Marian Ślusarczyk „Zaremba”

Archiwum Historii Mówionej

Marian Ślusarczyk, urodziłem się w Warszawie 24 lipca 1923 roku. Jestem zaledwie pięć lat młodszy od pierwszej Rzeczypospolitej. Mój pseudonim „Zaremba”. Kapral w kompanii K-1, Batalion „Karpaty” w pułku „Baszta”, [pluton IV, drużyna 10].

  • Co pan robił przed wybuchem wojny? Gdzie pan mieszkał? Gdzie pan chodził do szkoły? Proszę powiedzieć coś o swoich rodzicach.

Moi rodzice pochodzą z Kieleckiego [mama ze wsi Wysoka koło Radomia, ojciec z Wymysłowa koło Przysuchy, a głębiej] troszeczkę sięgnąć, to moi dziadkowie [tamże] byli tak zwanymi gwarkami, o których wszyscy w Polsce wiedzą, dzisiaj byśmy ich nazwali chłopo-robotnikami, bo kawałek roli i trochę pracy w hucie, odlewni [„Chlewiska”] czy w zakładach metalurgicznych. Rodzice moi [w 1902 roku] ze wsi [przenieśli się] w poszukiwaniu pracy do [Warszawy]. Była [to] bardzo liczna grupa ludzi, i w tej grupie poznali się moi rodzice w Warszawie. To były [ciężkie] lata [zaboru rosyjskiego], [był] 1911 rok jak wzięli ślub. To jeszcze nie była wolna Polska. [Dopiero] w 1918 roku „dziadek” Piłsudski przyniósł nam niepodległość. [I bronił jej w 1920 roku, słynna] Bitwa Warszawska. [Dwa lata po ślubie mama urodziła córkę Kazię]. Ojca mojego wzięli do carskiej armii [na sześć lat (1913–1919)]. Służył w carskiej armii,. Jak wrócił, to już sześcioletnia córeczka [Kazia], która poczęła się przed jego poborem do wojska, bardzo nie lubiła „obcego pana”, który przyszedł tutaj, kiedy on się od nas wyprowadzi. Rodzice pracowali w Warszawie, ale warunki były bardzo trudne. Ojciec pracował w fabryce [metalurgicznej] Paschalskiego, mama zajmowała się dziećmi.
[Wkrótce] było drugie dziecko, które zmarło, mój braciszek Heniuś, [i trzeci byłem ja] w 1923 roku, (pięć lat po odzyskaniu niepodległości), ja się rodzę w lipcu w Warszawie na tak zwanych Żydach. Na rogu Żelaznej i Nowolipia była klinka żydowska prywatna i ja się tam urodziłem, dzisiaj jest to słynny zakład Świętej Zofii.
Mieszkaliśmy [po sąsiedzku z kliniką] do [mego] piątego roku życia, [do 1928 roku], po czym ojciec w Śródmieściu przy placu Zbawiciela, [na ulicy 6 Sierpnia 24] otworzył własny zakład mechaniczny i przeprowadziliśmy się na ulicę Mokotowską [16]. [Tu] moja szkoła, bo szósty rok już jest szkoła powszechna na Mokotowskiej pod piątym. To są lata [1928–1935]. [W latach 1935–1939] to już jest gimnazjum [imienia Rejtana. W czasie szkoły powszechnej jednocześnie] tak zwane Zuchy. To była organizacja [wstępna do ZHP w gimnazjum], którą dowodziły starszoharcerskie zespoły, tak że to nie była tylko przyjemność i zabawa, ale to był fragment procesu wychowawczego, bo [konsekwentnie] to co mówiła szkoła, to co było w Zuchach, to co było w domu [i] to co było w kościele [i w ZHP] to było jedno! Podkreślam to, bo odebranie autorytetu tym instytucjom w [powojennych] czasach, doprowadziło do ruiny systemu wychowawczego, [a w ślad za tym i edukacji].
W 1935 roku zdaję do gimnazjum Rejtana i [prowadzę] dalszy ciąg działalności harcerskiej. Tam już jest harcerstwo dorosłe – 1. Warszawska Drużyna Harcerska imienia Romualda Traugutta [(Reprezentacyjna drużyna ZHP)]. Początkowo jestem zwyczajnym druhem, dowodzi nami zastępowy Karol Godecki, bardzo dzielny [młody] człowiek, zginął pierwszego dnia Powstania na Żoliborzu, a drużynowymi to już [byli] ludzie poważni, bo to są studenci albo absolwenci Politechniki Warszawskiej [jak Antek] Białowąs, [Zbigniew] Bezwuchło.
Z nimi drużyna „czarna Jedynka” stała się drużyną reprezentacyjną, tak że nawiązali kontakty z zagranicą i pierwszy kontakt, bo na więcej już czasu nie starczyło, bo przyszła wojna, to był z królem Karolem rumuńskim, a jego syn książę Michał był [w Rumunii] komendantem odpowiednika naszego Związku Harcerstwa Polskiego tak zwane strażacari. Współpraca polegała na [wymianie spotkań, obozów]. W [1937] roku rumuński król Karol ze swoim [synem] odwiedzili Warszawę, między innymi naszą „jedynkę”, a w rewizycie w 1938 roku myśmy pojechali do Rumunii, powiadam myśmy, ale nie ja. Przed wyjazdem do Rumunii szczepiono nas i mnie rozłożyła taka gorączka, że niestety nie pojechałem. Obóz był [podobno] cudowny Mamaja, cały miesiąc, książę pan podejmował drużynę, było wspaniale. Działalność w Związku Harcerstwa Polskiego była [niezastąpiona, tworzyła trwałe przyjaźnie w atmosferze patriotycznej], bo ona bardzo zacieśniała więzy między nami kolegami w szkole. [Większość „rejtaniaków” należała do „Jedynki ZHP”, co zaowocowało szybką rekrutacją tajną w okupowanej Polsce].

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

Jeszcze bym na chwileczkę się wrócił na miesiąc przed wybuchem wojny. „Czarna Jedynka” wtedy jest na obozie [na Wileńszczyźnie (od 15 lipca do 15 sierpnia)] nad [jeziorem] Gielą, to jest jak dawna mapa Polski z „językiem” daleko sięgającym na północy wschód, to na jego szczycie wspaniała puszcza z dwoma dzikimi jeziorami Giela i Gilejcza. Tam „czarna Jedynka” zorganizowała obóz [harcerski]. Nota bene odwiedził nas [tam] z „powietrza”, już [zmobilizowany w lotnictwie], nasz drużynowy Zbyszek Bezwuchło, latał i tam kręgi nad nami zrobił, ale lądować niestety nie było gdzie, bo to była puszcza. Myśmy stamtąd wracali do Warszawy w trzecim tygodniu mniej więcej sierpnia 1939 roku. Wracaliśmy [spływem kajakowym] z jeziora Giela Wilią aż do Wilna. To był spływ nieprawdopodobny, tydzień czasu cudownych wrażeń, przyjaźni. Jakeśmy wrócili do Warszawy, to [już trwała] gorączka, już były przygotowania [do wojny]. „Czarna Jedynka” została także zaangażowana do służby pomocniczej w mieście. Te służby to była służba informacyjna na dworcach kolejowych, bo [był ogromny] ruch ludzi, po całej Polsce uciekali, wędrowali, przenosili się, dworce były zapchane, pociągi były zapchane. Rozładowywaliśmy nawet wagony z żywnością i owocami, bo one się psuły. Ktoś to musiał robić, nie było rąk do pracy. Ostatni tydzień sierpnia mnie przydzielono do radiostacji harcerskiej SP3 HP jak Hawana, Paryż, pamiętam to hasło. Na rogu ulicy Piękniej i Alej Ujazdowskich mieściła się ta radiostacja i cały czas [dyżurny] nasłuch, owszem zgłaszaliśmy, ale już nasze terenowe radiostacje nie odpowiadały.
[Wybuch wojny 1 września 1939 roku zapamiętam dozgonnie a swoim potomnym przekażę historię bandyckiej zmowy Hitlera ze Stalinem oraz własną utratę wiary we wszelkie z Zachodem sojusze]. 1 września – pierwsze bomby na Koło w Warszawie. Pan pułkownik Umiastowski, który był komendantem wojennym miasta stołecznego Warszawy ogłosił Warszawę miastem otwartym. To w międzynarodowych konwencjach miało znaczenie takie, że miast otwartych się nie bombarduje. To były konwencje na papierze. Rzeczywistość, która się do nas zbliżała w postaci ataku hitlerowskich wojsk, była już inna. Niemniej jednak rozkaz pana pułkownika „Czarna Jedynka” wykonała i z Domu Harcerstwa Polskiego na Łazienkowskiej wyruszyliśmy [w szyku] nawet ze sportowymi karabinkami, w mundurach z plecakami. Mamy żegnały [nas] ze łzami w oczach, aleśmy ruszyli. To co się zaczęło dziać już za Warszawą – pierwszy nalot przeżyliśmy [w] Dębem Wielkie, to jest niedaleko Warszawy. Sztukasy nalatywały chmarą po prostu, jeden za drugim. Po raz pierwszy widziałem jak wagony kolejowe wylatywały w powietrze, a na [wąskiej] szosie, którą żeśmy szli ławą, furmanki, ludzie na piechotę z małymi dziećmi, uciekinierzy, trup się [słał] gęsto. To był wstrząs dla nas! Po takim nalocie rannych oczywiście, kto mógł, to ratował. Czasami samochody przejeżdżały wojskowe przez zatłoczony tłum. Upał, więc pić! Wnet wszystkie studnie po drodze były suche, nie było wody. Nocowaliśmy po chałupach, ale do chałup rzadko nas wpuszczano, więc stodoły, podwórka.
Chyba trzeciego czy czwartego dnia podróży na wschód, kierunku żeśmy jeszcze nie znali dokładnie, tylko wiemy, że na wschód mamy uciekać, dołączył się do nas starszy pan, pamiętam go, inteligentny i myśmy mu do gustu przypadli, trzymał się nas. [Okazało] się, [że] był to jeden z adwokatów warszawskich, trochę nam pomagał, [tłumaczył sytuację]. Nie zapomnę jak w drugim tygodniu wędrówki pan mecenas z wycieńczenia, z głodu, wpadł na podwórko wiejskie i wyjadał rękoma kartofle, które dziobały kury, już tak było! Wnet był Łuków, to jest dość daleko. [Ponad sto kilometrów od Warszawy]. W Łukowie, tą scenę chciałbym opisać, bo wchodzimy na rynek, jest alarm, nalot i [równocześnie] Niemcy wjeżdżają do Łukowa. Wobec tego kryjemy się do najbliższej bramy, tłum ludzi i mieszkańców i uchodźców. W pewnym momencie słyszymy, bramę zamknęli, [a] pod bramą, zatrzymał się motocykl [z żołnierzami Hitlera]. W tym momencie z wieży kościoła, gdzie była placówka polska z ciężką bronią maszynową, zaatakowano [ten] pojazd niemiecki. Było trzech żołnierzy [Wehrmachtu], motocykl z koszem i umocowany ciężki karabin maszynowy, tak zwany drajzer, trzech Niemców, „jatka” kompletna. To był skupiony ogień na nich. To było dla nas wstrząsające, wojna już na całego. Co robić dalej, bo wiadomość jest taka, jest 17 września, Rosja, znaczy sowieci ruszyli na Polskę. Teraz iść naprzód czy się cofać? To jeszcze kawałek wolnej polskiej ziemi, ale Niemcy są tuż, bo patrole niemieckie wjechały do Łukowa. Pamiętam rozmowę wtedy z panem mecenasem, mówi: „Chłopaki, my się wracajmy, jednak co to kultura zachodnia to zachodnia, ja się nasłuchałem co się dzieje na wschodzie, zawracajmy do domu”. Nie wszyscy zawrócili, ten który nie zawrócił poszedł dalej, bo miał rodzinę na wschodzie, na to liczył, już nie wrócił nigdy do Polki. Myśmy wrócili, szliśmy znowuż na piechotę do Warszawy około dwóch tygodni [przez tereny zajęte przez Niemców].
Wchodzimy do Warszawy, to był 20, dwudziesty któryś [września], dokładnie daty nie pamiętam, ale to był dzień, w którym Hitler odbierał defiladę zwycięstwa w Warszawie. Doszliśmy do Mostu Poniatowskiego i tam posterunki niemieckie już nas nie wpuściły do Warszawy. Stoimy na Pradze, dopiero jak defilada [niemiecka] w alejach się skończyła, to oni nas puścili. Most Poniatowskiego wyglądał, porównanie niezręczne, [jak] ser szwajcarski od bomb takie dziury, że tylko się można kawałkami przesmyknąć na Warszawę, stał [jeszcze], ale był bardzo podziurawiony bombami. Oczywiście z rodzicami powitanie. Dobrze, że wszyscy są, nikt nie zginął. Straszne napięcie w Warszawie, popłoch wśród Żydów, zwłaszcza bogaci Żydzi, którzy mieszkali w tej kamienicy, co i my, to popadli w panikę, bo oni sobie zdawali sprawę z tego, co ich czeka. Niedługo zresztą ubrano ich w opaski z gwiazdami Dawida, a w Warszawie zaczął się [nieludzki] terror. Natychmiast należało oddać odbiorniki radiowe, rowery, auta, narty – wszystko to trzeba było oddać. Oczywiście stare rupiecie zdaliśmy, to nie było z tym żadnego kłopotu, ale to, co było wartościowe tośmy pochowali. Ojciec kupił niedawno wspaniały odbiornik radiowy, myśmy go tak schowali, żeby można było w czasie okupacji słuchać radia.

