Nazywam się Hanna Kumuniecka-Chełmińska urodzona 19 grudnia 1927 roku w Warszawie. Pseudonim „Hanka”, „Maryla”, przynależność Pułk „Baszta”, sanitariat, cały czas u Elżbietanek, do momentu zranienia.
Co robiłam? Chodziłam do szkoły, bawiłam się, należałam do Harcerstwa i tyle. Miałam wtedy trzynaście, czternaście lat.
Tego już nie pamiętam, to już za dużo wymagacie, nie pamiętam.
W Warszawie byłam.
Chodziłam na komplety gimnazjalne, zajmowałam się małym sabotażem, ale tak luźno w Harcerstwie, potem jednostka, do której byłam przydzielona, bo złożyłam przysięgę, była wsypa, rozsypało się to wszystko, straciliśmy kontakt, więc takim byłam raczej wolnym strzelcem, trochę tu, trochę tam, aż do czasu Powstania, zajmując się głównie małym sabotażem, przenoszeniem jakichś radiostacji, przy okazji takie rzeczy. No i szkolenie sanitarne trochę.
Przez koleżanki najczęściej, tak to było po prostu, zresztą cała rodzina była, tak że wszyscy, jeden przed drugim chowali, bo brat był w konspiracji, matka była w konspiracji od 1942 roku. Tak że ocierałam się ciągle o tą konspirację różną, każdy jeden przed drugim ukrywał gdzie, do czego należy, bo to wiadomo była konspiracja. Zresztą pochodzę z rodziny wojskowej w pewnym sensie, ze strony ojca, ojciec był pułkownikiem, dowódcą Pułku 67, był ciężko ranny w czasie kampanii wrześniowej w bitwie pod Bzurą. Był już potem inwalidą, bo miał przestrzeloną wątrobę, niedługo był w Szpitalu Ujazdowskim, skąd go zwolniono jako ciężko rannego w marcu 1940 roku, a w lipca 1940 roku go aresztowano. Siedział na Pawiaku, potem w Oświęcimiu i tam został rozstrzelany w takiej dosyć znanej egzekucji pułkowników, bo tam był współorganizatorem ruchu oporu na terenie Oświęcimia. Profesor Galicki pisze o tym w książce. Matka moja była lekarzem, ale też była związana z wojskiem, w 1920 roku brała udział w walkach, była nawet odznaczona, miała z 1920 roku stopień porucznika, ale jakoś nigdy tego nie egzekwowała. Tak że od 1941, albo 1942 roku, bo tego nie doszłam nigdy, była związana z podziemiem i prowadziła szkolenie sanitarne, ponieważ była chirurgiem, więc od czasu do czasu była wzywana do różnych jakichś takich rannych w czasie różnych akcji, no i tyle.
Sanitarne, potem pamiętam na jakichś takich w charakterze obstawy ćwiczeń chłopców, ale to nie było specjalne, tylko sanitarne głównie.
W różnych domach.
Matkę miałam lekarza, więc ta mnie przede wszystkim przyuczała do różnych rzeczy, pierwszej pomocy, opatrunków, zastrzyki. No zresztą zastrzykami już w czasie okupacji zaczęłam zarabiać przy różnych akcjach szczepień tyfusowych, ponieważ umiałam te zastrzyki robić, więc tam przyjmowano i pracowałam poza tym w laboratorium, myjąc probówki, szkiełka i różne paskudne rzeczy po preparatach. Ze Szpitala Ujazdowskiego nawet mam legitymację pielęgniarską, to muszę kiedyś poszukać, przekażę ją do muzeum. 1939 rok przeżyłam w Warszawie, całe to straszne bombardowanie.
To wszystko pamiętam doskonale, jak się uciekało z Mokotowa na Śródmieście, sterty trupów, sterty w różnych rowach. To przeżycie i pierwsze zetknięcie z przerażającym widokiem wojny i zmarłych. Potem to już była okupacja i to cośmy wszyscy przeżywali, strach przed łapanką, przed aresztowaniem, przed rozstrzelaniami, przed wszystkimi tymi egzekucjami, aresztowania wśród najbliższych krewnych i znajomych, przyjaciół. Zresztą z mojej rodziny męscy członkowie, zarówno ze strony ojca, jak i ze strony matki, zginęli wszyscy. Dwóch w Kozielsku, ojciec mój na Pawiaku, szwagier mój na Pawiaku, wuj mój na Pawiaku, ojciec w Oświęcimiu, siedział na Pawiaku, potem drugim transportem z Pawiaka został wywieziony do Oświęcimia, wuj mój na Pawiaku, brat mój stryjeczny, nie rodzony, taki, z którym byłam blisko związana, w kanałach, brał udział w Powstaniu, tak że wszyscy zginęli.
Ha! Właśnie mój brat stryjeczny był drużynowym, też w „Baszcie” w Kompanii „B1”, no i w związku z tym było takie zgrupowanie przedpowstańcze u nas w domu, zresztą domu, w którym mieszkaliśmy, to tam mieszkało trochę rodziny, więc w prawie tych wszystkich rodzinnych mieszkaniach siedzieli. Ale to bractwo było głodne, więc ja chodziłam, była taka przyjaciółka mojej matki, cudowny człowiek, która była kierownikiem Szkoły Prewentoryjnej w Pierwszym Ośrodku Zdrowia na Puławskiej 90, chodziłam z bańkami po marmoladzie do niej do kuchni, którą tam prowadzili przy przedszkolu i z tymi bańkami, z zupą wracałam do domu i to bractwo się karmiło. No i czekaliśmy na godzinę „W”, raz była odwołana, potem znów była. W międzyczasie pani Izabela Sieńska karmiła to bractwo zupą, bo nic więcej nie można było. Był to cudowny człowiek, bo ona i w czasie okupacji pomagała właśnie w ramach możliwości, podkarmiając tych różnych takich biednych. Tak że, tak to wyglądały przygotowania. Były śmieszne sytuacje, mój brat cioteczny w wieku lat czterech, przerzucało się różną broń do różnych mieszkań i ten czterolatek ciągnął worek z hełmami po ulicy, gruchotało to straszliwie i w pewnym momencie mu się ten worek rozwiązał i te hełmy się rozsypały na ulicę, więc były to takie śmieszne dosyć, ale też ciekawe momenty. Jakoś wtedy Niemcy nie zauważyli, akurat się nie napatoczyli na to, więc jakoś… Tam na Mokotowie właśnie, bo tam ja mieszkałam też, to był Park Dreszera, więc jakoś tak to się wszystko… oni się tam nie bardzo włączali Niemcy, po prostu się trochę bali. Zresztą tu była taka dzielnica, niby nawet się nazywało, że niemiecka, ale jakoś się tam nie zapuszczali specjalnie, więc niby takie grupy duże młodzieży chodzącej, jakoś nie zwracały specjalnie uwagi. Myśmy się w tym Parku Dreszera spotykali, czasem graliśmy w piłkę, nawet w którejś z książek o Mokotowie Bartelskiego jest zdjęcie właśnie z takiego naszego spotkania niby przy piłce, piłka, ale i nie tylko piłka, tam jest takie zdjęcie w tych książkach.
Potem przyszła godzina „W” i od razu, z miejsca powędrowałam do Szpitala Elżbietanek, gdzie byłam kilka minut po piątej, po godzinie „W”. Dostałam rozkaz przyjmowania rannych w holu, ale to było aktualne przez pierwszych właściwie kilkanaście, kilkadziesiąt minut, bo potem się zrobił już taki tumult, tylu rannych, że to już nie sposób było, że to już potem nie było przyjmowania jakiegoś. Tyle że pamiętam, że pierwszym rannym jaki trafił do Szpitala Elżbietanek, to był chłopak postrzelony w obie pięty, miał obie pięty wystrzelone i pamiętam jego pseudonim „Szczurek”. Nie wiem co się z nim potem stało, gdzie on był, czy leżał, no nie pamiętam, bo się potem już zrobił po prostu taki duży napływ rannych, że już te sanitariuszki, które miały przydział, niewiele z nas miało stały przydział do szpitala, takie co przychodziły z miasta, to po prostu trzeba było się zająć czym innym, tym co nam kazali, czy tam pilnować chorych. Tylko jeszcze pamiętam taką rzecz, że pierwszą dziewczyną, która też została przyjęta pierwsza ranna do Szpitala Elżbietanek, to była z „B3” Alicja Glaszmit pseudonim „Helka”, „Helena”, miała postrzał nogi. Ona była pierwszą dziewczyną, wtedy te siostry zakonne, które tam były w szpitalu, bardzo się dziwiły, że dziewczęta też biorą udział w Powstaniu. W małym pokoiku ją położyły, ale krótko w tym pokoiku leżała sama, bo potem był ranny ksiądz Zieja i on zajął ten pokoik. Z takich smętnych pierwszodniowych historii w szpitalu, właściwie pierwszego dnia, pamiętam między innymi gdzieś około godziny wpół do ósmej, ósmej wieczorem, to już mnie posadzono przy rannym, który miał postrzał kolana i strasznie krwawił, bo tętnicę… Janek Baum, też z „B3”, pseudonim „Bajon”. Krwawił z tej nogi strasznie, kazali mi zakładać opaskę Esmarcha, to bardzo bolało jego, bo to ściskało strasznie, no więc on płakał, ja przy nim płakałam. Co chwilę mu tą opaskę musiałam, co chwilę jak co chwilę, ale co jakiś czas zdejmowałam, bo miał ból po prostu nie do wytrzymania, a była to rana stosunkowo lżejsza, więc czekał w kolejce na operację, na chirurgiczne załatwienie, zwłaszcza że było tych rannych coraz więcej, byli ciężko ranni. Tak to początek wyglądał. Potem przyszło jeszcze z zewnątrz trochę dziewcząt ochotniczo, które miały stały przydział do szpitala, no i jakoś żeśmy mieszkały tam, żyły razem, dyżurowały. Było kilka takich bardzo dzielnych dziewczyn, przyszły jako ochotniczki dwie siostry Stankiewiczówny, Gizela i Ludgarda, bohaterskie dziewczyny obie. Jedna z nich zresztą, Gizela młodsza, siedział między innymi przy takim chłopaku, Adasiu, nie pamiętam jak się nazywał, tylko imię, któremu zapaliła się na plecach „filipinka”, czy koło niego wybuchła butelka z benzyną, w każdym razie koledzy z jego najbliższego otoczenia, gasząc go, zasypali go piaskiem. Ugasili ten pożar, był bardzo poparzony, no ale niestety ponieważ to był piasek, ziemia, więc dostał tężca i leżał tak odosobniony żeby nie przenieść tego tężca na innych chorych, to jedna musiała siedzieć i wtedy właśnie ta Gizela dwadzieścia cztery godziny na dobę, dzień w dzień, tam tylko kimając trochę wtedy kiedy on przysypiał, siedziała bez przerwy przy nim, nie ruszając się, nie myśląc o wypoczynku, o niczym. Uważam, że to było bardzo… zresztą niestety zginęła i ona, i ta jej siostra wtedy kiedy ja byłam ranna, 29 sierpnia przy wynoszeniu ostatniego rannego, ale to może potem powiem, tak chronologicznie różne rzeczy. Miałyśmy wolne od czasu do czasu, jakieś takie zastępstwa, dziewczyny przychodziły z oddziałów, no to była taka też druga, która przychodziła z zewnątrz, też nie pamiętam jak się nazywała, wiem że miała pseudonim „Justyna” i ona z nami tam w jednym ze skrzydeł takich stałych, było nas cztery, w drugim skrzydle było więcej. Tam była między innymi Krysia Jamiołkowska, o której też powiem potem, bo też bardzo bohaterska dziewczyna. Ale tutaj przychodziła ta „Justyna” i między innymi żeśmy w takie wolne chwile próbowały, tam gdzie jest dzisiaj telewizja na Woronicza, do takich ogrodów wchodzić po pomidory, po jakieś owoce, dla tych naszych rannych.
Pamiętam, kiedyś zaczął do nas strzelać od strony Fortu Mokotowskiego snajper, nas tam wypatrzył i myśmy wiele godzin do zmroku leżały w tym polu pomidorów, nie mogłyśmy się ruszyć, bo co któraś z nas się ruszyła, to do nas strzelali. Jakoś nam się udało, ale wróciłyśmy bez tego po cośmy poszły, w każdym razie nie tyle cośmy chciały, no bo Mokotów o tyle był szczęśliwy, że właśnie były te ogrody gdzie się robiło wyprawy, ale te wyprawy były zawsze z narażeniem [życia]. Oczywiście na to się nie zwracało uwagi, kto tam myślał, że mnie postrzeli snajper, ważne było żeby zdobyć tych owoców. Wprawdzie siostry nas tam karmiły, to znaczy nas to tam trochę tak. Była siostra Kryspina, która nam tam zawsze jakiejś zupy dała żebyśmy nie zmarły z głodu, no a na śniadanie dostawałyśmy rzecz, którą do końca życia będę pamiętała, cieniusieńki jak opłatek, kawałek chleba posmarowany roztartym majerankiem. Od tej pory na majeranek patrzeć nie mogę i sam zapach majeranku, to już mnie przyprawia o niepotrzebne sensacje.
No ale były takie i pogodniejsze chwile, gdzie na przykład pamiętam jak wrócili z Lasów Kabackich chłopcy od „Wilskiego”, no to wtedy była ogromna radość. W szpitalu byłyśmy oczywiście wśród lżej rannych, żeśmy na werandzie się zbierali, tam śpiewali chłopcy, no były to takie miłe chwile. Było kilka wesel, właściwie ślubów, pamiętam była ranna Marysia, ciężko ranna zresztą, no to ubrałyśmy ją w jakieś takie białe koszule, zawinęły prześcieradłami białymi i razem z łóżkiem się zataszczyło do kaplicy, ale to były takie miłe, sympatyczne momenty, tamten ślub właśnie. Jeszcze jakiś jeden był pamiętam, ale już nie pamiętam czyj. Natomiast były dramatyczne sytuacje, gdzie spędzało się dyżur przy ciężko chorym, który był często nieprzytomny. Pamiętam miałam kiedyś taki nocny dyżur przy chłopaku postrzelonym w brzuch, między innymi w pęcherz, był nieprzytomny i straszliwie rzucał się, bolało go, miał bóle, ja ciągle biegałam do sióstr szarytek, bo one były… zakon nie szarytek, to były Elżbietanki, przepraszam, no i nie mogłam zrozumieć, że one nie chcą dawać następnego przeciwbólowego, a to przecież była ograniczona możliwość, zresztą w ogóle nie było tych leków, była bardzo trudna sytuacja z lekami.
