klasa jest mi niepotrzebna i skończyłem tę szkołę już podczas okupacji. W związku z tym, że szkoła była zajęta przez Niemców, to szkołę przeniesiono w Aleje Wojska Polskiego na Żoliborzu. Tam ją dokończyłem. [...] W związku z tym, że już była okupacja, to oczywiście szkoły były pozamykane, gimnazja czy [licea], to skierowano mnie do szkoły mechanicznej, która znajdowała się przy Królewskiej 16. Tam skończyłem dwie klasy tej szkoły, szkoły zawodowej, oczywiście.
Tak. Jeśli chodzi o mnie, to byłem wzruszony bardzo, bo jak panu mówiłem na wstępie, kolonia została zbombardowana przez niemieckie lotnictwo bombami zapalającymi. Jednocześnie nurkowce niemieckie ostrzeliwały kolonię z broni pokładowej. Każdy z nas, a moi rodzice także, po prostu uciekali z pomieszczeń i chowaliśmy się. Dla mnie to wzruszającym momentem było to, że mój młodszy brat i ja, miałem wtedy dziesięć lat, brat jeszcze młodszy, to byliśmy pod garażem. Rodzice nas nakryli swoimi ciałami, żeby nam się nic nie stało. To była dla mnie rzecz, którą zapamiętałem i którą pamiętam do dnia dzisiejszego, jak rodzice chronili nas przed śmiercią.
Wszyscy byliśmy jak najlepszej myśli, tym bardziej, że nas Warszawiak zapewniał, że nie oddamy nawet guzika, wiadomo, mówił to, żeby nam dodać, wszystkim, całemu narodowi otuchy. Ale sytuacja tak się pogłębiała, że wiadomo było, że to nie będzie dotrzymane, że musimy oddać nie tylko guzik, ale i wszystko, co mamy.
Przeprowadziliśmy się na ulicę Elbląską i tam w zasadzie już zaczęło się nasze życie dosyć inaczej. Każdy z nas już był dojrzalszy, to znaczy my dzieci. Zaczęliśmy myśleć już innymi kategoriami, to znaczy nie myśleliśmy już jak dzieci, tylko musieliśmy pomagać swoim rodzicom w jakimś sensie. Osobiście w związku z tym, że ojciec [był] zaangażowany od początku w pracę konspiracyjną, moja matka także. Opisane to jest wszystko w książce Wroniszewskiego „Ochota”.
Od początku okupacji poprzez Polskę Niepodległą aż do AK, do ZWZ-AK.
Oczywiście, że wiedziałem, bo w domu moim odbywały się zbiórki, odbywały się przysięgi, była ukrywana broń, był nasłuch radiowy. Tak, że o tym wszystkim musiałem wiedzieć. Ale pech chciał, że w latach już późniejszych drużyna mojego ojca, pluton właściwie mojego ojca został zdekonspirowany przez przyjętego w szeregi AK Ukraińca, który uciekł podobno z niewoli. Cała rodzina z moim wujem Wickiem i innymi z rodziny, z Gruzilewiczem, dowódcą oddziału, z Szymańskim, który był dowódcą grupy powązkowskiej, część z nich zginęła w gruzach getta, zostali rozstrzelani po aresztowaniu. Natomiast Szymański, długi czas nie chcąc się przyznać, przywieźli go do miejsca zamieszkania, żeby wskazał, gdzie jest ukryta broń. On tego nie zrobił i został rozstrzelany na miejscu wraz żoną.
Tak. Przychodziły, oczywiście.
Jakbym panu powiedział, że utrzymywaliśmy się w różny sposób, tym bardziej, że moja matka, mój dziadek jeszcze, była w Warszawie, Galeria Luksemburga się nazywała, zajmował się handlem i moja mama także weszła w ten interes w jakiś sposób, ale to było jeszcze przed wojną.
Później zajmowaliśmy się po prostu, już zasoby finansowe były w jakiś sposób, i matka, żeby sobie dać radę, ojciec nie pracował, to mieliśmy budkę na Powązkowskiej, na Elbląskiej między szkołą, w której stali Niemcy a naszym domem. Szkoła mieściła się pod numerem pięćdziesiąt jeden, a mój dom znajdował się pod numerem czterdziestym piątym, czyli po tej samej stronie ulicy była budka. To był świetny punkt kontaktowy między szkołą a organizacją, bo szkołę okupowali Niemcy wyjeżdżający na front wschodni. Często ci sami Niemcy przechodząc koło tego, często zatrzymywali się przy naszej budce z różnymi propozycjami. Niektórzy byli tak sfrustrowani, że nawet chcieli sprzedawać broń, co często po głębszym rozpoznaniu było dokonywane, nie przez mojego ojca osobiście, ale przez dalszą rodzinę i broń była od Niemców kupowana. Oni sobie wyjeżdżali dalej, broń trafiła w nasze ręce.
Od 1942 roku dopiero.
Jak wyglądało włączenie się pana w konspirację?
Po rozmowie z ojcem, on przyjechał do nas do domu, i po rozmowie z ojcem, ojciec wyraził zgodę na to, żebym się znalazł w szeregach Szesnastej Drużyny imienia Władysława Jagiełły. W ten sposób trafiłem do drużyny, ale kiedy nastąpiła wsypa, wpadka, to na jakiś czas musiałem zerwać kontakty z harcerzami, żeby ich nie narażać na [niebezpieczeństwo].
Ojca, tak. Musiałem zerwać kontakty, jakiś czas, oczywiście. Co chciałem jeszcze powiedzieć?
Po wsypie trzeba było to przewieźć.
Radio, broń, amunicja, to wszystko, co było zebrane przez [grupę ojca]. To nie była tylko uzyskana od Niemców, a natomiast to była jeszcze broń, która była przechowywana z czasów wojny w 1939 roku, bo na przykład na ulicy Elbląskiej był rów wykopany, strzelecki rów. Żołnierze po kapitulacji opuszczając teren często zostawiali broń, idąc do niewoli czy gdziekolwiek, często zostawiali broń w okopach. W związku z tym ci, którzy chcieli zachować broń, z okopów zabierali broń i to się uzbierała spora ilość tego. W związku z tym pamiętam, że kiedy nastąpiła wsypa, to część broni musiałem przewieźć na Ochotę. Podstawili mi wóz, przykryto to wszystko ziemniakami chyba, dali mi ochronę dorosłych, ja jako woźnica wiozłem to wszystko na ulicę Kopińską na Ochocie. Tam broń chyba była zawieziona do łączniczki, która się w jakiś sposób uratowała z tego wszystkiego. Nazywała się „Roma”, nazwiska dokładnie nie pamiętam. Mieszkała na Kopińskiej 3 albo 5.
Tak.
Tak.
Przeważnie Londynu, radio BBC. „Pu, pu, pu, puu...”