  • Jak się układały stosunki Polaków z Żydami?

Zawsze bardzo dobrze. Zabawy na podwórku z Żydziakami, bo byliśmy mniejszością w dzielnicy Nowolipie, owszem katolików było dużo. Stosunki [polsko-żydowskie] były bardzo dobre, miałem przyjaciela, myśmy go nazywali „Cebula”, on się za to nie obrażał. To był syn miejscowego piekarza, który piekł wspaniałe pieczywo, zawsze nas częstowali, do rodziców przynosili ciasto. Stosunki były [życzliwe], poprawne. To co nam potem opowiadano, że nazistowskie zagrywki były w stosunku do Żydów [podobno na wyższych uczelniach], ja poza tym, że kiedyś widziałem z ojcem idąc na ulicy Marszałkowskiej na poręczy sklepu ponaklejane „precz z żydo-komuną”. Takie były symptomy, że coś politycznego pod skórą się dzieje, ale nasze stosunki z Żydami były poprawne.
Szkoły ruszyły na bardzo króciutko, były tylko spotkania w gimnazjum Rejtana, [i wnet] się zaczęło. [W 1939 roku skończyłem cztery klasy Rejtana małą maturą]. W gimnazjum Rejtana były rozmowy [konspiracyjne z kolegami], organizacyjne. Od pierwszej klasy gimnazjum [od 1935 roku] i zaczął się język niemiecki. Wykładała go Niemka Frau Janine Gehrard – to była autentyczna Niemka. [Po 12 września 1939 roku] króciutko te lekcje z nami trwały, bo wnet szkoły zamknięto. Któregoś dnia [na] pusty plac szkolny, od Rakowieckiej 23, szkoła była na Rakowieckiej, podjechały dwa samochody odkryte żandarmerii [a z nimi] Frau Gehrard. Weszła z nimi na teren szkoły i pokazała [dyrektora Jaroszyńskiego, profesorów: Ostrowskiego, Kwieka, Odymca]. Czterech profesorów na naszych oczach łącznie z dyrektorem ta Niemka wskazała. Haken Kreuz [miała] w klapie i zostali aresztowani. Wypuścili ich po pewnym czasie, to było krótko, tydzień, dwa, ale już szkoły nie [uruchomiono].
W związku z tym rozpoczęła się nauka na tak zwanych kompletach, tajne umawianie się w prywatnym lokalu z grupą uczniów. [Było] tam [kilku profesorów], spotykali się, [pracowali, narażając się], a myśmy im znosili żywność, bo wtedy był głód, że woreczek fasoli, kartofli, mąki, czy kaszy to [było bezcenne] wtedy. Na tajnych kompletach studiowaliśmy. Niestety cztery klasy gimnazjum Rejtana do wojny, to była tylko tak zwana mała matura, natomiast po wojnie trzeba było [dorobić] maturę, [którą] zdawało się już jako ekstern. Jeszcze przedtem chciałem zwrócić uwagę na jedno, że tak jakeśmy z nauką zeszli do podziemia i kompletów tajnych, tak samo z harcerstwem i to harcerstwo na tajnych zbiorkach nazywało się „Szare Szeregi”. To był dalszy ciąg harcerstwa tylko harcerstwa podziemnego. [Z tych konspiracyjnych kontaktów weszliśmy w szeregi Związku Walki Zbrojnej na krótko, po roku to już była Armia Krajowa].
  • Składał pan przysięgę?

Przysięgę składałem [w 1940 roku] w ZWZ, bo jeszcze wtedy nie było organizacji tak pojętej, tylko był ZWZ Związek Walki Zbrojnej. ZWZ już się zawiązał w 1940 roku i od 1940 roku myśmy konspirowali, natomiast i „Szare Szeregi”, i ZWZ w 1941 roku zostały wcielone do Armii Krajowej. Wtedy w 1941 roku w lokalu mojego kolegi Wojtka Jasińskiego [pseudonim „Kapsel”] na Sapieżyńskiej [2] składałem przysięgę. Odbierał ją porucznik „Roman” i plutony wówczas „Ran”, „Wirski” może był wtedy, bo był jeszcze ktoś trzeci, nie pamiętam. Była przysięga i od tego momentu szło normalne szkolenie [strzeleckie przedwojenne według wojskowego regulaminu strzeleckiego] i według tego regulaminu odbywały się normalne lekcje. W 1943 roku dla [naszego Batalionu Strzeleckiego kompanii K-1], (bo dużymi oddziałami to było niemożliwe), urządzono [ćwiczenia] w Puszczy Kampinoskiej. To się odbywało z odpowiednią obstawą, stawiliśmy się tam, nawet mam zdjęcie z ćwiczeń w lesie w książce, bo książka się ukazała. [Książka pod tytułem „W szeregach »Baszty«” autora Tadeusza Kubalskiego, kaprala podchorążego pseudonim „Zbroja”, który był dowódcą drużyny 8. w mojej kompanii K-1, ukazała się w początku lat sześćdziesiątych dzięki Wydawnictwu Ministerstwa Obrony Narodowej].

  • Jaka to książka?

