Regina Preibisch, z domu Zając. [Data urodzenia]: 31 stycznia 1920, [miejsce] Władywostok. [Pseudonim z czasów Powstania]: „Sylwia”. Łączniczka kanałowa. To nie było zgrupowanie, to był po prostu zespół, można powiedzieć pluton, zorganizowany tam, który składał się z osób, które z różnych zgrupowań [były], było nas tam ze dwadzieścia osób.
Tak.
Skończyłam Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi w Warszawie w 1938 roku, tuż przed wojną właściwie, a na początku roku 1939 zaczęłam pracować w Dyrekcji Państwowego Monopolu Spirytusowego. Później wybuchła wojna.
Należałam do harcerstwa.
Do Drużyny imienia Królowej Jadwigi, to było przy gimnazjum.
Bardzo przyjemna.
Były bardzo obserwowane wszystkie uroczystości. To było jedno z lepszych gimnazjów państwowych. Chyba nawet najlepsze, z gimnazjów państwowych w Warszawie. [Mam] jak najprzyjemniejsze wspomnienia z tego okresu.
Ach, tak jak wszyscy! Wtenczas wszystkie miałyśmy. Nie mogłyśmy chodzić każda inaczej ubrana. Miałyśmy granatowe mundury, do… zdaje się, szóstej klasy. Z wypustkami niebieskimi, to były już od siódmej klasy, bo nie było podziału na gimnazjum i liceum, tylko było po prostu gimnazjum. Musiałyśmy mieć fartuchy wszystkie. Tak, że nie mogłyśmy się wyróżniać strojem, jak to jest dzisiaj.
Bo ja wiem, czy specjalnie duma. Wszyscy [nosili], nosiło się berety ze znaczkami gimnazjum. Po prostu taki był wtenczas zwyczaj.
Tak. Miałam wychowawczynię, panią Józefę Bem, wnuczkę generała Bema. To była polonistka i jednocześnie wychowawczyni. Potem była pani Gebethner, to była dosyć sławna osoba. Raczej był dobry skład nauczycieli.
Nie, jestem jedynaczką.
Specjalnie nie. Były obserwowane święta państwowe, ale żeby specjalnie tak… to nie pamiętam.
Tak, urodziłam się we Władywostoku. Mój ojciec pracował na kolei. Po przyjeździe do Polski…
Tak.
Nie, myśmy nie mieszkali w Warszawie. Myśmy mieszkali pod Warszawą, mieszkaliśmy w Wołominie. Ojciec był kasjerem na jednej ze stacji.
Tak.
Ponieważ w Dyrekcji Monopolu Spirytusowego, o którym mówiłam, że tam zaczęłam pracować, należałam do zespołu, który przygotowywał się na ewentualną obronę gmachu w czasie wojny. Wiem, że miałam, osobiście też maskę gazową, z którą jeździłam do pracy. Bo jeździłam pociągiem do pracy. Pociągiem, i później tramwajem. Były różne ćwiczenia przeciwpożarowe, żeby ewentualnie w czasie zagrożenia budynku ratować go.
Teraz jest bardzo duża różnica podobno. Już dawno nie byłam w Wołominie. To było miasto ludzi, którzy pracowali przeważnie w Warszawie. Dużo jeździło młodzieży do gimnazjum, bo w Wołominie nie było gimnazjum, była tylko szkoła podstawowa. Tak to było po prostu przeważnie skromne miasteczko.
Było sporo Żydów.
Bez specjalnych, żadnych ekscesów.
Pamiętam, że w dniu swoich imienin, to znaczy 7 września, pojechałam jeszcze pociągiem do pracy, do biura, ale już wróciłam pieszo, a to jest sporo kilometrów. Tak koło dwudziestu kilometrów. Dlatego, że już pociągi nie szły. Naturalnie były naloty. Nawet w czasie mojej pieszej podróży też samoloty niemieckie nas tam trochę ostrzeliwały. Warszawa się wyludniała, dużo osób wyjeżdżało. Moi kuzyni, pamiętam, wyjechali z Warszawy. Poza tym Warszawa się broniła [...] ale ponieważ wtenczas nie mieszkałam jeszcze w Warszawie, to nie byłam świadkiem tego.
Po 7 września to w ogóle był bardzo trudny dojazd, bo nie było pociągów. Trzeba było iść do Strugi, tam ze trzy albo cztery kilometry, żeby dojechać kolejką podmiejską do Warszawy.
Nie pamiętam kiedy, […] [znowu] zaczęłam pracować. W Dyrekcji Państwowego Monopolu Spirytusowego, byli [już] Niemcy, ale pracownicy przedwojenni utworzyli spółdzielnię pracy, która nazywała się „Gromada”. Tam pracowałam wtedy, w „Gromadzie”. W różny sposób, to znaczy, bo tam była i wytwórnia namiastki herbaty, później była wytwórnia past do butów, następnie były sklepy. Ci właśnie pracownicy w ten sposób zarabiali na życie w czasie okupacji. Byłam najpierw kelnerką w małej restauracji, założonej [przez pracowników spółdzielni], potem pracowałam w sklepie cukierniczym, tak że trzeba było wtenczas sobie radzić w różny sposób.
Mieszkałam w Wołominie, tak.
Radykalnie się zmieniło! Zupełnie się zmieniło przecież, bo przede wszystkim byli Niemcy. To było niebezpieczeństwo, właściwie na każdym kroku, prawie że. Później dlatego, że były łapanki i później, jak w 1941 roku zapisałam się do organizacji, to musiałam wykonywać różne [zadania]. Byłam też łączniczką.
Starałam się o to, żeby się dostać [do organizacji], co nie było wcale takie łatwe, bo nawet nie znałam nazwiska [żadnej] osoby [z konspiracji]. [W końcu] dostałam się tam poprzez mojego kuzyna. Zostałam zaprzysiężona. Byłam też łączniczką. Na początku jeszcze […] były zorganizowane kursy, gdzie uczyłam się [alfabetu] Morse`a. Były wykłady z różnych dziedzin.