Naiwnie chciałem dołączyć do swoich szaroszeregowców, do mieszkania Ślesickich, był Zygmunt i Władek Ślesiccy. Jeden był drużynowym, a drugi był moim patrolowym czy sekcyjnym w tej organizacji. Oni mieszkali na ulicy przy Dworcu Zachodnim, jak ta ulica [się nazywa] Towarowa czy Targowa?
Mieszkali tuż przy torach kolei przy ulicy Towarowej.
Nie udało się, bo doszedłem do Woli i już zastało mnie Powstanie. W związku wyszedłem tak jak na Powstanie, bez żadnego [ekwipunku], z chlebaczkiem, nic nie miałem więcej poza latarką kolorową, która dawała niebieskie światła i jakieś tam inne. Nic nie miałem dokładnie. Z tym, że byłem przygotowany – miałem odpowiednie buty, miałem płaszcz, miałem wszystko, co matka mi dała.
Ojciec już nie żył, bo ojciec zmarł w marcu 1944 roku. Matka cały czas prowadziła dom i prowadziła [budkę], opiekowała się młodszym bratem, tak, że to tak wyglądało. Nie dotarłem, ale w związku z tym, że szaroszeregowy, właściwie GS-owski batalion spotkałem potem po drodze na ulicy Żytniej w Domu Starców. Po prostu oni, w związku z tym, kiedy powiedziałem im wszystko, co wiem, przyjęli mnie do siebie od 1 sierpnia.
W pierwszym momencie byłem zdegustowany bardzo, bo u nas w „Parasolu” była jednostka, tak zwana „Moto”, gdzie były samochody, była karetka Czerwonego Krzyża, był samochód „Dyrektora” Borysa, dowódcy i były inne. Do żadnej akcji, w zasadzie dopóki „Moto” istniało, to nie uczestniczyłem prawie że, w kilku akcjach tylko na Woli, ale to już z inną kompanią, nie z pierwszą, bo później byłem przydzielony do pierwszej kompanii, ale to jest dalszy ciąg. To robiłem z drugą kompanią. Na dwóch wypadach [byłem] na cmentarze wolskie – ewangelicki, augsburgski.
Więc na początku litościwie się nade mną zlitowali koledzy i dali mi pistolet, waltera „siódemeczkę”, małe to. Nie rzucałem żadnych butelek, bo nie było na co, chociaż dwa razy udało mi się tam później rzucić, ale to była bardzo błaha rzecz, zapaliło się to, ale to nic nie dało. Nie spaliłem czołgu w każdym razie. Kiedy w zasadzie i z tą „Moto” trafiłem poprzez getto na Stare Miasto. Tak, że żadnych poważniejszych działań na Woli nie przeprowadzałem, tak jak inni moi koledzy. W związku z tym wpadłem w cholerne niezadowolenie, byłem tak wkurzony na wszystko, że w ogóle.
Zaraz, moment. Ale przyszedł czas, że w końcu „Moto” już nie było, nie sadzali mnie gdzieś za kierownicą czy przy przewożeniu rannych.
Nie, to mieliśmy kilku kierowców bardzo zdolnych. Był Antoś, z którym jeździłem często, który był kierowcą dowódcy. Przeważnie z nim coś tam robiliśmy. Ale to nieważne, ważne jest to, że kiedy już nie mieliśmy poza sanitarką samochodów na getcie czy na Starym Mieście, wtedy dostałem przydział do pierwszej kompanii pierwszego plutonu, wszystko na jeden, pierwszego plutonu pierwszej drużyny, gdzie spotkałem właśnie swoich prawdziwych przyjaciół, kolegów, którzy pomogli mi w jakiś sposób. Pozwolili mi się wyzbyć przede wszystkim kompleksu niższości.
Zaraz po opuszczeniu Woli, to kilka dni w zasadzie, pięć, siedem dni, dziesięć dni chyba po zakończeniu Woli. Już wtedy byłem. Jeden się postarał, w związku z tym, że nie byłem za wysoki, że nie byłem [za duży], ktoś postarał się o sztucer dla mnie, nie kb, a sztucer, z którego strzelało się jak z normalnego karabinu, tylko, że to było lżejsze. Jak już byłem uzbrojony jak trzeba, bo miałem pistolet, miałem granaty, miałem sztucer, uważałem się już za prawdziwego żołnierza, ale to też nie była tak prawda do końca, bo wszyscy koledzy chcieli mnie chronić, oszczędzać, a ja się buntowałem, bo jak to?
Wszyscy walczą, a ja? Co, jestem statystą tutaj, czy jak? Ja się z tym nie godziłem. Może się to panu wydać dziwne, ale taka była prawda, że koniecznie chciałem być ranny. Tak się doczekałem, że w końcu do końca Powstania byłem aż trzy razy ranny, ale już trzeci raz jak byłem ranny, to już nie byłem z tego zadowolony, bo zrobili ze mnie całkowitego inwalidę.
Na Starym Mieście przede wszystkim Ogród Krasińskich, getto, Pałac Krasińskich. Jeżeli pan sobie teraz przypomina dom Sądów, który odgradza Bonifraterską od kompleksu Sądów, przeszklona ściana przez ulicę Bonifraterską teraz, to tam też były nasze pozycje, nasze czujki i tam między innymi udało się nam, cały czas mówię, powinienem mówić o swoich kolegach, którzy byli tam ze mną, bo przecież sam tam nie byłem.
Tak, bardzo. Byłem na czujkach, na pierwszych pozycjach oddzielających nas od Niemców. Tak, że to już były walki prawie że, bardzo blisko siebie. Tam dzieliło nas często dwadzieścia, pięćdziesiąt metrów, jedną stronę od drugiej. Dla mnie wzorem żołnierza bardzo walecznego był chłopak w moim wieku, który dosłużył się stopnia kaprala i odznaczony został chyba Krzyżem Walecznych, ale to już chyba pośmiertnie. Gdzieś zachodzę, byłem tam w pobliżu i zobaczyłem tego dzieciaka, bo to był chłopak z Woli i przyłączył się do „Parasola” na Woli, który leżał między gruzami zastrzelony przez Niemca, a niedaleko od niego leżał ten Niemiec zabity przez niego. I to wyglądało tak jakby dorosły zastrzelił dzieciaka, dziecko prawie że, bo był w moim wieku i dryblas Niemiec, który leżał obok, to było trochę deprymujące, ale byłem świadkiem tego wypadku.
Byłem dwa razy ranny na Starym Mieście.
Raz w ataku drugiej kompanii, której atak szedł na getto z dowódcą „Mirskim”, który prowadził atak.