To jest książka „W szeregach »Baszty«” napisana przez Tadeusza Kubalskiego i tam są zdjęcia bardzo wielu kolegów, którzy ze mną byli. Po [tych] ćwiczeniach awansowałem na zastępcę dowódcy drużyny [kaprala], bo przedtem byłem sekcyjny. Sekcja miała czterech, pięciu ludzi. To był okres, w którym konspiracja szalenie się rozbudowywała. Kolega kolegę ciągnął najczęściej z gimnazjum, z „Czarnej Jedynki” i w ten sposób utworzyły się sekcje, drużyny, potem drużyny w plutony, nowi dowódcy, nowi ludzie, myśmy się po prostu rozluźniali w tych szeregach. Byłem zastępcą dowódcy drużyny, [którym był plutonowy podchorąży] „Ira”, Zbyszek Brzozowski. To był człowiek ode mnie starszy o trzy lata, ale on się już „zahaczył” na ćwiczeniach wojskowych przed wybuchem wojny, miał już staż, że tak powiem, był plutonowym, a ja byłem szeregowym, dopiero kaprala po ćwiczeniach dostałem. Z kapralem dotrwałem do końca. Co byłoby jeszcze interesujące? Aha, w pierwszej fazie konspiracji były starania o zdobycie broni, bo broni nie było, trzeba było ją skądś zdobyć. Przyszła wiadomość, że broń została zakopana w prywatnej willi u zbiegu ulicy Łowickiej i Madalińskiego. Willa stoi do dzisiejszego dnia, zrobiono tam rozpoznanie i doszli do wniosku, że ktoś bardzo szczegółowo opisał, że w ogrodzie pod drzewem półtora metra w tym kierunku, jest zakopana płytko, bo pół metra, skrzynia z bronią. Był to bardzo łasy dla nas „kąsek” i wybraliśmy się tam. To była cała [akcja], była obstawa zrobiona.
Mnie przypadło w udziale szczególne zadanie. Ponieważ mój ojciec miał zakład mechaniczny, trzeba pokonać metalową siatkę, zaopatrzyłem się w odpowiednie narzędzie i w tej obstawie doszedłem w określonej godzinie, bo to było wybadane, że nikogo nie było, tam już mieszkali Niemcy, że można było o tej porze podejść i podjąć taką próbę. Przeciąłem siatkę, zrobiłem swobodne wejście. Trzech z nas tam weszło. Jeszcze w warsztacie ojca zrobiłem półtorametrowe szpikulce ze stalowego drutu do badania gruntu. Ogród był [skłuty, ale] nie było żadnej skrzyni, było tylko miękkie miejsce, to znaczy, że możliwe, że ktoś tam już przed nami był. Cała akcja się skończyła bezpiecznie, chociaż wracaliśmy do domu chyłkiem po godzinie policyjnej, która obowiązywała [w całej Warszawie]. Patrole niemieckie spotykały ludzi poruszających się swobodnie, to dobrze było jeśli legitymowali, bo były służby miejskie, które miały do tego prawo. Młodych chłopaków załatwialiby, wiadomo jak. Tego rodzaju przypadki [jak] po prostu zastrzelenia na ulicy były bardzo częste. To był okres wielkiego terroru w Warszawie. Wtedy właśnie po raz pierwszy słyszeliśmy o odwetowej akcji za zabitego Niemca w Aninie pod Warszawą – dziesięciu Polaków powiesili. Na ulicy powiesili po to, żeby inni widzieli. Wisielców też widziałem w obecnej Alei Solidarności vis-à-vis obecnych sądów. Były [tam] żydowskie kamienice z długimi [żelaznymi] balkonami, na tych balkonach sześciu ludzi wisiało, właśnie w odwecie za zabicie jakiegoś Niemca.

  • Miał pan niebezpiecznie momenty jak łapanka?

Nie zetknąłem się bezpośrednio z łapanką, ale miałem taki epizod. Mieszkałem na 6 sierpnia 9, to jest drugi dom od placu Zbawiciela, a szkoła, do której chodziłem to był dawny Wawelberg [przy ulicy Mokotowskiej 4/6]. W tym okresie [szkoła] nazywała się Fachschule für Mechnik und Elektrotechnik – niemiecka nazwa. Szedłem do szkoły, więc musiałem przejść przez plac Zbawiciela, żeby zakręcić z powrotem w ulicę Mokotowską do Wawelberga. Na rogu placu Zbawiciela był dawny duży sklep spożywczy, w tym czasie już Niemcy zagarnęli [na] duży magazyn Meinla, w którym było wszystko. Niemcy się tam zaopatrywali na drzwiach nür für Deutsche. Koło tego sklepu musiałem przejść. Szedłem z domu, przechodzę koło tego, [nagle] otwierają się drzwi od sklepu Halt! Dwóch żandarmów, wydarli mi teczkę spod ręki, a tam były książki [techniczne] owszem, ale w jednej z nich była bibuła „Biuletyn Informacyjny”. Ciarki po krzyżu, co teraz będzie. On wytrząsnął to wszystko i złapał Dubla – to jest niemiecki kalendarz techniczny. Złapał i kartki [pod palcem] puścił. Nie wiem jak to się stało, ale bibuła w kartkach była i on jej nie zobaczył. Kazał mi to wszystko zebrać i puścił. Takie były momenty.
W 1943 roku podobne przeżycie pełne napięcia na samej uczelni. Studiowałem mechanikę, nie elektrotechnikę, a [w mechanice], jednym z punktów dla nas trudnych do zdania to była metalurgia u pana profesora [Kornela] Wesołowskiego, który szalenie nas męczył tak zwanymi wykresami „rybek” to są eutektyczne wykresy stopów metalowych. Tego trzeba było się po prostu wykuć na pamięć. Ponieważ myśmy nie bardzo [wkuwali] na pamięć, bo oprócz tego mieliśmy jeszcze inne zajęcia „[bardziej] frapujące”, to [na egzaminie „rybki”] myśmy ściągali. A on bardzo [to] ściąganie ścigał. Przyszedłem na egzamin, pojedyncze osoby w długich ławach, nie ma możliwości kontaktowania się. Jest nas na sali dwadzieścia parę osób, popołudniu egzamin. W pewnym momencie wbiega zadyszany nasz woźny Górka, grubasek, bardzo zdenerwowany leci do pana profesora i coś mu na ucho bardzo podniecony opowiada. Profesor też się zdenerwował, przestał chodzić, ale my też widzimy, że coś się dzieje. Za chwileczkę tupot nóg, bo podłogi były drewniane w tej szkole. Słyszymy tupot nóg i wchodzi czterech żandarmów z automatami, jeden cywil [i dziewczyna], panienka w ładnym, jasnym blezerku, rączki w kieszeniach, a cywil do niej się zwraca: „Proszę sprawdzić przechodząc między rzędami czy jego tu nie ma”. Ona idzie i każdego z nas lustruje. Wszyscy byli w konspiracji, o kogo chodzi. Jak patrzyła w oczy, to rzeczywiście było napięcie. Okazuje się, że nie zastała tego chłopaka. Potem [dowiedzieliśmy] się, to był kolega Glejzer, który miał być na tym egzaminie, ale go nie było, skończyło się na strachu. Natomiast, co ciekawe, wtedy na egzaminie ze mną był Rajmund Kaczyński, ze mną studiował razem i on zresztą wybrał potem [zdawany wówczas] kierunek metalurgii i był asystentem z zakresu tych skomplikowanych stopów [„rybek”].

  • Dziewczyna, dlaczego szukała tego kolegę?

[Kolega Glejzer także konspirował. Mieszkał w Wilanowie, który w czasie okupacji był po części niemieckim osiedlem. Dziewczyna – denucjatorka była znajomą Glejzera i chciała go wydać gestapo. Nie wiem czy przeżył wojnę – na liście absolwentów Wawelberga nie figuruje]. To było tak – myśmy często mając wolne dni między kompletami w nauce, takie dni były, to myśmy sobie robili wypady do Wilanowa. Mieliśmy tam paru kolegów i w czasie wypadów poznawaliśmy też miejscowych ludzi, były koleżanki, koledzy. Wilanów był [wówczas] dzielnicą niemiecką, było [tam] jeszcze sporo Polaków, ale tam sobie upatrzyli Niemcy „lokum”. Myślę, że kolega Glezjer, którego poszukiwało gestapo na sali wykładowej, spotkał tą dziewczynę, Polkę, może to była folksdojczka, tego on pewnie nie wiedział, ale nie wiem czy z przyczyn miłosnych czy z przyczyn politycznych, ale w każdym razie ona wiedziała o tym, że on tutaj ma być, dziewczyna z Wilanowa. Tym razem się udało, ale bardzo wielu kolegów wpadło z denuncjacji. Co wtedy? Rodziny w popłochu, bo brali ich rodziny [również]. Alarm był natychmiastowy. Wobec [tego] gdzie miałem się schować.
Miałem kolegę ze studiów Heńka Gajewskiego, który mieszkał w Piasecznie i co dnia przyjeżdżał do Warszawy kolejką. Była kolejka z Wilanowa do Piaseczna, przyjeżdżał kolejką na wykłady. Ja się z nim zaprzyjaźniłem, to był biedny chłopak, miał duże nieporozumienia w domu [pomiędzy rodzicami], on był strasznie nerwowy, [źle znosił egzaminy]. Wiem, że umie, bośmy się razem uczyli, przychodzi moment, że [właśnie] jego profesor woła, a jemu noga drży i on nie jest w stanie powiedzieć ani słowa. Wiem, że to umie. Żal mi go było, więc myśmy się razem uczyli. W momencie, kiedy znalazłem się w konieczności, [że trzeba] gdzieś uciekać z Warszawy, trzeba się schować, bo są wpadki, to do Heńka [w Piasecznie]. W ten sposób nawiązałem kontakty z Piasecznem, z tamtejszą młodzieżą, [także konspiracyjną]. Tam myśmy się spotykali, niby to gramy w siatkówkę, ale były też i spotkania innej [konspiracyjnej] natury [(nauka o broni)].

  • Pana rodzice wiedzieli, że pan jest w konspiracji?

Wiedzieli, zwłaszcza mama. Ojcu starałem się nie mówić, dlatego że u ojca w zakładzie bywali różni ludzie, nie chciałem mu tego detalicznie opowiadać, ale mama się orientowała, tylko nie wiedziała gdzie bywam, ale kolegów znała. Wszyscy, co się u mnie przewijali, to mama wiedziała z kim się kontaktuję.

  • Pana siostra należała do konspiracji?

Nie, moja siostra nie należała, siostra [miała synka Andrzeja urodzonego w lutym 1940 roku] zajmowała się wtedy [to znaczy w okupację niemiecką] prowadzeniem zakładu, który ojciec miał, poza tym to był okres, w którym ona miała małe dziecko. Urodził się jej synek na początku 1940 roku, 1939 wybuchła wojna, w lutym 1940 urodził się Jędruś.

  • Długo pan był w Piasecznie?

Nie, to myśmy jechali na dzień, dwa, trzy, potem noc w domu, znowuż do Piaseczna. To było z doskoku. [Zawsze dorywczo, krótko (jeden, dwa dni), ale często, prawie co tydzień]. W Piasecznie nocowaliśmy w różnych miejscach. Mieliśmy zaprzyjaźnionego księdza [Józefa] Zająca (proboszcz kościoła w rynku pod wezwaniem świętej Anny], który bardzo nas wszystkich tam hołubił, pomagał nam, był proboszczem. Myśmy go za to w niedzielę obstawiali [w kościele], bo on wygłaszał, mimo wszystko, patriotyczne kazania. Takieśmy posterunki ustawili – jeden przy zakrystii, drugi przy wejściu, jakby się coś działo, to trzeba natychmiast dać znać, żeby księżulo zdążył dać dyla do siebie.