Przeważnie po mieszkaniach prywatnych.
Właśnie kiedy byłam na pierwszym etapie mojej działalności na Pradze. To się odbywało na Pradze.
Od 1941 roku.
Przenosiłam pocztę, to znaczy, byłam łączniczką „Wierzby”, (to był pseudonim – „Wierzba”). Dostawałam od niego polecenia […]. Kiedyś przenosiłam sporą ilość pieniędzy, to przypominam sobie, nawet niedawno opowiadałam mężowi… Szłam ulicą i miałam tremę, przyznam się szczerze, bo miałam bardzo dużo pieniędzy „w zanadrzu”. Przede mną wyszedł z bocznej ulicy patrol niemiecki - zdaję się, trzech żandarmów - i szliśmy tak równo, vis á vis, i wtenczas poczułam strach. Bałam się, że mnie zaczepią, że mogą mnie zrewidować, więc skręciłam w pierwszą lepszą bramę, poszłam na samą górę. Myślę sobie, że jeżeli będą mnie śledzić, to prędko zapukam. Spodziewałam się, że [ktoś mi otworzy] i mnie schroni.
Żandarmi byli zawsze niebezpieczni, dlatego, że oni zaczepiali, wyciągali z tramwajów. Pamiętam, że kiedyś niosłam też bardzo dużą ilość opasek biało-czerwonych, ale wtenczas nie miałam takiej tremy, jak z pieniędzmi.
Na piersiach, tutaj.
Były w worku, zrobiony był worek, imitujący biust. Bałam się, że to zwróci uwagę, bo było to dosyć widoczne nawet. Były różne sytuacje. Już później, jak byłam w Komendzie Głównej, to dostałam torbę z podwójnym dnem, właśnie do przenoszenia różnych rozkazów. Poza tym później dostałam specjalny stolik ze skrytką, później lusterko, też ze skrytką, które miałam w domu.
Nie, już wtenczas nie [byłam] w Wołominie. Mieszkałam z koleżanką. Wynajmowałyśmy pokój, ponieważ codzienne jazdy były niemożliwe, dlatego, że było bardzo mało pociągów, straszny tłok, a z początku w ogóle ich nie było. Tak, że mieszkałam w Warszawie.
Na Ogrodowej.
Naturalnie, że chowałam. To były arkusiki albo niewielkie koperty. Przecież nie zaglądałam tam, co to było. To były skrytki szeroko stosowane. Dowiedziałam się [nawet], że torba, to właściwie wpadła już, była [znana], już Niemcy [się na tym poznali], bo oni przecież śledzili pracę łączników.
Tak.
Aida Ciechocka z domu, a Tuszko [po mężu]. Ona miała pseudonim „Dora”.
Kontakty takie, że
mieszkałam bardzo blisko getta, więc z balkonu było widać to, co się działo we fragmencie getta. Bardzo zresztą przykre były obrazki, kiedy działała tam policja żydowska. Ale tam trzeba było [chodzić], bo […] przez pewien czas, wytwórnia herbalu była w getcie, w spółdzielni pracowników i miałam przepustkę do getta, dlatego, że tam chodziłam do pracy. Ale to stosunkowo krótko było. Później już nas wyrzucili stamtąd.
Tego nie wiem. To nie było w zakresie mojej działalności, nie wiem. Przypuszczam, że tak, ale w jakim stopniu, to nie wiem.
Tak, naturalnie, że tak. Znaczy się, w miarę możliwości, dlatego, że za pomoc Żydom, przecież pan doskonale wie o tym, to groziła śmierć, ale była przecież „Żegota”, nie pamiętam już dokładnie. Niektórzy czerpali pewne korzyści z tego, z tych kontaktów, ale to raczej mniejszość.
[…] Pan mówi o 1941 roku, tak? O tym okresie, tak?
Ponieważ to zgrupowanie było na Pradze, to jeździłam [tam]. Mieszkałam na Ogrodowej, więc musiałam jeździć na Pragę. Tam jeździłam do pana, który miał pseudonim „Wierzba” i on mnie wysyłał do różnych miejsc. Musiałam o oznaczonych godzinach tam się udawać. Ale to było poza moją [pracą], pracowałam jeszcze wtenczas. Jak przeszłam do Komendy Głównej, to już w spółdzielni nie pracowałam, tylko byłam w Komendzie.
Tak, ale tylko w Komendzie.
To było parę miesięcy przed Powstaniem, zostałam przeniesiona i jak wybuchło Powstanie, to byłam w Warszawie, a na przykład moja koleżanka była na Pradze, bo ona nie została przeniesiona.
Miałam umówione spotkanie z moim zwierzchnikiem, „Tobrukiem”, na Żelaznej róg Ogrodowej, blisko mojego domu stosunkowo. Tam się z nim spotykałam w prywatnym mieszkaniu. Przyszłam tam do niego o oznaczonej godzinie, to była godzina jeszcze przed piątą. O piątej wybuchło Powstanie. I dostałam polecenie, żeby iść, tylko już nie pamiętam, gdzie, na jaką ulicę, żeby sprowadzić drugą jego łączniczkę i od niego się dowiedziałam, że zaraz będzie Powstanie, bo nic nie wiedziałam o tym. Potem poszłam [po tą łączniczkę]. Kiedy wychodziłyśmy już razem z nią do niego z powrotem, to wtenczas już były pierwsze [strzały], była już strzelanina w tej okolicy.