Trudno mi powiedzieć, ale to był gdzieś 17, 18 sierpnia. Atak prowadził właśnie „Mirski” i pech chciał, że obrzucili nas granatnikami. Pociski spadały stromo i wtedy dostałem pełno odłamków w siedzenie. U nas to tak się przyjęło, że co drugi to był ranny w siedzenie, to się trochę inaczej mówiło: „Rannych mamy całą kupę, a co drugi ranny... w siedzenie.” Bo dlaczego? Dlatego, że jak byliśmy w getcie, pociski, jak padały, to z reguły padały, my byliśmy chronieni w jakiś sposób, a pociski padały za nami i wybuchały, i każdy z nas z reguły [dostawał odłamkami w siedzenie]. Tak się złożyło, że jak zostałem ranny, odłamki noszę do dnia dzisiejszego, a dowódca biegł za mną i też został ranny, porucznik „Mirski”. On dostał gdzieś tak w czoło, że nie zdążył się jeszcze przewrócić, się przewrócił na mnie, a jak dostałem, to się przewróciłem na plecy i krew z niego ściekała na mnie w jakiś sposób. Jak ściekała, to później mieliśmy do pokonania odcinek drogi z getta do Pałacu Krasińskich, dwieście metrów. Nie wiem, jak my to przebiegliśmy, z jaką szybkością.
W szoku bardzo szybko przebiegliśmy, dobiegliśmy do punktu sanitarnego, który się mieścił w Pałacu [Krasińskiego] i co się okazało, że zaczynają mi szukać zranienia na głowie, bo cały byłem oblany krwią, a byłem tak wstydliwy, że wstydziłem się ściągnąć majtki, spodnie, żeby pokazać, gdzie jestem ranny. To było trochę żenujące dla mnie. W końcu się przyznałem do tego, że jestem tam ranny. Do dnia dzisiejszego mam tu odłamki i co się okazuje, że przy operacjach, które miałem ostatnio, nie mogli mi zrobić rezonansu z uwagi na to, że mam je.
To zaraz panu powiem, jak to było. Byłem skierowany od razu do szpitalika, który się mieścił przy ulicy Kilińskiego, przy Długiej. Tego dnia, kiedy tam trafiłem, był wybuch czołgu na Kilińskiego, który zmasakrował, co widziałem na własne oczy, powbijane w ściany ręce, nogi, ludzi, których zabił [czołg-pułapka].
Już trafiłem do szpitalika, tego dnia.
Pamiętam to, co panu mówię w tej chwili. Jak to zobaczyłem, to powiedziałem sobie, że wolę być na linii. Wziąłem ukradłem, ukradłem chyba, wziąłem szczotkę ze szpitala, i o kuli, zrobiłem sobie z tego kulę, a w związku z tym, że to było bardzo blisko, wróciłem do swojego oddziału, z powrotem do Pałacu Krasińskich. Powiedziałem, że nie chcę tam być.
Nie, raczej już odwrotnie. To już niezależne jest od człowieka. Jak człowiek jest zdołowany, to myśli, że sobie ktoś pana lekceważy, że ktoś pana nie docenia, a kiedy już pan coś zrobił, ma pan zdobycze czy już coś pana satysfakcjonuje, to pan zaczyna postępować już troszeczkę inaczej, bardziej rozsądnie.
Normalnie. To normalna rzecz, dalej obowiązki, linia, dalej czujki, dalej te wszystkie historie. Drugie, też byłem na czujce, a byliśmy umundurowani w niemieckie mundury oczywiście. Mieliśmy pasy niemieckie, szelki, takie jak Niemcy nosili, do pasa i tak się złożyło, że Niemiec, będąc na czujce, byłem jakoś odwrócony tyłem do niego, strzelił, ale był za daleko ode mnie, żeby mnie postrzelić śmiertelnie ze swojego peema. Na moje szczęście pocisk wystrzelony trafił mnie w szelkę skórzaną i jednocześnie tam była sprzączka metalowa, która rozdzielała szelki na dwie części. Wróciłem, pocisk utkwił między, nie miał siły przebicia i doktor Turek, którego tam mieliśmy, wyjął mi pocisk bez specjalnego uszczerbka. Tak, że te dwa w zasadzie zranienia, tutaj odłamki drobne, to nawet nie zwracałem na to uwagi, że coś poważnego i to nie było nic takiego. Najważniejszym dla mnie to była moja przyjaźń i serce, jakie miałem dla jednego z moich kolegów, „Ziutka” Szczepańskiego, znanego poety „Parasola”, który pisał wiersze, wszystkie wiersze, marsze „parasolowe”, który był dla mnie wzorem żołnierza i strzelca wyborowego. On był w mojej drużynie, czyli ja byłem w jego drużynie i ciągle wychodziliśmy na tak zwane polowania. Wie pan, co to jest?
Tak, z nim właśnie chodziłem, bo żeby jego nie puszczać samego.
Na tym, żeby zabić jak najwięcej z broni snajperskiej żołnierzy nieprzyjaciela. Na tym to polegało. Były niektóre miejsca, które do dnia dzisiejszego pamiętam, na ścianie ulicy Nowiniarskiej chyba, był dom, który stał ślepą ścianą do Bonifraterskiej i wychodziły na getto, zniszczone getto, na gruzy. Była bardzo dobra pozycja, po wyjęciu cegieł ze ślepej ściany bez okien, można było stworzyć sobie stanowisko na którymś tam piętrze i mieć wgląd w pozycje nieprzyjaciela. I to dawało rezultaty bardzo dobre, bo on sobie tam polował, a dzięki niemu to i ja się nauczyłem dobrze strzelać, bo też byłem później dobrym strzelcem wyborowym przez cały czas, do chwili jego śmierci, a on zginął prawie że w ostatni dzień Starego Miasta. Przeżyłem to, że został przeniesiony kanałami do Śródmieścia i zmarł i został pochowany na jakimś podwórku. To chyba wszystko, co mogę powiedzieć.
Kanałami.
Właśnie z tym, nie będę mówił, w jakich okolicznościach zginął „Ziutek”, bo miał pseudonim „Ziutek”, Szczepański jego nazwisko, bo nie wiem, jaka jest wersja dziś jego śmierci. Nie znam tej wersji. Natomiast do ostatniej chwili byliśmy w osłonie wszystkich, którzy się wycofywali ze Starego Miasta kanałami do Śródmieścia. Tak, że jak wychodziliśmy, to wychodziliśmy ostatni do Śródmieścia. Jego wynieśli kanałami do Śródmieścia i tam po kilku dniach umarł. Po prostu miał zapalenie otrzewnej i umarł w Śródmieściu.
My trafiliśmy od razu, bezpośrednio do ambasady bułgarskiej w Alejach Ujazdowskich, z myślą o przejściu dalej, nie zostania w Śródmieściu, tylko przejścia na Czerniaków chyba. Ale tak się złożyło, że tego samego dnia, jak wyszliśmy, bo szliśmy, my i z drugiej kompanii był jeszcze oddział, wyszliśmy na Warecką kanałami, to szybko się tam przygotowaliśmy, każdy brudny, wysmarowany. Zdążyliśmy się umyć, chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda Śródmieście. Okazuje się, że Śródmieście żyje, szyby nie powybijane. Kiedy z Kaczyńską jeszcze, jeżeli pan wie, kto to jest Kaczyńska Danka, była dziennikarka „Życia Warszawy”, ona była sanitariuszką. Miała rodzinę w okolicach Siennej i Zielnej. Ona mówi do mnie: „Chodź, Kajtek, pójdziemy, boję się sama [iść]. Zaraz wrócimy.” Poszedłem z nią jako ochrona, jednocześnie, ochrona, po prostu chciałem zobaczyć, jak wygląda życie w Śródmieściu, może coś dadzą jeść. Róg Siennej i Zielnej padł pocisk z działa kolejowego, z pociągu pancernego, który był ustawiony na Dworcu Gdańskim chyba.