  • W 1943 jak wybuchło powstanie w getcie warszawskim, co pan wtedy myślał?

To była dla nas straszna rzecz. [Współczułem ich beznadziejnej sytuacji, ale zarazem byłem świadom, że zbliża się (bo musi) nasz zryw i odwet!] Pamiętam raz jeden uciekającego Żyda żeśmy osłaniali na placu Krasińskich, tam gdzie jest [dziś] pomnik. Nad placem Krasińskich była [brama pod budynkiem, przez którą przejeżdżały tramwaje]. Teraz on jest przy Świętojerskiej, sądy tam są, a on był troszeczkę bardziej na południe, taki wąski przesmyk, pod którym tramwaje jeszcze przejeżdżały. Tam [za murem] była strzelanina i Żyd uciekł, żeśmy mu pomagali uciec w kierunku Starego Miasta. Co dalej było? On uciekł w budynki, ale strzelanina była. To było straszne, widziałem [także] Żyda skaczącego z drugiego piętra [getta], płonął, bo dom już cały płonął. On wyskoczył z okna [niestety za murem]. To było za murem, mur w getcie był. To było straszne. Rzeczywiście, jak Żydom pomóc – to było dyskutowane u nas na zebraniach i ja wiem, że Żydom usiłowali [pomagać], ale to sekcje zbrojeniowe [dostarczały] broń. Skądś ona tam musiała być, skoro jednak powstanie żydowskie działało, krótko, bo krótko, ale mieli trochę broni.

  • Widział pan płonące getto?

Oczywiście, myśmy widzieli getto [i straszny los jego mieszkańców], getto było małe i duże. Ulica Chłodna w tym odcinku gdzie jest kościół Karola Boromeusza i tramwaje, to był pas dzielący getto duże od małego, czyli i z tej strony mur i z tej strony mur, a my byliśmy w przesmyku ulicy Chłodnej pomiędzy] i z okien mogliśmy widzieć co się tam działo. Paczki [z żywnością] były rzucane [za mur]. Nasz „Ira” Zbyszek Brzozowski, dowódca mojej drużyny mieszkał w pobliżu na Chłodnej i on paczki z żywnością przerzucał przez [parkan]. To był okropny czas [i jakby memento dla Warszawy i dla nas].
Wreszcie 1944 rok styczeń, znowuż nowe przeżycie. Mianowicie jednego z moich kolegów Tadzia Goliszewskiego, pseudonim miał „Burzański”, on był [sekcyjnym] i biegał też na szkolenia do swoich żołnierzy. Styczeń, więc już niedługo do Powstania. On wychodził z lokalu, gdzie odbywało się szkolenie i przed budynkiem patrol niemiecki Halt! Wyrzucili mu wszystko z teczki, a tam był zamek od karabinu i instrukcja strzelecka. Oczywiście zgarnęli go. Wylądował na Pawiaku. Uważaliśmy, że Tadek jest już stracony, bo były oczywiste dowody, ale szczęśliwe nie, udało się. To był już okres przedpowstaniowy, kiedy przekupstwo wśród Niemców rosło i za jakieś pieniądze, bo taką wersje znam, rodzina się mobilizowała i spowodowali przerzucenie Tadka z Pawiaka na tak zwaną Gęsiówkę, a z Gęsiówki, to już się tylko wędrowało na roboty do Niemiec. On taką właśnie podróż odbył. Był na robotach w Niemczech i tam został, ale już nie uczestniczył w Powstaniu. Po Powstaniu przyjechał do Polski, był problem czy Tadeusz uczestniczył w Powstaniu czy nie? Nie uczestniczył, ale przecież całą okupację z nami pracował, szkolił i trzeba było pisać oświadczenia. Takich oświadczeń dostał trzy, każdy z nas podpisał się pod tym, że byliśmy świadkami i jego uznali za autentycznego kombatanta, co dało mu szanse zdobycia emerytury, bo to się liczy [na starość, a jest bezdzietny].

  • Były przygotowania do Powstania Warszawskiego?

[Był cykl szkolenia z zakresu walk ulicznych, instrukcja korzystania z „gamonia” (angielski granat ręczny przeciwczołgowy)]. Przygotowania w tym sensie, że zbierana była broń, w tym nie uczestniczyłem, gromadzona, przenoszona z jednego magazynu do drugiego. Ktoś to zrobił, bo ja w tym nie uczestniczyłem. Broń była przetransportowana do wsi Zagościniec na południu Mokotowa. Z tego magazynu myśmy się zaopatrywali 1 dnia sierpnia [przed szturmem „Baszty” na wyścigi konne].
  • Przyszedł do pana łącznik z rozkazem?

[O niezwłocznym stawieniu się w lokalu alarmowym zawiadomił mnie „Zych” Zygmunt Dąbrowski zamieszkały przy ulicy Koszykowej]. Myśmy pozostawali cały czas w kontakcie, bo koledzy mieszkali [w pobliżu]. Konrad mieszkał na Wilczej obok mnie, Tadek Godziszewski na Śniadeckich (przed Powstaniem został aresztowany na ulicy]. Co dnia mieliśmy kontakty. Nasz alarm, mojej drużyny, był [już] 27 lipca. [W lokalu] alarmowym, [w mieszkaniu] Zbyszka Brzozowskiego na ulicy Chłodnej. On się stamtąd przeprowadzał, ten lokal był pusty, ale on miał klucze do niego. Owszem spotkaliśmy się wszyscy, cała drużyna, to było już dwadzieścia osób, ja byłem zastępcą Zbyszka, co robić? Otrzymujemy odwołanie alarmu, 27 odwołują alarm. Zbyszek mądrze moim zdaniem postąpił, mówi: „Słuchajcie, nie wychodzimy z tego lokalu”. On się orientował w sąsiadach, w obserwowaniu lokalu. „Nie wychodzimy, chyba że będzie absolutna konieczność, ktoś z was musi, to wtedy…”. Jeden, zdaje się, wychodził. Siedziałem tam do 1 sierpnia, nie wychodziliśmy z lokalu. Trochę żarcia wzięliśmy, to było umówione. Trochę żarcia to była słonina, to były bochenki chleba, to były takie rzeczy, jak ktoś miał osełkę masła solonego, to był już wielki [rarytas].
1 sierpnia powtórka alarmu i mamy się przemieścić na tak zwany punkt wypadkowy, to jest wieś Zagościniec [(północne obrzeże wyścigów konnych – Służewiec)], my jesteśmy na ulicy Chłodnej. Z Chłodnej [(około piętnastej)] idziemy na piechotę [przez miasto], nie grupą, tylko po dwóch w odstępach czasu idziemy. Po drodze [ruch młodych, spieszących się na stanowiska], nam wyznaczono lokal na spotkanie na ulicy Fałata 3 [o szesnastej]. To jest posesja, która przylegała do obecnego terenu klasztoru ojców Jezuitów na Rakowieckiej. Jak się potem dowiedziałem, to był pusty lokal po profesorze chirurgii Lothcie. Nie wiem czemu się stamtąd wyprowadził, to był duży, pusty mieszkalny lokal [na trzecim piętrze]. Okazuje się, że tam się już spotkała cała nasza kompania. Jakeśmy szli na piechotę jeszcze, [panował silny] upał. Byliśmy strasznie zmęczeni, na Fałata odpoczywaliśmy, było przyjemnie miejsce i była woda, ale [około] szesnastej trzydzieści ktoś daje sygnał, wychodzimy na ogród do księży Jezuitów. Okazuje się, że cała kompania się zebrała [w szyku w czworoboku] i zobaczyliśmy ilu nas jest, jaka to potęga, ale banda cywilów [bez broni!]. Wyszli do nas trzej księża Jezuici w stułach, odprawili krótkie modły i udzielili wszystkim absolucji, bo to [już] za pół godziny się zaczyna! Po błogosławieństwie ruszyliśmy [już spiesznie] przez ogródki działkowe grupami w kierunku Zagościńca, to znaczy wyścigów konnych na południu miasta. Biedni ojczulkowie [jezuici] zostali w klasztorze i wcześniej zginęli od nas. Niemcy przyszli i wszystkich ich zgarnęli do piwnicy, granaty, peemy – wycięli wszystkich. Tam jeden czy dwóch cywilów ocalało jako świadkowie, jeden z kapłanów też ocalał, Sidorowicz, takie nazwisko mi chodzi [po głowie. Ich spalone przez Niemców szczątki pochowano w podziemiach klasztoru].

  • Jakie było pana uzbrojenie?