Drugi taki dramatyczny moment pamiętam też, to było zaraz na początku Powstania, gdzieś chyba w pierwszym tygodniu, no nie pamiętam dat, bo to trudno pamiętać, Niemcy zajęli część tego terenu, z którego powstańców wyparli, z takich ulic jak Podolańska, Olesińska, Olszowska. Tam zrobili potworną egzekucję ludności cywilnej. Mężczyzn wszystkich wystrzelali, których dopadli, a domy pozostałe zamykali, wrzucali benzynę i granaty. Podpalali i tam się mnóstwo ludzi usmażyło, kobiet, dzieci. No ale właśnie po kilku dniach, jak to się stało znowu, ponownie ziemią niczyją, już się Niemcy wycofali, jeszcze nasi nie zajęli, no to nie pamiętam z kim, no przez kilka dni żeśmy próbowały się tam przedostać na ten teren i wyciągać te ranne i popalone osoby.
Pamiętam, taką żeśmy znalazły kobietę, która została przysypana taką walącą się, palącą belką, gdzieś w połowie ciała, tak gdzieś przez pachwinę i myśmy tą kobietę, chyba ze trzy dni wyciągały spod tej belki, bo było nas kilka, chyba ze trzy, nie mogłyśmy tej belki unieść. W końcu ją żeśmy tam jakoś wydostały spod tej belki, przyniosłyśmy ją do Szpitala Elżbietanek. Tam na parterze, zaraz przy wejściu głównym koło kaplicy, cały rząd takich leżał, już oczywiście było to wszystko pozajmowane. Rannych, poza piwnicą, parterem i pierwszym piętrem, no już wyżej nie można było kłaść, bo jednak było niebezpieczeństwo ostrzału, więc oczywiście korytarze w piwnicy były wszystkie zajęte i na parterze przy holu leżały właśnie takie kobiety poparzone, wyciągnięte z Olesińskiej chyba. Pamiętam, ta kobieta do połowy spalona, leżała kilka dni, no niestety też umarła. Potworny był smród. Jedna siostra, któraś z tych Elżbietanek kazała mi ją umyć, to było zrozumiałe, do dziś dnia to pamiętam, bo to był upał, straszny smród rozkładającego się za życia ciała i ta potwornie cierpiąca kobieta. W tym korytarzu byli tacy ciężko ranni, pamiętam też taki Adaś był, przy którym siedziałam, tylko imię pamiętam, miał wystrzeloną część nosa, zatokę sitową i klinową. Wtedy medycyna nie była jeszcze tak doskonała jak dzisiaj, nie było takich różnych środków jak gąbki, jak różne takie tamujące krew i potwornie to krwawiło. Siedziałam przy nim też, miałam dyżur i tamponem mu tylko to przytrzymywałam, że może się uda zatamować krew, niestety skrwawił się, umarł. Drugi, przy którym miałam też taki makabryczny dyżur, bo też się skończył niestety śmiercią w kilka dni, „Sałatka” miał pseudonim, był strzelony w szyję, postrzał tętnicy szyjnej i też jedynym sposobem, bo wtedy nie było chirurgii naczyniowej, nie było jak tego zoperować, no to też siedziałam i mu przyciskałam, co jakiś czas odkładając. Niestety też się skrwawił, też umarł, Włodek miał na imię, pseudonim „Sałatka”, chyba z Kompanii „B1”. Dlatego go pamiętam, bo jego przyjaciel żyjący, z którym też warto żebyście przeprowadzili wywiad, bo on dużo wie, pseudonim „Korek”, mam nawet jego adres, jego telefon. Miał urwaną rękę, zresztą leżał na tej samej sali, trzech ich leżało, „Korek”, „Kogucik” i właśnie ten „Sałatka”. Tego „Kogucika” pamiętam, dlatego że 27 sierpnia była taka historia, że komendant szpitala kazał nam założyć chorągiew Czerwonego Krzyża na dach, myśmy się sprzeciwiali, no ale nam zagroził, że to jest rozkaz, „Kościesza” niesympatyczny był człowiek, no i pamiętam ja i jeszcze jakiś kolega, nie pamiętam jego pseudonimu, w każdym razie myśmy we dwójkę z tym chłopcem poszli zakładać tą chorągiew Czerwonego Krzyża na dach szpitala. Ledwo żeśmy ją tam zawiesili jakoś, przez okienko strychowe rozpięliśmy na dachu, no to w kilka godzin się zaczęło bombardowanie szpitala i od tego właściwie był koniec szpitala, bo to dwudziestego siódmego, dwudziestego ósmego i wreszcie dwudziestego dziewiątego ten największy nalot na szpital gdzie zginęło tylu ludzi, ja byłam ranna, wszystko zaraz będziemy po kolei mówić. W każdym razie tego dwudziestego siódmego jak zaczęli bombardować szpital, to te bomby spadły od frontu, od ulicy Goszczyńskiego, tam gdzie jest wejście do szpitala i tam na trawniku, gdzie dzisiaj jest pomnik właśnie ku czci poległych, tam był założony cmentarz zmarłych od ran w szpitalu. Jedna z bomb rąbnęła w ten cmentarz, oczywiście wszystko to się wywaliło, no drugi raz ich zabito. Ale jak te bomby upadły tak blisko, no to oczywiście posypały się szyby i różne takie historie, futryny, drzwi, drewno. Między innymi ten „Kogucik”, nie zapomnę do końca życia jego krzyku, bo został tymi odłamkami szkła ranny w oczy i stracił wzrok. Krzyczał: „Boże ja nic nie widzę!”
Druga taka makabryczna historia też wtedy się zdarzyła, przyszła łączniczka z Kompanii „B3”, żyjąca, też możecie dostać jej adres ode mnie, bo warto, ona bardzo dużo może powiedzieć, „Bogusia”. Pisała listy do rodzin, bo była poczta polowa, no i jakiś jej kolega dyktował list do rodziców, który wysyłał i w tym liście pisze: „Ja żyję.” Pierwsze słowa, stąd o tym mówię, że ta Bogusia wzięła ten list, napisała, wyszła i dosłownie doszła do bramy szpitala jak rąbnęły te pociski i wyobraźcie sobie, że tego chłopaka… nie pamiętam, ale chyba się urwała futryna i urwało mu głowę. Ona wróciła do szpitala zobaczyć co się dzieje, bo nie była ranna i dowiedziała się, że ten chłopak nie żyje, którego przed piętnastu minutami napisała list do jego rodziców. Takie makabryczne wydarzenia się zdarzały wtedy.
Później pamiętam, ja byłam bardzo szczupła dziewczyna, drobna, drobna jak drobna, ale szczupła i nie byłam Herkulesem i nieraz sobie nie mogłam poradzić. Był taki chłopak, chyba podporucznik, czy porucznik, zdaje mi się, że „Kot” miał pseudonim, ale nie pamiętam, ciężko ranny w nogi, jedną nogę miał na wyciągu, no i problem basenu, ja nie mogłam poradzić sobie. On mnie klął, a ja ryczałam i pomógł mi w tym, taki był, nie wiem co się z nim stało, przyszedł jako ochotnik sanitariusz, fryzjer mieszkający czy pracujący na Puławskiej i on był sanitariuszem. On rzeczywiście bardzo dużo pomagał, po prostu fizycznie. Wtedy mnie uratował razem z tym basenem i z tym ciężko rannym. Ale uratował mnie też jeszcze drugi raz, miałam dyżur na werandzie, gdzie leżało między innymi dwóch Niemców, jeden był ranny w nogi, a drugi był nieprzytomny, miał wyrwany brzuch cały i wszystkie wnętrzności na wierzchu. Oczywiście nic nie można było z tym zrobić, bo to wszystko było… tyle tylko, że ja siedziałam przy nim, on był nieprzytomny i kładłam mu płachtę umoczoną w soli fizjologicznej żeby to jakoś tam nie wyschły jelita, że póki żył jeszcze, to udzielaliśmy pomocy. Pamiętam, że ten Niemiec, który był ranny w nogi, prawdopodobnie przestraszył się jak widział, że ten taki cierpiący, nie wiedział czy my go chcemy ubić, czy pomóc coś, w każdym razie zaczął się tam z tego łóżka zrywać. Ja się wtedy przeraziłam, że on się chce do mnie dobrać też, mnie z kolei tą lagą dołożyć, no i też mnie wtedy uratował, chyba Czesio miał na imię ten fryzjer, w każdym razie on miał chyba nawet takie przeszkolenie felczerskie, zdaje się że on był felczerem, starszy był dużo od nas. W każdym razie była to też postać niesłychanie pozytywna i nigdy już potem, po Powstaniu się z nim nie zetknęłam, więc nie wiem czy zginął, czy nie. Tak samo z tą „Justyną”, z którą żeśmy chodziły na pomidory i owoce, też już potem… nie, ona jeszcze przyszła kilka razy jak byłam ranna w szpitalu na Misyjnej, to ona jeszcze kilka razy przyszła do mnie, odwiedzić mnie i potem już pod koniec Powstania już nie przychodziła, więc podejrzewam, że chyba zginęła. Po Powstaniu nawet jej szukałam, ale tylko wiedziałam, że pseudonim miała „Justyna”, ale nie trafiłam na jej ślad. Jeszcze właśnie wtedy zanim nas wszystkich tam przysypało, dzień wcześniej, dwudziestego ósmego też był taki nalot i wtedy bardzo dużo było rannych. Między innymi chirurg, późniejszy profesor Raczyński, ciężko był poturbowany, nie był w stanie operować i siedział pod jakimś stołem, żona go tam pilnowała, która też zresztą przyszła, jako sanitariuszka pomagała. Ona zginęła potem, już na Malczewskiego, bodajże 3 września. Część Szpitala Elżbietanek po zawaleniu się dwudziestego dziewiątego, została przeniesiona na Misyjną, a część na Malczewskiego. Tam na Malczewskiego właśnie znowu zasypało i tam zginęło bardzo dużo osób, między innymi żona profesora Raczyńskiego. Tam zginął doktor Słonimski, dlatego o nim mówię, że on był internistą, ale bardzo dzielny był, pomagał ile mógł. Pamiętam jak był ranny ciężko chłopak w nogi z Kompanii „B2”, któremu trzeba było dać krew, a miał rzadką grupę, taką samą jak ja, „B” Rh minus i ja mu dawałam właśnie krew. Pobierał ją oczywiście żywcem, na jednym stole leżał ten ranny, na drugim wyłożyli mnie, nawet do dziś dnia mam ślad, bo doktor Słonimski, który się trząsł ze zdenerwowania, pierwszy raz w życiu robił to przetoczenie, nie mógł mi w tą żyłę trafić, więc mi tutaj trochę uszkodził, no ale niestety nie wystarczyło tej krwi, ten chłopak miał bardzo wysoko obciętą nogę i po prostu też za mało tej krwi było. Skrwawił się i zginął, tak że ja byłam też ciężko przerażona tym że mój krewny i nic mu nie pomogłam. Chyba był z Kompanii „B2” i zginął, bardzo jakoś tak przeżyłam. Natomiast ten dwudziesty dziewiąty, to był dramatyczny dzień, 29 sierpnia. Wtedy kiedy zawaliły się Elżbietanki, była taka historia, że już ostatniego rannego miałyśmy znosić, właśnie tak że Stankiewiczówna Gizela i Ludgarda, ja i jeszcze chyba Argasińska czwarta, ten ranny nazywał się Tadeusz, taki ogromny, wielki był, nie pamiętam jego pseudonimu, chyba z „B2”, był ranny w nogę, w gipsie miał tą nogę i myśmy już wszystkich rannych z parteru ściągnęły, a on ponieważ był ogromny, to na półpiętrze, między parterem i piwnicą, czekał że go zniesiemy. Szłyśmy po niego we cztery, Ludgarda z Gizelą poszły, a ja w tym momencie kiedy one szły, jakiś chłopak zemdlał w tej sali na dole, pobiegłam po wodę żeby go tam jakoś ocucić i jak szłam już do niego z tą wodą, to właśnie spotkałam się z Argasińską, o której też piszą w książkach i mówię: „To poczekajcie, zaraz dam mu tą wodę i zaraz przyjdę i zniesiemy go.” W tym momencie gruchnęło, tam dwa razy gruchnęło, bo i mina, i ta kolejówka. Mnie ten drugi podmuch odrzucił przez… tacy tam leżeli ranni, przez te ławki, na których leżeli, pod ścianę. Argasińska za tym pierwszym podmuchem, czułam jak ona mi się obsuwa po plecach dosłownie. Ona zginęła, Stankiewiczówny obie zginęły, a mnie jak odrzuciło od tej ściany, to taki Marek „Czart” z „B2”, Marek Rudnicki zresztą znany grafik, ale on dzisiaj jest we Francji, wyemigrował, on mnie wyciągnął z tego gruzowiska i on mnie tam zaniósł, na salę opatrunkową, gdzie mnie położyli. Nawet on mnie próbował poprowadzić, ale ja nie mogłam iść, bo zresztą okazało się, że miałam lewą nogę poharataną i kości też i prawą też miałam ranną, byłam ciężko dosyć ranna. Tak że już dalej przez ten cały korytarz on mnie zaniósł na salę opatrunkową, ja tam chyba zresztą w międzyczasie zemdlałam, a tamte dziewczyny zginęły, wszystkie trzy zginęły. Tam zresztą bardzo dużo, właśnie na tej ławie, przez którą mnie przerzuciło, to tam siedziała i operowała… taka była, ona była okulistką, doktor Łużyńska, która zginęła zresztą. Ona takiego, pamiętam chłopaka, który miał poharatana rękę, próbowała mu te ścięgna jakoś tam połatać i wtedy ich też właśnie zasypało i zginęli. Ona na pewno zginęła, no bo o tym wiadomo. A moje losy się potoczyły tak, że mnie potem wywieźli razem z innymi rannymi, z częścią rannych na Misyjną, stąd nie zginęłam. Miedzy innymi leżałam potem już, właśnie z tymże Jankiem Baumem „Bajonem”, któremu tego Esmarcha nieszczęsnego zakładałam pierwszego dnia i z Michałem Juchnickim. Z tym że ich położyli w takiej sali, która… w sali, w piwnicy, która była pralnią przed wojną, a ja leżałam pod schodami już do końca, do kapitulacji. No i pod tymi schodami, jak byłam przytomna, no to niektóre rzeczy widziałam, jak byłam nieprzytomna no to mnie to nie obchodziło co się działo, ale pamiętam właśnie była taka sala, na wprost leżeli ciężko ranni, między innymi późniejszy ksiądz, zakonnik, Kasznica, Zosia Kowalewska, która wam wywiad z Powstania zrobiła kiedyś i Romeczek ciężko ranny, zmarł zresztą w szpitalu w Skierniewicach. Nimi się opiekowała sanitariuszka, też stałego przydziału do Elżbietanek z „B3”, Krysia Jamiołkowska, która była w drugim skrzydle, ja byłam w skrzydle od Goszczyńskiego, a ona była w tym skrzydle od Krasińskiego na pierwszym piętrze, zresztą z matką moją, która była chirurgiem tam w Szpitalu Elżbietanek, w zespole lekarskim była, no i ona przeszła też na Misyjną. Dlatego o niej mówię, bo jak przyszli Niemcy nas już wypędzać ze szpitala, wszystkich chodzących i rannych chodzących i personel cały, no to w całym szpitalu Misyjna 8, nie w zakonnic, bo tam była Misyjna 7, to był klasztor, część szpitala i tam była sala operacyjna, a część leżąca była na Misyjnej 8, na parterze i w piwnicach, głównie w piwnicach. Tam właśnie była Krysia Jamiołkowska, ale jak Niemcy zaczęli wszystkich wypędzać, to dwie osoby zostały z tymi ciężko rannymi, którzy nie mogli się ruszyć. Moja matka to zrozumiałe, bo ja byłam jedyną córką, byłam ranna, leżałam, nie mogłam się ruszyć i Krysia Jamiołkowska, która powiedziała, że ona przecież nie zostawi tych wszystkich rannych, schowała się za drzwi i została. Tak że jak Niemcy wypędzili tamtych, to zostały tylko one dwie z całą gromadą ciężko rannych.