Ręka mi odskoczyła od razu, okazuje się, że została tak szpetnie [trafiona], że trafiłem od razu do szpitala. Był szpital „Pod Orłami”, w banku, jest bank, nie wiem, czy teraz też [jest], był bank. Położyli mnie tam na schodach, ale koledzy, jak się dowiedzieli, że jestem ranny, to powiedzieli: „Tu nie będzie leżał.” I przenieśli mnie do kina „Atlantic”. Tam był większy szpital. Okazuje się, że zaraz schody, na których leżałem, były zbombardowane przez samoloty niemieckie. Dobrze, że mnie wywieźli. Tak, że uważam się za dziecko szczęścia, że żyję w ogóle.
To był koniec Powstania dla mnie, bo przeniesiono mnie, jak leżałem w kinie „Atlantic” bardzo troskliwie zajęła się mną siwa pani ze swoją córką. Okazuje się, to żona generała, nie wiem, nie pamiętam tego, który był na Zachodzie. Ta pani, ta siwa pani na swoich własnych plecach z córką przez Aleje Jerozolimskie przeniosła mnie do szpitala na ulicę Mokotowską. Aleje Jerozolimskie były pod ciągłym obstrzałem. Tam była bardzo płytka barykada z wykopem. Z Chmielnej ona mnie przeniosła tam do szpitala, a tam już leżał mój dowódca, „Borys”, który był wcześniej tam już, mój kolega Wołosiuk, który też był ranny. Mnie tam przenieśli również. Nie było niczego, żeby mnie rękę [ratować], przyszedł lekarz, doktor Loth, Feliks Loth. Później po wojnie nawiązałem z nim bliższy kontakt, poznałem bliżej, ale to już po wojnie. On mówi: „Bracie, ja ci muszę uciąć tą rękę. Przecież tu nie ma czego ratować nawet.” Mówię: „To proszę nie ucinać mi tej ręki, bo ja chcę umrzeć z ręką.” „Ale ja nie mam nic do tego, żeby ci ratować rękę.” „To niech pan zostawi tak jak [jest].” Wszyscy się patrzą na mnie jak na głupka, że wyrażam takie [zdanie], że nie chce mi się żyć. „Będzie gangrena i skończy się.” „To jest prawa ręka, ja muszę przecież, jeżeli mam żyć, to muszę pracować, a nie chcę być ciężarem dla kogokolwiek.” On popatrzył na mnie i mówi tak: „No dobrze, zrobię, co będę mógł, ale nie licz za bardzo na dużo.” Trochę gipsu się postarał, zrobił mi, owinął gipsem rękę, „samolot” zrobił, okienko wyciął później. Tak poszedłem do niewoli, z taką ręką.
Tak, zetknąłem się.
Nie powiem, bo… A właściwie mogę powiedzieć. To była sytuacja, kiedy ja z dziewięcioma swoimi kolegami zdążyłem uciec z piwnicy Pałacu Krasińskich, który został zbombardowany przez lotnictwo niemieckie, a my wróciliśmy z czujki i mieliśmy kwatery w piwnicach pałacu. Wiadomo było, że Niemcy w tym czasie rzucają na Pałac bomby z opóźnionym zapłonem. Nam to mówiono o tym, że będą leciały bomby z opóźnionym zapłonem, ale wcześniej mówiono, i to sobie utrwaliłem w głowie, że tak jest. Kiedy wszyscy się już pokładli w piwnicach spać, bo wróciliśmy nad ranem, z nocy, każdy śpiący, zmęczony, to wszyscyśmy padli, tylko ja nie mogłem zasnąć. Nie wiem, czy to przeczucie było, nie mogłem zasnąć.
Nagle słyszę, jak uderza coś w stropy nade mną z tępym uderzeniem i powiedziałem sobie: „Bomby z opóźnionym zapłonem.” Powiedziałem to na głos. „Uciekać!” Dziewięciu z nas wygramoliło się z tego, między innymi z mojej drużyny pierwszej wielu kolegów, natomiast dwudziestu siedmiu zostało zasypanych. Staraliśmy się później odkopać ich, ale musieliśmy wezwać do pomocy jeńców wojennych i ci właśnie Niemcy odkopywali naszych żołnierzy, którzy już byli trupami w zasadzie.
To jeden z przypadków, kiedy widziałem Niemców i oczywiście byłem tym trochę zgorszony, że Niemcy mieli lepsze warunki jak my, to znaczy ich lepiej żywili, lepiej dawali im jeść, żeby pokazać, jacy jesteśmy humanitarni. Ja wiem, czy o to im chodziło, czy o to, żeby pokazać, jak się powinno traktować jeńców. Dla mnie to było trochę nie fair w stosunku do kolegów, którzy całymi dniami żyli tylko kostką cukru na przykład.
Ale były także dni, jak przyszliśmy na Stare Miasto, to ludzie częstowali nas wszystkim, co mieli najlepszego – śledzie, nie śledzie marynowane.
Byłem zachwyconym tym, że ludzie tak serdecznie podchodzą do nas. Później to się wszystko diametralnie zmieniło. Po prostu ludzie uznali, że po co to wszystko, że oni tylko cierpią w piwnicach, umierają zupełnie nie wiadomo, za czyje grzechy... Jak to ludzie.
Spotykałem się, ale nikt mi nie wygrażał, nikt mi osobiście nie zwrócił uwagi, raczej odczuwałem więź z tymi ludźmi, bo mi trochę było ich żal, bo jak widziałem bezbronne dzieci czy kobiety, które nie miały, co jeść, to mi było głupio, łyso po prostu.
Tak.
Turek był lekarzem u nas, mieliśmy kolegów Żydów z Powstania Warszawskiego, którzy walczyli w naszych szeregach także, którzy nie dożyli co prawda, bo zginął jeden z nich na Czerniakowie spalony przez Niemców, ale byli bardzo odważni. Poza tym znali kanały dobrze, nawet lepiej jak niektórzy Polacy, a zwłaszcza na terenach, gdzie było getto. Ale po drugiej stronie też mieliśmy styczność z różnymi narodowościami, z którymi nie sympatyzowaliśmy, ale dziś to nawet trudno byłoby powiedzieć i przyznać się do tego, że oni byli naszymi wrogami.