Na razie jestem bez uzbrojenia, jesteśmy cywile i idziemy od ojców Jezuitów na siedemnastą do Zagościńca. Parę minut przez siedemnastą jesteśmy na Zagościńcu rozlokowywani po różnych chałupach i kolejno się uzbrajamy. Idziemy do „zbrojowni”, idę ze Zbyszkiem, Zbyszek dostaje Visa, to jest normalny pistolet osobisty oficera Wojska Polskiego, „dziewiątka”, przyzwoita broń, tylko krótka. Natomiast ja jako jego zastępca, dostaję „siódemkę” z trzema nabojami (!). To jest pistolecik damski, trzy naboje w tym, oraz dostaję gratis dwie „sidolówki”, były wielkości jak nasze buteleczki od „Ludwika” do zmywania. To były blaszane „sidolki” [od] środka czyszczącego gary. Tam był środek wybuchowy i cięta blacha, to była raczej zaczepna broń, tym niewiele można było zrobić, ale ja dostałem dwie.
Wracamy na kwaterę, jest parę minut przed [siedemnastą], przylatuje chłopak, siedemnastolatek: „Proszę panów, ja z panami chcę też iść”. Mówię: „Człowieku, co ty? Późno jest po pierwsze, poza tym ile ty masz lat”. On bardzo młodo wyglądał. „Siedemnaście”. Mówię: „Słuchaj, to bez zgody twoich opiekunów czy rodziców, to mowy nie ma”. Mówię do Zbyszka swego dowódcy, co zrobić. „To idź do jego ciotki”. Wysyła mnie. „Gdzie ty mieszkasz?”. „W sąsiedniej chałupie”. Poszedłem do ciotki, ona we łzach, mówi: „Proszę pana, on jest sierotą, oczywiście, że ja się o niego boję, ale jak ja go tutaj zatrzymam przy sobie, a wy pójdziecie, to co z nami tu będzie? Jestem starą kobietą, może byłoby bezpieczniej, jak on by z wami poszedł?”. Taka damska logika. Pseudonim sobie przyjął „Skoczek”, był w jasnej bluzce i to go zgubiło.
Pięć minut po godzinie siedemnastej rozpoczyna się szturm. Wieś Zagościniec, która jest mniej więcej w tej chwili na południe od alei Lotników, długa to była wieś, ale przed nią do [parkanu] Wyścigów, była otwarta przestrzeń. To było [około] trzysta–czterysta metrów otwartej przestrzeni. Zgodnie ze sztuką wojenną tyraliera i nacieramy. Idą dwie kompanie K-1 i K-3 pod dowództwem Tośka, nami dowodzi „Wirski” i poszczególne plutony są rozstawione. Jest strach, jesteśmy bez broni, a Niemcy już zorientowali się w czym rzecz i są po tamtej stronie [betonowego] parkanu w budynkach, więc koło nas jest ogień bardzo silny. W połowie może dobiegu „Skoczek” jest postrzelony prosto w pierś, tę scenę dobrze pamiętam. Do pewnego stopnia czuję się winny tego, to było dziesięć minut walki i już chłopaka nie było. Dziwna rzecz, że myśmy [mimo wszystko] biegli, padaliśmy zgodnie ze „sztuką wojenną”, czołganie się, potem znowuż biegiem, dopadamy pod mur [ogrodzenia], ale strzelanina niemiecka ucichła – dziwna rzecz. Przy samym murze ciągnęły się następne zabudowania wiejskie, to jest tak jak to od ulicy jest chałupa, za nią jest podwórko, stodoła, a za stodołą jeszcze parę metrów podwórka [i mur]. Myśmy wpadli w taką zagrodę, chłop nam natychmiast ze stodoły, przez którą żeśmy przebiegli, dał drabinę. Drabinę dostawiłem do muru i teraz strzelają czy nie strzelają. [U nas cisza, z daleka strzelanina broni maszynowej]. Pierwszy skoczyłem, skoczyłem tak niefortunnie, że po drugiej stronie [muru] akurat był dół na śmieci przez Niemców wykopany. Załoga Wyścigów to było siedmiuset esesmanów dobrze uzbrojonych. Prawdopodobnie, to jest moje przypuszczenie, w momencie kiedy oni zobaczyli tak szeroką tyralierę w polu i szturm [na betonowy parkan wyścigów], natychmiast się wycofali z budynków stojących tuż za murem w głąb terenu, który był bardzo duży, w dodatku tak ukształtowany że czym głębiej, to on się wznosił do góry i tam był już tor wyścigowy. Przed nami zaraz za murem był biurowiec jednopiętrowy i tor treningowy [dla koni], dwa tory treningowe to były pod kątem, tak że myśmy musieli najpierw pokonać tor treningowy, a na torze głównym Wyścigów były trybuny i to było [dogodne] stanowisko [obrony] dla Niemców, którzy z doskonałą obserwacją całego terenu, pokrywali ogniem to pole.
Wpadliśmy do pierwszego budynku, bo drzwi otwarte, ja z „Bobem” [Tadeuszem Sobiepankiem] skoczyliśmy na pierwsze piętro, żywego ducha [nie ma, wszystkie drzwi otwarte], trzech chłopaków dołem. To jest korytarzowy system, biegniemy, wszystkie pokoje pootwierane, żywego ducha, Niemcy się już wynieśli. Na końcu budynku klatka schodowa, zbiegamy w dół i na dole nie ma i na górze nie ma [Niemców], wobec tego dalej szturmujemy w kierunku głównych trybun. Trup się jednak ściele gęsto. Chwilami padamy, czołgamy się, co z bronią? Przecież [jej] nie mamy! [A ziemia pełna odprysków po pociskach]. W pewnym momencie usłyszałem z naszej strony ciężki drajzer trajkotał, [ktoś nas osłaniał ogniem], więc jednak dla nas było trochę obstawy. Dopadliśmy jednego z baraków, które podobno dawniej były stajniami konnymi, cztery baraki równolegle do siebie ustawione. Wpadałem do drugiego, pusty barak, tam paru kolegów jest i plądrują, gdzie broń. Nikt nie ma żadnej broni. Przebiegliśmy do następnego baraku i tutaj jeden z moich kolegów z drużyny „Jastrząb” [Tadeusz Posniak] wleciał z karabinem: „Słuchajcie znalazłem karabin”. Karabin był wprawdzie z zamkiem, ale bez naboi. Mówię: „Widziałem skrzynkę w poprzednim baraku”. Wracam, między barakami ziemia się gotuje od strzelaniny, ale szczęśliwie mi się udało. Wracam po [tę] skrzynkę. W skrzynce owszem było kilkanaście naboi wysypanych luzem, to było dla nas dość istotne, bo naboje luzem bez łódek, to w kbk nie dawało się ładować inaczej tylko pojedynczo! Jak jest łódka, to pięć naboi naraz się wpycha, to jest jeden ruch ręki i pięć [możliwych] strzałów. Jak znalazłem naboje oczywiście dorwałem karabin, doskoczyłem do okna, [w które Niemcy] strzelali dość mocno, po ścianach były ślady.
[Chwila ciszy]. Miałem takie szczęście czy nieszczęście, [widzę przez okno], biegnie Niemiec wzdłuż ściany, którą widzę, ma na plecach tobół. To było wrażenie skrzyni, może to był miotacz płomieni, bo nie widziałem u niego broni, tylko widziałem skrzynię. Zmierzyłem się i to był mój celny strzał, ale jedyny, bo już mi karabin zabrali, już następni mieli [swoje], bo [rozgrabione] naboje. Każdy chciał strzelić! Sytuacja była bardzo napięta. Z lewej strony pod ścianą siedział „Konrad” [Marian Kowalski dowódca 11. drużyny] zabandażowany, bo dostał postrzał pod obojczyk. Biegał jeszcze Tadzio Krawczyk „Lasota” z obandażowaną głową, mówi: „Gdzieś ty znalazł skrzynkę?”. Jeszcze chciał polecieć po skrzynkę, ale naboi nie było. Nasza [walka] na tym terenie wyglądała źle , [beznadziejnie]! Z późniejszych opisów akcji innych plutonów, wiem że mieli broń, bo jednak myśmy pokonali pierwszy tor, dwieście pięćdziesiąt metrów treningowego i dalej było „Stop!”, bo stanęliśmy prawie frontem do dużych trybun na głównym torze. [Pomiędzy nim a nami] przebiegał tam ślepy tor kolejowy, który szedł z Okęcia na teren Wyścigów. Prawdopodobnie Niemcy [tym torem] zaopatrzenie swoje doprowadzali. Pukanina, bo inaczej nie można było tego nazwać, trwała zaledwie dwie i pół godziny, nasz sukces zdobycia tego kawałka terenu [od około 17 do 19].
Po dwóch i pół godzinach mniej więcej, przychodzi rozkaz – wycofywać się! Okazuje się, że nasz zwiad, koledzy, zobaczyli – za torem kolejowym wjechał niemiecki samochód pancerny od strony Okęcia, a nie powinno to się było stać, dlatego że od tamtej strony, od strony [Okęcia i] Wyczółek, miała atakować kompania z „Olzy” i ta kompania nie zaatakowała, z jakich powodów, tego nie wiem, czyli pancerka mogła swobodnie wjechać na teren już przez nas prawie zajęty. Odwrót! Bezbronni, ktoś nas jednak musiał salwować trochę z boku, bo od czasu do czasu słyszałem ciężki karabin maszynowy z naszej strony. Najgorsze było opuszczenie baraków [i przez odkryte pole wycofywać się pod ostrzałem niemieckim z tyłu].
Wycofanie się z terenu Wyścigów, to właściwie było czołganie się [pod ostrzałem z tyłu], bo nie było innej możliwości. Trup się słał gęsto, z tyłu strzelają. Mnie przestrzelono nogawkę czterokrotnie, ale nic mnie nie drasnęło. Dorwaliśmy parkan [wreszcie]. Szedł ze mną „Zych”, „Bob” to są dwaj moi przyjaciele i nieznany mi ranny chłopak w lewą rękę, miał [przybandażowaną] rękę. Jak go przez parkan przetranslokować? Doczołgaliśmy się wreszcie, chociaż ziemia „bzykała” co chwileczka, gdzieś padały pociski [tuż] obok nas. Przestrzeń jaka była pomiędzy pniem topoli, a parkanem – bo topolami obsadzony był parkan [od wewnątrz obiektu wyścigów], ale nie gęsto tylko dość rzadko – myśmy się do jeden topoli w przestrzeni metra kryli [pomiędzy nią i] parkanem. [Obok] była droga, po której transportowaliśmy chorego. Na jednego wlazł, drugi go podciągnął, on jedną rękę miał jednak czynną, wciągnął się aby pokonać parkan [i zawalił się na zewnątrz].
Rozproszenie, gdzie reszta? Za parkanem już było ciszej, zaczęliśmy [się] schodzić [na] polu marchwi w kierunku dolinki Służewieckiej, to jest w kierunku Puławskiej skośnie w prawo. „Zych” szedł, był bledziusieńki, nie chciał w ogóle mówić, ale sięgnął po marchew, wyrwał ją z ziemi, szedł, gryzł marchew. On był w innym plutonie, mówię: „Zygmunt chodź z nami, mamy się wycofywać w kierunku dolinki Służewieckiej i lasu kabackiego taki dotarł do nas rozkaz”. Rzeczywiście mój dowódca prowadził w tym kierunku. To było około godziny dwudziestej, sierpień ale zbliżała się burza, zrobiło się zupełnie ciemno. W Warszawie oczywiście huki wybuchów, już są łuny [nad miastem], do tego błyskawice, bo burza się nasuwała. Wreszcie lunęło ogromnym deszczem, a przed nami jest ulica Puławska, po której jeżdżą otwartymi jeszcze samochodami żandarmi niemieccy. Jak pokonać Puławską? Przyczajeni, w momencie, kiedy ciszej się zrobiło, przeskoczyliśmy Puławską szczęśliwie, w deszczu do dolinki Służewieckiej, żeby pójść w prawo na południe do lasów kabackich.
Zupełnie było ciemno. Nad przeprawą naszą przez [bagna dolinki Służewieckiej], pewnie Niemcy zorientowali się w kierunku [naszego] odwrotu i zarówno z [terenu] obecnego klasztoru Dominikanów jak z terenu Wyścigów [utrzymywali] ostrzał [naszej przeprawy. Obecnie płynie] strumyk i piękne szosy, trawniki, alejki spacerowe, [ale wówczas] do stu pięćdziesięciu metrów stawów i bagien. Przez stawy i bagna zaczęliśmy brnąć. Przede mną szedł „Bob”. Jak rozgarnął krzaki, zapada się coraz głębiej. Idę za nim, też się zapadam coraz głębiej. Niemcy strzelają, ale raczej od [strony] Dominikanów, bo z lewej strony do nas nadlatywały tak zwane flary, to są pociski z fosforu, które świecą jak lampiony, prawdopodobnie temperatura, która się wytwarza ze spalania, podtrzymuje spadochronik, [na którym wiszą], bo w takim [wolnym] tempie spadało. Na szczęście ulewa, która nam towarzyszyła skracała czas pracy takich lampionów, ale ich wystrzeliwano dość dużo.
Wtedy, kiedy teren był oświetlony [przez flary], to myśmy siedzieli w błocie, nie wolno się było ruszyć. Jak troszeczkę [przygasły], to myśmy ruszali naprzód. Ruszanie naprzód było [coraz trudniejsze], bo to coraz bardzie brnęliśmy w [bezdenne] błoto. W pewnym momencie straciłem grunt i tonę normalnie, rozłożyłem ręce, ale tonę. „Bob” się obejrzał, a on był z karabinem bez naboi i odwrócił się, dał mi karabin. Złapałem za koniec karabinu, on [za] kępę trawy i zaczął ciągnąć i tą metodą po kolei żeśmy przebrnęli to bagno pod ogniem, pod flarami, czołgając się w kierunku skraju lasu kabackiego, północnych [jego] skrajów. Oblepieni [błotem], w butach mieliśmy nawet błoto, a któryś w ogóle bez butów [z tego bagna] wyszedł. Uczucie jest [dnem bezsiły, zawodu, a równocześnie chęci odwetu], po raz pierwszy w życiu coś podobnego przeżywałem. [Największym dramatem był broni i żadnej na nią szansy!]
Doszliśmy do lasu kabackiego [nocą] i [wolno] w kierunku południa już lasem się poruszamy, tam jest ciszej, bezpieczniej. Świtało jakeśmy się zatrzymali w stogu zboża. Co robić dalej? Musimy do Piaseczna, mówię: „W Piasecznie mam [swoje] »mety« to przez [nie] złapiemy kontakt z Chojnowem”. O Chojnowie tylko słyszałem, że to jest teren, w którym się mamy spotkać, ma być odwód nasz, ale jak tam dojść, to tego nie wiedziałem. W Iwicznej ładny słoneczny ranek 2 sierpnia my siedzimy w stogu, a [tuż nad] szosą od Klarysewa patrol konny „własowców”, to są ruscy ludzie, kozacy, dowodzeni przez [kolaboranta ukraińskiego o polskim nazwisku], Kamińskiego, ale oni kolaborowali z Niemcami. Taki patrol [kłusem] przez szosę koło nas trzydzieści metrów, my w stogu, nie zauważyli nas. Co w tej sytuacji zrobić, trzeba do Piaseczna się dostać. Tylko ja znałem, bo mój dowódca nigdy nie był w Piasecznie, ani ci chłopcy z Powstania, tylko ja tam [miałem kontakty]. Mówię: „Wiem, gdzie mieszka ksiądz Zając, [to niedaleko]”. W momencie, kiedy uważałem, że jest ciszej, spokojniej, przeskoczyłem szosę i do księdza Zająca. Po przeskoczeniu przez szosę przebiegłem w zabudowania, w których mieszkał ksiądz Zając.
U niego spotkałem drugiego ze znajomych księży, mianowicie proboszcza od świętego Michała z Mokotowa [księdza Michała Piotrowskiego], obydwaj księża [pytali], co się dzieje w Warszawie? Bo ich zaskoczyło Powstanie w Piasecznie. Powiedziałem, że jestem z chłopakami, że po [pierwszym boju] i takich przeżyciach jesteśmy. Byłem oblepiony błotem, to wszystko było do mnie przylepione. [Mówią]: „Dawaj ich tu prędko wszystkich do mieszkania”. Tak od razu wszystkich dawaj to nie bardzo, tylko musieliśmy ostrożnie pojedynczo sprowadzić. Księża pomogli, duża miednica, gorąca woda, gospodyni, generalne mycie u księży, bielizna księżowska. Jak nas przebrali, to wyszedłem [sam] na Piaseczno, ludzie się zaczęli ruszać, bo w Warszawie Powstanie, a w Piasecznie normalny ruch, poirytowani, ale się ludzie ruszają, czym prędzej poszedłem do swoich przyjaciół do państwa Gajewskich, do Gajdarskich. Tam złapaliśmy kontakt [z łączniczkami] jak dostać się do Chojnowa. Do Chojnowa łączniczki miejscowe nas przeprowadziły.
W Chojnowie spotkaliśmy drugi oddział z kompanii „Wirskiego” mianowicie z [podporucznikiem „Stanisławem” Jerzym Jungiem]. Rozbitkowie warszawscy, [zgodnie z rozkazem, zaczęli] się tam zbierać, oprócz tego były też oddział z NSZ-tu (Narodowych Sił Zbrojnych) i był oddział Batalionów Chłopskich pod [dowództwem porucznika] „Lancy”. To był oddział, który przyszedł z Lubelszczyzny pod Warszawę, świetnie uzbrojony, ośmiu ludzi konnych w patrolu, sam „Lanca” jeździł bryczką jak generał. Jeszcze doszlusowały do Chojnowa oddziały pułkownika „Grzymały”, który walczył na Ochocie i od razu pierwszej nocy zostali też rozbici. „Grzymała” swoje niedobitki [wyprowadził z Warszawy] przez tory kolejki EKD dojazdowej, ominął plac Narutowicza, na którym się ich atak załamał. Ominęli [plac Narutowicza], szli na Pęcice. W Pęcicach [zaskoczyli ich Niemcy znowu], straszny bój, bo tam była bardzo silna obsada Niemców, do nocy trwali ukryci na terenach dworskich. Kto mógł to się wplątał w [grupę] robotników rolnych i wydostał się z zasadzki. Niestety bardzo wielu nie udało się, Niemcy [ich rozstrzelali] następnego dnia. Tam jest [ich] pomnik do dzisiejszego dnia.
Natomiast ci, którym się udało wyjść z Pęcic, szli od południowej strony omijając Piaseczno, dobrnęli do Chojnowa, między innymi właśnie podpułkownik „Grzymła” ze swoimi ludźmi. Zrobiła się już spora grupa w Chojnowie, kawałek wolnej Polski, flagi na chałupach, ołtarz polowy. Pamiętam 13 sierpnia msza polowa, wszystkie oddziały zgromadzone, ale było też sporo rannych z Powstania. Następnie czyraczność się zaczęła, nie wiem czy z u higieny czyraki ich opanowały, głód był poza tym, nie było co jeść. Mówi się o tym, żeby iść Warszawie w odsiecz. Pułkownik „Grzymała” [zorganizował] taki oddział. Owszem zgłaszamy się tam z „Irą” i z naszymi niedobitkami, ale [porucznik] „Stanisław”, który był naszym bezpośrednim dowódcą [w] kompanii [K-1], powiedział, [że] tylko z bronią i tylko na ochotnika, jest to wyprawa tylko na ochotnika i tylko ludzi uzbrojonych. [Niestety sama ochota nie wystarcza!] Mówię: „Dobrze, ale może coś wykombinujecie dla nas, bo co my mamy tutaj robić? Rozumiem, że zostawić „Jastrzębia”, który miał postrzał w rękę, Tadek „Czart” miał duży czyrak na nodze, zostaje, ale my zdrowi jak dostaniemy broń możemy iść”.