Potem jeszcze z tego transportu uciekła, też taka… to już była medyczka, chodziła do Szkoły Zaorskiego, ale wtedy jeszcze młoda dziewczyna, też była sanitariuszką, Ola Ukleja. Ona uciekła z transportu i przyszła z powrotem do szpitala i one we trzy zostały z tą gromadą ciężko rannych ludzi. Oczywiście część z nich umierała, pamiętam umarł, chyba w ostatnich dniach Powstania ranny, zdaje mi się, że na Forcie Czerniakowskim, wiem że miał pseudonim „Igor”, ogromny chłopak. No i one nie mogły go wynieść w ciągu dnia, no bo to przecież było szokujące dla innych rannych. Pamiętam, że nocą, stąd wiem, bo leżałam przy schodach, pod schodami, w korytarzu. Ciągnęły go we trzy, tego ogromnego chłopaka na piętro żeby… bo nie wiadomo było jak będziemy długo leżeć bez pomocy, bez nikogo. Niemcy przecież wygonili wszystkich, więc one wyciągały go, tego zmarłego na piętro, żeby po prostu nie leżał wśród tych rannych. Potem Niemcy zorganizowali jakieś wywiezienie szpitala i takimi podwodami nas wywieźli na Wyścigi, na Służewiec i stamtąd dalej do obozów. No i dzięki Michałowi Głuchnickiemu, komendantowi… nie komendantowi a dowódcy Kompanii „B3”, z nim razem, wagon do którego nas zapakowano, doczepiono do części Szpitala Ujazdowskiego, czyli do ludności cywilnej. Stąd myśmy nie trafili do szpitala obozowego w Skierniewicach a trafiliśmy poprzez Pruszków, z którego zresztą dzięki doktorowi Kucharskiemu, który był komendantem Szpitala Ujazdowskiego, Niemcy wypędzili szybciutko do Milanówka, bo powiedział, że to są ranni, ale to są chorzy na szkarlatynę i tyfus. Niemcy się wystraszyli i nas z tego obozu pruszkowskiego prędko, cały ten transport, cały ten pociąg odesłali dalej. Myśmy najpierw pojechali do Grodziska, potem się okazało, że w Grodzisku nie mogą nas wyładować, bo nie ma gdzie i cofnęli nas do Milanówka i tam nas wyładowali na perony. Z tych peronów nas tak gdzieś rozładowywali po różnych dziwnych miejscach, część do szpitala w kinie „Oaza”. Tam zrobiono prowizoryczny szpital, a część z nas, dużą grupę razem z przytułkiem dla starców, przytułek gdzieś z Belwederskiej, w każdym razie gdzieś z Sadyby, umieszczono razem z częścią rannych, których nie udało się od razu do szpitali jakichś umieścić. Przeniesiono nas z tych peronów do teatru letniego w Milanówku. To była straszna noc, my ciężko ranni wśród tych nieprzytomnych, splątanych staruszek i starców, którzy nie mogli zrozumieć co się dzieje, w ogóle zachowywali się… no splątane chodziły między nami rannymi, to byli ciężko ranni, niejednokrotnie ludzie pościągani z różnych wyciągów, na których tam mieli czy ręce, czy nogi, a one tam chodziły, no to urażały to, to była straszna noc. Między innymi pamiętam w moim pobliżu leżał właśnie Juchnicki, leżał „Bajon”, leżała taka… nie pamiętam, wiem że Lilka była ciężko ranna, prawie umierająca, ale jakoś wyszła z tego, bo ją następnego dnia wyniesiono do szpitala szybko. Ale była i Zosia Kowalewska, która była ciężko ranna w nogę i w rękę, miała to, przed przeniesieniem nas, wszystko na wyciągach. Wyciągi wiadomo, że zdjęte, natomiast tam jej ten sanitariat, który z nami wylądował, jakoś jej popodkładali poduszkami żeby to jakoś ułożyć tą rękę, tą nogę i te staruszki pamiętam, jedna taka staruszka chciała się przespać i ciągle usiłowała jedną z tych poduszek jej wyciągnąć po prostu dla siebie, a ta wyła półprzytomna z bólu i w ogóle miała ciężką sepsę, bo była „trzy ćwierci do śmierci”. Półprzytomna, ale co jej tam wyciągnęły tą poduszkę, to zaczynała wyć. Nie wiem czy Janka, czy Michała kula leżała jakaś, czy laska, patyk, w każdym razie ja tym patykiem usiłowałam tą staruszkę jakoś odpędzić od niej, żeby jej tej poduszki nie wyciągała. To były makabryczne przeżycia, to się nie da opowiedzieć i oddać atmosfery tego wszystkiego, jak to się potoczyło dalej. Następnego dnia padał deszcz, ale myśmy błagali żeby nas wyciągnęli spośród tych staruszek, bo straszne to było, bo one po prostu będąc nieprzytomne, to nam zadawały ból swoim kręceniem, swoim ruszaniem się. No i nas wyciągnęli na tą mżawkę, na ten peron znowu gdzieś tam, nie peron tylko jakiś chodnik, trawnik i tam żeśmy czekali na dalszy rozładunek i dalsze przeniesienie do szpitala gdzieś. Pierwszą zabrano Lilkę, bo ona była nieprzytomna, potem Zosię zabrano, też była „trzy ćwierci do śmierci”, a myśmy leżeli prawie do wieczora. Potem zaniesiono nas do szpitala gdzie okazało się, że jakiś pokoik na strychu, a pod nami zajmował oddział położniczy i ginekologia Szpitala Ujazdowskiego. No i oczywiście byliśmy wobec tego niemile widzianymi gośćmi, bo przecież my byliśmy zaropiali, śmierdzący i stanowiliśmy zagrożenie dla tych wszystkich położnic, straszną infekcją, więc nas tam niemalże zamknięto na klucz i została przy nas Krysia Jamiołkowska, która nam potem biła wszy, karmiła, poiła, opiekowała się nami trojgiem jak mogła. Ale po kilku dniach, po tygodniu, to nas tam gdzieś upchnięto do jakiejś willi, do jakiegoś pokoju, bo przecież byliśmy zagrożeniem dla tego oddziału, tych położnic, tych ginekologicznych chorych, tych noworodków. No to ona poszła z nami i znów nas tam niańczyła przez długi czas, póki żeśmy nie trafili do szpitala. Wszyscy po kolei na operację, każde z nas, bo każde z nas było ciężko ranne i każdemu z nas coś tam trzeba było jeszcze zrobić. Potem właśnie akurat jak już żeśmy wylądowali w szpitalu normalnym, to… a jeszcze zanim żeśmy do tego szpitala trafili, no to właśnie ta Krysia się nami opiekowała, myła nas, baseny za nami nosiła, gdzieś tam jakieś możliwości, jakichś obiadów zdobyła dla nas. Jak nie było tych możliwości, to najpierw nam przynosiła z tego szpitala „Oaza”, tego kina „Oaza”, jakieś jedzenie. Ale potem gdzieś wykombinowała i jakaś pani Gumkowska, to nawet potem była pani, która się zajmowała właśnie żywieniem i nawet była znana w środowiskach jakichś speców od karmienia i żywienia i ona nam jakieś takie obiady przysyłała, ta Krysia nam przynosiła, czy jej córka przynosiła dla tej całej trójki, czyli jakoś nas tam trochę podkarmiała, a myśmy przecież nie bardzo mogli jeść w ogóle, bo myśmy byli wszyscy ciężko ranni. Potem jak nas przenieśli do tego szpitala, nie pamiętam jak długo żeśmy tam jeszcze… wiem, że ja miałam tam kolejną operację nogi, miałam zapalenie szpiku tej połamanej kości. Operował mnie wspaniały ortopeda, profesor Krotoski z Poznania. No i w kilka dni, chyba w trzy dni po tej operacji byłam taka trochę nieprzytomna, Niemcy nas ewakuowali z Milanówka do Krakowa i tam nas do takiego obozu na Prądniku wszystkich rannych zawieźli i głównie mycie i odwszawianie, bo przecież jechaliśmy z Milanówka do Krakowa, chyba ze trzy, czy cztery dni bydlęcymi wagonami, w których przedtem wozili rannych Niemców z frontu wschodniego. Oczywiście tam warunki sanitarne straszne, więc myśmy do Krakowa dojechali wszyscy ponownie zawszeni, brudni. No i znowu nam trzeba było bić te wszy, przecież my nie byliśmy w stanie sami. Pamiętam, że moje wszy znowu ta Krysia, gdzieś zdobyła jakiś spirytus denaturowany, łeb mi zawinęła denaturatem, te wszy się popiły i wytruła je, jakoś mnie uratowała z tych wszy. A krakowiacy przywitali nas bardzo miło, na kolację po tym wszystkim jak żeśmy wylądowali w szpitalu prowizorycznym w klasztorze ojców jezuitów na Kopernika, to nam dali brudne, nie umyte, ugotowane z błotem, z ziemią kartofle w mundurach, nawet nie umyte to błoto. No i powiedzieli: „Chciało wam się Powstania, to macie.” Tak nas przywitali. Jeszcze przejście przez ten Prądnik, przez ten obóz, to też było coś strasznego, bo oczywiście personel lekarski, miedzy innymi matkę moją odizolowano, odesłano od razu do tych szpitali różnych, tam szpital zorganizowano w klasztorze, zorganizowano w zakładzie histopatologii lekarskiej też na Kopernika. Tam moja matka trafiła jako chirurg, prowadziła oddział rannych, a ona nas, tych ciężko rannych, narażając się na to, że ją utrupią, bo tam byli Ukraińcy, kilka osób, między innymi mnie, Juchnickiego, przeniosła w ubraniach, które nam zdejmowali i wszystkich jak szło do takiej mykwy, po której tragicznie się to kończyło dla niektórych, przeniosła z tymi ubraniami, z tym wszystkim, na tak zwaną czystą stronę. Jakoś tam, nie wiem, dogadała się z jakimś Ukraińcem, który coś miał wspólnego z Polakami, w każdym razie zgodził się i przenieśli nas w ubraniach nie odwszawionych na tą czystą stronę i to nam uratowało życie, bo ja przecież trzy dni po operacji, no to taka mykwa ogólna mogła się skończyć tragicznie. Potem dopiero z tymi wszami naszymi wojowała już w szpitalu. Przyszły pierwsze święta, na tej sali, na której leżałam, to z „Baszty” leżałam ja i leżała z Kompanii „K” Rena Wołłowicz, Halina Wołłowicz, „Rena” pseudonim, ona była w rękę ranna. Później leżała łączniczka „Radosława” z czasu Powstania, bardzo dzielna dziewczyna z „Parasola”, Halina Kalinowska pseudonim „Marysia”, bardzo ciężko ranna w rękę, tą rękę miała zresztą do końca życia niesprawną. Przed samym wejściem do kanałów na Placu Krasińskich była ranna w tą rękę, ona leżała i leżały jeszcze dwie jakieś kobiety, jedna ze Starówki, ale nie działająca w czasie Powstania, tylko cywilna ludność, młoda dziewczyna ciężko ranna, straciła oko, miała twarz poharataną, rękę, nogę i jeszcze jedna, która w Śródmieściu była w czasie Powstania jakąś łączniczką zdaje się, myśmy ją nazywali „Bąblem”, bo miała bąbel na twarzy, Katarzyna… chyba Kwapińska się nazywała. Miała bardzo wysoko amputowaną nogę jedną, no ale miałyśmy jakąś taką atmosferę dosyć pogodną. Jeszcze jedna była, ale nie pamiętam jak ona [się nazywała], bo ona szybko została przez jakąś rodzinę zabrana, znaleźli ją i zabrano, tak że nie pamiętam jej. W każdym razie na te święta zostałyśmy tak jak mówię, no jakoś trzeba było te święta głodne, chłodne, ale jakoś… Pamiętam dostałyśmy jakąś choinkę, skąd nie wiem, ktoś nam przyniósł, no i z jakichś tektur powycinały dziewczyny te emblematy nasze powstaniowe, jakąś basztę, jakiś parasol, coś tam jeszcze i taką choinkę miałyśmy. Bardzo jakoś tak sympatycznie to wspominam, no i tak to życie się ciągnęło. Potem przyszedł 14 stycznia, wyzwolenie Krakowa. Pamiętam w Wigilię po raz pierwszy usiadłam na łóżku, w ramach święta po raz pierwszy usiadłam. No a w styczniu, to trzeba było wyjść z tego łóżka i pamiętam z tego łóżka mnie taki wyprowadzał, po raz pierwszy, gdzieś ze Śródmieścia, chyba od „Kilińskiego”, albo od „Chrobrego”, nie pamiętam, był ranny dosyć ciężko, między innymi chyba w brzuch, czy w płuco, wiem że Aureliusz i on mnie na tych kulach prowadził do piwnicy, jakoś on mnie uczył chodzić trochę. Potem jeszcze w sierpniu byłam operowana w 1945 roku, jeszcze raz też w szpitalu na Kopernika, profesor Nowicki mnie operował. Wtedy z kolei mnie doglądał i pierwszą laskę, jak zaczęłam chodzić o lasce, dostałam od Rajmunda Kaczyńskiego, piękną laskę, zresztą kilka lat ją trzymałam na pamiątkę, a potem gdzieś przepadła, ktoś ją złamał niechcący i przepadła. W każdym razie on też był w Krakowie, też przychodził do mnie. Jeszcze był Barczak Waldemar, z nim bardzo długo utrzymywałam kontakt jeszcze potem po powrocie do Warszawy, z „B3”, zresztą on tragicznie zginął, bo aresztowali i rozstrzelano go. Był taki proces pod tytułem: „Szpiedzy w MSZ-ecie”, on pracował, był prawnikiem, zrobił w Krakowie doktorat z prawa, bo on starszy był. W czasie studiów na kompletach skończył prawo, a w Krakowie obronił doktorat i pracował w MSZ-ecie. Oczywiście go zamknęli i go zmarnowali, rozstrzelali jego i jeszcze dwóch, Grocholskiego i jeszcze jednego, już nie pamiętam, bo trzech ich rozstrzelali. Taki był dość słynny proces. No to tyle.
W czasie Powstania dobrze, pomagali nam ile mogli i żywnościowo, i przychodzili na dyżury nawet, pomagali myć rannych. To co ja się zetknęłam, to pamiętam pozytywnie i nawet tymi skromnymi zapasami żywności próbowali się z nami dzielić, tam na Misyjną przynosili nam nawet pościel, bo przecież nie było, więc jakieś prześcieradła, jakąś pościel, jakieś ręczniki, jakieś koszule, no bo tego nie było zupełnie. Tak że starali się jakoś trochę nam czasem jakiegoś takiego innego jedzenia, czy jarzyn, czy cukier, no cukier to tam raczej był, dlatego że były jakieś zakłady farmaceutyczne chyba gdzieś tam na którejś z tych ulic odchodzących od Puławskiej, to chyba było Klawego… w każdym razie tam były jakieś zapasy, trochę leków i trochę tych…
Poza tym jedna rzecz, której właśnie z takich powstańczych rzeczy, już wtedy kiedy byłam ranna, to też moja druga abominacja do jedzenia, to do pęczaku, do kaszy jęczmiennej, bo pamiętam, że na Misyjnej między innymi w okresie ostatnim karmiono nas taką kaszą jęczmienną, która śmierdziała benzyną. Okazało się, że ją gdzieś zdobyli w jakichś magazynach, gdzie tam były też te ich środki typu nafta, czy benzyna i ta kasza śmierdziała, to było coś obrzydliwego, a nic nie było innego.
Pamiętam, że kiedyś byłam taka ciężko… bo kiedyś w czasie opatrunku moje nogi wyglądały podobno jak kotlety mielone od tyłu, więc jak robiono taki opatrunek, to bardzo długo trwał i stawiano lampę karbidową, bo ja przecież w korytarzu leżałam. No i taka lampa karbidowa wybuchła, jakoś to ugaszono, że ja się nie spaliłam, że matka moja, która robiła te opatrunki mi też i ta Krysia, która w godzinach wolnych od dyżuru siadała przy moim łóżku i próbowała mi masować te nogi, bo ja nie mogłam się przewrócić, bo miałam jeszcze dziurę w kręgosłupie, więc się nie mogłam przewrócić ani na bok, no okropnie mnie to bolało. To ona próbowała mi palce jakoś rozmasowywać i pamiętam, że kiedyś kiedy taka byłam ciężko zmaltretowana, a dostawaliśmy w przydziale na śniadanie pastereczek cieniuteńki chleba, ci ranni i czasem z cebulą, to był rarytas. Pamiętam kiedyś na śniadanie dostałam drugi plasterek chleba, oczywiście zjadłam, bo to było coś nieprawdopodobnego, a potem dopiero, wiele albo miesięcy, albo nawet lat później dowiedziałam się, że Krystyna zrezygnowała ze swojego śniadania, ze swojego chleba i mnie przyniosła i mnie dała, a ja to zjadłam. Ona nie żyje, zmarła śmiercią naturalną, to znaczy z powodu nowotworu, kilka lat temu, chyba z dziesięć lat temu, ale myśmy się przyjaźniły do końca, no ale nie doczekała czasów wolnych. Potem pamiętam, że kiedyś przynieśli mi koledzy, wtedy kiedy ja nie chciałam jeść, nie mogłam, bo byłam ciężko ranna, przynieśli mi jakiś plasterek mięsa, jakiejś pieczeni, to usiłowali koniecznie wmówić we mnie, żebym zjadła, że to taka wspaniała pieczeń wołowa, że gdzieś tam [zdobyli]. Oczywiście nie zjadłam tego, no ktoś tam zjadł za mnie. Potem, też dużo później, się dowiedziałam, że to była pieczeń z kota, nie wiem jak to smakowało, bo mi to przynieśli za wołowinę. Oczywiście kto inny zjadł z apetytem, bo to był przysmak. Ale do dziś dnia kaszy jęczmiennej w moim domu nie ma, bo po prostu przypomina mi się kasza z benzyną, tak jak i majeranek. Co jeszcze z Powstania z takich rzeczy? Na początku Powstania, to zaraz drugiego, trzeciego sierpnia deszcz padał, to jeszcze jak żeśmy mieli trochę wolnego, my dziewczyny, to żeśmy szły pomagać w budowie, pamiętam ja poszłam, pomagałam w budowie barykady na rogu Odyńca i Krasickiego. Tam czymś… nie pamiętam jak to było, w każdym razie zraniłam sobie kostkę, wiem że potem długi czas mnie ta noga bolała, nie mogłam dobrze chodzić na tej nodze, no ale chodziłam, bo trzeba było. Ale chodziłam w takich grubych mokasynach, twardych, pomimo tego, że był upał i te mokasyny zresztą mi uratowały nogę, bo dzięki temu, że to były twarde mocne i z grubej skóry, to wyrwało te buty w drobne strzępy i tylko to co nie wyrwało buta, to wyrwało moją piętę. Jednej rzeczy, której też bardzo mi żal było, to dostałam przydziałowy kombinezon i w tym kombinezonie, jako że byłam jeszcze młoda, uzbierałam znaczki i w tym kombinezonie w kieszeni, dostałam od kolegów, którzy się zajmowali pocztą i tym wszystkim, kilka znaczków niemieckich ze stemplem poczty polowej i to miałam w kieszeni w tym kombinezonie. A że właśnie miałam wolną chwilę w nocy, to po tym pierwszym bombardowaniu dwudziestego siódmego, to dwudziestego ósmego, poszłam się przespać do takiego pokoju, gdzie był rentgen, w piwnicy u Elżbietanek. Położyłam się na stole, nie pamiętam czy to był stół do rentgena, w każdym razie ten rentgen stał koło mnie, no i jak dwudziestego ósmego wtedy właśnie rąbnęło, wtedy kiedy profesor Raczyński był ranny, bo oni tam obok mieli salę operacyjną, opatrunkową, to na mnie się zwaliły ogromne drzwi, bo tam była chyba, tak mi się zdaje, że była szafa w ścianie na różne dokumenty rentgenowskie i to zwaliło się na mnie, a na te drzwi zwalił się jeszcze rentgen. To mnie uratowało, że nie zostałam ranna, tylko to jakoś tak się oparło i zostałam w takiej… Ale jak się stamtąd wygrzebałam, to już oczywiście bez kombinezonu, tylko w spódnicy, w której poszłam spać, no i ten kombinezon oczywiście razem z laczkami, pamiętam długi czas nie mogłam odżałować, że te znaczki przepadły. Oczywiście to była śmieszna sprawa, ale pamiętam. Potem pamiętam, jak już leżałam w szpitalu na Misyjnej, już potem, to pamiętam, że jeden z kolegów przyniósł mi ogromny bukiet różowych goździków z tych pól, gdzie żeśmy właśnie chodziły po te owoce. Przyniósł i ten bukiet długo stał i budził podziw wśród wszystkich, bo takie świeże kwiaty stały w tym korytarzu przy łóżku. Dzisiaj by to się wyrzuciło od razu, bo to wiadomo, że niezdrowe, bo wiadomo, że w tej wodzie od kwiatów się lęgną bakterie, no ale wtedy to budziło podziw i radość, i zazdrość, że dostałam taki wielki bukiet kwiatów. Co jeszcze mam o tych Elżbietankach powiedzieć? Takie najważniejsze rzeczy, migawki takie, no to wam powiedziałam. Pamiętam właśnie, też od tej Izabeli Sieńskiej, która tam w tym ośrodku mieszkała i tam pracowała, to jeszcze zanim ich spalili przysłała mi na Misyjną jaśki. Dzięki tym jaśkom było mi łatwiej leżeć, bo nie to że pod głowę, ale właśnie miałam poukładane na tych jaśkach zamiast… bo nie mogłam mieć żadnych wyciągów, bo miałam poranione obie łydki, aż po uda poszarpane, ale jakoś właśnie tak mi poukładano nogi na tych jaśkach, które od niej dostałam. Tak że tyle pamiętam. Pamiętam w tej pralni na Misyjnej, w tej samej pralni gdzie leżał Michał Juchnicki, gdzie leżał Janek Baum, leżała taka… też tylko pamiętam, że miała pseudonim „Zosia”, nie, czy imię Zosia, zresztą krótko z nią leżałam, bo tylko tyle na Misyjnej, bo tam z Pruszkowa, to ją rodzina zabrała. Miała postrzał w klatkę piersiową i draśnięte osierdzie serca, no więc jedynym ratunkiem, bo wtedy nie operowano tego, to zabandażowano ją tak ciasno, że nie mogła prawie oddychać, no i bardzo ją to bolało, takie osierdzie bardzo boli, więc ona straszliwie krzyczała całymi dniami i nocami, bo ją to bardzo bolało. Długi czas krzyczała, ale przeżyła dzięki takiemu straszliwemu zabandażowaniu, rodzina ją potem zabrała. Jak nas wywieźli z Mokotowa na Służewiec, to też tam było, zanim nas zapakowali do tych bydlęcych wagonów, to oczywiście położono nas w stajniach na sianie, na słomie. Tam też leżeli przedtem niemieccy jacyś ranni, więc tam oczywiście brudno było, wszy były i pamiętam, jakoś tak w moim sąsiedztwie bliskim, leżał Rosjanin, żołnierz, który w ramach przeprawy z Pragi do Warszawy, trafił na Sadybę i walczył z naszymi powstańcami, nie Polak tylko radziecki żołnierz, bardzo dzielny. Był ciężko ranny i właśnie też miał amputowaną nogę. Pamiętam, że taką żeśmy oboje przeżyli historię. Miałam pod nogą taką wielką ranę, ropień i z takimi paskudztwami, to ropiało, taki ser się z tego [robił] i straszliwie mnie to bolało, okropnie, zresztą trzy razy chcieli mi lewą nogę obciąć, a to było w prawej. No i nagle coś nam się tutaj zrobiło jakoś lepiej z tymi nogami, a jemu też ropiał ten kikut straszliwie, bolało go, szczypało go, gryzło go strasznie. Potem mieliśmy opatrunek, no i mnie tutaj taki cały czop wielki, serowy, razem z robalami wyleciał i przestało mnie boleć. Te robale mi wyczyściły tą ranę z tego świństwa, no i razem z tym wyczyszczono i ta rana się zaczęła goić. Jest zresztą taka duża blizna tutaj, miękka, ale przestała mnie ta rana boleć, przestała lać się obrzydliwa ropa i jemu z tego kikuta, bo ja leżałam jakoś tak obok, poruszenie było straszne, ale z tego kikuta właśnie wyczyszczono mu mnóstwo takich… gromadnice złożyły jaja pod tym bandażem i po prostu te larwy wyczyściły mu tą ranę i ta noga też przestała mu dokuczać. Co się z nim potem stało nie wiem, gdzie go wywieźli, w każdym razie już nie jechał z nami w tym samym wagonie, więc albo go tam Niemcy gdzieś utłukli, albo trafił do szpitala wojskowego, nie wiem co się z nim stało. W każdym razie to tylko tyle, że zetknęłam się tam z nim.
Poza tym wojował u nas na Mokotowie i tam przychodził do nas Francuz, który uciekł zdaje się z jakiegoś [obozu]. W każdym razie brał udział w Powstaniu, Mario. O tyle go pamiętam, że wiem, że on tam do szpitala właśnie z jakąś panią, która mieszkała w domu gdzie myśmy mieszkali, przychodził i przynosili jakieś wiktuały, jedzenia różne i ten Francuz Mario przychodził też. Co się z nim stało potem też nie wiem. Była jeszcze taka historia, że jak żeśmy mieli te wszy straszne takie, to chyba ta z „Parasola”, bo ona miała jakoś tak rękę z temblakiem i też te wszy były tutaj i miała gips, to trzonkiem łyżki tam drapała te wszy. A ja z kolei pamiętam jak mi tam wlazły wszy i pchły i to strasznie bo to nie można było do tego [dostać] i też tą łyżką żeśmy próbowały tam się podrapać gdzie można było. To takie były śmieszne momenty, ale jak się to przeżywało, to było nieprzyjemne. No to z takich migawek powstańczych, to chyba to co ciekawe [opowiedziałam]. Oczywiście to nie jest chronologicznie, bo zapamiętałam tylko datę kiedy się tą chorągiew powiesiło, bo to był 27 sierpnia, pierwsze takie bombardowanie co tych dwóch tak strasznie zginęło, dwudziesty ósmy kiedy mnie przywalił ten rentgen i kiedy był ranny Raczyński i dwudziesty dziewiąty kiedy dostałam sama. Pierwsze dni kiedy deszcz padał. A, jeszcze taką historię pamiętam, że właśnie ktoś z cywilnej ludności przyniósł, między innymi jakaś pani przyniosła ze swoich zapasów, stopione masło w butelkach, dwie butelki. Ja się między innymi, taka wygłodzona byłam bardzo, wprawdzie ta siostra Kryspina, Elżbietanka, która była kucharką… ale na przykład jak zasypało nas tam, to ona podobno pierwsza pobiegła z łopatą odsypywać tych rannych, a poza tym nas tam podkarmiała. Wprawdzie też… o, trzecia potrawa obrzydliwa. Zupa z fasoli pokrojonej z mnóstwem kminku, od tej pory kminku też nie jadam. Ale pamiętam, że właśnie z jedzenia, napiłam się tego masła klarowanego. Nie muszę opowiadać co było potem, na pusty wygłodzony żołądek. Oczywiście nie wypiłam tego dużo, bo to kto był w stanie nawet, no ale człowiek był młody, spragniony tłuszczu, w ogóle jedzenia, więc napiłam się tego masła stopionego. Skutki były pożałowania godne. Tyle.
Wspomnienie z Powstania najlepsze? Czy ja wiem? Przede wszystkim atmosfera jakiegoś uniesienia, jakiejś radości że jesteśmy u siebie w wolnym kraju, że zwyciężymy, że będziemy. To było to czym żeśmy ciągle żyli do końca. Potem jak już ostatni moment, kiedy nas chcieli Niemcy rozwalić, zresztą ja właśnie też byłam świadkiem tego, bo dwóch przyszło Niemców, jeden wydał rozkaz, drugi miał to wykonać, tak jak z Olesińską, jeszcze zanim przyszła nasza delegacja, mieli wrzucić granaty i nas podpalić. Tego Niemca odwołano, ja znałam niemiecki, więc tą całą rozmowę słyszałam, to było dosyć makabryczne. Czego się bałam? Najbardziej dla mnie tragiczne wspomnienie, to jak już byłam ranna i zaczęły się bombardowania i słyszałam w ogóle, przecież przychodzili i opowiadali, że tam się dom zasypał, tu się zawalił, tam wyciągali, odgrzebywali, odkopywali rannych ludzi, cywilną ludność z różnych domów. Jak przeleciał samolot, jak przeleciały samoloty i zrzucały bomby, to wtedy jedna rzecz, której się bałam, bałam się że jak rzucą bomby, zawali się ten dom, że ja się nie będę mogła nawet, bo nie byłam się w stanie ruszać, że ja się nawet sama nie będę mogła próbować wygrzebać z tych gruzów i że tam się uduszę, tego się bałam. To była jedyna rzecz, której się bałam, bo jak byłam ranna i zanim byłam ranna, potem jak leżałam, no jakoś mnie to nie przerażało. Owszem, bolało mnie, no pewnie że wolałabym być zdrową. Natomiast rzeczywiście tego się bałam, że jak mnie przysypie, to się nie będę mogła nawet spróbować wygrzebać z tych gruzów. A uniesienie było cały czas, cały czas jednak w euforii chyba żeśmy żyli i właśnie pomimo tej strasznej masakry, tylu rannych, ciężko rannych, umierających, żyliśmy nadzieją, że ci co przeżyją będą wolni i że będziemy mieli wolną Polskę, że to na coś się przyda ten nasz trud, wysiłek, te ofiary wszystkie. Byliśmy cały czas pozytywnie nastawieni. Potem jak już się skończyło, też taki smutny moment, który mi się przypomniał, jak właśnie niektórzy koledzy, między innymi mój stryjeczny brat, przyszli się żegnać, bo szli do kanałów, mieli iść do Śródmieścia. Tak niektórym było przykro, że nas zostawiają, pamiętam jeden z kolegów chciał koniecznie żeby mnie przenieść, żeby mnie też tymi kanałami ewakuować. Sprzeciwił się na szczęście mój brat stryjeczny, bo sobie zdawał sprawę, że ja nie przeżyję w ogóle ściągnięcia do kanałów, bo obie nogi, kręgosłup, no i przyszedł się pożegnać, to tak trochę było smutno jak się oni żegnali, no ale myśleliśmy, że to… nie myśleliśmy, że to tak się skończy. Później Niemcy przyszli, którzy nas chcieli rozwalić, ale też się wtedy jakoś tak nie załamałam, po prostu wydawało mi się, że wszystkich nas to czeka, no to trudno. Natomiast potem przyszła właśnie delegacja naszych parlamentarzystów. No i już nas, oni w mundurach, oni jako ci parlamentarzyści z Niemcem, który nas uznał za szpital wojskowy i kombatantów i mieli już nas szanować, co nie było prawdą. Ale to też było wzruszające, bo oni w mundurach, w czapkach, no to zobaczyło się to wojsko polskie. Tak sobie jakoś nie zdawaliśmy sprawy wtedy, że to już koniec jest. Wszystko.
No właśnie przyszło dwóch Niemców, oni zresztą część rannych tam na vis-a-vis w klasztorze u sióstr franciszkanek, tam rozwalili, a nas… przyszło dwóch Niemców, jeden wydał rozkaz drugiemu, mieli po prostu wrzucić granaty i benzyną nas podpalić zwyczajnie. Ja to słyszałam, no i jeden poszedł, ten który był szefem, nie wiem, stopni ich nie pamiętam, a ten drugi, który to miał zrobić, przyszedł jakiś trzeci i go odwołał gdzieś tam. No i po prostu w ten sposób, przez przypadek żeśmy się uratowali.
To już było chyba 27 września, bo 29 września chyba nas już [wywozili]. Dwa, czy trzy dni żeśmy siedzieli na Misyjnej, a potem już nas wywieźli, jeszcze we wrześniu, chyba 29 września nas wywieźli na Wyścigi. To już nie pamiętam dokładnie. Takie pamiętam, że pierwszy ranny to był ten „Szczurek”. Pamiętam, że gdzieś około dwunastej chyba w nocy przynieśli Alicję, „Helenkę”, też już nie żyje, z „B3”.
Hanna Kumuniecka-Chełmińska, sanitariuszka Pułku „Baszta” z Mokotowa, pseudonim „Maryla”, „Hanka Walaż”, dwa pseudonimy.
Tak, uzupełnienie mojego wywiadu, uzupełnienie tego, co wiem jeszcze o innych sanitariuszkach.
O tym chciałabym, bo sądzę, że nikt tyle właściwie nie wie, większość z tych, o których chciałabym powiedzieć, nie żyje, to przepadnie bez wieści. Czy od tego zacząć?
Jedna taka, z którą stosunkowo najmniejszy miałam kontakt, ale powiem może, dlatego że ona najwcześniej zginęła tragicznie, Sawiczewska, na Chełmskiej, gdzie został spalony szpital. Była sanitariuszką, łączniczką, poszła odwiedzić kolegów i pomóc w opiece nad nimi, jak zbombardowano szpital, wybuchł pożar straszliwy, było mnóstwo rannych. Uważam, że to jej bohaterstwo, bo zamiast wyskoczyć, została z tymi rannymi, próbując, kogo się dało, wydawało się, że się da może kogoś uratować, w rezultacie spłonęła razem z tymi rannymi. Spłonęła zresztą na oczach swojego ojca, który był lekarzem, taki doktor Sawiczewski, widział ją w oknie nawet, rozmawiał, zrozumiał, że ona nie wyjdzie sama, że ona zostać musi z tymi chłopcami, z tymi rannymi, zginęła. O niej się nie mówi.
Nie pamiętam w tej chwili, ale taka Zosia Kowalewska, która u was jest nagrana, łączniczka od „Gardy”, ona doskonale ją znała, w razie czego można będzie od niej [się dowiedzieć]. Mam gdzieś, teraz miałam takie duże kłopoty rodzinne, że po prostu już nie pamiętam. A dlatego chcę o tych dziewczynach powiedzieć. O takiej „Mewie” Ewie Matuszewskiej bardzo dużo się mówi, bo się rodzina włączyła, a uważam, że takich [jak ona] było kilka co najmniej, to co wiem. Między innymi już mówiłam o nich, ale może powiem szerzej. Były takie dwie siostry Stankiewiczówny, Ludgarda i Gizela. Ludgarda starsza, była po maturze jeszcze przed wojną, przyszły do nas jako ochotniczki, mieszkały na Mokotowie, na Puławskiej. Były to dziewczyny tak pełne poświęcenia, że rzadko się zdarza. Takie zresztą przyjęły pseudonimy − „Gizela” i „Ludka”. Oczywiście przysięgę też składały przed komendantem – doktor Kocierza, niesympatyczna postać, po prostu od wszystkich ponownie zażądał niepotrzebnie przysięgi. Był taki chłopak „Gizeli”, o którym mówiłam chyba w tamtym wywiadzie, wybuchło mu granat czy „filipinka”, butelka z benzyną, zapalił się, zgaszono go piaskiem, ale dostał tężca. Ta dziewczyna przy nim siedząc, żeby go odizolować, nie zarazić innych, siedziała dwadzieścia cztery godziny, kimając w fotelu, bo on w trakcie tego tężca miał drgawki, bo to taki jest jeden z objawów, poparzony był cały, nie mógł się napić sam ani się przekręcić, ani ruszyć. Ona kamieniem przy nim dwadzieścia cztery godziny siedziała bez przerwy.
Druga „Ludka” też nie wychodziła z tego szpitala, też nie broniła się przed opieką najbardziej ciężko rannymi. Zginęły w sposób taki… Miałyśmy znosić już [rannych], jak zaczęli nas bombardować ostatecznie tego 29 sierpnia, kiedy się zwaliły elżbietanki. Trzeba było [znosić] z parteru, bo już tylko na parterze zostali ranni, już z pierwszego piętra się wcześniej zniosło do piwnic. Dosłownie został nam do zniesienia ostatni ranny, ogromny chłopak, wysoki, wielki, z nogami w gipsie, ciężki, właśnie szłyśmy, bo myśmy były razem we cztery i we trzy myśmy cały czas były na miejscu w tym skrzydle, tam były z drugiej strony jeszcze inne. Szłyśmy po tego chorego, w tym czasie jeden z rannych stracił przytomność, zemdlał przy tym wyjściu na schody. Pobiegłam po wodę, żeby go trochę jakoś ocucić, one we dwie poszły, miała jeszcze z nami iść właśnie Argasińska na pomoc, o której też wiadomo, że zginęła. W tym momencie nie zdążyłam mu nawet tej wody podać, tylko mówię do Argasińskiej, że: „To idźcie, zaraz przyjdę, zniesiemy go”. W tym momencie rąbnęła najpierw „kolejówka”, potem „krowa” czyli miotacz min, to się wszystko zwaliło. Argasińska dosłownie czułam, jak się po moich plecach zsunęła, tamte dwie „Gizela” i „Ludgarda” razem z tym Tadeuszem rozniosło je w pył, w proch. Ponieważ to były dwa pociski, to drugi podmuch czy pierwszy, tego już nie wiem, odrzucił mnie pod ścianę, to mnie uratowało o tyle, że byłam ciężko ranna, ale tamte trzy zginęły. Argasińska zresztą też była dochodzącą sanitariuszką z kompanii, też w swoje wolne chwile przychodziła, pomagała.
Później była w drugim skrzydle taka Krysia Jamiołkowska, pseudonim „Krystyna” sanitariuszka z B-III, tamtego skrzydła nie zbombardowano, jakoś się uratowała, tych chorych, rannych razem przeniesiono na Misyjną, ona poszła. Cały czas opiekowała się z poświęceniem takim, które chyba się nieczęsto zdarza. Ale jak już po kapitulacji Niemcy wypędzali wszystkich rannych chodzących i personel, to ona jedna schowała się, została z tymi kilkudziesięciu rannymi, motywując, że przecież nie może zostawić. Została zresztą też moja matka, która była chirurgiem u elżbietanek, potem na Misyjnej w klasztorze. Leżałam po przeciwnej stronie w takiej wilii, matka wiadomo, dlaczego została, bo przecież córka została. Krystyna Jamiołkowska została z własnej, nieprzymuszonej woli. Wiadomo było, rozkaz zresztą był, żeby rozwalić nas wszystkich, bo to nawet było jeszcze przed wejściem ekipy pertraktujących o kapitulację, tylko po prostu najpierw nas zajęli Niemcy. Słyszałam to wszystko, że mają na nas rzucić benzynę, granaty, podpalić, tak jak zrobili na Puławskiej, bo leżałam pod samymi schodami, znałam niemiecki. Ten, który wydał rozkaz, odszedł, a potem jeszcze jeden przyszedł, który tego, który to miał zrobić, odwołał, stąd żeśmy się uratowali. Personel wygnali cały i chodzących rannych, ale spośród właśnie tego personelu, dużego dosyć zresztą, też jeszcze jedna sanitariuszka Ola Uklejanka, też uciekła pomimo tego, że wiedziała, przecież zdawała sobie sprawę, że jak ją złapią Niemcy, to ją rozwalą, wróciła do tego szpitala. One we trzy z tą ogromną gromadą, często nieprzytomnych, umierających rannych zostały, to przecież parę dni jeszcze było, zanim nas wywieźli. Musiały trupy wynosić, bo przecież umierali w międzyczasie, nie wiadomo było, jak długo zostaniemy w tych piwnicach, a to był sierpień, było dosyć gorąco, wynosiły, nie mogły dać rady, bo to przeważnie byli wielcy chłopcy, wyciągały na prześcieradłach nocą, żeby innych nie bulwersować. Ola Uklejanka nie żyje, Jamiołkowska Krystyna też nie żyje. Jeszcze była taka jedna też bardzo dzielna z tych, o których pamiętam, „Justyna”, ale tylko pamiętam jej pseudonim, nie odnalazłam jej, przypuszczam, że zginęła też w czasie końcowym Powstania, dlatego że jeszcze do mnie do szpitala po moim zranieniu, bo leżałam od 29 sierpnia, nie ruszałam się, parę razy przyszła, potem już nie przyszła pod koniec, coś się musiało z nią stać.
Była jeszcze Maria, ona była ze Śródmieścia, została przez przypadek, pseudonim miała „Maria”, nie wiem, jak się nazywała, wiem natomiast, jak się nazywała po wyjściu za mąż, bo wyszła za mąż za kolegę lekarza, kolegę z mego roku, Maria Lewińska, też była bardzo taka dzielna. Później była taka, myśmy ją nazywali „Czubatką”, Jagoda, na Misyjnej, nie tam gdzie leżałam, Misyjna 8, tylko w klasztorze na Misyjnej 7, do nas przychodziła. Dziewczyna, która przeżyła, ale przeżyła przez przypadek, bo właśnie jak przychodziła na dyżury do nas (ona mieszkała na Tynieckiej z matką i z siostrą), rąbnęła bomba, dom się zawalił, one zginęły. Pomimo własnej tragedii twardo przychodziła, spała pod łóżkiem, jak mogła oczywiście, opiekowała się rannymi. Później był taki jeszcze, [który] podobno był felczerem, a w ogóle nazywało się, że był fryzjerem, zresztą był fryzjerem, pracował na Puławskiej w zakładzie fryzjerskim, on też przyszedł, był cały czas u elżbietanek jako sanitariusz. Ponieważ mężczyzna wykonywał najcięższe prace, nie wiem, co się z nim stało, podejrzewam, że też zginął, nawet go szukałam po wojnie, tak że myślę, że nawet może wtedy zginął, kiedy elżbietanki się zawaliły, bo wszędzie, gdzie było najciężej, to on był.
Przeżyły, ale już też nie żyją, umarły parę lat temu. Przeżyła Jamiołkowska, Uklejanka Ola, Maria, już wszystkie trzy nie żyją. Jagoda żyje, Wolf chyba się nazywa po mężu, jest we Wrocławiu, wiem stąd, bo mnie odszukała, bo musiałam jej napisać takie oświadczenie, jak się starała o uznanie kombatanctwa. […]
Tak. Matka moja była w konspiracji od 1942 roku, cały czas była w „Baszcie”. Przecież były różne akcje, byli ranni, wyjeżdżała do takich różnych spraw. Kiedyś, pamiętam, pojechała do partyzantki pod Radzyń Podlaski, dwa tygodnie siedziała. Poza tym prowadziła sanitariat cały czas, [szkoliła] szereg koleżanek. Potem już po wojnie nawet powiedziano mi, że właśnie matka prowadziła to szkolenie sanitarne.
Kazimiera Kumuniecka, Komuniecka, bo była pomyłka w nazwisku, z domu Żebrowska, Komuniecka, tak jak ja.
„Mirka”.
Nie. Miałam ciotecznego brata, z którym bardzo byłam związana, razem żeśmy się trochę wychowywali, razem żeśmy całą wojnę mieszkali, całą okupację, bo on musiał uciec z matką z Łodzi, mieszkaliśmy razem, był też żołnierzem „Baszty” i zginął w kanałach.
Zbigniew Żebrowski „Jasieńczyk”.
Tak, razem z Ukleją zresztą, z bratem Oli Uklejanki, pseudonim Zbyszka był „Jasieńczyk” a Uklei „Lenin”, Jerzy Ukleja, oni zginęli obaj w kanale.
W ogóle, jak wchodzili do kanału, to mój brat przyszedł się pożegnać ze mną, wiedziałam. Potem szukaliśmy, próbowaliśmy się dowiedzieć od kolegów, którzy z nim weszli, dowiedzieliśmy się, zresztą nie odnaleziono go, nie odezwał się, a wiadomo było, że wszedł i nie wyszedł z tych kanałów. Zresztą koledzy, którzy właśnie, on był z kompanii B-1, ci którzy przeżyli, coś wiedzieli, byli razem, razem weszli do tych kanałów, stwierdzili, że właśnie w tej okolicy, gdzie oni byli w kanale, Niemcy rzucili granaty czy coś innego, że był straszliwy wybuch, prawdopodobnie [zginęli] w trakcie tego wybuchu, bo ani Uklei nie znaleziono, ani Zbyszka nie znaleziono. Zresztą Ola do końca szukała, bo to był jej brat, niestety, na pewno wiadomo, że weszli i stamtąd nie wyszli, zginęli w kanałach.
Oczywiście, że szukano, ekshumowano trochę, ale przecież w kanałach to różne nieczystości, różne świństwa, rozkład był znacznie szybszy. Tych różnych zbierano, jeśli coś znaleziono, to chowano, często bezimiennie. Przecież na Powązkach jest ogromna kwatera nawet tejże „Baszty” naszej, gdzie jest kilka rzędów samych bezimiennych, po prostu nie wiadomo kto.
Zaczęłam chodzić w 1945 roku we wrześniu dopiero, w październiku. Jeszcze w 1945 roku w sierpniu miałam ostatnią operację, miałam obie nogi bardzo poharatane i kręgosłup. Pierwszy raz w Wigilię Bożego Narodzenia 1944 w szpitalu usiadłam, w Krakowie właśnie, też się opiekowała mną Jamiołkowska, bo ona z nami razem dotarła do Krakowa. Też nas uratowała właściwie, bo jak nas do Krakowa w grudniu przed samym Bożym Narodzeniem ewakuowali, to byłam kilka dni po kolejnej operacji, bo tą nogę chcieli nawet amputować parę razy. Jak nas wieźli, to byłam nie bardzo przytomna. Jak nas przywieźli do Krakowa, to zawieźli nas do takiego obozu na Prądniku, gdzie wykańczało się wielu ludzi. Ona wtedy też z narażeniem własnego życia kogoś zmobilizowała, zdaje mi się, że jakiegoś Ukraińca czy Polaka pochodzenia ukraińskiego, w każdym razie on jej pomógł. Parę osób, między innymi mnie przeniosła, dowódcę B-3 Michała Juchnickiego, przeniosła Janka Bauma, jeszcze parę osób takich, którzy byli świeżo po operacji. Zrobiono poza tym kąpiel, odwszanie, po tej kąpieli parę osób zostało, bo byliśmy wszyscy zawszeni, bo nas trzy dni wieźli takimi towarowymi pociągami, którymi wożono między innymi z Rosji rannych żołnierzy niemieckich. Tym nas przewieźli do Krakowa, byliśmy wszyscy potwornie zawszeni. Było uzasadnione to, żeby to jakoś odwszyć, bo przecież tyfus i tak dalej, ale dla takich ciężko rannych to groziło zakończeniem żywota. Ona się zdecydowała, wiedząc, że jak ją dopadną Niemcy na tym, to ją też skrócą o głowę, przeniosła nas kilka osób na tą czystą stronę, potem już sama walczyła z tymi naszymi wszami potwornymi, bo na przykład nie byłam w stanie nic zrobić, bo się w ogóle nie ruszałam, dopiero usiadłam, tak jak mówię, pierwszy raz na Boże Narodzenie 1944 roku.
Gdzie?
Oni właśnie na Misyjnej chodzących wypędzili, a resztę mieli nas rozwalić na Misyjnej 8. Natomiast z Misyjnej 7 parę osób wynieśli na pole, kazali wynieść takim dogorywającym, ich zastrzelili za klasztorem sióstr Franciszkanek, bo szpital. Jak zbombardowane zostały elżbietanki, to przenieśli część rannych właśnie na Misyjną do tych dwóch domów do franciszkanek i na Misyjną 8, część przenieśli na Malczewskiego 3 do takiego wielkiego domu, w kilka dni później rąbnęła bomba znowuż. Był duży szpital zorganizowany, właśnie reszta z tych elżbietanek, poszło paru lekarzy, między innymi doktór Słonimski, oni zginęli razem. Około dwustu osób zginęło na Malczewskiego w tym szpitalu, ale to z powodu bombardowania. Natomiast Niemcy podpalili i rozstrzelali na Dolnej, parę osób u tych franciszkanek, też tylko z tego klasztoru wyniesionych. Nas mieli załatwić właśnie, w całości udało nam się [tego uniknąć].
Nie pamiętam. Ale on był też chyba z B-3, tam będzie wiadomo. Musiałabym gdzieś poszukać.
Nie chodziłam długi czas. W 1945 na Boże Narodzenie zaczęłam chodzić, na jesieni. [Wróciłam] w 1946 na wiosnę, bo poszłam na studia.
Na medycynę. Matka zresztą nie mogła: [ja] kaleka niechodząca, babka moja, która wtedy jeszcze żyła, miała wtedy osiemdziesiąt sześć lat, gdzie [matka] miała z takimi dwoma wrócić. Potem już wróciłam i byłam w Warszawie.
Na pierwszym roku studiów, zaraz na początku, ponieważ utrzymywałam moje kontakty akowskie, to wlazłam w kocioł, zresztą u takiego przyjaciela, z którym w Krakowie żeśmy się kontaktowali, bo on też był w Krakowie ranny ciężko w rękę. Marzyła nam się wolna Polska. Jego aresztowali, ponieważ się z nim spotykałam dosyć często, to jak jego inwigilowali, to mnie mieli na oku, ale akurat wtedy byłam z nim umówiona, przyszłam do niego do domu, zastałam kocioł, wlazłam w kocioł. Co dalej? Na Mokotowską do UB na trzy tygodnie, a potem na Rakowiecką do tego słynnego pawilonu X, XI, gdzie przesiedziałam pół roku. A ponieważ mieszkałam w tym pierwszym okresie co dzień gdzie indziej, nie miałam gdzie, starałam się właśnie o akademik między innymi, kolega już skończył studia, bo jeszcze w Krakowie zdążył skończyć, pracował w Bratniaku też, starali się mi pomóc, żebym dostała akademik. Dostałam akademik, ale już parę dni po aresztowaniu. Zanim dostałam akademik, to tak mieszkałam codziennie gdzie indziej. W teczce, wobec tego takich jakichś obciążających materiałów nie znaleźli, bo nie wiedzieli, gdzie mieszkam. Oczywiście się nie przyznałam do niczego, a to co miałam kompromitujące, między innymi miałam taki kalendarz z nazwiskami tych kolegów, koleżanek, których odnalazłam już po wojnie. Jak się zorientowałam, że to kocioł, że to śmierdzi, to pod tytułem do ubikacji z tym kalendarzem, nie kalendarz, to był bloczek, wszystko pręciutko utopiłam. Oni się niestety połapali dopiero potem, że właśnie coś utopiłam. Bardzo długo mnie mordowali makabrycznie, bo chcieli się dowiedzieć co. Całe szczęście, że mi się to udało, bo były adresy tych, których odnalazłam, a tak to nie pamiętałam adresów, chociaż pamiętałam, bo to był okupacyjny zwyczaj, że się poszło raz i już się pamiętało, a nigdzie się tego adresu nie wpisywało.
W więzieniu, było UB przecież, róg Koszykowej i Alej Ujazdowskich w piwnicach, było przecież więzienie.
To było normalne więzienie, to znaczy piwnice zamienione na cele więzienne. Oczywiście nie wszystkich zbiorowo, tylko razem dziewczyny i razem mężczyźni, każdy w swoich celach. Warunki były tragiczne, bo to była maleńka, takiej długości jak ten pokój, tylko węższa cela. W rogu stał kibel, jedna wąska prycza, druga prycza i już, kawałek miejsca taki dosłownie, a siedziało nas osiem w pewnym okresie. Na pryczy spały po dwie, czyli cztery, a reszta to się [brało] jakieś sienniki, które na dzień na pryczę się kładło, na podłodze też na tych siennikach po dwie spałyśmy. Była w tej celi, ale oczywiście nie przyznałyśmy się, że się znamy, chociaż oni prawdopodobnie wiedzieli, z „Baszty” znałyśmy się, jedna była łączniczką w B-3, jej narzeczony był ciężko ranny, zresztą umarł, Połczyński, generała Połczyńskiego syn, pseudonim „Kasztan”. Umarł jeszcze w czasie Powstania, ale stąd żeśmy się znały, że on leżał u elżbietanek, ona przychodziła opiekować się tyle, ile mogła w ramach wolnego czasu. Spotkałyśmy się w jednej celi, zresztą spotkałyśmy się w tej samej sprawie, bo ona miała kontakt z tym kolegą też z B-3, co ja, to był Waldemar Baczak pseudonim „Arny”. Ale myśmy się nie przyznały, że się znamy. Nie wiem do końca, czy UB się zorientowało, że my się znamy, czy nie. Być może się zorientowali, myśleli, że jak posadzą nas razem, to zaczniemy o czymś dyskutować czy rozmawiać, że się czegoś dowiedzą, bo jak się okazało, siedziała z nami taka prymitywna baba, która udawała prymitywa, a była po prostu kapusiem. Zresztą nie z tej samej sprawy, bo ona była absolutnie niezainteresowana polityką, żona Grocholskiego, hrabina Grocholska siedziała z nami, czyli trzy nas w jednej sali siedziało. Siedziała z nami, zresztą też bohaterska postać i w ogóle nadzwyczajna, pierwsza żona Bartoszewskiego, zresztą później lekarka, myśmy prawie do końca jej życia utrzymywały kontakt – Antonina Mijal-Bartoszewska. Ona też była potem lekarzem, była w ogóle minerką w grupie doktor Franio, w minerkach, miała bohaterską przeszłość okupacyjną, wylądowała w tej samej sali, siedziałyśmy razem. Bardzo była taka… Ona była starsza ode mnie, byłam młoda dziewczyna, byłam na pierwszym roku medycyny, ona na trzecim, bardzo podtrzymywała nas na duchu, jakoś umiała nas skonsolidować. Siedziałam w UB na Koszykowej trzy tygodnie, potem mnie wywieźli na Rakowiecką, gdzie spędziłam pół roku, a potem była taka po wyborach duża amnestia, ponieważ niestety nie udowodnili mi na czarnym niczego, jakoś się udało w ramach amnestii z wielu innymi wyjść. Ale do końca studiów i po studiach długie lata ciągle czułam, że ktoś nade mną „czuwa”, ciągle miałam jakieś przykrości.
Ona za męża, Grocholski. To była sprawa dosyć znana, ich trzech rozwalono, była egzekucja, ich rozstrzelano, powieszono, nie wiadomo. Baczak, Grocholski, jeszcze (już nie pamiętam) trzeci kapitan, ich zakwalifikowano jako szpiegów na rzecz Zachodu. Zresztą Baczak pracował właśnie jako prawnik, skończył prawo, bardzo był taki rzutki i zdolny, bardzo obiecujący młody prawnik. Zaczął pracować w MSZ. U niego znaleźli jakieś takie różne dokumenty, jak go aresztowali, przypłacił życiem, on, Grocholski, jeszcze trzeci, kapitan Kalicki, ich trzech rozwalili.
Dlatego że była żoną. Zostało w domu dwoje maleńkich dzieci w wieku poniżej dziesięciu lat, ktoś się opiekował tymi dziećmi, ona miała przecież jakąś rodzinę.
Potem to już się później okazało. Myśmy się nie spodziewały, myśmy myślały, że ona też siedzi za coś, legendę miała. Dopiero potem w skojarzeniu różnych faktów, różnych rzeczy, o których nam ubowcy potem przytaczali czy jak później żeśmy się po wyjściu z więzienia po wielu latach z niektórymi spotykały, pewne fakty się skonfrontowało. Wtedy już wiedziałyśmy, że to właśnie ona sypała.
Przecież to minęło już kilkadziesiąt lat, nie pamiętam. Nie była to postać na tyle interesująca.
Mówiła, że ona gdzieś coś robiła, ale nie mówiła wyraźnie. Zasadą było mówić jak najmniej.
Starało się rozmawiać o jakichś obojętnych rzeczach, oczywiście o wydarzeniach, ale takich jakichś nie rzutujących. Owszem, wracało się do przebytego Powstania, do różnych wydarzeń, do wojny, na przykład bardzo dużo rozmawiałam o planach studiów, o medycynie. Tosia była taką jakby starszą koleżanką, jakby wprowadzającą mnie, starałyśmy się jakoś, rozmawiało się oczywiście, żeby jakoś spędzić ten czas, rozmawiało się: „Dzisiaj nam dali śledzia na kolację”. Nas dosyć dobrze karmili, to znaczy to jedzenie było wystarczające i [nadawało się] do jedzenia, natomiast na Mokotowie to było coś makabrycznego, straszne było. A tam [rozmawiało się] o tym jedzeniu, a to że duszno, że śmierdzi, kiedy nas wypuszczą, bo przecież raz dziennie, czasem dwa razy wypuszczali nas, żeby się umyć, bo był ten kibel, kibel to był po prostu kubeł od śmieci z klapą, nie był specjalny taki. Osiem bab przecież gdzieś musiało się raz dziennie czy dwa razy dziennie nie wystarczyło, tą klapę się zamykało, śmierdziało, okienko było takie jak piwniczne zakratowane, zasiatkowane, nie otwierane, ta klapa, ale smród był, duszno było. Też mówiło się o takich codziennych, więziennych [sprawach, na przykład] która to może być godzina, kiedy nas wypuszczą do mykwy.
A skąd, absolutnie nic nie było, żadnych książek, gazet. Na Mokotowie już później, jak siedziałam, ale to po wielu miesiącach, bo najpierw siedziałam w tak zwanej pojedynce, bo chcieli mnie złamać, brali przecież na przesłuchania, myśleli, że pęknę, że coś powiem wreszcie. w tej pojedynce bardzo nieprzyjemnie. Cela była przedwojenna, bo to przecież więzienie przedwojenne, jednoosobowa, była prycza, o tyle był komfort, że był kibelek w celi, stolik, dwa podnoszone krzesła. Na łóżku nie wolno było siedzieć, ale jak siedziałam sama, było potwornie zimno, bo była ta zima 1946 roku, strasznie mroźna, śnieżna zima. Szyba w oknie pojedyncza była z kawałków, były szpary, stare pończochy znalazłam, dostałam jakąś paczkę w okresie Bożego Narodzenia, stare, porwane, upchnęłam [nimi] dziury, żeby nie wiało. Tak było zimno, że w miseczce woda postawiona na kaloryferze, który był w drugim końcu niż okno, to rano na tym kaloryferze była zmarznięta na lód. W związku z tym nie spędzali mnie ci klawisze z tego łóżka, jak siedziałam, bo po prostu było tak zimno, że siadałam na pryczy, kocem jednym się okrywałam, siedziałam w płaszczu, który miałam, jak mnie aresztowali, jakoś przetrwałam. Potem się zbliżały chyba… Nie wiem, co to było w styczniu, czy jakieś referendum, coś było w każdym razie, wzmogły się a resztowania, nie pamiętam, co to była za historia, czy właśnie wybory w styczniu były, a po wyborach koło Wielkanocy była amnestia, kiedy mnie puszczono na Wielkanoc, to się wtedy zapełniło.
Najpierw dostałam do celi bardzo sympatyczną dziewczynę, ona się od razu przyznała, że była z UPA, Ukrainka, była łączniczką między ukraińskimi władzami a Zachodem. Dańko nazywała się, potem też był jej proces, dostała osiem lat bodajże, miała szesnaście lat czy piętnaście. Przyszła jako pierwsza do mojej celi, siedziałyśmy przez jakiś czas we dwie, ona w cieniusieńskiej, letniej ażurowej bluzeczce, bo ją złapali na granicy z meldunkami, kiedy udawała turystkę. Mnie przysłano paczkę, jakiś sweter, jeden sweter jej dałam, bo przecież potwornie zimno było, a potem zaczęła się cela zapełniać, to były chyba wybory, tak że potem w pojedynce siedziało nas też osiem. Zaczęły się aresztowania wśród dziewczyn podejrzanych o kontakty z AK czy przedpowstaniowe, czy powstaniowe, nawet już nie późniejsze, tylko po prostu takie, było nas osiem. Też dwie spały na pryczy, pozostałe sześć – takie materace nam rzucili. Ale ponieważ było zimno, w związku z tym, że wilgoć straszna, rano to była podłoga mokra, chyba sześć nas było, [więc] kładłyśmy materace po dwa, bo każda niby dostawała materac, ale kładło się dwa materace jeden na drugi, też na tym spały dwie, bo cieplej, jak się do siebie przysunęły, poza tym ten dolny materac był zawsze rano mokry, trzeba go było suszyć. Tak żeśmy przesiedziały.
Chyba w styczniu czy w lutym przenieśli mnie na czwarte piętro. Wtedy jak siedziałam na początku, to było inaczej, na parterze siedzieli więźniowie, na pierwszym piętrze były pokoje śledczych, na drugim nie wiem, bo nie zwiedzałam przecież. Na pierwszym były pokoje śledczych, oczywiście prawie zawsze większość śledztw odbywała się po nocy, zrywali nas, bo to łatwiej człowieka złamać, a nuż będzie głupstwa mówił. Potem mnie przenieśli na czwarte piętro, to się nazywało „jedenastka” wtedy, niżej to był X pawilon, a tą „jedenastkę” na czwartym piętrze. Cela była jak pół tego pokoju, była jedna prycza, taka przestrzeń, była półeczka na naczynia, czyli miski żelazne pokrzywione, nocnik, miska. Siedziało nas trzy, mały stolik podnoszony, jedno krzesło podnoszone. Siedziała z nami babcia, która miała siedemdziesiąt kilka lat, z Czetwertyńskimi związana, ich pracowniczka, ale bardzo taka inteligentna pani, związana z tą rodziną, przyznająca się do Stronnictwa Demokratycznego. Za to Stronnictwo Demokratyczne siedziała właśnie, później siedziałam ja, taka siedziała z WiN-u, za WiN ją przyuważyli, Janka Nowicka. Właśnie okazuję się, że kapuś, który siedział z nami na Koszykowej, przez jakiś czas siedziała w innej celi właśnie z Janką Nowicką, a Janka była taka gadatliwa, bo też ją zamknęli bez konkretnych dowodów, natomiast właśnie wdała się w rozmowę z tym babskiem kapusiem. Ta ją rozpracowała i już z pełną dokumentacją kryminalną, w cudzysłowie… Ona się zorientowała, ale niestety się pięć minut za późno zorientowała, przenieśli ją na Rakowiecką. Potem się jeszcze potwierdziło to, że to był kapuś, bo tą babę kapusia wypuszczono oczywiście, jak już zasłużyła się, nie wiadomo w jakim czasie, w każdym razie myśmy się potem po wyjściu z więzienia spotkały, a ta kapuś, wypuszczona wcześniej, trafiła do matki Janki i zaczęła powołując się na kontakty z Janką też wyciągać różne dane, obciążające Jankę. Mama się nie zorientowała w pierwszej chwili, tak że Jance też to zaszkodziło. Dopiero jak Janka wyszła, jak z matką zaczęły rozmawiać i ustalać pewne fakty, które wyszły na śledztwie, to się zorientowały, że ta baba właśnie była kapusiem.
Nie byłyśmy pewne, czy to nie była prostytutka, bo taka była prymitywna bardzo, właśnie tak żeśmy przypuszczały. Na Mokotowie to już w ogóle oczywiście, że bardzo często sadzano, ale nie w tym X i w tym XI, bo w XI pawilonie to była też bardzo „przyjemna” historia (w cudzysłowie przyjemna). Były maleńkie cele, a ponieważ więźniowie próbowali się porozumiewać za pomocą stukań, pukań Morsem czy w ogóle jakimiś umówionymi [znakami] (na dole były grubsze ściany, natomiast to ostatnie piętro było takie ledwo, ledwo sklecone i ścianki były bardzo cienkie jakieś), to nas sadzano tak, że w jednej celi Polacy, w drugiej celi Niemcy, Polacy − Niemcy, żeby nie można było się porozumiewać. Ale na tej „jedenastce” to było makabrycznie, w sensie bycia w więzieniu. Po pierwsze malusieńka cela, oczywiście wszystkieśmy świerzbu dostały, to przyszła taka Rosjanka, która była więźniarką, lekarka, rozpoznała, że to świerzb, zaaplikowali nam jakąś maść na trzy dni, potem wszystkie nasze ubrania, wszystkie koce poszły do dezynfekcji, a nam, żebyśmy się mogły umyć, to spuścili gorącą wodę z kaloryfera, taka z rdzą, brązowa, ale ciepła była, tak że żeśmy się umyły po kolei. Jakoś się ten świerzb na szczęście [wyleczyło], ponieważ byłam medyczka, zresztą miałam trochę przeszkolenia sanitarnego, jakoś się szybko zorientowałam, że może być świerzb. Nie był taki rozpowszechniony i wredny, początkowo szybko jakoś ta maść pomogła. Ale makabra życiowa polegała na tym, że wypuszczano nas dwa razy dziennie do ubikacji i ewentualnie możliwość wzięcia wody do picia i umycia się. Był rytm taki, że jednego dnia wypuszczano nas między czwartą rano a szóstą i drugi raz między dwunastą a czternastą, w takim rytmie. Następnego dnia na mijanego, pierwszy raz gdzieś między jedenastą a dwunastą, a drugi raz między siódmą a ósmą czy nawet dziewiątą wieczorem. Czas od dwunastej, prawie dwadzieścia cztery godziny to była makabra, nie zawsze można było wytrzymać, a na pukanie nie wypuścili, jeżeli coś było, wykluczone. Była jedna miska dla wszystkich do mycia się i coś, co zastępowało nocnik, taka menażka, co się zmieściło, to w tą menażkę i potem po nocy, po ciemku odbywało się tak zwane cedzenie, czyli otwierałyśmy okno i przez kraty, rozglądając się, czy nie widać na dole strażnika, bo jeżeli by złapał strażnik, z którego okna wylano (o ile nie było jeszcze na dodatek okno zasłonięte taką blendą, ale na najwyższym piętrze nie było wtedy tych blend), to straszna rzecz, karcel i w ogóle okropne represje. A czasem to nie dało rady, czyli wszystkie po kolei, które musiały tą miskę jedną jedyną do mycia się, to rano się brało i myło się, ale to też było mycie takie – z mydłem był problem, woda zimna taka, że lodowata, ale nie było innej rady. Pamiętam, starsza pani dostała kiedyś biegunki, to przecież klęska była, bo karmiono nas strasznie, po świńsku. Codziennie była taka zupa kluszczanka z czarnej mąki z kluskami, to jeszcze na dodatek posłodzone było, tłuszczu nie było, żadnych jarzyn, warzyw, to było coś ohydnego, ale trzeba było coś jeść. Rano była czarna kawa i kawałek razowego chleba, tyle że można było dostawać paczki, o ile pozwolili, bo czasem karnie właśnie nie pozwalali. Ale ja i Janka dostawałyśmy paczki, natomiast tą starszą panią za coś chcieli złamać i nie puszczali do niej paczek. A tak to można było raz na dwa tygodnie dostać jakąś. To nie było tak, że jedna siadała w kącie i zjadała, tylko dzieliłyśmy się tym wszystkim. Paczki to wymagało od rodziny poświęcenia nieprawdopodobnego, bo musieli stawać, to była zima, o czwartej rano w kolejce, żeby przyjęto do nich paczkę. Też był limit, to się dowiedziałam później, ograniczony, ileś przyjęto paczek, resztę nie przyjmowano. Jak ktoś coś zbroił, właśnie nakryli na tym tak zwanym cedzeniu czy coś im się nie podobało, to za karę paczki w ogóle nie dawali.
Oczywiście, że nie było. Natomiast właśnie na czwartym piętrze pisałam podanie, mi pozwolili, dostałam, który przy mnie znaleźli, jak mnie aresztowali, atlas anatomiczny, mi ten atlas wypożyczono z depozytu, pod tytułem, że jestem studentka, że się chcę uczyć. Koleżance jednej pozwolili [przekazywać] co jakiś czas, nieregularnie, kawałek jakiejś gazety, to znaczy gazetę, tylko były powycinane różne rzeczy, nie pamiętam jaką gazetę. W każdym razie raz na tydzień czy dwa razy na tydzień taką powycinaną z różnych rzeczy, które cenzorzy uważali, że nie do czytania, dostawałyśmy do celi ogromny [pakunek]. To był sukces, że była ta gazeta. A papier to, z czym przysyłano paczki, to się skrzętnie papier zbierało, żeby właśnie w celach higienicznych móc użyć. Przecież kobiety wiadomo, ta starsza pani to już nie miała miesiączki, ale myśmy miały miesiączki, to była makabra. Myło się w zimnej wodzie z lodem niejednokrotnie, dwa razy dziennie, czasem było trochę ciepłej wody, tośmy zrobiły w ten sposób, że nabierało się ciepłą wodę w miskę, po kolei według kolejności, raz się jedna myła, drugi raz druga, jak nam się udało, to nawet była miska na dwa razy tej wody. Oczywiście potem w tą miskę trzeba było siusiać czy nawet coś. Jak starsza pani miała biegunkę, to już nie muszę mówić, jak to wyglądało, bo nie wypuścili, bo bali się, żeby nie spotkać się przypadkiem z jakimiś innymi więźniami. Przecież nawet jak się szło na przesłuchanie, to też sprawdzali. Jak ktoś inny gdzieś szedł, to kazali się zatrzymać, odwrócić, żeby nie zobaczyć. Kiedyś wybuchła ogromna awantura, bo na Koszykowej jeszcze jakoś tak mężczyzn… czy później wypuścili, nas… Żeśmy się prawie że w korytarzu, straszna była awantura. Nas prędko wycofali, potem parę godzin nas nie wypuszczali, ale ci strażnicy się awanturowali, że dopuścili prawie że do konfrontacji – konfrontacji nie, ale [można było] zorientować się, kto siedzi. Akurat tak się przypadkiem zdarzyło, że właśnie jeden z tych mężczyzn to był znany którejś z nas, o czym się nie wiedziało, że siedzi, rzeczywiście, ale to bardzo przestrzegali strażnicy, żeby się nie móc skontaktować. Jak kogoś przyłapali na próbie porozumiewania się przez ścianę, też był zaraz karcer, takie różne represje.
Też próbowałam, ale nie bardzo mogłam się, jak byłam na parterze, to jakoś tak nie trafiłam na nikogo. Owszem dowiedziałam się, że ktoś siedział, znajome nazwisko, natomiast na tym górnym piętrze, nas tak porozsadzano, że Niemcy, Polacy, Niemcy, Polacy.
Tak, z dwóch stron Niemcy.
Różnie. Nie, raczej Niemek nie było. Niemki chyba siedziały głównie we Wronkach czy w Fordonie. Siedzieli gestapowcy, wermachtowcy, tacy, którzy mieli jakieś zarzuty poważniejsze ze strony polskiej. To przyjemne nie było, to było psychicznie łamiące nas, Powstańców, bo jeżeli się wiedziało, że się siedzi w jednym więzieniu z wrogiem obok. Dzisiaj o tym mogę mówić spokojnie, ale wtedy to było ubliżające naszej godności, bardzo to było przykre. Też się między sobą rozmawiało o różnych dziwnych rzeczach. Starsza pani opowiadała nam o różnych zwyczajach z domu Czetwertyńskich, o tym, co będzie robić później. Założyła taką spółdzielnię czapniczą w bramie pałacu Czetwertyńskich, dla studentów czapki robiła, ona zdaje się była jakąś taką, nie pytałyśmy się, nikt się nie pytał specjalnie − co robiłaś, gdzie byłaś i tak dalej, to wynikało z takich rozmów między wierszami. Janka z kolei miała dobre kontakty, matkę miała muzyczkę, trochę się o muzyce, kompozytorach, o różnych sztukach rozmawiało. Jakoś trzeba było sobie czas wypełnić, o przeczytanych książkach żeśmy sobie trochę próbowały mówić, żeby jakoś czas spędzić.
Też była, ale to tak jakoś, raczej… Jeżeli ktoś się modlił, to nie były zbiorowe modły, po cichu każdy odmawiał. Może gdzie indziej w innych salach, gdzie było więcej takich, ale myśmy były na ogół młode, oczywiście mówiło się pacierz, przychodziła, orientowałyśmy się w czasie, razem żeśmy coś po cichutku spróbowały pośpiewać, właśnie zmówić jakiś pacierz razem. To nie było w tym środowisku, w którym byłam akurat jakieś takie bardzo wyeksponowane, każda miała w głowie problem, kiedy wyjdzie, jak się ułoży życie dalej, co powiedzieć na następnym śledztwie.
Nie, nie było takiego, nie pisałam, były podpisy różne, czasem właśnie niżej na parterze, ale nie bardzo było czym pisać, przecież nam nie dawano pisaka, igły nam nie dawano. Pamiętam, coś mi się porwały pończochy, chciałam jakoś zaszyć jakąś nitką, znalazłam w płaszczu, który mi dano, szpilkę, tą główką w charakterze szydełka pończochę próbowałam zarobić, żeby się to nie rozleciało. Bardzo dziwnie się próbowało łatać różne rzeczy, nie dawano igły, bo bali się.
Mnie się nie dostało na szczęście. Owszem było takie siedzenie, świecenie światłem w oczy, siedzenie na bardzo niewygodnym stołku. Ale Janka, o której mówię, ona oberwała nieźle, ta starsza pani też oberwała. Kiedyś przyszła posiniaczona po śledztwie, sadzano ją na nodze od stołka. Mnie to ominęło. Oni mieli różne sposoby. Na przykład rzecz, która mnie ogromnie dokuczała w tym pierwszym okresie siedzenia na Koszykowej: zawołali mnie na śledztwo na najwyższe piętro, zamykali mnie w pokoju, siedziałam sama od świtu do nocy, nikt się mną nie interesował. Tak jak to odczytałam, była to próba prowokacji, że nie wytrzymam nerwowo, wyskoczę na przykład przez okno, bo były takie wypadki, że nie wytrzymywali i popełniali samobójstwo. Jakoś nie zrobiłam tego, ale to okno korciło, muszę powiedzieć. Jak się siedzi kilkanaście godzin, nic się nie dzieje, nic się nie wie, co się będzie działo w ogóle, to różne dziwne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, czym się to skończy. Tyle że czasem, jak tak się siedziało cały dzień, to przynosili obiad z jedzeniem w południe. To jedzenie było, przypuszczam, takie same, które było dla tego personelu pracującego, bo to nie było świństwo, to było normalne jedzenie, które się dało zjeść, w przeciwieństwie do tego, co było na Mokotowie – to było coś makabrycznego. Człowiek przeżył.
Korciło, że może skończyć tą całą zabawę, ale gdzieś w głowie ciążyła myśl, że w końcu przede wszystkim jest jeszcze ktoś z krewnych, była tylko moja matka, bo ojciec zginął w Oświęcimiu, był rozstrzelany. Była egzekucja kilku pułkowników, ojciec był jednym ze współzałożycieli podziemnej organizacji wojskowej, z którą wszedł do Oświęcimia. Pilecki chciał podporządkować, były jakieś spory, bo to byli oficerowie wojskowi, dorośli, starzy ludzie, w końcu się podporządkowali, ale to się skończyło tragicznie, Pilecki wyszedł, a ich wszystkich rozwalili. Pisze zresztą o tym w „Oświęcimskich zeszytach” Garlicki. Mnie została matka. Wiedziałam, że brat mój stryjeczny, z którym też była bardzo zżyta moja matka, nie żyje, została stara babka, została moja przybrana siostra, też wdowa, bo jej mąż zginął w Oświęcimiu, zagazowali, inżynier młody, z dzieckiem. Wiedziałam, że mam ciotkę, mam perspektywę pomocy mojej w wychowaniu tego dziecka, to jest właśnie ta, co zgłosiłam […], właśnie moja siostra Jadwiga Prochownik […].. To były osoby, które mnie obligowały do przeżycia.
Nie, skąd, listu nawet nie było żadnego. Paczki przychodziły, to był jedyny kontakt, ani widzenia, ani [nic innego] w tym okresie, kiedy siedziałam, to w ogóle prawie nie było. W późniejszych latach, tych, których sądzono, którzy doszli do momentu procesu, to się zetknęli czasem z rodzinami, czasem adwokata dopuścili, tak że [był] jakiś kontakt z rodziną, ale to były lata późniejsze. Na początku − to był 1946 rok, w 1945 takich rzeczy nie było.
Nie, w ogóle wezwali mnie, kazali mi zabrać rzeczy. Byłam przekonana, że mnie przenoszą. Spędzili nas do takiej sali, siedziała właśnie też ta starsza pani, bo ją też wypuścili, tego już nie pamiętam czy ją wcześniej wywołali z sali czy później. Siedział taki kolega, który też wszedł do tego kotła co ja, parę osób było, nawet kilkanaście, siedzieliśmy, nie wiedzieliśmy, czy nas wywiozą gdzieś na przykład do Wronek czy do Rawicza, co z nami zrobią. Od rana siedzieliśmy, potem kazali się zbierać, pojedynczo − won za bramę. Nawet nie bardzo pamiętam, jakiś chyba papierek dali nam, bo z tym papierkiem się potem na uczelnię zgłosiłam, żeby mnie przywrócili do [nauki], przecież minęło osiem miesięcy.
Zgłupiałam, bo nie wiedziałam, czy to już jestem wolna, nie bardzo wiedziałam, co mam z sobą zrobić, gdzie mam iść, bo ani pieniędzy, obdarta, z tymi rzeczami, które miałam zawiązane w taką chustkę, którymi przysłano w paczce, czyli z takim tobołkiem, bez żadnych pieniędzy, człowiek zgłupiał. To było już wiosna ciepła, ja w tych zimowych rzeczach, obdartych pończochach. Ale takich na Rakowieckiej to widziano więcej, nikt się nie przyglądał. Postałam chwilę, pozastanawiałam się, gdzie mam pójść, pojechałam do takiej ciotki, która też mieszkała na Mokotowie, gdzie ostatnie parę nocy spędzałam, potem jakoś dojechałam do tej ciotki, to było najbliżej, wpuszczono mnie, dano mi jeść. Zaczęło się życie, zaczęłam szukać jakichś kontaktów z rodziną, jakieś pieniądze ktoś dał.
Ciotka moja, bo matki mojej nie było wtedy jeszcze w Warszawie, dopiero później przyjechała. Ciotka moja, dwie ciotki na zmianę stawały o czwartej rano, głównie jedna o czwartej rano stawała w kolejce, ale rodzina się zbierała, ciotki różne wiktuały jakieś szykowały, bo przecież nie było to proste. Zresztą paczka w ogóle musiała mieć jakąś określoną wagę, chyba do dwóch kilogramów, smalec, cebula, kawałek czekolady, któraś z tych ciotek miała jakieś kontakty, ta koleżanka dostawała, matka jej piekła ciastka czy nie ciastka, takie nawet trochę nasączone alkoholem, takie trochę bardziej pożywne rzeczy. Jak dostałyśmy dwie paczki, czasem dwie paczki przyszły, czasem jedna na nas trzy było na dwa tygodnie czy na tydzień… Zresztą wystarczyło głupstwo, żeby paczki nie było. Ale jednak na ogół ta jedna paczka była, z tym że matka Janki to jakaś była młodsza pani i bardziej zorganizowana, ona właśnie przysyłała nam w takich papierowych, ale woskowanych kubeczkach, które były rzeczą niesłychanie cenną, bo to można było zatrzymać na wodę do picia, bo przecież wody nie było, ona właśnie tak rozsądnie smalec, ciotki moje też smalec, ale one mniej były zorientowane. Ale w każdym razie to nam pozwoliło jakoś przeżyć, bo jedzenie było wredne.
Później wyszłam z więzienia, przede wszystkim postarałam się skontaktować z moją przyjaciółką, jak od tej ciotki [wyszłam] to [poszłam] do tej przyjaciółki, która mieszkała w bursie szkolnej. Od niej dostałam pieniądze, bida z nędzą, ale dostałam, żeby mieć na tramwaj, na kontakt z matką. Pojechałam do matki na parę dni. Przede wszystkim zgłosiłam się w uczelni. Zanim mnie załatwiono wszystkie formalności, przywrócono do praw studenckich, musiała się zgodzić rada wydziału. Niektórzy profesorowie w tym okresie mieli stracha, bo kryminalistka polityczna, [więc] nie wiadomo, czy pozwolić jej studiować, czy nie.
Tak.
Nie, skąd. Czułam się skrzywdzona na pewno, ale nie widziałam powodu do zmiany swojego światopoglądu. Ale tym niemniej to mi życia nie ułatwiło w przyszłości. Byłam bardzo wiele lat dyskryminowana, co się absolutnie dało odczuć.
Przeżyłam to, musiałam, nie wydaje mi się nierealne, to było za bardzo rzeczywiste i prawdziwe, tylko jeżeli wracam do tego, to jako nie najmilsze wspomnienie. Dobrze, że to przeżyłam, że sobie z tym dałam radę, że się nie złamałam. Pozwoliło mi to wyjść, skończyć studia, założyć rodzinę, przeżyć, pomimo wielu dalszych przykrości. Najpierw, żeby mi pozwolono studiować do końca… Akademik, który dostałam już po aresztowaniu – oczywiście już nie miałam powrotu do tego akademika, bo już w międzyczasie ktoś [zajął miejsce].
Mnie wypuszczono w ramach amnestii.
Nie, bo wyszłam w ramach amnestii, bo im nie udało się niczego udowodnić. Ta starsza pani, z którą siedziałam, też [wyszła w] ramach amnestii. Wtedy bardzo dużo jednak, nie pamiętam, co to było, to chyba właśnie wybory, w każdym razie wtedy bardzo dużą ilość ludzi wypuszczono w ramach amnestii. Dostałam taki papierek, że w ramach amnestii mnie wypuszczają, i na tej podstawie przywrócono mnie do praw studenckich. Ale właśnie przez pierwszy okres mieszkałam, nocowałam w kole medyków, w pokoju do nauki mieszkało parę osób. Zestawialiśmy do nauki dwa stoły z magazynu, gdzie gospodarz tego domu miał unrowskie przydziały dla studentów, wynosił nam pięć koców, dwa na spód, jeden pod głowę, dwoma się przykrywałam, rzeczy osobiste [trzymałam] w teczce do szatni. Taki był szatniarz, rodzina szatniarza, pan Kacak (to był zresztą woźny z sądówki, która była rozwalona). On był portierem, szatniarzem, zarządzającym tym domem medyków, u niego miałam teczkę z rzeczami osobistymi. Na noc [byłam] w tym pokoju do nauki. Tak mieszkałam jeszcze przez kawał wakacji, dlatego że rok akademicki się skończył, ale niektórzy profesorowie, między innymi profesor z anatomii pozwolił mi odrobić ćwiczenia z anatomii.
Skończyłam studia w 1951 roku.
Neurolog. Studia skończyłam w 1951 roku. W pierwszym roku nocowałam w domu medyków, stołówka była studencka. Potem dostałam prawo nocowania [w pokoiku] w zamian za pilnowanie – takie były na gruzach na Marszałkowskiej, między placem Unii a Litewską, taki był ciąg, na zburzonych gruzach po domach powstały tam takie pawiloniki, sklepiki. Tego pani nie może pamiętać, bo to było bardzo dawno. Sklepiki powstały na ruinach, jeszcze śmierdziało trupami. Dostałam pracę nie pracę, w każdym razie w zamian za pilnowanie w nocy tego jednego czy drugiego sklepiku, jednego głównie, to na zapleczu taki był pokoik, mieszkałam, mogłam się uczyć. Byłam szczęśliwa, tyle tylko że z ogrzewaniem (do 1947 roku mieszkałam, do lata) całą zimę była makabra, bo była nie koza nawet, tylko taki okrągły piecyczek. Jak się w tym piecyczku paliło, to przy samym piecyku można było przeżyć, a tak to było zimno w zimie, ale jakoś to można było. W tych sklepiczkach to tylko ja nocowałam, na drugim końcu w drugim takim pokoiku też taka młoda dziewczyna kaleka, chodząca o kulach, po Heinego-Medina. Że myśmy się nie bały – dwie młode dziewuchy? Ale była to jakaś forma na przeżycie.