Byłam przydzielona właśnie do „Tobruka”. „Tobruk”, „Jur”, to znaczy jego łącznik, ja i ona, zdaje się, że nazywała się „Roma” (miałam z nią bardzo mały kontakt, nie pamiętam), mieliśmy się udać na Powązki. Więc poszliśmy najpierw na Solną, […] to była kwatera na Woli i tam pierwsze dwa czy trzy dni byliśmy. Ponieważ Niemcy zajmowali Wolę, musieliśmy stamtąd uciekać. Uciekaliśmy na Stare Miasto i stamtąd mój [zwierzchnik], „Tobruk” miał nawiązać kontakt właśnie z Komendą Główną, z panią „H. K.”. On został ranny, jak żeśmy szli. Nie mógł dostać kontaktu, nie udało mu się, więc planował iść na Powązki. Nie znałam go, nie wiedziałam, jakie [ma] kontakty. Musiałam robić to, co i on robił. On został bardzo ciężko ranny. Myśmy z łącznikiem umieścili go na Powązkach na punkcie opatrunkowym, ale okazało się, że on musi być w szpitalu. Ale nie wiedzieliśmy, gdzie, co i jak, więc wróciliśmy na Stare Miasto i z wielkim trudem zorganizowaliśmy jego przewóz do szpitala tam. To był Szpital Świętego Jana Bożego. [Wcześniej] to był szpital psychiatryczny, ale w czasie Powstania [został zaadaptowany na potrzeby rannych]. On został tam w szpitalu. Jakoś mu się udało nawiązać kontakt z Komendą Główną, bo polecił, żebyśmy się do nich zgłosili, do pani „H. K.”. Ona była kapitanem, a później, zdaje się, majorem. Tam żeśmy zostali dołączeni do kanalarzy.
Długa 7.
„H.K.” „Bronka”, albo to, dwa pseudonimy - to było duże „H” i duże „K”, „H.K.” – to był jej pseudonim.
Z datami to u mnie będzie bardzo kiepsko.
Naturalnie, początek sierpnia. Ja sobie nic nie notowałam, bo nie miałam możliwości… wszystko się tak szybko działo wtenczas.
Naturalnie.
Stare Miasto nie miało już kontaktu z Żoliborzem. To znaczy, z początku miało, później kontakt się urwał i zaczęto myśleć o tym, żeby kontakt nawiązać kanałami. Właśnie dlatego była ta ekipa. Tak, że już jak żeśmy przyszli, to już łączniczki, (przeważnie to były dziewczęta, ale było też i paru łączników), oni już pracowali, a myśmy w ogóle nic nie wiedzieli, co i jak. Nikt nam nic nie powiedział. Pierwsze zadanie to było, żeby pójść na Żoliborz kanałami. Wejście było na Placu Krasińskich, [tam gdzie] jest ten sławny właz. Dostałyśmy przewodnika. To był pracownik Miejskich Zakładów Kanalizacyjnych. Dostaliśmy świece. To było wszystko, co dostaliśmy i poszliśmy w tamtą stronę, prowadzeni przez kanalarza, który znał kanały.
Weszłam [pierwszy raz]. To nie jest wcale tak prosto wejść do kanału. To jest bardzo głęboko i po klamrach się schodzi. Wtenczas to nie było takim ciężkim zadaniem, samo wejście. Natomiast kanał robił wrażenie, dlatego, że przede wszystkim było bardzo ciemno. Każde uderzenie niechcący w ścianę kanału, to powodowało głuchy pogłos. Każda rozmowa w kanale to się odbijała echem. Kanał był stosunkowo suchy i był dosyć wysoki, tak, że nie potrzeba było iść na czworakach albo podpierać się kijkami. Poszliśmy, doszliśmy szczęśliwie na Żoliborz. Tam „Jur”, który miał rozkazy, poszedł do siedziby „Żywiciela”.
To chyba muszę sobie przypomnieć.
Tak. Tam było [wyjście]. Idąc kanałem, pewno, że przede wszystkim szło się w ściekach, co tam dużo mówić. To były ścieki, ale to była jeszcze kaszka z mleczkiem w porównaniu z tym, co było później.
Nie, absolutnie się z tym nie zetknęłam. Raczej nie, raczej nie było to planowane. Ale z powrotem podróż, to już bardzo zapamiętałam, dlatego, że my wracaliśmy we trójkę też i ze świeczką, bo nie mieliśmy nawet latarki. W pewnym momencie usłyszeliśmy strzał, do nas ktoś strzelał. A w kanale strzał, to tak jak armata, prawie, że. Myśmy byli przerażeni, tym bardziej, że jak żeśmy się zorientowali, to już przewodnika nie było, uciekł z powrotem na Żoliborz. Myśmy zostali, jeszcze nie znając [drogi], bo on miał nas zapoznać z tą trasą. Myśmy tylko zgasili światło. Zgasiliśmy tylko świeczkę i usłyszeliśmy tupot nóg i plusk wody i [poszliśmy w kierunku tych odgłosów]. Okazało się, że to był oddział [powstańców] i prowadził go jakoby porucznik AL-u, który jak zobaczył światło, to strzelił. Dobrze, że nie trafił. […] Tak się od kogoś dowiedziałam, że to był porucznik czy podporucznik AL-u, który prowadził oddział, i zdrowych, i rannych. [Oni] po prostu uciekali. Nie mogę powiedzieć, że tak było na pewno. Nigdzie nie znalazłam [żadnej wzmianki] o tym strzale.
Oni [szli] ze Starego Miasta na Żoliborz, a myśmy wracali z Żoliborza na Stare Miasto. Oni myśleli, że Niemcy są [w kanale]. [Ale] Niemcy nie wchodzili do kanałów.
Nie. Myśmy poszli na Stare Miasto, oni poszli na Żoliborz.
Nie wiem, bo wtenczas bałam się bardzo, dlatego, że kanały robią wrażenie. Przede wszystkim tam jest dużo odgałęzień. Można się zgubić w kanałach, poza tym atmosfera jest… Trzeba się przyzwyczaić do kanału trochę, bo jak później się [szło], to już było inaczej. A to był pierwszy raz, jak byłam w kanale i incydent taki, jaki był. Myśmy naturalnie zdali raport i po pewnym czasie trzeba było mieć przepustkę do kanału. Z tym, że to było bardzo nadużywane, [to wydawanie przepustek], bo ludzie uciekali ze Starówki na Żoliborz. Ale [przepustki] były obowiązkowe. Miałam przepustkę. Chciałam ją zachować jako pamiątkę, ale niestety przed upadkiem Starego Miasta, jak poszłam na Żoliborz, zostałam ranna i leżałam w szpitalu, to musiałam zniszczyć przepustkę i jeszcze inne rzeczy, dlatego, że ten szpital zajmowali Niemcy. Bałam się, żeby [nie stwierdzili, że jestem z Powstania], chciałam uchodzić za cywila, a nie żołnierza.
Początkowo chodziłam ze Starego Miasta na Żoliborz i pamiętam drugie, bardzo ciężkie przejście. Mianowicie, w kilku łączników, dostaliśmy polecenie pójścia na Żoliborz. Nie pamiętam, gdzie wtenczas nocowałam na Żoliborzu, gdzieś pewnie na prywatnych kwaterach, bo tam przeważnie ludzie siedzieli w piwnicach, a swoje mieszkania oddawali na takie właśnie sytuacje, że przychodzili łącznicy i tam nocowali. Udaliśmy się na Żoliborz i tam mieliśmy za zadanie przeprowadzić oddział żołnierzy z bronią, który prawdopodobnie przyszedł z Kampinosu. Mieli przyjść na pomoc Starówce. Żołnierze byli bardzo objuczeni bronią, amunicją. To było tak zorganizowane, że oni mieli iść gęsiego i trzymać sznur po to, żeby się nie pogubić w kanałach bocznych. Co kilkadziesiąt metrów była łączniczka albo łącznik, który miał tam utrzymać porządek, dlatego, że oni za głośno rozmawiali, palili papierosy, palili światło, za bardzo tupali, szli niedobrze, hałasowali. A już wtenczas Niemcy obstawiali włazy i zrzucali granaty do włazów. Włazy były otwarte, były niemieckie warty nad włazami, wrzucali granaty i niestety, właśnie doszliśmy [do jednego z takich włazów]. Nie byłam na samym początku, tylko kilkadziesiąt metrów [dalej] może, bo to był bardzo duży oddział. Jak zbliżałam się do włazu, usłyszałam straszny huk i tupot nóg. Ci, co byli przed nami, przeważnie zawrócili, rzucali broń i uciekali z powrotem na Żoliborz. Wtenczas „Jur”, łącznik, (który był też łącznikiem „Tobruka” tak jak ja) poszedł za nimi, zbierał broń. Pamiętam go, jak on wracał objuczony, poobwieszany bronią, karabinami. Szczęśliwie skończyło się na jednym granacie. Zresztą może było więcej, ale nie pamiętam. Część oddziału wróciła, uciekła z powrotem.
Byli ranni, zdaje się, [ci] którzy uciekli na Żoliborz. […] Jeszcze co było wtenczas… Ponieważ było dużo ludzi w kanale, podniosła się woda i rozeszła się plotka, że to Niemcy po prostu otworzyli inne kanały, żeby nas zatopić. Była panika, po prostu była panika. Jak wyszłam na Stare Miasto, już bardzo zniszczone, bo przecież [było] okropnie bombardowane codziennie, to wyrwało mi się, że jestem w niebie. Byłam tak strasznie zmęczona tym [przejściem]. Przeżywało się te podróże.
Przyjaźniłam się z „Dzidką”. „Dzidka”, to był jej pseudonim, jej nazwiska nie znałam i niestety nie mogłam się z nią [skontaktować], nie ma jej nigdzie. Nie wiem, co się z nią stało dalej. To znaczy, ja się z nią spotkałam, ale to już jest inna historia, bo to już dużo później się spotkałam, [po wojnie], nawet umawiałyśmy się. [Ale] później miałam bardzo dużo pracy, bo studiowałam i pracowałam, i niestety, straciłam z nią kontakt. […] Z nią [się przyjaźniłam], z nią najwięcej. Ale była też sympatyczna pani „Hilda”. „Hilda” to był jej pseudonim, była najstarsza z nas, z którą bardzo... tak przyjemnie rozmawiałyśmy. Dziewczęta były bardzo sympatyczne.
Tak, to były przewodniczki po kanałach. Właśnie z „Dzidką” i z „Hildą”, już po ewakuacji Starówki, zgłosiłyśmy się jako ochotniczki do niesienia granatów z powrotem na Starówkę, do obrony ostatniego włazu na Starówce. To było 2 września.
Na Starym Mieście?
Przede wszystkim nie było dużo jedzenia. Jeszcze z początku, na Stawkach, były składy żywności niemieckiej, które były odbijane wciąż albo przez Polaków albo przez Niemców i tam ludność cywilna się zaopatrywała, tak samo, jak i wojsko. Wiem, że było tam przez pewien czas sporo wina. Nosili worki z cukrem. [Ale] to wszystko się [skończyło], pod koniec było bardzo kiepsko, ale to już nie na Starym Mieście. To było już pod koniec, jak byliśmy na [ulicy] Piusa [XI], to właściwie mieliśmy tylko do jedzenia ziarna. Ziarna to były albo pszenicy albo owsa. Z tego się robiło „pluj-zupy”, to znaczy z wodą. Najpierw się mełło w małych, prostych młynkach drewnianych, a potem się z wodą zupki gotowało. I był cukier w kostkach. Wiem, że ze dwa dni jadłam sam cukier w kostkach i dostałam strasznej nadkwasoty, bo samym cukrem to nie można żyć, niestety. Chodziliśmy nawet do Haberbuscha i przynosiliśmy [te] ziarna. Nasza przełożona, pani „Klara”, Natalia Żukowska, która już nie żyje, chciała, żebyśmy mieli coś ekstra. Wiem, że za dolary kupiła wódkę, a za wódkę kupiła niewielki bocheneczek razowca. Razowiec to mi smakował jak najlepsze ciasto. [Dostaliśmy] po kawałku cieniutkiego [chleba], bo musiała obdzielić wszystkich. To był wrzesień, może połowa września. Bardzo było kiepsko z żywnością.
To była straszna podróż, dlatego, że wtenczas trwała ucieczka ludności cywilnej, bo wojsko już przeszło. Ludzie [przechodzili] ze Starego Miasta do Śródmieścia, a myśmy szły w przeciwnym kierunku. Więc przede wszystkim wzbudzaliśmy ich sprzeciw, że my im przeszkadzamy, to jest raz. Co pewien czas trzeba było wołać: „Ostrożnie! Niesiemy granaty!” Bo myśmy niosły granaty w specjalnych plecakach. Tu strumień ludzi w tę stronę, też z tobołkami, chociaż nie wolno było. Właściwie, odbierano ludziom [te tobołki], dlatego, że ludzie się przewracali, rzucali [bagaże]. To było męczące. To była bardzo męcząca podróż kanałem. Wiem, że jak przyszłam, to były już właściwie ostatnie chwile, ostatnie godziny Starego Miasta. Oddałyśmy granaty do kościoła świętego Jacka. Nie wiem, co się stało z moimi koleżankami. Byłam taka zmęczona, że tam, w podziemiach kościoła świętego Jacka, gdzie składałyśmy granaty, usnęłam. Taka byłam zmęczona. Obudziłam się o zmierzchu i wtenczas byłam już sama. Nie wiem, czy one gdzieś poszły. Sama zostałam. Ale jeszcze szczęśliwie zdążyłam do kanału.
[Natomiast] „Zytka”, nie wiem, [jak się nazywała], „Zytka” to był pseudonim, też bardzo miła koleżanka, z którą utrzymywałam jeszcze kontakt [po wojnie], ona nie mogła się już przedostać wtenczas z powrotem do Śródmieścia i musiała wyjść jako cywil. Niemcy ją wywieźli na Śląsk.
Kościół świętego Jacka stał. Tam był szpital, na posadzce leżeli ranni. Był zrujnowany dach. To było tam u wylotu Długiej [...]. Pamiętam jeszcze bardzo przyjemne [momenty] na Starym Mieście. Nasze władze urządziły uroczystość, mianowicie odczytanie odznaczeń. Zostałam też między innymi i ja odznaczona Krzyżem Walecznych. Mam Krzyż Walecznych, z tym, że tylko odczytany, dlatego, że nie było innych możliwości. […]
Uroczystość odbyła się w budynku Długa 7. Tam było też chyba, [...] Archiwum Akt Dawnych. Myśmy właściwie mieszkały wśród półek, wśród książek i półek. Zresztą zasłaniałyśmy książkami okna, bo nas tam bombardowano. W czasie tego, jak na ulicy Kilińskiego był wybuch „goliata”, to mnie nie było w tym miejscu, bo pamiętam, że wtenczas wysłano nas na Zakroczymską do jakichś składów, żeby przynieść trochę żywności. Wiem, że konserwy przynieśliśmy. Tak, że w tym momencie, w tym czasie mnie nie było. Jak wróciliśmy, to nie poznałam tych miejsc, tak były zmienione. Tam straszna historia była.
Strzępki ubrań na różnych wysokościach. Bardzo to było przykre. Później była ewakuacja kanałem do Śródmieścia.
Dostaliśmy kwaterę na ulicy Moniuszki, na ostatniej kondygnacji, czy na piątej czy na czwartej, którą bardzo szybko nam zbombardowali. Tak, że później przenieśliśmy się na ulicę Przeskok, do lokalu po kawiarni. To była kawiarnia i pamiętam, że w części lokalu były zgrupowane stoliki. To były kamienne stoliki na żelaznych nogach. One stały jedne na drugich, prawie, że do sufitu. Ledwo żeśmy tam przyszli, właśnie po bombardowaniu budynku i pamiętam, że tam była piwniczka mała. W piwniczce siedziały dwie koleżanki, które nawet mało znałam. Miałam plecak, rzuciłam plecak, a one mnie wołały, mówią: „Sylwia, chodź tutaj do nas. Mamy chleb i słoninę.” Chciały mnie poczęstować. . Pamiętam, że się przeziębiłam trochę, dostałam kataru wtenczas. Mówię: „Dobrze, tylko pójdę, przyniosę sobie chustkę do nosa.” Odwróciłam się, poszłam i w tym momencie uderzyła bomba i jedna z nich zginęła.
Stoliki to nas właściwie uratowały, część ludzi. Dlatego, że […] dach, to był chyba niewysoki budynek, dach czy piętro oparło się o stoliki. Nie zawaliło się. W części, gdzie była piwniczka, to nie było stolików, a w części, gdzie były stoliki, to piętro nie zwaliło się do samego parteru i stąd myśmy wyszli cało.