17 sierpnia „Grzymała” nocą poprowadził wszystkie oddziały [z Chojnowa] w kierunku z powrotem [do] lasu kabackiego, żeby wejść do Warszawy. Tu ciekawostka, że [z] tych [planów] wyłamał się [porucznik] „Lanca”. Na spotkaniach, odprawach był. Na wyprawę na Warszawę wyłamał się, nie było go, a to był oddział bardzo dobrze uzbrojony. Ja z „Irą” [mimo wszystko] poszliśmy tą nocą do lasu kabackiego razem z naszą kompanią. W lesie kabackim dzień był w ukryciu. Była jedna czy dwie [nieznaczące] potyczki [na obrzeżach lasu] z Węgrami, bo Niemcy posługiwali się oddziałami węgierskimi – pod Żabieńcem też żeśmy [ich] spotkali – był nawet jeden ranny, [z postrzału] od żołnierza węgierskiego. Niestety [w lesie nadal podporucznik] „Stanisław” dla nas broni nie miał, mówi: „Wracacie do Chojnowa”.
18 [sierpnia podpułkownik „Grzymała” Mieczysław Sokołowski pod Wolicą dzielnie parł do Warszawy i w tej walce poległ]. Ja z „Irą” przenocowaliśmy u państwa Gajewskich i następnego ranka [19 sierpnia] przez Żabieniec mamy wracać do Chojnowa do lasu. Nad ranem [jednak] szczekaczki niemieckie ogłaszają wszyscy z meldunkami warszawskimi mają się stawić na rynku. Będą chodziły patrole, będzie kontrola we wszystkich budynkach, kogo zastaną z meldunkami warszawskimi – kara śmierci także dla gospodarza domu, który ich przechowuje. Jest to przymus, musimy stąd wyjść. Ta akcja była z ich strony przeprowadzona bardzo sprawnie, bo od wszystkich uliczek krańcowych zaczęły wchodzić [w miasto] patrole [niemieckie z psami]. Myśmy byli na ulicy Świętojańskiej [17] i od końca ulicy idzie patrol z psami.
Potem się dopiero zorientowałem że to byli „własowcy”, bo z ruska gadali, a nie Niemcy. Co robić? Jestem z dowódcą swoim i [obydwaj] z meldunkiem warszawskim. Tu przyszedł nam z pomocą pan [Jan] Gajewski. On, prawdopodobnie to był taki jego zamysł, przygotował schowek w sadzie [dla syna Henryka]. Miał duży sad obok swego domu i w tym sadzie zrobił schowek. To był dół podłużny, tak jak grobowy dół wykopany i on nas czym prędzej do dołu zaprowadził. Na jedną osobę to można się było położyć, ale we dwóch? Myśmy kucali, położył na nas drabinę i na to wywalił wóz nawozu, obornika. Drabina nas zabezpieczyła, tylko niestety kapało. Myślimy – to już jest koniec, bo my słyszymy co się dzieje na zewnątrz. Przyszedł patrol „własowców” z psami, psy ujadają, ale Gajewski poczciwy stał przy nas. Mówi: „Nikogo u nas nie ma, jest tylko syn, ale my jesteśmy tutejsi wszyscy”. „To sprawdzimy”. Poszli do domu, ale do domu oni wchodzili po to żeby [grabić]. Przechwalali się, naręcze zegarków, bransoletek, pierścionków – to była zdobycz, trofiejne rzeczy. Psy nas jednak nie wytropiły dzięki temu, że ten nawóz był dla nich barierą nie do pokonania. Myśmy tam posiedzieli przeszło dwie godziny. Jak patrole już przeszły, Gajewski się odważył nas odkopać, to już [byliśmy] nieprzytomni, już nas wyciągnęli. Taka ilość amoniaku wdychana, to była dawką prawie śmiertelną. Wyciągnęli nas, odchuchali. Ale w panice, że są łapanki warszawiaków, [powiedzieli, że musimy] uchodzić [do lasu].
Z powrotem przez Żabieniec do Chojnowa. Pani Gajewska uważała, że jej syn [Henio] będzie bezpieczniejszy z nami, niż tutaj, bo widzi co tu się dzieje, Niemcy szaleją. Henia [zabraliśmy], nie był nigdy w konspiracji, aleśmy zabrali Henia ze sobą. Ledwośmy przenocowali w Chojnowie następną noc, [o świcie] wbiega gospodarz, u któregośmy spali w stodole: „Chłopaki uciekajcie! Niemcy idą!”. Rzeczywiście od strony szosy łączącej Piaseczno z Górą Kalwarią, tam Niemcy bardzo często po tej szosie się poruszali, idzie tyraliera ku wsi Chojnów, będzie pacyfikacja. Żeby tego uniknąć trzeba się wycofać. W lesie za nami, za Chojnowem przebiega linia kolejowa Warszawa – Radom, prosto jak strzelił. Po tym torze porusza się pancerka niemiecka, która pilnuje przejścia. „Lanca”, który został [w Chojnowie], nie poszedł do Warszawy, obejmuje dowództwo nad wszystkimi, zręcznie to przeprowadził, wzdłuż torów w lesie [ustawił] tyralierę i na jedno hasło tyraliera jednym skokiem pokonała tor. Ludzie ocaleli, został tylko jeden wóz taborowy, konia postrzelili, wóz na torze został.
To był początek partyzantki. Do Warszawy nie ma szans, więc trzymamy się „Lancy” wobec tego [zwłaszcza, że nas uzbroił] i z „Lancą” maszerujemy nocami głównie. On teren znakomicie znał, poza tym ośmiu konnych, którymi się posługiwał jako zwiadowcami znakomicie ubezpieczało oddział. Szliśmy w kierunku południowo-zachodnim w Kieleckie. Trudów już w [nocnych marszów] nie wytrzymał mój kolega Gajewski, mówi: „Słuchaj, nie daję rady”. On był chory na serce. „To zostań po prostu, jak my się następnej nocy stąd wycofamy, wracaj do domu, masz meldunek [piaseczyński], możesz wrócić”. Tak się stało, on wrócił. Myśmy z „Lancą” wędrowali unikając potyczek, potrafił to tak prowadzić unikając potyczek. Raz jeden jakiś [patrol] Bahnschutzów [spotkał patrol „Lancy”] i tam była strzelanina, ale nie wolno nam było strzelać, a myśmy już mieli broń, u „Lancy” myśmy się uzbroili, miałem wspaniały ruski karabin, celnie bardzo bił, wspaniała broń. Tą metodą wędrując nocami po różnych dróżkach [leśnych] doszliśmy do Pilicy pod Białobrzegami. Tam nocą natrafiliśmy na pole niezaminowane na szczęście, ale założone były tak zwane potykacze, to są w trawach ukryte [napięte] druty na wysokości piętnaście centymetrów [na kołkach]. Miejscowi ludzie, „Lanca” to potrafił zorganizować, przeprowadził nas przez Pilicę w bród, cały oddział i najdalej weszliśmy w góry Świętokrzyskie do wsi Skłoby. Wieś była pusta, żywego ducha. To już w górach Świętokrzyskich na szczycie położona wieś. Okazuje się, że ta wieś była pacyfikowana, bo tam [już] byli inni partyzanci po wyjściu których wieś była spacyfikowana, ani żywego człowieka nie było. To już zbliżał się koniec września, [października], a my po lasach koczujemy. Jak się wrzesień skończył [dotarła wiadomość], że Powstanie Warszawskie padło…