Ciągła służba, snu i oczywiście wyżywienie było pod zdechłym Azorkiem, że się tak wyrażę. Były momenty, że nasze sanitariuszki, jak chciały nam dogodzić, to chciały nam robić placki z gipsu, bo nie było co jeść, a były takie przypadki, że po prostu nie wiedziały, że to nie jest mąka, ale w tym były magazyny na Stawkach, gdzie część żywności trafiła i do nas, między innymi czekolada. Czekoladę to dostawaliśmy na czujki, jak szliśmy w nocy gdzieś na czujki, żeby nie zasnąć Niemcy dawali swoim żołnierzom lotniczą czekoladę, przy której nie można było zasnąć. Część tej czekolady trafiła i do nas. Z reguły to się żyło cukrem, kieszeni były wyładowane cukrem. Tak to nie pamiętam, czy zjadłem dwa, trzy razy obiad w przeciągu tego miesiąca, chyba nie. Dopiero lepiej się poczułem, lepsze życie było w szpitalu. To udało mi się tam jeść gołębie, udało mi się jeść psy, koty, ale to było już na zamówienie, że się tak wyrażę.
Nie, jak coś zmontowali, coś zrobili, to ktoś tam przyniósł, poczęstował.
W naszym oddziale panowała atmosfera wyjątkowa. My po prostu, tak jak powiedziałem, była wola walki w naszych szeregach, byliśmy często oburzeni na starszych kolegów, nie z naszego batalionu, bo u nas to wszyscy byli młodzi prawie że, u nas dowódca miał dwadzieścia kilka lat. Była różnica między tymi, którzy mieli dzieci, którzy mieli żony i byli bardziej ostrożniejsi, a nami kierowało zupełnie coś innego. Nam nie zależało na życiu tak specjalnie, bo wiedzieliśmy, że jeżeli idziemy do walki, to po coś, żeby ktoś miał lepiej, żeby właśnie kobiety czy dzieci, które może się uratują, może będą żyły, żeby im było lepiej. Walczyliśmy o wolność dla całego kraju, tym bardziej, że tak byliśmy wychowani. Dwadzieścia lat wolności to był haust świeżego powietrza dla wszystkich.
Tak, to była młodzież zupełnie [inna], nie spotykam dziś takiej młodzieży, która by myślała tymi kategoriami, co my myśleliśmy. Dla nas życie poświęcić dla kogoś to była normalna rzecz, to nie było, że ktoś tam ubolewał nad tym, że ktoś tam zginął. Zginął, taka kolej rzeczy, ale żeby specjalnie się nad tym rozczulać, to nie. To nie było tego tak. Były momenty, kiedy ginął ktoś, który nam świecił przykładem, który był bardzo odważny, tak jak nasz dowódca pierwszej kompanii, „Rafał”. Dla nas to był wzór żołnierza, i jednocześnie patrioty, człowieka, któremu, jak napisał wiersz „Ziutek” Szczepański, on nie był żołnierzem w zasadzie, on był wielkim patriotą. Ale to był dowódca, który jak przyszedł do mnie na czujkę w nocy, to wiedziałem, że do mnie przyszedł dowódca. I to nie było tak. I co ciekawe, w naszym oddziale nie było podziału na stopnie wojskowe, wszyscy z sobą byliśmy na ty, czyli dowódca, to tylko się odbywało chyba wtedy, kiedy coś służbowo się załatwiało, to wtedy tak, ale tak to wszyscy byliśmy kolegami, nie było tak, że „Ziutek” jak był podchorążym, to ja jako strzelec miałem mu „panie podchorąży” mówić, nie. Wszyscy byliśmy na ty, to nie było inaczej przyjęte, tak wszystko to przyjmowałem, tak to było. Wszyscy byliśmy jak rodzina.
Tak, oczywiście, starszy brat, a jeżeli się o dowódcy śpiewało, bo to „jest nasz Miecio, w kółko golony”, czy, z „Rafałem” trochę było inaczej, bo on był trochę, ale to był naprawdę człowiek z sercem.
Szczególnie z „Ziutkiem”, bo z nim obcowałem na co dzień, z nim chodziłem na [polowania], może się niewłaściwie wyraziłem, na polowania, to był po prostu nasz codzienny niemal obowiązek, bo w związku z tym, że on dobrze strzelał i mnie przy sobie wykształcił, tak to mogę nazwać, jak się strzela. Strzelałem ze sztucera swojego, który miałem, jak stary żołnierz, ale jeżeli pana ciekawią, to mam dyplomy jeszcze teraz, kiedy miałem oko, jeszcze z lat siedemdziesiątych, kiedy chodziłem na strzelnicę, zdobywałem pierwsze miejsca w strzelaniu z każdej broni. Miałem tak wyczulony palec, że z cekaemu nie można wystrzelić pojedynczego strzału w zasadzie. Zawsze wypadną albo dwa albo trzy albo cztery, a miałem tak wyczulony palec, że jeden pocisk wyskakiwał mi z cekaemu, to się rzadko zdarza.
My nie mieliśmy czasu na to. Były oczywiście śluby wśród naszych żołnierzy, było przyjmowanie komunii, chodzili ci, którzy bardzo wierzyli. Mnie trudno było nawet powiedzieć. Chyba jak byłem ranny, to chyba jak ksiądz chodził, to może wsadził mnie opłatek do ust, ale tego nie pamiętam, tego nie przyswoiłem sobie, czy dał mi ksiądz rozgrzeszenie na ostatnią drogę czy nie, to tego nie wiem. Po tym, co się działo, to troszeczkę inne spojrzenie miałem na to wszystko. Niestety taka [sprawa]. Przyznaję się do tego, bo uważam, że to, co się działo podczas Powstania, już nie mówię o żołnierzach, mówię o ludności cywilnej, to przechodziło moje wyobrażenia, że coś takiego może się dziać, że będą ginęły dzieci, że będą ginęły kobiety, matki.
Tak jak panu powiedziałem, to były momenty, kiedy jeszcze stał Pałac Krasińskich w całości, kiedy jeszcze ktoś mógł usiąść do fortepianu i tam wybębnić melodię czy „Marsyliankę”, tak się kończyło, „Marsylianką”, to, co się tam ktoś nauczył. Też była młodzież, która była wychowywana na innych wzorach, wielu znało języki obce – niemiecki czy francuski szczególnie. To tak to wyglądało. Audycje to nas doprowadzały trochę [do złości], bulwersowały nas w każdym razie. Woleliśmy tego nie słuchać jak słuchać, jak „W kurzu krwi bratniej...”, czy coś takiego, „Z dymem pożarów, w kurzu krwi bratniej”, czy coś takiego, to troszeczkę nas denerwowało, w każdym razie nie podbudowywało naszej wiary w zwycięstwo.
Tak, trafiała, ale też nie przemawiała do [mnie].
Tak, zdawałem sobie z tego sprawę, z tym, że bardzo szybko wydoroślałem. Często słuchałem tych, co powtarzali, czytając prasę. Uznałem, że taka jest prawda, niestety.
Tak, ale z reguły przyjmowane one były dość z rezerwą, że oni swoje, a my swoje wiemy na ten temat, a najlepsze odbiciem to są wiersze właśnie Szczepańskiego, który potrafił napisać „Czerwoną zarazę”, kiedy oni stali na drugim brzegu Wisły i nie pozwolili swoim oddziałom pomóc nam, kiedy nie pozwolili aliantom lądować na swoich lotniskach. To były rzeczy, które mówiły same za siebie, tak, że nie można nas było karmić propagandą. My wiedzieliśmy swoje.
Z czasów Powstania najgorsze wspomnienie to chyba wstrząs, jaki miałem po zasypaniu dwudziestu siedmiu swoich kolegów w piwnicy, z której zdążyłem uciec. To było dla mnie duże przeżycie, bo tam było wielu moich bliższych znajomych. I co ciekawe, że jak uciekliśmy z tego miejsca, to wybiegliśmy na Plac Krasińskich i tak pod budynek, gdzie ściana stoi na Bonifraterskiej, ściana w poprzek ulicy, wie pan, gdzie to jest teraz? Tam był kanał. Jak nas wybiegło ośmiu, to wskakiwaliśmy do kanału jeden na drugiego, dosłownie, nie czekając, aż tam się usunie, tylko wskakiwaliśmy jeden na drugiego, nie patrząc, co [się dzieje]. Za mną, biegłem przedostatni, przede mną siedmiu, a ostatni biegł za mną Józek z erkaemem i pamiętam, że jak wskoczyłem do tego, jeszcze nie zdążyłem się wygramolić, myślałem, że on wskoczy na mnie, ale najpierw rzucił swój erkaem, a później sam wskoczył, w błocie się wymazałem. Co ciekawe, odcinek od kanału, jak skoczyliśmy, do ulicy Długiej, to przecież krótki odcinek, wyszliśmy tym kanałem, którym później szliśmy do Śródmieścia, to szliśmy więcej jak godzinę, tak byliśmy skokiem tak zmęczeni, tak utytłani tym wszystkim brzydkim.
Przyjaźń, jedność tych wszystkich ludzi, z którymi się zetknąłem, z którymi utrzymuję kontakt do dnia dzisiejszego. Jestem przewodniczącym środowiska batalionu „Parasol” od trzech kadencji. Zżyłem się z ludźmi, którzy są ode mnie starsi i wiem, że mimo, że sam się źle czuję już, ale wiem, że jeszcze oni potrzebują mojej pomocy. Tak chciałbym to powiedzieć.
W ambasadzie bułgarskiej, tak?
Tam zastała nas kapitulacja, po prostu już była kapitulacja i Niemcy zaczęli ewakuować szpitalik w ambasadzie. Podjeżdża, to jest bardzo budujące dla mnie, podjeżdżają samochody, wybiegają esesmani z samochodów i zabierają nas na samochody, do wagonów kolejowych. Ale zanim zabrali z tego, wszedł oficer, zasalutował na sali, Niemiec, powiedział, że wkrótce ukażą się żołnierze, którzy będą chcieli nas zabrać, a na razie „postaramy się wam dostarczyć jedzenie”. O dziwo, rzeczywiście wnoszą dwa worki orzechów niełuskanych, żeby ich nie można ani ruszyć zębami, ani zjeść, ani skruszyć, bo każdy ranny.
Później się zaczęła przeprowadzka do samochodów. W związku z tym, że byłem dość nędznej postury, to taki dryblas podszedł do mnie, esesman, wziął mnie na ręce, uśmiechnął się i niesie mnie do samochodu. Uśmiechnął się oczywiście do mnie, przyjemny gest dla mnie, że on mnie niósł, a tam drugi kolega go fotografował po prostu, jaki on jest humanitarny, niesie żołnierza Powstania do [samochodu]. Kiedy nas wsadzono do wagonów na Dworcu Zachodnim, to o dziwo w tym wagonie mieliśmy już wachmana Niemca, z karabinem, z wszystkimi urządzeniami, ale już w starszym wieku, już dobrze po czterdziestce. Spojrzał na nas, wszystko to młodzi chłopcy, trochę może starsi ode mnie. I tylko kilka słów powiedział: Junge, Junge. „Tacy młodzi jesteście.” On właściwie to tak nas trochę rozbroił swoją szczerością, że w zasadzie on sam nie wiedział, co on robi. Karabin postawił w kącie, my tam byliśmy, on karabin postawił, a humor nadal mamy, mimo, że jesteśmy ranni, śpiewamy różne piosenki powstańcze, on nam nie przeszkadza, nic nie mówi. To było budujące dla nas, a sami dodawaliśmy sobie ducha i co ciekawe, pociąg się na jakiejś stacyjce zatrzymuje, on zostawia karabin, wybiega, bo to gdzieś w polu było, i przynosi nam pomidory. Gdzieś zebrał na polu pomidory i przyniósł nam dosyć sporą ilość pomidorów, każdy dostał po pomidorze chyba wtedy. Zawieziono nas do obozu.
Jeszcze jeden przypadek ciekawy, właśnie z Niemką miałem, bo przejeżdżaliśmy przez Litzmannstadt, przez Łódź, a tam było dużo Niemców, bo to przecież była Rzesza. Tam wysadzili nas na peron, żeby nam dać pić, ale wachmanów było tak mało, że była część odgrodzona peronu, gdzie stali Niemcy. I ciekawa rzecz, bo podchodzi do mnie Niemka, a tam były krany na wodę, żeby każdy mógł się napić wody, każdy, kto mógł, to pił wodę. Miałem „samolot”, jak to nazywałem „samolotem”, miałem rękę [w „samolocie”] i gołe ręce, sine ręce miałem, bo już była późna [pora]. Niemka spojrzała się na mnie, zobaczyła siną rękę, zdjęła ze swoich rąk rękawiczki, cienkie rękawiczki miała wprawdzie, bo to jeszcze nie było jeszcze tak zimno, ale sama mi założyła rękawiczkę na tą rękę i na drugą, i to taki odruch ludzki, mimo że Niemka. Ale to był też ludzki odruch. Tak, że to [utkwiło mi w pamięci]. Zawieziono nas od razu, podzielono, część poszła do Altengrabow, to był obóz, Stalag XIA, a część od razu, tak jak ja trafiłem, do lazaretu Gross-Lübars, który się mieścił siedem czy ileś kilometrów od Altengrabowa, ale też podlegał pod Altengrabow, miał tę samą nazwę Stalag. Tam się dostałem do obozu.
Tak, ale to się zajęli, trudno powiedzieć, żeby oni się zajęli. Tam byli Włosi, nie mieli środków, włoscy lekarze, tam Włochów trochę [było]. Miałem tam przyjaciół Francuzów, miałem przyjaciół, w tym lazarecie oczywiście, obóz był zbudowany w kształcie trójkątów, a w środku była kuchnia. W kuchni popychając wozy po żarcie dla wszystkich można się było spotkać z Holendrami, z Francuzami, z Belgijczykami, z Anglikami czy z Amerykanami. Wysłannik, który szedł do kuchni, to zawsze coś tam dostał od kucharzy, którzy pracowali w kuchni. W kuchni do prac podrzędnych to byli zatrudnieni Rosjanie, ale oni to sobie chwalili, do obierania ziemniaków [ich zatrudniono]. Natomiast kucharzami byli Francuzi, mimo, że nie mieli co gotować, ale gotowali, ale dało się jeść.
To tak różnie bywało, bo sobie pozwoliłem na różne faux pas w stosunku do Niemców, bo mnie się wiele rzeczy nie podobało, bo jak panu powiem, co mnie spotkało, jak się zameldowałem w lazarecie, to może mi pan nie uwierzyć, bo nie myślałem o tym, że będę żył. Od tego się zaczynało, kiedy wyjeżdżałem do obozu, myślałem, że gdzieś tego, ale powiedziałem sobie, że Niemcy mnie nie zabiją, tylko sobie sam to sobie załatwię. Na Kruczej ulicy w Warszawie był tak zwany „czarny rynek”, czyli można było wszystko kupić, podczas Powstania nawet, wszystko. Wszyscy handlowali, więc swoją „siódemkę”, którą ukryłem sobie przed wszystkim, nikomu nie mówiłem, nie oddałem do końca Powstania, wymieniłem na „siódemkę”, maleńki pistolecik z siedmioma pociskami tylko, więcej nie miałem pocisków. Kiedy szedłem do niewoli, to ten pistolecik schowałem pod gips, bo cały byłem w gipsie, a że chudłem, to tam miejsca było. Niektórzy dawali mi dolary, bo nawet wypłacano nam żołd w dolarach, ale żeby było śmieszniej, to wypłacali nam po sto dolarów, a każdemu się należało pięć dolarów, więc sto dolarów było na pięciu, ale jak to podzielić papierek na pięciu z różnych może oddziałów albo z różnych [grup]. Przecież nikt tego... Ale ci, którzy zachowali setki, to mnie dawali pod gips, żeby im schować. Pech chciał, że jak mnie tam rozbierali, oczyścili, bo robili rewizję, stałem w drugim szeregu, to pistolet wypadł spod gipsu. Mówię sobie: „Teraz to będzie koniec.” Ale stałem w drugim szeregu i jeden z kolegów, i to nie był akowiec, okazuje się, że był z Żoliborza, jak dużo chłopców było młodocianych z AL-u. Okazuje się, że dali im legitymację akowską, żeby tylko trafili do obozu. Też byliśmy litościwi dla wszystkich, i ci z Żoliborza, i ja. Jak zobaczyłem, co się właściwie stało, a w związku z tym, że był to piasek, więc przydepnąłem i zatarłem. Później wyciągnąłem, w drugim szeregu, kiedy już było po wszystkim, kiedy kazali się ubierać, wyciągnąłem i z powrotem schowałem. Nie wiedziałem potem, co z tym zrobić w ogóle, z pistoletem. Żeby było ciekawiej, to później powiem. W końcu kiedy mieli mnie ściągnąć gips, oddałem dowódcy, Polakowi, który był dowódcą naszego, z Żoliborza zresztą, nie z tego. Niech pan sobie wyobrazi, że tego chłopaka z AL-u, kiedyś byłem nad Adriatykiem w Jugosławii, jestem w morzu, kąpię się, pływam, facet podchodzi do mnie i mówi: „Ty jesteś ten a ten.” Poznał mnie po ręku, że miałem rany. „Ty jesteś ten a ten. Jesteś z << Parasola>> i tobie wypadł pistolet w Gross-Lübars tu i tu. Ja to widziałem.” Niech pan sobie wyobrazi, po tylu latach. To były lata osiemdziesiąte chyba albo siedemdziesiąte chyba, kiedy byłem w Jugosławii, pierwszy raz poza granicami, kiedy on to odkrył, że to ja jestem, tam, nie w Polsce, tylko tam.
Trochę dziwnie, bo mi trochę nawsadzał, że takich rzeczy nie powinienem robić, bo mogłem narazić wielu żołnierzy na [niebezpieczeństwo]. Tak jak każdy by zareagował na to. To było niewłaściwe z mojej strony, żeby wwozić do obozu broń, bo kto z tego skorzysta. Nie wiem, co bym z tym zrobił, nie wiem, ale mnie ciężar z serca już spadł, bo nie mogłem tego trzymać dłużej. [...]
Nie przebywałem tam długo, bo zachowywałem się w obozie bardzo nierozważnie, to znaczy z Niemcami, którzy tam mnie [pilnowali], to nie żyłem w dobrych stosunkach. Komendantowi kilka słów tam powiedziałem brzydkich, i poza tym to nie chodzi już o mnie, tylko o środowisko, w jakim się znajdowałem, Francuzów, Belgów, Holendrów szczególnie, Anglików, którzy ciągle Niemcom przypominali, że oni walczyli z dziećmi cały czas. Oni uznali, że się zachowuję bardzo arogancko, bo jestem cały czas umundurowany. Dostałem umundurowanie od wszystkich narodowości, miałem wiele furażerek. Jak chciałem wejść do jakiejś grupy, to wchodziłem zakładając tylko furażerkę tego kraju, bo miałem mundur kanadyjski w zasadzie, dostałem z przydziału, i wchodziłem sobie, gdzie chciałem i im się to nie podobało, że wchodziłem wszędzie, gdzie chciałem. Jak wszedłem do kuchni, to mogłem wejść później. Chcieli się mnie pozbyć w jakiś sposób. Powiedzieli mi tak: „My ciebie zwalniamy, nie będziesz w obozie. Pojedziesz do kraju.” Mówię: „Gdzie pojadę? Warszawa jest rozbita, nie mam gdzie [jechać]. Jestem żołnierzem, nigdzie nie jadę.” „To pojedziesz do Krakowa.” A ja mówię: „Kraków będzie za kilka dni zdobyty przez Rosjan.” Już wiedziałem o tym przedtem i taka była prawda.
Tak, docierały informacje, jak to wygląda na froncie. Ich to wkurzyło strasznie, że ja wszystko [wiem]. „To wyślemy cię do bauera.” „Do żadnego bauera mnie nikt nie wyśle, bo nie jestem robotnik rolny, jestem żołnierzem i zostanę tu do końca wojny.” – mówię – „Jeszcze kilka miesięcy i Hitler kaputt .” Jak on to usłyszał, ten dowódca, bez nogi, chyba stracił na froncie wschodnim, jak to usłyszał, powiedziałem Hitler kaputt, to się zabrali za mnie. Tam ich było trzech, zdarli ze mnie furażerkę, za włosy się wzięli, za zęby się wzięli, tak mnie pokopali, pobili, że myślałem, że z tego nie wyjdę żywy, ale zdążyłem jeszcze zgarnąć to wszystko, co miałem pod ręką, to znaczy furażerkę, wyrzucić przez drzwi, bo mnie wykopali. Od razu zgłosiłem do swojego dowódcy obozu, że zostałem pobity przez dowódcę obozu, niech porozmawia. On wziął wszystkich innych dowódców, poszczególnych na naradę, naradzili się i powiedzieli, że nie mogę być w tym obozie. Zmusili Niemców do tego, żeby mnie skierowali do innego obozu. Niemcy musieli przystać na to i oficer angielski, kapitan, wzięty do niewoli w Afryce Południowej chyba, zaopiekował się mną. Ich obóz był w Aschersleben, w miasteczku Aschersleben. Nazywał się Ben Schulmann, ten Anglik, kapitan. Dali wachmana i pojechaliśmy do obozu. Tam z Anglikami też mi się nie podobało, bo tak, w obozie kwiatki, wiem, że sport i tak dalej, ja tu nic nie mogę robić ręką, a oni chcieli, żebym im tam służył, chcieli mnie traktować jak służącego po prostu u siebie, kwiatki. W obozie takie mieli warunki, że chciałbym do końca życia spędzać tak, jak oni spędzali tam, w obozie, w Aschersleben. Tak na marginesie to mówię, to nie jest, może za dużo mówię na ten temat, ale tak było, nie mam nic do ukrycia.
To już był 1945 rok, kiedy zbliżał się koniec wojny.
Nie, wcześniej tak się złożyło, że jak byłem w Aschersleben, to mi się tam nie podobało w Aschersleben. Myślę sobie: „Nikomu nie będę służył.” Była komenderówka w górach Harzu, miejscowość Harzgerode. Niemcy skierowali mnie na tę komenderówkę, ale chcieli, żebym tam pracował. Tą ręką przecież nie mogłem władać, bo do dnia dzisiejszego mam kłopoty, to mówi: „Nie będziesz pracował w fabryce”. Tam była fabryka części samolotowych, tak jak wszystkich chłopaków później wzięli z Powstania, z Żoliborza wzięli do tej fabryki, tak mnie nie wzięli. Później tam dojechałem do nich, ale zapytali: „Gdzie możesz pracować? Będziesz chodził do pracy, będzie ciebie odprowadzał wachman, gdzie chcesz pracować?” „A gdzie mogę pracować?” „Możesz pracować u rzeźnika albo możesz pracować w piekarni.” Taką mi dali [alternatywę], i tak się obchodzili ze mną bardzo łagodnie. Wybrałem w związku z tym, że, kolega, Damski nazywał się, był młodszy ode mnie, i nieco bardziej przylepny, że się tak wyrażę, młodszy i przylepny bardziej, to mówię sobie: „Niech idzie do rzeźnika, to może jak wspólnie, ja będę miał chleb, a on coś do chleba, to może sobie jakoś damy radę do końca wojny.” Tak się złożyło, że tak było do końca wojny, z tym, że on trafił lepiej, bo jego szef, który się nim zaopiekował, to był człowiekiem, natomiast ja trafiłem na takiego partyjniaka, że chciał mnie zastrzelić. Wykładałem chleb i niosłem do chłopaczków z Żoliborza, którzy siedzieli bez chleba, w fabryce pracowali, a ja im donosiłem, to znaczy w dziurę pchałem, a oni, jak szli do pracy, to zabierali chleb.
Tam mnie zastał koniec wojny i stamtąd później znów wróciłem do Aschersleben i tam już, w Harzgerode zastał mnie koniec wojny, przyszli Amerykanie, a ja się ukrywam w lesie. Tak się złożyło, że uciekłem do lasu. Ukrywam się w lesie, las jest niżej, a miasteczko Harzgerode znajduje się wyżej. W miasteczku są już Amerykanie i widzę, jestem w lesie, schodzi lawina, tyraliera amerykańska i posuwa się w moim kierunku, i nagle z lasu pada strzał, pojedynczy strzał z broni ręcznej i widzę, że tyraliera się cofa. I znów kanonada, znów działa, armaty walą do lasu, i znów, i tak trzy razy się powtarza, dopóki się Amerykanie nie dostali. [...]
Więc później trafiłem do wielu szpitali w Niemczech, amerykańskich szpitali, bo wszystkie rany się [odnowiły], wybuch pocisku amerykańskiego rozerwał się koło mnie dosłownie, jak byłem w lesie, na kilka metrów, rany z Powstania wszystkie się otworzyły i Amerykanie zabrali mnie do swoich szpitali. Leżałem w szpitalach w Marburgu nad Lahnem, w Göttingen, duża klinika w Göttingen. Później się dostałem do oddziałów armii amerykańskiej i tak przebyłem z nimi do 1947 roku. Na początek [1947 roku], koniec 1946 roku wróciłem do Polski.
Ujawniłem się zaraz po przyjeździe do Polski, w związku z tym, że byłem inwalidą, od razu sobie załatwiłem inwalidztwo, ręka bezwładna. Po powrocie do Polski leczył mnie profesor Podkorupski w szpitalu na Pradze, przy kościele [świętego] Floriana.
Tak, Praski. Tam pracował jeszcze docent Powiertowski. Oni się starali mi tą rękę doprowadzić do użyteczności i to tak trwało kilka [lat]. W międzyczasie wszyscy koledzy moi, którzy byli z „Parasola”, w jakiś sposób powsadzali ich do więzienia. Tak, że jak się leczyłem, to nie zdążyłem trafić do więzienia, tym bardziej, że byłem kaleką. Tak, że oni mi dali spokój. Była jedna prowokacja, która się nie powiodła, bo byłem trochę za mądry na takie numery.
Bardzo trudne pytanie zadał pan dla mnie, szczególnie dla mnie. Straciłem podczas okupacji i Powstania swoich najbliższych i tak na dobrą sprawę to można by powiedzieć, że szkoda tych ludzi i wszystkiego. Ale uważam, że duch, który w narodzie tkwił w tym czasie, nie dałoby się powstrzymać tego wszystkiego, żeby uchronić się. To nawet wbrew rozsądkowi, jakim powinni kierować się wszyscy, to Powstanie musiało wybuchnąć, bo i tak by Niemcy wygarnęli wszystkich, mężczyzn przynajmniej, może i kobiety nawet do budowy fortyfikacji na obrzeżach Warszawy, bo to by nie było tak łatwo, żeby oni nam darowali życie i przejście. Kazali by nam budować wały ochronne przed Rosjanami, tak że uważam, że to zadecydowało chyba między innymi o tym, że wybuchło Powstanie. Zresztą byłem zawsze daleki od polityki. Mnie w zasadzie to nie interesowało. Polityka mnie nie interesowała, zawsze mnie interesowało dobro naszego społeczeństwa, naszego narodu. To trudno poważyć, to co powiedziałem, to jest bardzo trudne do określenia. Są głosy za i przeciw, ale jestem raczej za tym, że powinno wybuchnąć, bo wszystko wskazywało na to, że Niemcy nas wykorzystają jako nawet mięso armatnie.