Wtenczas na odpoczynek poszliśmy, właśnie na [ulicę] Okrąg 7 czy 8, już nie pamiętam, bo tam jeszcze Niemcy stopniowo wykańczali dzielnice. Po upadku Starego Miasta przyszła kolej na Śródmieście. […] Niemcy strasznie z dział obstrzeliwali [ulicę] Okrąg, tak że stamtąd, z Okręgu chodziłam w różne miejsca. Wiem, że raz mnie mało nie ustrzelili na Placu Trzech Krzyży, dlatego, że w budynku banku, który jest na rogu Alei Jerozolimskiej i Nowego Światu, na górze byli Niemcy. Barykada przegradzała ulicę Nowy Świat, przy Placu Trzech Krzyży. Nie znając tam [warunków], szłam sobie wolno pod barykadą, a Niemcy mieli pod obserwacją cały plac i [gdy kogoś zauważyli, to] strzelali. Ale o tym nie wiedziałam. Naprzeciwko, jak szłam pod tą barykadą, tam były otwarte szerokie drzwi i tam stał jakiś pan i okropnie mi wygrażał. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. On krzyczał do mnie, wygrażał, zorientowałam się, dlatego zaczęli strzelać do mnie. Schyliłam się wtenczas, tak prawie, że kucnęłam i jakoś dobrnęłam do tego [miejsca]. On tak na mnie krzyczał, bo widział, że sobie idę tak wyprostowana, a tutaj do mnie zaraz będą strzelać. Później właśnie na Piusa [XI], nie było już pani „H.K.”, tylko była pani „Klara”. […]
Żukowska, Natalia Żukowska. Otrzymałam [rozkaz] udania się na ulicę Złotą. Kwatera była na Piusa [XI], a na Złotą to trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie, które były pod obstrzałem. Z tym, że część domów w Alejach Jerozolimskich od Nowego Światu do Brackiej, po północnej stronie, była wypalona. Jeszcze gorące były mury, jak się przechodziło, a przez Aleje Jerozolimskie był przekop. Tam trzeba było iść prawie w kucki, żeby się w przekopie trochę schować pod obstrzałem. Jakoś mi się to udało, przeszłam na Złotą i tam miałam czekać w małym pomieszczeniu po sklepiku na dalsze rozkazy.
Z tym, że już wtenczas właz był, już nie pamiętam, czy [był] u zbiegu Marszałkowskiej i Hożej, czy Złotej, czy w następnej ulicy, już nie pamiętam. Tę drogę zapamiętałam, bo szłam pod ogrodem, znaczy, nie ja jedna, nas chyba szło ze troje wtenczas – „Jur”, „Dzidka” i ja. Przypuszczam, że to był Ogród Saski. Były wszystkie włazy pootwierane. Słyszeliśmy rozmowy niemieckie, bo oni mieli tam wartę. Rozmawiali, palili ogniska, więc musiało się iść bardzo cicho, dosłownie na paluszkach w wodzie. Nad włazami były ustawione karabiny maszynowe. W czasie jednej podróży to było zupełnie tragicznie, dlatego, że Niemcy robili barykady w kanałach. Barykadowali studzienki, betonowali, zalewali beton wodą. Poza tym całe wory z piaskiem [były wrzucane do włazów]. Pamiętam, to było chyba pod gettem, że myśmy mieli wodę dosłownie po szyję i myśleliśmy, że nie dojdziemy tam, że nie damy rady. Dobrnęliśmy do zasypanego włazu, zasypanego przeważnie workami z piaskiem, ale, widocznie były wrzucane tam granaty tak, że jeden worek był uszkodzony, i można było go trochę opróżnić, przesunąć, zrobić szczelinę i na brzuchach żeśmy się przecisnęli. Było okropnie w tym kanale, dlatego, że tam były szczury, i wszystko było. Jak żeśmy przecisnęli się z wielkim wysiłkiem na drugą stronę, to tam, kanał był prawie pusty, ledwo, ledwo [sączyła się woda].
To było ze Śródmieścia na Żoliborz. To był drugi kontakt z Żoliborzem, który miałam.
Tak, to już był wrzesień, to była połowa września może, bo w drugiej połowie września zostałam ranna, właśnie po przejściu kanałami ze Śródmieścia na Żoliborz.
Wtenczas była „Dzidka”, była chyba „Wanda”, którą mało znałam, był chyba „Jur” i ja. Myśmy dostały kwaterę w prywatnym mieszkaniu i rano miałyśmy udać się na punkt. Miałyśmy tam dostać coś do zjedzenia.
To wszystko na Żoliborzu, tak. Ale nie znałyśmy Żoliborza, nie wiedziałyśmy, gdzie tam jest niebezpiecznie i w czasie tego jak szłyśmy [na punkt], zostałyśmy wszystkie trzy ranne. Z tym, że ja zostałam, a one uciekły, bo mogły [chodzić], a ja nie mogłam.
Z granatnika. Oni strzelali gdzieś z wysoka, bo obserwowali [teren] i to był jakoby rykoszet tego [strzału]. Tak mi mówili. Dostałam. Byłam ranna w pachwinę, w rękę, tu mam jeszcze w uchu nawet odłamek. Straciłam przytomność, ale chyba dosyć szybko ją odzyskałam. Po pewnym czasie zjawiło się dwóch niewielkich chłopców. Okazało się, że tam niedaleko był punkt opatrunkowy. Później przyszli już z noszami, zabrali mnie na nosze. Byłam w szoku, na pewno byłam w szoku, chciałam się zrywać z noszy, ale nie mogłam, bo znowu był obstrzał, oni nas widzieli. Byłam w szpitalu na ulicy Krechowieckiej 6.
Później w szpitalu to były tragiczne rzeczy, dlatego, że było bardzo dużo rannych, było bardzo mało miejsc, tak, że leżałam na jednym łóżko z młodą dziewczyną, tak „na waleta”. Kilka dni jeszcze było, Powstanie trwało. Dopiero, nie wiem, czy to był tydzień może, dowiedzieliśmy się, że jest już kapitulacja. Wtenczas przeżyłyśmy dosyć przykry moment, dlatego, że wiedziałam, co się działo na Starym Mieście, jak Niemcy się rozprawiali z rannymi. Po prostu zabijali. […][W szpitalu] było głodno, bardzo było głodno, nie wiem, czy tam była w ogóle kuchnia. Wiem, że dostałam ze dwa, trzy razy, trochę sucharów, które zrzucali Rosjanie. Picia nie było, było strasznie ciężko. Przede wszystkim to byli chorzy, którzy umierali, którzy byli w malignie. Bardzo było ciężko.
Nie, one były gdzieś indziej. Ja się z nimi już nie widziałam, bo miałam operację. One były lekko ranne, tak, że chyba im tylko zrobili opatrunki.
Na oczyszczeniu rany. Dostałam [postrzał] bardzo blisko tętnicy, tak, że niewiele brakowało… A poza tym założenie drenów. To była przecież bardzo duża rana.
Były. I dostałam [znieczulenie] od jednego z lekarzy. Przede wszystkim miałam kłopot, dlatego, że chodzenie kanałami to była tajemnica, nie można się było przyznać do tego, a mnie się pytali, kto ja jestem, co ja jestem. Z początku nie chciałam mówić, ale musiałam powiedzieć. Jak się dowiedzieli, że przyszłam ze Śródmieścia, że łączniczka, to dostałam zastrzyk przeciwko tężcowi, dlatego, że to wszystko było z ziemią, to tężec mi groził. I może mnie to uratowało. To był wieczór wtenczas, jak weszli Niemcy do szpitala. Wiem, że było ciemno, bo nie było światła. Oni szli ze świecami, mieli świeczki i pod nos podtykali. Mnie też tak pod nos podtykali. Jeden się za głowę złapał, zdaje się, że młodzi wszystko.
Później, po paru dniach to nas wywieźli do Pruszkowa, do szpitala psychiatrycznego, tam chorych podobno do piwnicy wzięli, a tu przeznaczenie na szpital [dla powstańców]. Podróż była bardzo przykra, dlatego, że to były ciężarówki, wszyscy leżeliśmy na noszach, [nosze] były poukładane jedne obok drugich. Jechali bardzo szybko, po wertepach, a tu każdy ruch był bardzo bolesny. Strasznie nam się chciało pić. Nie było żadnego picia. Ludzie stali na drogach, nam wtykali butelki z wodą, właśnie rannym, bo widzieli konwój. Miałam sporo szczęścia, muszę przyznać, dlatego, że tam w szpitalu bardzo się ze mną zaprzyjaźniła jedna sanitariuszka. To była sanitariuszka właściwie z przypadku. Ona była w Powstaniu, ale na pewno nie była sanitariuszką, ale jako sanitariuszka przyjechała do szpitala i bardzo się mną zajęła. Gorączkowałam, ale miałam o tyle [szczęście], że miałam przy sobie trochę pieniędzy, za które mogłam kupować [jedzenie], bo lekarz mi mówił: „Niech pani je, niech pani je, żeby miała siłę zdrowieć.” Więc kupowałam, wtenczas zdzierali z nas, kupowałam pieczywo, bo jedzenie było bardzo kiepskie. To była zupa jarzynowa, z jednej jarzyny, brukwiowa. Ale stamtąd napisałam dwie kartki.
Dyrektor był Niemcem, lekarze byli polscy, to byli też lekarze, którzy byli w Powstaniu.
Nie wiem tego. To był obozowy szpital. Nie wiedziałam, czy jak wyzdrowieję, to mnie nie wywiozą do Niemiec, nie wiedziałam, co ze mną będzie, ale napisałam dwie kartki – napisałam kartkę do Radomia do mojej rodziny, z prośbą, żeby się dowiedzieli, czy moi rodzice żyją, czy nie, bo o nich nic nie wiedziałam, a oni nic o mnie nie wiedzieli. Pisałam [też] do jednego znajomego, który mieszkał tam w Pruszkowie. Z Radomia przyjechał mój kuzyn, mój brat cioteczny. Udało mu się, bo on był komisarzem policji w czasie okupacji i on mnie ze szpitala zwolnił po prostu. Na noszach przewiózł mnie do Radomia. Tam już mnie leczyli i było już wszystko w porządku.
Nie. Rodzice moi zostali w Wołominie. W Radomiu była moja rodzina, miałam tam ciotki, kuzynki. Moja kuzynka była pielęgniarką, więc dostawałam zastrzyki. Musiałam pić kozie mleko. Tak, że bardzo się mną zajęli. Myślałam, że nie będę chodzić, ale jakoś…
Trzeba było się przebierać. Na Starym Mieście były składy różnego umundurowania niemieckiego. Miałam panterkę też, wiem, że miałam też spodnie, które chyba ucięłam, żeby mieć niedługie, bo w długich spodniach było niewygodnie chodzić kanałami.
Poza tym, wiem, że się myłam pod pompą, na przykład tam koło Długiej.
Tak, na Placu Krasińskich.
Tam był szpital w podziemiach, a na parterze to tam przez pewien czas mieszkał „Bór”, „Grzegorz”, władze nasze i tam była kuchnia, która była obsługiwana przez Żydów, którzy byli w getcie, których tam oswobodzili z getta. To byli greccy Żydzi, ci którzy tam gotowali. Gotowali… To były zupy tylko.
Z początku na Starym Mieście to nie byłam głodna, ale później to było różnie.
Jakie się miało.
Wiem, że koledzy, jak teraz czytam, to mieli gumowe. Ja miałam takie, jakie miałam, z tym, że jak to było z butami, to już nie pamiętam. Wiem, że [będąc] na Przeskok, to w plecaku straciłam wszystko, co miałam przy sobie, bo zawaliło się wszystko na to. Później czasami koledzy przynosili coś, właśnie z umundurowania, tylko to wszystko było za duże raczej, ale to nie było ważne.