  • Ktoś przyniósł wam wiadomość?

[„Lanca” miał radio, po dworach słuchano radio Wolna Europa]. Tak, nasłuch radiowy to był, po dworach słuchali, we dworach były kontakty. Powstanie upada. „Lanca” wobec tego zmienia kurs i wracamy pod Warszawę, prawie tą samą drogą. Noce były już [tak zimne], że myśmy się budzili, na ziemi żeśmy spali po czterech razem, jeden koc na czterech w poprzek, tak żeby koło twarzy trochę szmaty było, ziemia dookoła już oszroniona była. Bardzo nas żarły insekty. Konni nam pomagali w [ich tępieniu], nie wiedziałem o tym, ale to jest znakomita metoda. Jak rozkulbaczali konie na noc, konie odpoczywały, to myśmy z siebie zdejmowali bieliznę osobistą i bieliznę kładło się bezpośrednio na konia warstwami, koc, popręgi na to i koń spał z naszą bielizną. Rano owszem koniem śmierdziało, ale nie było ani jednej, uciekały od tego zapachu, konia też nie zjadały. Metoda była, ale na krótko. Wszystko tośmy przetrzymali, nic nas nie tknęło. Znaleźliśmy się, to już pierwsze dni października [znowu w pobliżu Chojnowa], w Wojciechowicach. Wojciechowice to jest długa wieś trzy kilometry na południe od Chojnowa. Wtedy się jeszcze nie orientowałem w tej sytuacji gdzie my jesteśmy. Tam zapada decyzja „Lancy”, że rozpuszcza oddział i każdy na własną rękę. Było generalne golenie u chłopów starymi brzytwami, bo nie wolno było wyjść z zarostem, a myśmy byli wszyscy w opłakanym stanie.
Cóż robić? Do Piaseczna. Jak się zorientowałem, że jestem niedaleko Piaseczna, to do Piaseczna i to był koniec mojej wojaczki, bo w Piasecznie trafiłem [znowu] do państwa Gajewskich, u których była już moja rodzina. Moja rodzina Bogu dzięki ocalała Z placu Zbawiciela [po upadku Powstania] przepędzeni 2 października koło Politechniki, na Opaczewską do obozu przejściowego i stamtąd do wagonów i wywózka w głąb kraju. Pociąg stanął w Ursusie i Bachnschutz, chyba Mazur, bo po polsku [mówił], otworzył drzwi, w którym była moja rodzina z sąsiadami, mówi: „Uciekojta”. Moja siostra z maleńkim dzieckiem, rodzice, sąsiedzi, wybiegli z wagonu, wyskoczyli, bo to towarowe wagony były i [siostra] Kazia ich poprowadziła do swojej koleżanki [Hanki Aherówny] w Ursusie. Słyszeli psy, to znaczy, że <> Bachnsutze zwęszyli ucieczkę z wagonu i z psami poszli. [Uciekinierzy] już trafili do budynku tam, niedaleko to musiało być, skryli się u Hanki [Aherówny] i tam dopiero odkarmieni, odmyci, na piechotę poszli. Co im do głowy przyszło? Piaseczno, bo przecież tam Marian [(to znaczy ja)] miał metę, to do Piaseczna. W ten sposób odzyskałem całą rodzinę, spotkałem się [z nimi] w Piasecznie.

  • Jak wyglądało pana wyzwolenie? Przyszli Rosjanie?

Będąc w Piasecznie z całą rodziną, nie można siedzieć u kogoś pokotem, [także nasi] sąsiedzi, słoma w pokoju i pokotem spali. Zatrudniłem się w piekarni u folksdojcza, kradłem chleb, żeby ich wykarmić, trzeba było coś z tym zrobić. [Powędrowaliśmy] w Kieleckie do dalekiej rodziny [ojca] na piechotę. Tam [w styczniu 1945 roku we wsi Ninków] nas zastali Ruscy, przy czym jeden [sowiecki lotnik] osobiście mnie atakował. Ja z małym czteroletnim Jędrusiem szedłem z chałupy do lasu, a miałem jasny ku, mama uszyła ze skóry owczej. Idę z dzieciakiem do lasu, nalatuje na nas „Jakiem”, ostrzeliwuje jednego człowieka z dzieckiem, [na szczęście] nie trafia. Małego wepchnąłem do bruzdy, przykryłem go [sobą, myśliwiec] zawrócił, też nie trafił, drugi raz nas zaatakował, na szczęście dał spokój. To był mój pierwszy kontakt z Ruskimi. [Przeszła też fala rozformowanej, często pijanej sowieckiej piechoty].

  • W którym roku pan wrócił do Warszawy?