Powinno się mieć latarkę, a nie miałam, dlatego, że nam nie dali, skąd miałam wziąć latarkę? Powinno się mieć schowek, coś nieprzemakalnego, i niektórzy łącznicy to mieli. Poza tym, co trzeba było mieć? Trzeba było mieć zdrowe nerwy przede wszystkim. Tak, przede wszystkim zdrowe nerwy i trochę szczęścia. Nie opisuję kanałów, bo to właściwie nie ma co – dwie ściany. Są różne przekroje, są jajowate, są inne. Wąskie to były bardzo złe kanały, dlatego, że nie można było [się wyprostować], niskie. Niski kanał to jest okropny. Bardzo niskimi nie chodziłam. Poza tym nie jestem wysoka.
A co było robić? Przeszkadzał.
Chyba fakt, jak się obudziłam sama pod murkiem i z początku nie wiedziałam, co się ze mną dzieje.
Wtenczas, kiedy zostałam ranna. To było bardzo [nieprzyjemne] i jeszcze jeden fakt, którego nie opowiedziałam.
Wtenczas, kiedy myśmy szli z wojskiem z Żoliborza na Stare Miasto, to wiem, że musieliśmy się, łącznicy i wojsko, zebrać koło włazu, bardzo blisko włazu i to było bardzo wcześnie rano, ledwo było widno. Wtenczas byliśmy wszyscy przygotowani na śmierć, bo przyszedł ksiądz i była tak zwana absolucja. Nie mam nic przeciwko temu, ale to zrobiło na nas straszne wrażenie, że jesteśmy [w obliczu śmierci], było odpuszczenie grzechów przed śmiercią. Myśmy nie chcieli umierać. To był przykry moment, bardzo był przykry moment,
szpital. Szpital, już po zranieniu, sceny śmierci różnych ludzi. Mnie się wydawało, że już się nigdy nie będę śmiała. Tak mi się wtenczas wydawało, po tym wszystkim.
Najlepsze, to raczej koleżanki, koledzy, bo było nam wesoło i przyjemnie. Kiedyś, jak uczestniczyłam w zakładaniu (to było chyba w Śródmieściu) linii telefonicznej, to piłam wino w kanale, bo ktoś tam miał i częstował. To też było przyjemne. Ale martwiłam się, co z rodzicami i myślałam o tym, jak oni się martwią, co ze mną się dzieje, bo nie mieli żadnych wiadomości, nic, a przecież widzieli, co się dzieje z Warszawą, bo łuny to przecież były widoczne. Jeszcze w 1939 roku pamiętam, jak były.
Był szereg obrazów. Poza tym, jak powiedziałam, Długa 7, tam był szpital. Tam chodziłam do rannych, ponieważ dostawaliśmy papierosy, [zanosiliśmy im]. Nie paliłam papierosów wtenczas, ale ponieważ dostawałam, to zaczęłam palić. Część papierosów oddawałam rannym, ale nałóg został. Później obiecałam swojemu narzeczonemu, że przestanę palić, ale nie bardzo przestałam. [...] Mój mąż, to muszę powiedzieć, też jest kombatant, tylko z 1939 roku. Trochę dłuższe kombatanctwo. [dopowiedzenie męża]Bo w 1939 roku był w wojsku i dalej powiesz ty, ale króciutko!Później obóz internowanych na Węgrzech, potem Francja, potem Anglia i powrót do kraju w 1947 roku. Tak, że ostatnio też mi pamiąteczkę przysłali [...]. [dopowiedzenie męża]
Na sześćdziesięciolecie zwycięstwa Ministerstwo Spraw Wojskowych Anglii wydało pamiątkową odznakę i wszyscy kombatanci [ją otrzymali]. Już tutaj jestem zaliczony do weteranów angielskich, bo pod komendą króla angielskiego odbywałem wojnę.
Tak, siedzieliśmy przy radiu przez cały czas i słuchaliśmy z załamanymi rękoma, bo wiadomo, że przecież nic nie można będzie pomóc. Tak, naturalnie.
Nie, nie było żadnych możliwości. Przecież samoloty, które tam latały, to były właściwie samobójstwa, niewiele [pomagały]. Żeby przerzucić tutaj pomoc lotniczą, to nie było mowy. Jedyną pomocą to mogło być dojście tutaj, gdyby była zgoda Rosjan, ale takiej nie było. [dopowiedzenie męża]
Właśnie będąc na Starym Mieście widziałam, jak przylatywały samoloty, zrzucały broń. Samolot jeden spadł na Miodowej. Chodziłam tam i go oglądałam. Tam Anglicy przylecieli. Poza tym, to już było na Piusa [XI], jak przyleciała cała eskadra. To była przecież taka radość. Myśmy myśleli, że oni… Z początku myśleliśmy, że to są spadochrony. Martwiliśmy się, bo straszna była strzelanina. Przecież Niemcy otworzyli taki ogień do samolotów, ale one wysoko leciały, tak że nic im nie zrobili. Ale zrzuty to częściowo, nawet sporo, [nie dotarły do nas], zresztą wtenczas już bardzo mało było, właściwie polskiej Warszawy tylko Niemcy.
Powstanie Warszawskie musiało wybuchnąć. Bo wszyscy mówią: „Po co? Na co?” Trzeba było wtenczas być w Warszawie, być zaangażowanym w konspirację, żeby dojść do takiego wniosku, że musiało być, bo była taka atmosfera, że inaczej być nie mogło. Poza tym Niemcy się przecież wycofywali i to było widoczne. Sama stałam, pamiętam, w Alejach Jerozolimskich i z satysfakcją patrzyłam, jak jechały wozy z rannymi. Nie na samochodach [ich wieźli], tylko na wozach. I wcale im nie współczułam, niestety. Myśmy czekali na to wszyscy przecież. Jeżeli jechało się tramwajem i nie wiadomo było, czy się dojedzie do domu, przecież, czy po drodze nie zatrzymają tramwaju i do Oświęcimia nie wywiozą, bo takie przecież były sytuacje. […]