W [październiku 1944 roku z Piaseczna do Ninkowa] poszliśmy na zimę, pierwsza choinka [po Powstaniu] była w Ninkowie. W styczniu 17, 18 [1945 roku] wróciliśmy do Warszawy na piechotę. [Rok] 1944 Powstanie do końca w Piasecznie, październik wracamy w Kieleckie, jest zimny grudzień, spędzamy go na wsi, wiosna przychodzi i w styczniu [1945 roku] ruszamy do [Szydłowa] na piechotę [i dalej dużą koleją do Warszawy].

  • Wtedy Rosjanie wchodzili do Warszawy.

Tylko front za nami przeszedł, jesteśmy już [pod Ruskimi] i idziemy do Warszawy z tobołeczkami, bo tam nic nie było. Tam na wsi było głodno, chłodno. Nic żeśmy nie mogli poradzić, wróciliśmy z powrotem na piechotę do Warszawy. [Żyliśmy z moich napraw zegarów, karbidówek, narzędzi za skromne artykuły spożywcze: mąkę, kaszę, kartofle].

  • Dom ocalał?

Nie, pierwsza rzecz wizyta we własnym domu [przy ulicy 6 Sierpnia 9 koło placu Zbawiciela]. Wszystkie piece w moim pionie zostały, dom zrujnowany, zbombardowany. To był stary dom, gdzie w rogu pokoju na treglach stalowych, był budowany z kafli ozdobny piec. Mnie się [kiedyś] ten piec nie podobał i z siostrą przebudowaliśmy piec na prosto stojący w kącie, ale nie stał [już] na treglach. Jak bombardowali dom, to wszystkie piece zostały, bo były na treglach, wisiały w powietrzu, a nasz spadł, a w piecu były pochowane wszystkie nasze pamiątki. Tam myśmy schowali aparat fotograficzny, krzyż harcerski, [albumy fotograficzne, sztućce] – nic nie zostało. Wtedy zaczęła się gehenna poszukiwania mieszkania w Warszawie. U kuzynów na Emilii Plater spałem na podłodze w zburzonym też domu, ale ich pokój ocalał, tam mieszkałem. Rodzice gdzie indziej, ojciec na Rakowieckiej u swojej siostry, wszystko się [rozpadło]. Dopiero 1946 roku rozpoczynam studia na wydziale lotniczym. Wtedy dopiero moja siostra wynalazła mieszkanie na ulicy Grażyny na ostatnim piętrze, w którym dwie ogromne dziury od podłogi do sufitu, ścian nie ma, dachu nie ma. Żeśmy to sami łatali, dach układałem z kawałków blachy.
Bardzo niedługo się dachem cieszyłem. Przyjechało pierwsze kino wojskowe do Warszawy, to był styczeń i [kronika filmowa] w kinie „Polonia” obecnym się [zainstalowała]. Myśmy sześć lat nie oglądali kina, więc zobaczymy kino. Poleciałem do kina [na ulicę Marszałkowską 60], biegło się ulicami, ścieżki były na wysokości mniej więcej pierwszego piętra, bo domy były powalone, po tych rumowiskach pobiegliśmy Marszałkowską do kina. Oglądamy film, kroniki wojenne, wojskowe. Zerwała się szalona wichura w tym czasie. Wychodzimy z kina, idziemy środkiem, bo ściany się walą, niektóre tak były nadwerężone, że całe ściany się waliły. Szedłem w dobrej myśli do domu. Zanim [przyszedłem] na Grażyny, to już mego dachu nie było, cały dach sfrunął. Mama we łzach, mówi: „Popatrz, gdzie nasz dach, o dwie posesje dalej”. Dobrze był zrobiony, bo cały, ale się podniósł i sfrunął na oddzielną posesję. [Z trudem ponownie stawialiśmy dach].
  • Czy był pan represjonowany za udział w konspiracji, w Powstaniu?

To nie były represje, to były normalne moim zdaniem działania „ubowskie”. Mianowicie rozpocząłem studia na wydziale lotniczym, zaczęło się latanie, bo aeroklub ruszył [ze szkoleniem]. Chciałem latania zażyć. Owszem kurs teoretyczny, potem praktyczny spadochronowy, potem praktyczny szybowcowy do Rzadkowa, do Kielc na spadochrony. Wszystkie kursy pozaliczałem. Jestem na wydziale lotniczym, aeroklub rusza, ja do Aeroklubu Warszawskiego się oczywiście zapisuję, zaczynamy latać. Przychodzą takie rocznice jak wybuch Powstania, albo 1 maja (co gorzej). Mój profesor, nie wiem dlaczego, sympatyzował, lubił mnie, mówi: „Słuchaj, jest przymus z komitetu partyjnego, żeby wymyślić dekorację na 1 maja”. Narysowałem. Z wydziału lotniczego mieliśmy szybowce, jeden zdezelowany, ale z tego szybowca zrobiłem dekorację na ciężarówce i coś w rodzaju kuli ziemskiej dookoła której leciał biały gołąb z napisami pokój, ale między innymi [także] w różnych językach jest też pax. To się zaczęły represje.
Okazuje się, że jeden ze studentów, który odrabiał u mnie ćwiczenia, (byłem asystentem u profesora), [doniósł], że ja się wyrażam politycznie. Nic takiego sobie nie przypominam. On wniósł na mnie skargę do komitetu warszawskiego, że ja się politycznie wyrażam w czasie zajęć ze studentami i klerykalne dekorację robię na 1 maja, bo był napis pax. To odbiło się takim echem, że któregoś dnia dwaj smutni dżentelmeni, przyszli do rektora uczelni, zawezwali dziekana wydziału lotniczego, którym był mój profesor i sprawa skargi na Ślusarczyka była rozpatrywana. Profesorowie oczywiście mnie bronili, ale tenże – nie będę wymieniał jego nazwiska, bo ten człowiek żyje, student oskarża mnie w ich obecności. Ci „dżentelmeni” z komitetu warszawskiego nawet stanęli po stronie profesorów i mówią: „Słuchajcie towarzyszu, Ślusarczyk taki był, ale widać że się zmienia, jednak zrobił na 1 maja dekorację”. Tak [chcieli załagodzić], żeby go spacyfikować. Nie dało rady, dostałem naganę, chociaż mój profesor powiedział: „Że się [nie] zmienia – nie macie racji, on zawsze taki był, wcale się nie zmienia”. Bronił mnie jak potrafił, ale bez skutku, nagana poszła. Ja już unikałem [tego typa], bo wiedziałem kogo.
W tym czasie na wydział lotniczy została skierowana tak zwana kompania wojskowa, akademicka. To byli ludzie, którzy wstąpili do wojska, młodzi ludzie, a chcieli studiować. Ich zgarnęli do kompanii akademickiej i kompania akademicka trafiła na uczelnię techniczną, wobec tego trafili [także] na wydział lotniczy.

  • Skąd pseudonim „Zaremba”?

Miałem znajomego, nazwisko mi się podobało, ono jest bojowe – zarąbać, ale nie było „ę”, a „em” i „Zaremba” została.

  • Gdyby pan miał znowu dwadzieścia jeden lat, też podjąłby pan taką samą decyzję i poszedłby do Powstania?

Żeby krótko to ująć. [Oczywiście, bez wahania!] Całkowicie się solidaryzuję z wypowiedzią delegata Rządu Polskiego [na Kraj] Jankowskiego, który tutaj był w czasie Powstania. On to bardzo ładnie ujął, mnie to szalenie odpowiada, mianowicie – myśmy chcieli bardzo wszyscy wolności, to co się z nami działo w czasie okupacji było wystarczającym powodem, żeby jej pragnąć, niezależnie do całej naszej przeszłości, wychowania, nauki w gimnazjum w harcerstwie to, to pragnienie wolności… Na wszystko [byliśmy] gotowi, ale co więcej my byśmy chcieli tą wolność uzyskać nikomu jej nie zawdzięczając, sami. To powód do tego. Tak samo, oczywiście, bez najmniejszego wahania. Mnie się nawet wydawało, że to troszeczkę dziwnie wygląda, że młodzi ludzie widząc nie ma broni, nie ma szans, potęga przed nami, a idą.
Tu mi się przypomniały wykłady w gimnazjum z historii. Uczył nas historii w gimnazjum Żyd [Zdzisław] Żmigryder-Konopka, to był nietuzinkowy człowiek, to był wykładowca uniwersytecki, był piłsudczykiem, legionistą, odznaczonym orderem Virtuti Militari i był posłem na sejm. [Chwała Mu!] Między obowiązkami posła na sejm pojawiał się w gimnazjum Rejtana i uczył nas historii. On tak urzekająco opowiadał o zrywach niepodległościowych Polski, kiedy myśmy słyszeli o powstaniu listopadowym, o powstaniu styczniowym, to czasami mi się wydawało, że Żmigryder-Konopka chyba troszkę „podbrązawia” tych ludzi, bo też wobec carskiej Rosji były zrywy garstek ludzi uzbrojonych, ale to była garstka. Co porucznik Wysocki mógł zrobić z garstką podchorążych, a tu było całe cesarstwo. Tak mi się wydawało, a potem się okazało, że słuchanie takich wykładów, coś jednak zostawiało [bardzo ważnego: patriotyzm!]
Nie znam przypadku spośród swoich kolegów, żeby ktoś się wycofał [z konspiracji], żeby ktoś się bał, żeby nie wszedł w konspirację. Mnie się wydaje, że ta szkoła… Powiedziałbym, że sentyment do tego co jest rodzime, to się w Polsce niesie od wieków. [Patriotyzm polski jest niezniszczalny!]
Wydaje mi się, że jak patrzę na naszą młodzież, zwłaszcza jak patrzę na jej reakcję w Muzeum Powstania Warszawskiego, to są kapitalne rzeczy, nie do pomyślenia, żeby to mogło być inaczej, że gdyby zaistniała ponownie taka potrzeba, jestem przekonany, że młodzież by się ruszyła, są [przecież] Polakami.



Warszawa, 4 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Marian Ślusarczyk Pseudonim: „Zaremba” Stopień: kapral, zastępca dowódcy drużyny Formacja: Pułk „Baszta”, kompania K-1 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter