Władysław Komornicki „Nałęcz”
[Nazywam się] Władysław Komornicki. Przybrałem pseudonim „Nałęcz”, ze względu na rodzinny herb. Urodziłem się 24 kwietnia 1925 roku. Dostałem się do partyzantki AK „Barabasza”, 4. Pułk Piechoty Legionowej.
- Jak pan wszedł w ogóle do konspiracji?
W roku 1942 byłem aresztowany. W tym czasie byłem w Zwoleniu, to jest koło Radomia. Mieszkałem [tam]. Byłem aresztowany z tego powodu, że nie zgłosiłem się do organizacji Todta. Rodzina tak kombinowała, że jak pójdę do organizacji Todta, to mnie to uchroni od wyjazdu do Niemiec. Młody człowiek nie mógł w Polsce być w tym czasie. […]Aresztowano mnie i wywieziono do Radomia. Siedziałem w więzieniu w Radomiu, nie wiedząc, jaka będzie dalsza historia. Przypuszczałem, że to było [w związku] z tym, że się nie zgłosiłem do Todta, jak przyszła ta data. Wywieziono mnie do Częstochowy. Ponieważ miałem już trochę znajomości w NSZ w tym czasie, więc pilnowali, żeby mnie jakoś wydostać. Przyjechałem do Częstochowy pociągiem, z innymi więźniami. To był towarowy wagon. Wzięli mnie do obozu głównego. […] Czekałem, co się będzie dalej działo. Przeszedłem przez różne komisje. Co będzie dalej, w ogóle nie miałem zielonego pojęcia. Dlatego, że znałem trochę ludzi z NSZ przedtem, jedna osoba, co mnie śledziła cały czas, jechała za mną. Wiedziała wszystko dokładnie.
- Kim była ta osoba? Niemiec jakiś?
Nie, Polak. Boguś Zienkiewicz. On jeszcze żyje, nawiasem mówiąc. Z Brygady Świętokrzyskiej, z NSZ. On właśnie pilnował tego. Jak tam leżałem na pryczy, czekałem na wyrok, ktoś podrzucił mi zwinięty świstek. Odwinąłem to, patrzę, co tam jest „Staw się rano na dziedzińcu. Będziesz wyczytywany.” Później się to wszystko wyjaśniło. Wystraszony byłem oczywiście strasznie, bo myślałem, że gdzieś mnie do obozu wezmą, czy coś. Stałem na tym dziedzińcu i rzeczywiście, stoi piętnastu, może nawet dwudziestu młodych chłopaków. Okazało się, że to byli ochotnicy do Niemiec. On mnie dlatego wpakował w to, żebym mógł się ulotnić. Oni nie byli eskortowani. Dwóch Niemców prowadziło na przedzie z papierami, a reszta przechodziła przez ulice Częstochowy. Jak wydostałem się na ulice, patrzę, że ten mój znajomy, Boguś Zienkiewicz, pokazuje mi, żebym odskoczył w bramę. Nikt mnie nie pilnował, z przodu dwóch Niemców szło z karabinami, uciekłem w bok. Znaleźli jakieś miejsce, gdzie jeszcze coś zjadłem, pamiętam. W nocy mnie dorożką do Złotego Potoku [zawieźli] i w świętokrzyskie, żeby się dostać.
- Już nie mógł pan wrócić do miejsca zamieszkania?
Tak. Byłem spalony. Poza tym w majątku stryja, gdzie się ukrywałem, gdzie Bogusia poznałem, bo on tam przychodził jako nauczyciel, uczyć dziewczynki, brygada miała pewne ułatwienia u Niemców. On miał normalnie jakieś lewe papiery dyrektora jakichś zakładów. Tak że jego nie zatrzymywali nigdzie. Miał swobodę poruszania się. Podjechaliśmy pod Kielce. Była też moja siostra, dołączyła się do niego.
Tam, w Jadownikach, Bogusław uczył te dziewczynki i trochę się podkochiwał w mojej siostrze. Więc taka sprawa. Ona jechała z nim cały czas, do Częstochowy. Tam się [mną] zaopiekowali. Wysiedliśmy przed Kielcami, musieliśmy obejść Kielce, bo wszędzie było zawalone Niemcami. Najpierw do stryja, do majątku Jadowniki. To jest niedaleko Starachowic.
- To już wtedy zaczęła się dla pana konspiracja?
Tak. Byłem wciągnięty do konspiracji.
Później. Jeszcze przedtem byłem w handlówce w Kozienicach. Jeszcze jak byłem zupełnie młody, to tę handlówkę zamknęli oczywiście. Wtedy wróciłem do Zwolenia, bo tam rodzice dom kupili. Moja historia się zaczęła właśnie w Jadownikach, tak jak mówię, Boguś tam przyjeżdżał, dawał korepetycje po prostu. Dorabiał sobie. Nie pracował w żadnej fabryce, ani żadnym dyrektorem nie był, ale dorabiał sobie jako nauczyciel.
- Proszę opowiedzieć, jak pan zapamiętał te czasy konspiracyjne. Czy mieliście jakieś miejsca spotkań?
Jak byłem w handlówce w Kozienicach, to mi dawali różną tajną prasę, którą roznosiłem. Byłem smarkacz wtedy, jeszcze się nie orientowałem w tych rzeczach. Po prostu chowałem, przenosiłem, dostarczałem do różnych miejsc. To była taka moja konspiracja wstępna. Później jak mnie zaaresztowali, to pogląd się w ogóle zmienił na wszystko. Dostaliśmy się do tego majątku, do Jadownik. Tam długo nie mogłem siedzieć, bo tam Niemcy przyjeżdżali.
- Gdzie się pan udał wtedy? Przetransportowano pana gdzieś?
Przez konspirację, taki Jeleniów był,
Oberschaft, taki [zarząd] główny tych majątków. Bo wszystkie majątki były zajęte przez Niemców. Byłem skierowany do majątku Łomno. To był
Liegenschaft . W tym Łomnie dostałem kontakt do Rudek. To była kopalnia pirytu, pod samym Świętym Krzyżem prawie. Tam miałem kontaktowego kolegę, [nazywał się] Wiktor Kudzin, który się mną zajął. Na tyle wywiad pracował, że w Jeleniowie, który był główną siedzibą wszystkich
Liegenschaftów z okolic, pracowało [wielu ludzi] z naszego wywiadu. Tak że jak mieli aresztować, czy coś, to oni wszystko wiedzieli.
- W tym majątku jakie zadania panu przydzielono?
Właściciel nazywał się, nie właściciel –
Treuhaender, [zarządca] Henikowski, z poznańskiego. Zrobił mnie takim niby rządcą. [Rządcą], który miał kilkanaście lat. On się bał strasznie partyzantów, bo już partyzanci grasowali. Zawsze wyjeżdżał na żandarmerię, [żeby] nocować w Bodzentynie, a mnie zostawiał. Wtedy miałem klucze od spichlerzy i różne partyzantki, bandy przychodziły, otwierałem, zabierali wszystko. Grabili, jednym słowem, cały majątek. Tak że pod koniec, to tam prawie nic już nie było. Żniwa przychodziły, przyjeżdżało masę Niemców, ze trzydziestu, czterdziestu, z młocarniami. Wymłócili całe zboże, [ładowali] w worki i wywozili do Starachowic.
- Ta kontrybucja obejmowała zabranie wszystkiego po prostu?
Wszystkiego. To należało do Niemców. Kotkowscy, którzy byli właścicielami, syn i ojciec, zginęli w Oświęcimiu. Zabrali ich do Oświęcimia, opanowali majątek. Oczywiście siedziałem tam, wiedząc, żeby ani słowa nie pisnąć, ani nic.
- Majątek właściwie pracował na rzecz Niemców.
Tak, tak. Czysto dla Niemców. To znaczy ludzie byli, co z wioski przychodzili pracować na tym.
- Ale efekty pracy służyły Niemcom...
A tak, tak! To wszystko szło. Żniwa szybko, zwijali się i już ich nie było. Bali się, bo tam partyzanci grasowali. Dużo ich przyjeżdżało, obstawiali wszędzie wokoło stodoły, obory i siedzieli. Powiedzmy, tydzień.
- A kiedy pan się włączył w te działania partyzanckie?
Właśnie w tym czasie, jak byłem w Łomnie. „Wiktor” tam przyjeżdżał, zawsze mi przywoził gazetki, mówił, co się dzieje. Któregoś dnia przyjechał do mnie wieczorem na rowerze i mówi „Słuchaj! Ty jesteś na liście aresztowanych. Musisz się ulotnić jak najszybciej”. Skąd oni wiedzieli, nie wiem. Przywiózł mi skierowanie do oddziału partyzanckiego „Barabasza”, AK. Wtedy […] tylko był problem, żeby się do tej partyzantki dostać. Miałem skierowanie, więc mniej więcej wiedziałem dokąd jechać, bo znałem te świętokrzyskie strony.
Nie. To już był 1943. Tak, tam pracowałem blisko dwa lata. Problem był taki, że ten Henikowski przyjeżdżał zawsze rano bryczką od żandarmów, rozmawiał ze mną i zdawałem mu sprawozdanie, pokwitowania, kto, co zabrał. Przyszedł ten krytyczny okres, że musiałem mu powiedzieć, że idę do partyzantki. „Proszę pana! Ja tu mam ważną sprawę do powiedzenia panu.” On zbladł oczywiście, pot go zalał zupełnie. W ogóle nie podejrzewał, że gdzieś mogę należeć. Mówię „Poprosiłbym o parę koni i bryczkę, którą pan przyjechał.” Tam już prawie koni nie było. „I ja tę bryczkę zabieram ze sobą do partyzantki.” On zaniemówił. Ja, taki chłopaczyna, siedzę przed nim, a on wielki władca, rządzi majątkiem, jeździ do Niemców. To na nim straszne [wrażenie zrobiło,] zaczął się jąkać. W końcu wyjąkał „Dobrze. Dobrze. Panie Władysławie, pan już dostanie tę bryczkę. Mam tylko jedną wielką prośbę, chciałbym z panem pojechać.” Mówię „No, ze mną pan nie może daleko pojechać. Ze względów, pan wie jakich.” – „ No, bo chodzi mi o te konie. Nie będę miał czym do Bodzentyna jeździć na żandarmerię, nocować.” To był dla niego problem. Tam jeszcze jakieś szkapy były, co ich nie pozabierali, co się nie nadawały do niczego. Ale bryczka to był główny środek lokomocji. Wywiozłem go, aż za Świętą Katarzynę, koło Łysicy i mówię „Tutaj pan zaczeka. Na skrzyżowaniu tych dróg, na tych głazach. Ja się postaram.” On prosił, żeby mu konie zwrócili. Mówię „Zobaczę, co mi powiedzą. Jeszcze nie wiem.” Pożegnałem go i okrężną drogą, bo znałem okolice, przyjechałem do Ciekot. Ciekoty to był dawny majątek Żeromskiego. Tam była placówka, gdzie był Antek Rostkowski, taki prawdziwy Polak. Do niego się zgłosiłem, dałem mu skierowanie. On mówi „No tak. Oddziału tu nie ma w okolicy, ale jak będzie jakieś mniejsze zgrupowanie, to dołączymy tam pana i zabierzemy.” Zabrał dokumenty wszystkie, jakie miałem, dowody niemieckie. Wszystko było zakopane, gdzieś na trawniku u niego. Później to siostra wydostawała jakoś. Od tego czasu się właściwie partyzantka zaczęła.
Tak, zgłosili się. Tam był „Jurand”, taki dosyć znany, radiostację oni mieli na Gołkowej Górze, w świętokrzyskim. Nadawała do Londynu i jak były zrzuty, czy coś, to przez niego to wszystko przechodziło. „Jurand” się mną zajął dosyć solidnie. Nawet dał mi jakąś swoją kurtkę wojskową, pamiętam, z 1939 roku, bo starszy był ode mnie. Czekałem i dostałem się do oddziału w końcu.
- Poszedł pan po prostu do lasu?
Tak, poszedłem na małą koncentrację do takiej wioski. Oddział nadszedł w te strony i jeden z plutonów, do którego się dostałem, [to był] pluton „Górnika” u „Barabasza”. Byłem w piechocie z początku. Mieliśmy potyczek pełno cały czas. Człowiek przechodził to, ale był, powiedzmy, niedoświadczony, trochę głupi. Jak tylko trzeba było gdzieś iść na Niemców, to już na ochotnika człowiek by szedł.
- Jaką akcję pan szczególnie zapamiętał, jako taką niezwykłą, ostrą?
Dla mnie najostrzejsza akcja to były Daleszyce, ale wtedy byłem ciężko ranny. Tak że zupełnie inna historia. Robiliśmy Chmielnik, Stopnice. Później różne zasadzki żeśmy robili.
Uzbrojony. Tak, oczywiście. Karabin miałem zwykły na początek, zanim się później gdzieś zabrało, albo czasami ze zrzutów się dostało jakąś broń. Tak, to uzbrojenie było za słabe.
- Ten pana oddział był liczny?
Przed wymarszem na Warszawę w akcji „Burza” było trzystu. W czasie jak dołączyłem, przypuszczalnie koło dwustu, może stu pięćdziesięciu. Były wtedy trzy plutony: „Górnika”, „Skobota” i „Juranda”. Później się mały zwiad konny sformułował przy tym oddziale. Ponieważ na koniu spędziłem dużo czasu, miałem praktykę, cały czas w Łomnie wyjeżdżałem na pola, zobaczyć co robią, tak że byłem do konia przyrośnięty. Koń stał zawsze pod gankiem, zabierałem i jechałem sobie oglądać. Tak że robota była żadna właściwie dla mnie. Raczej przygoda.
- Na czym polegały te zwiady?
W partyzantce, to się wyjeżdżało na zwiady na koniach, dwóch, czy trzech, wybadać, czy Niemcy są już tam, czy nie. Później oddział szedł i akcja była przeważnie. Na tym to polegało. Meldunki się przewoziło, łączyło się między plutonami to wszystko. [Podczas jednego] z takich wypadów, wysłali mnie do Daleszyc i tam zrobiliśmy zasadzkę na Niemców. Daleszyce były zajęte przez nasz oddział zupełnie. Całe to miasto było zajęte. To już był okres Powstania, już Powstanie wybuchło. Pojechałem tam z kolegą. Patrzymy, że nasz oddział rzeczywiście [jest] sam. Mówią „Tu będzie akcja, więc włączymy się.” Na koniach nie będziemy się włączać, poprzywiązywaliśmy konie do płotów. Uderzyliśmy na Niemców. Pięć ciężarówek przyjechało pełnych uzbrojonych Niemców. Na takiej górce, od [strony] Górna, otworzyliśmy ogień na nich. Tak że się wozy pozapalały, większość do rowów pozjeżdżała. To wszystko powyskakiwało z tych wozów i na przełaj, przez pola [zaczęło] uciekać. W kierunku lasu uciekali. W pościgu za Niemcami, rozbrajaliśmy ich, zabieraliśmy im buty, czy tam co, broń przede wszystkim. Wielu ich nie uciekło przypuszczalnie, prawie wszyscy zginęli. W tym czasie, jak tak rozbrajałem, naprzód się wysunąłem za daleko. Ten drugi kolega, co ze mną był, ze zwiadu konnego, mówi, że wychylił się jakiś [Niemiec] z tyłu, zza snopków (to był okres żniw, siódmy sierpnia) i posiał po mnie z tyłu. Miałem cztery kule w nodze. Więcej nie pamiętam, co się działo. Kolega się mną zajął. Zarekwirował od razu furmankę, bo czekali na żniwa, żeby zbierać.
- Zawieźli gdzieś pana do szpitala?
O, nie! Nie. To była najgorsza część mojego życia. Zajęliśmy tartak. […] w tym czasie była koncentracja „Burza”. Wszystkie oddziały się zbierały, wszystko szło na Warszawę. Mnie ściągnęli do takiej wioski, do Cisowa. Otworzyli mały szpitalik w dworku Żarnowskich w Cisowie.
Dwóch tylko. Bo to po potyczce. Myśmy mieli bardzo małe straty, bo my ich rozbiliśmy od razu. Tak że to wszystko w popłochu uciekało. Ci, co byli zdolni, to uciekli, a reszta leżała tam. Przeważnie jak był ciężko ranny, dobijali go na miejscu, a inaczej zabierali z sobą. W tym czasie nie brało się jeńców. Do czasów Powstania, nie uznawali [konwencji] genewskiej, a myśmy [dla nich] byli bandyci. Wszędzie pisali po lasach:
polnische Banditen. To wszędzie wywieszali, myśmy to zrzucali i swoje wypisywali.
- Czyli na zasadach wzajemności.
Wzajemności, tak. Tam nie można się było poddać, bo połamali kości i tak… Dostałem się do Cisowa, do państwa Żarnowskich. Tam jeszcze był doktor Popiel, ze szpitala kieleckiego, który dołączył do tej koncentracji całej.
- Czy była jakaś fachowa opieka, ktoś się panem zajął?
W tym dworku on mi operację zrobił, prawie na żywca, że tak powiem, bo co do narkozy, to nie było mowy o tym, żeby była. Krajali mnie, już nie będę szczegółów opisywał. Nalały mi kobity zimną wodę na głowę, żebym nie krzyczał. Tam leżałem. Później Popiel odszedł. Tych kul jeszcze [parę] znalazł, wyciągnął jedną, czy dwie, już nie pamiętam. Teraz jest historia, co dalej zrobić. Oddział poszedł, przyszedł taki nowy, mały oddział „Bystrego” w te okolice. Spóźnił się na koncentrację, więc w Cisowie się ulokowali. Jeden z tych chłopaków był ranny, kapral podchorąży od „Bystrego” i leżał ze mną razem. Później front stanął, przyczółek pod Baranowem i ja między dwoma frontami. Wynieśli mnie szybko do lasu, bo Niemcy zaczęli wszystkie wioski opanowywać i budowali, minowali, przygotowywali się do defensywy. Do lasu mnie wynieśli na noszach i idea była, żeby mnie przerzucić na rosyjską stronę. Ale stanęło pod Baranowem i już później nie było [możliwości]. Chociaż wiem, że wtedy w Łagowie byli Rosjanie, gdzie było dziesięć kilometrów tylko, ale tutaj już byli Niemcy na całego. Później front stanął, ludzi z lasu powypędzali do [kopania] okopów i nikt nie miał prawa być w lesie. Dopóki ludzie byli, to żywność była, przynosili. Muszę nadmienić jedną ważną rzecz przy tym, że tam przyjechała taka, jeszcze nie była doktor, ale sanitariuszka. Z Rakowa, czy skądś. […] Ona pisała dzień po dniu pamiętnik. To się zachowało. Każdy dzień opisała, co się działo jak myśmy [byli] w lesie, bo myśmy w lesie gnili po prostu przez dwa miesiące. Jesień przyszła, tam nie było, że człowiek pod przykryciem [spał]. Poduszkę miałem jakąś, czy coś, deszcz lał. Przykryli nas krzakami po prostu, żeby nas Niemcy tylko nie wynaleźli. Była beznadziejna sytuacja. Jak oni wygonili ludzi z lasu, to powiedzieli, że do każdego spotkanego, będą strzelać. Ulotki jeszcze z samolotów zrzucali. Tak że ludzie się wszyscy musieli wynieść z lasu. Myśmy zostali w trójkę tam. Właściwie we czwórkę, bo jeden później trochę nawiał po prostu, nie zniósł tego wszystkiego, trzeźwy jeszcze taki chłopak.
- Byliście w takim stanie, że nie mogliście gdzieś szukać ucieczki?
Ja nie mogłem ze względu na nogę. To była podstawowa rzecz. „Teksas” od „Bystrego” miał ramię zerwane [po wybuchu] granatnika. On się mógł poruszać, a ja byłem przywiązany do pryczy, na której leżałem, miałem jakąś tam kołdrę przemokniętą na wylot i świerzb i wszystko było w tym czasie. Człowiek tylko się martwił, czy mu krzyż brzozowy postawią z napisem: „Nałęcz”. Już przychodziły obrazy rodzinne. Czy człowiek zobaczy jeszcze rodzinę, Takie pożegnanie, że tak powiem.
- Od dawna już pan nie miał kontaktu z rodziną?
Tak, już właściwie od czasu Łomna. Od aresztowania, to jeszcze miałem [kontakt], tylko później od Łomna, to już nie mogłem się nawet nigdzie ujawniać.
Tak, dwa miesiące. Do października, od sierpnia. Byłem siódmego ranny, gdzieś w październiku dopiero drugi etap się zaczął. […]Tam, w międzyczasie, mogę przytoczyć jeden przykład. Niemcy chodzili po lesie. W pewnej chwili słyszymy, że są. To kwestia była taka, jak się mamy zastrzelić po prostu. Miałem krótką broń. Każdy miał krótką broń. Chodziło o to, że w usta będziemy strzelać, jak będziemy Niemców słyszeć, żeby po prostu się nie poddać. To człowiek oczywiście bardzo przeżywał. Właśnie te myśli wokół obrazów się przesuwają, że człowiek nie zobaczy już nikogo, takie tysiące obrazów. Tam leżeliśmy i nowa sytuacja się wytworzyła. O tym się dowiedziała odcięta od frontu duża, rosyjska
razwietka . Przy pomocy znajomych powiedzieli, że tam partyzanci leżą ciężko ranni. Oni byli odcięci od frontu, to byli najwięksi przyjaciele nasi. […] To był duży bardzo oddział ta
razwietka , dwustu, trzystu może. Zaopiekowali się mną nadzwyczajnie. Nawet znaleźli mi Polaka, takiego
starszynę , żeby się mną specjalnie opiekował. On mi mył rany, w miednicy gotował [wodę] na ognisku i przynosił. To się przeciągnęło aż do czasu, kiedy oddziały wróciły. Wyszedł rozkaz „Niedźwiadka”, żeby rozwiązać oddziały, kto może się zamelinować, [niech to zrobi]. Ponieważ byłem w zwiadzie konnym, dowiedzieli się o mnie, że jestem u Rosjan, przysłali konia. Drugi kolega przyjechał też z koniem, żeby mnie zabrać, gdzieś dalej odciągnąć od frontu, żeby nie być w lesie u Rosjan. Wyciągnęli mnie bliżej Kielc, z nadzieją, że kiedyś może mnie gdzieś zoperują, bo nadal nie mogłem chodzić. Ale już troszeczkę się poprawiło. Od księdza dostałem jakąś czarną koszulę, a to jakieś łapcie dostałem i później o lasce. Dostałem się do Łabędziowa, wioska koło Morawicy. Tam, u takiego Skrzypka [mieszkałem], który się bardzo bał, żeby mnie wziąć w ogóle. Bo ja z bronią, w cywilu, a tu wszystkie wioski zajęte. Łabędziów był wolny, Kubomłyny, druga wioska, która była wolna w ogóle. A tak, to spotykaliśmy się, ci partyzanci, gdzieś tam na uboczu, w jakiejś chałupie, czy coś, bo to wszyscy los mieli taki, co robić.
- Wtedy już pan nie miał kontaktu ze swoim oddziałem?
Miałem z tymi partyzantami, co pozostali jeszcze, co się polokowali tam po wioskach, gdzieś. To o tyle miałem jeszcze ten kontakt. Miałem schronisko w stodole, zrobili mi [je] na samym dnie. Była rodzina z poznańskiego, która mi jedzenie dostarczała, tam spuszczała na dół, ja tam jadłem. Żyłem w tym. Wyrobili mi nawet dokument, że jestem synem gospodarza. Więc się nazywałem Jerzy Skrzypek od tej pory. To był mój pierwszy dokument, nie miałem innych dokumentów.
- Po drodze spotkał pan wiele poczciwych osób, które panu pomogły.
A tak! tak. Oczywiście, ludzie mnie ratowali. Myśmy tak się spotykali, każdy był z bronią, a tu Niemców wszędzie pełno, w jakiejś chałupie, czy coś. Mieliśmy taką przygodę. […]Spotkaliśmy się raz w takiej chałupie, kawałek od lasu. Podjeżdżają dwie furmanki Niemców pod chałupę, a my tu wszyscy partyzanci z bronią, w cywilu.
- Jaki to był okres? Pamięta pan?
Gdzieś listopad przypuszczam. Listopad musiał być. Oni weszli i zdębieli po prostu. Patrzą, tylu młodych ludzi tutaj. Sytuacja się bardzo durna wytworzyła, bo oni tak wychodzili, wchodzili do chałupy. Po prostu szukali rozwiązania, bo inaczej byłaby strzelanina. Oni się bali o swoją skórę, a my o [swoją]. […] Oni się tutaj gospodarują, a my powoli, pojedynczo, las był niedaleko, ulotniliśmy się wszyscy. Tam zaszła taka przykra historia. Był taki od „Jędrusiów”, oddział taki bardzo wczesny, był policjant, który się tam ukrywał i z nami się spotykał, doświadczony żołnierz. Swoją broń rzucił gdzieś pod spód, pod łóżko, czy gdzieś. Był bez broni. Wszyscy byli z bronią, a on bez broni. I przyszedł tam na brzeg i mówimy „No, a po coś ty broń rzucił? Jak teraz? Skąd my ci broń weźmiemy?” Nikt mu swojej nie odda, przecież każdy się broni. Poszedł do tej chałupy z powrotem, mówi „To ja tam załatwię. Tak łatwo się nam udało wyjść, to i wejść [będzie łatwo].” Czekamy tam na brzegu lasu, słyszymy strzały. Ten wylatuje, zabijają go na miejscu. Tak się skończyło. Tak że to były różne te przygody. Później taka następna, co mi się upamiętniła. Kubomłyny, była druga taka wioska, gdzie nie było Niemców. Myśmy się zebrali w chałupie, z dziesięciu nas było i jakiegoś konia ktoś tam jeszcze przyprowadził, nie pamiętam. Siedzimy w tej chałupie, rano alarm, że Niemcy na początku wsi są. Pilnowaliśmy oczywiście, dwóch było zawsze na straży. Przyszli po prostu rabować. Zabierać bydło, zabierać gęsi, czy kury, czy co [innego]. Jednego puścili na koniec, tam, gdzie myśmy byli. Wpadł w nasze ręce oczywiście. Tamci nic nie wiedzieli, myśleli, że on na obstawie jest tam na końcu. Początek rabują, a my od razu do lasu. A las był tak mały, że na przestrzał było widać, więc straszna sytuacja była. W tym lesie jesteśmy, konia zabraliśmy i mamy tego Niemca z sobą. Teraz co z tym Niemcem zrobić? Puścić? Wioskę spalą, ludzi zabiją. W tym udziału nie brałem, ale byli ochotnicy. Wtedy dali stryczek na szyję, na konia wsadzili, pojechał. Zakopaliśmy go w krzakach. Zostawiliśmy go i czekaliśmy, aż się ściemni, żeby się z tego małego lasku wydostać. Oni mogli myśleć, że zdezerterował, albo co. W każdym bądź razie, na tym się skończyło.
- Nie szukali go w okolicy?
Może go szukali gdzieś, ale myśmy nic nie wiedzieli. My patrzyliśmy, że chodzą po wsiach i wszystko zabierają, co się da. Furmanek pełno i to wszystko. Później my ich obserwowaliśmy, jakby nas tam nakryli, to wykończyliby nas chyba. My tylko z krótką bronią wszyscy, a Niemcy byli [dobrze] uzbrojeni.
Tak. Dziesięciu, dwunastu może. Myśmy się tak spotkali. Każdy myślał, co dalej ze sobą zrobić. Już utykałem, o lasce chodziłem. To była jeszcze jedna historia, co mi się w pamięci zarysowała. Później byłem przerzucony bliżej Kielc. [Myślę] „W razie czego, może mi się uda [dostać] do Kielc i Popiel może mi operację zrobi.” Też wrócił, z powrotem do szpitala poszedł i szpital funkcjonował. Zdecydowali w końcu, pewnego dnia, jak tam dzień jarmarczny [miał być] „My cię tu przebierzemy za chłopa, będziesz gęsi wiózł, czy tam coś, żebyś się dostał do Kielc tylko.” Wszystko jechało na jarmark do Kielc. Niemcy przeglądali to ogólnie. Dojechałem – chłopaczyna taki jedzie z gęsiami do Kielc. Już było wszystko tak zrobione, że w Kielcach mnie tyłem do szpitala [wprowadzono]. Szpital pełen rannych Niemców, to była po prostu ciężka historia. Tam były szarytki, zdaje się, zakonnice, które pilnowały tego szpitala. W takim stosie sienników, cała, olbrzymia sala sienników i mnie zrobiły pokoik z tyłu, pozastawiany siennikami. Przynosiły mi jedzenie i Popiel zoperował mnie w nocy. Gdzieś o drugiej, trzeciej w nocy chyba. Tam cały czas byli ranni, więc przecięli mnie, zoperowali, wyciągnął kule. Lepiej się zacząłem czuć i byłem tam jeszcze parę tygodni, zanim zacząłem chodzić. Problem teraz jest, co robić. Grudzień, Boże Narodzenie, nie mogę przecież tyle czasu tam siedzieć. Więc mówią do mnie ci z Czerwonego Krzyża „Ty będziesz sanitariuszem. Będziesz chodził tutaj przy tych Niemcach i przy tych drugich, biednych kalekach.” Masę dzieci było bez rąk, bo się bawiły granatami – takie historie. Aż przykro było patrzeć. Ci wszyscy, co leżeli, to na wyciągach. Ja z takim drugim Edziem z Łodzi, żeśmy się tam nimi opiekowali. Między tymi Niemcami się szwendałem, w kitlu z czerwonym krzyżem. Nie wiedzieli, że partyzant koło nich chodzi, opiekuje się. To było do czasu, aż front ruszył. Oczywiście [jak] front się ruszył, straszna strzelanina, wybuchy, a tu szpital bez okien, mróz jak nie wiem. Wszystkich tych biedaków, ja z tym Edziem, na siennikach, do piwnic żeśmy wciągali. Front już szedł. Uderzyli piętnastego stycznia. Później się to wszystko skończyło. Przyszli Rosjanie, wszystko z początku było w porządku. Później dowiaduję się: tego aresztowali, tego aresztowali. Właśnie naszych z AK. Poleżałem tam chyba do marca gdzieś i jak to mówią „wilka ciągnie do lasu.” Poszło nas tam więcej takich, żeby po prostu ratować życie. Trzeba się bić ze swoimi, w takim wypadku z bezpieką. Później żeśmy grasowali tam.
- Do lasu, ale gdzie? Miał pan miejsce jakieś pewne?
Mieliśmy. Przecież myśmy te lasy znali na wylot.
- Wiedział pan, że kogoś tam zastanie?
Tak! My byliśmy umówieni, tam paru już było. Tak że ten oddział [liczył] ze dwudziestu, trzydziestu. Później nawet zaczęli uciekać berlingowcy. Od Berlinga było dwóch. Jeden był chorąży Sadowski, pamiętam „Sybirak” miał pseudonim. Drugi kapral, „Kacap” pseudonim miał. Z jednym z nich granicę przechodziłem później, po tym wszystkim. Później ta historia – sprzedani jesteśmy w Jałcie, już wojna skończona, a my w lesie. Jaki cel tego? Podda się człowiek, to rozłupią. Normalnie wyrok śmierci. Zresztą powiedzieli, że kto w lesie będzie, to wyrok śmierci na niego jest. To człowiek już tak walczył o egzystencję. Po dwóch takich rozbiciach, kiedy musieliśmy się zbierać z powrotem, udaliśmy się na Ziemie Odzyskane. Najpierw do Opola. Wszystko przez konspirację się działo, tam [zostały] po jakimś gestapowcu, olbrzymie zakłady, maszyny do szycia i to miałem sortować. Miałem takiego Kowalczyka, Niemca, co po polsku mówił i z nim [pracowałem].
- Swoją tożsamość pan zachował, czy jakieś inne nazwisko?
Wtedy nie miałem żadnego nazwiska, chyba. Nie! Miałem tego Skrzypka przypuszczalnie. Na to [nazwisko] miałem chyba papiery wyrobione. To był Oddział Traktorów i Maszyn Rolniczych, co miał koncerny, [które] po Niemcach objął. Trzeba było stamtąd się ulatniać. Dawali znać co chwila: „Tu są ci, ci i ci z Kielc.” Bezpieka ciągle na tropie była. Tam ktoś szpiegował cały czas. W końcu udaliśmy się aż do Zgorzelca. Tam w Zgorzelcu, cała obsada gorzelni była z naszego oddziału. Na milicji masę z naszego oddziału, to wszystko już się tam polokowało. Z czasem ich wykryli, mam wrażenie. Radziliśmy, co tu zrobić. Przez rzekę przeprawić się, to pojechało dwóch z nas, [patrzymy] rzeka burzliwa jak nie wiem, to się potopimy, a nie przejdziemy na stronę rosyjską, właściwie to wschodnie Niemcy to były. Wyrzucali i wyrzucali tych wszystkich Niemców z Polski, masę transportów szło na Zachód. A tu w międzyczasie wracało wszystko z Zachodu, z obozów, z robót. Był straszny mętlik. Czekaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że będzie szedł duży transport rosyjski, dwie lokomotywy z przodu i z tyłu. Będzie na Zachód jechał, dostawa dla wojska. To dla nas idealnie, żeby się tam gdzieś schować. Na początku byli Rosjanie i na końcu, a środek – słoma prasowana. Myśmy się w słomę prasowaną wpakowali, na samo dno wagonu. Przez szpary tylko patrzyliśmy, gdzie się jedzie. Jechaliśmy strasznie długo, byliśmy głodni. Nabraliśmy jakichś liści tytoniowych, bo tak doradził jeden milicjant, co już szmuglował w tym czasie. Mówi „To was zawsze i wszędzie uratuje.”
Tak. Nie było w Niemczech w ogóle tych rzeczy. Pozabierali wszystko, grabili przecież Rosjanie. Przyjechaliśmy w nocy do Drezna, w ruiny. Zupełnie to było zniszczone wszystko, bo to było masowe bombardowanie. W ruinach zaczęliśmy dopiero myśleć, co dalej robić. Nikt nie miał pojęcia, gdzie granica jest, sto mil, dwieście mil, czy ile. Jak daleko jest do granicy. Z jakąś kartką z atlasu Romera, żeśmy jechali, co tylko było wiadomo, gdzie miasto jest jakieś duże. Mieliśmy liście tytoniowe, zgłodnieliśmy strasznie oczywiście i poszliśmy [coś zjeść]. Wypuszczaliśmy się na platformę, od czasu do czasu, żeby od ludzi się mniej więcej dowiedzieć, gdzie granica jest, skąd jadą. Nie mówiąc o tym, że my w przeciwnym kierunku jedziemy, inaczej byśmy wpadli strasznie. Dowiedzieliśmy się mniej więcej, gdzie ta granica przechodzi. To jeszcze kawał drogi, całą Turyngię trzeba przejechać. Lipsk, Gerę i dopiero granica była dziesięć kilometrów. W Dreźnie poszliśmy, ludzie mówili „A! Tutaj obóz przejściowy jest. To tutaj możecie zjeść.” Idziemy tam, gdzie ten obóz, a tam sobie stoi gość z pepeszą z przodu, Polak. Żeby się dostać do obozu, to [trzeba odpowiedzieć] – skąd jedziecie, co i jak. Z powrotem żeśmy wpadli. Była jakaś knajpa i tam, w suterynie, daliśmy te liście. [Właściciel] ucieszył się, saganek kartofli przyniósł, zupę jakąś. Później też, bez mała, byśmy wpadli. Wyszliśmy na górę z powrotem, a tam stoi sobie Polak z Rosjaninem, z opaską polską, popijają sobie alkohol. Nas tu pięciu chłopów wychodzi jak dęby. Wszystko w butach z cholewami jeszcze, podejrzanie. W Niemczech nie było mowy, żeby młodego człowieka spotkał. Wszystko, albo w niewoli gdzieś siedziało, albo zginął na wojnie. Tam na ulicy młodego Niemca nie spotka. Podszedł do nas ten Polak, kapnął się „Polacy?” – „Tak. Tu z transportu, wracamy spod Norymbergii. Chcieliśmy się tutaj pożywić.” – „No to niech panowie wyjdą na środek, bo tu pełno ludzi jest, zadymione, że ledwo widać. Niech panowie wyjdą na środek, to my panów zaprowadzimy.” Wsiedliśmy do pierwszego lepszego tramwaju i w ruiny z powrotem, do Drezna. Głodowaliśmy jak nie wiem. Wtedy znowu [myśleliśmy], co tu zjeść? Prawie, że człowiek się słaniał, nie jadł ze dwa dni prawie, czy trzy. Postanowiliśmy, że wsiądziemy w jakikolwiek pociąg, w przeciwnym kierunku tylko i pójdziemy w pole na jakieś buraki, czy marchew, czy kartofle, czy coś.
To była późna jesień. […] Przyjechaliśmy, była mała stacyjka. Zawiadowca wyszedł, patrzy – pięciu chłopów tu wysiada. Wystraszył się, bo strasznie na Niemcach się mścili. [Jeśli Niemiec] bił go, albo był bardzo ostry, to po prostu, jak miał okazję go zabić, to go zabił. Jak myśmy powiedzieli, że wracamy z Dachau, to on w ogóle pietra dostał strasznego. Daliśmy mu liści, wyprowadził nas na pola najpierw, zanim żeśmy się zaznajomili. Trochę marchwi, czy czegoś, żeśmy skopali i trzeba wrócić na stacyjkę, bo [musimy] wrócić do Drezna, żeby na Zachód jechać.
- Kiedy się wreszcie wam udało wydostać stamtąd?
Jak wróciliśmy. On nam nawet bilety kupił i posłał nam słomą całą poczekalnię. Na pierwszy pociąg ranny nas obudził. Od Berlina skądś jechał do Drezna. Jak się dalej dostać? Wszędzie rewidują, wszędzie Rosjan zatrzęsienie. Wykombinowaliśmy, że jak się dostaniemy do pociągu, żeby po prostu wejść na dach, położyć się, żeby nie było widać z dołu, że my tam leżymy. Tak dojechaliśmy do Turyngii. Przez tunele, tak że na końcu jak wysiedliśmy, każdy był czarny jak kominiarz. Pociąg pędzi przez tunel, dymu pełno, [za nos] żeśmy się trzymali, żeby się nie udusić po prostu. Niskie tunele, to nie można było tam siąść, czy coś, bo by głowę obcięło. Przyjechaliśmy najpierw do Lipska, tam zatrzęsienie Rosjan. Podjechaliśmy dalej, do następnej stacji […] i wiedzieliśmy, że stamtąd jest kilkanaście kilometrów do granicy. Znowu taka przygoda, przeznaczenie po prostu: przyszliśmy na stacyjkę rano i dwóch z plecakami stoi sobie jakichś gości. Jeden z nas umiał po niemiecku, więc [tłumaczy, co tamci] mówią „A tak! My uciekamy z obozu, z Polski.” Uciekali z Polski. Takich dwóch to [wcześniej] byśmy rąbnęli gdzieś, tak samo jak i oni nas, ale się przyjaźń zawarła. Bośmy się dogadali, że oni uciekają na Zachód, przez granicę. Ale widzimy, że to korzystne, bo to niemiecki [teren] przede wszystkim i oni pomogą nam w tym dużo. Nas pięciu partyzantów i dwóch Niemców młodych, którzy uciekają. […] To razem już wszystko koledzy. Razem uciekamy.
Nie, to jeszcze się nie powiodło. Trzeba było do granicy dojść. Zaczekaliśmy do wieczora i tak na światełka idziemy, w kierunku granicy. Szliśmy dosyć duży kawał i doszliśmy do granicy. Oni zajrzeli przez okna – kto tam jest. Niemcy byli w środku. Powiedzieli, że tu jest nas paru i trzeba nas ulokować. Do stodoły wszystko poszło i znowu dostaliśmy kartofli do jedzenia, jeszcze coś. Odżywiliśmy się i następna noc będzie, że trzeba granicę przejść. Ci dwaj Niemcy mówią „My pójdziemy tam najpierw na granicę. Zbadamy dokładnie jak to wygląda.” Bo to góry i doliny, rzeczki, lasy – Turyngia piękna jest. Wrócili, Rosjanie ich pogonili trochę i mówią
Heute, morgen Amerika! To dobra nadzieja, że będziemy w Ameryce na drugi dzień, bo strefa amerykańska była z drugiej strony. Wytłumaczyli nam jak to wygląda. Dojdziemy do lasku, to trzeba tylko na dół zejść szybko i na drugą stronę. Przeszkoda była taka, że co trzysta [metrów] były namioty, gdzie Rosjanie pili i śpiewali cały czas i druty były porozciągane. Tak czy inaczej, oni już wiedzieli o tym. Mówią „Wpadniemy na druty, to trzeba uciekać szybciej, bo się strzelanina zacznie.” Czekamy. Noc księżycowa, jak na złość, ani pochmurno, ani nic. Rzeka była niewielka specjalnie, z drugiej strony lasek, taki sam jak i z tej. Więc jak barany prosto do rzeki, alarm jakiś, ale ci pijani, to nie wiedzieli pewno, gdzie strzelać. Strzelali jak nie wiem. Dostaliśmy się na drugą stronę tego lasu. Człowiek się złapał za drzewo, ledwo się na nogach mógł utrzymać, taki był wycieńczony. Byliśmy w strefie amerykańskiej. Przed tym, spotkaliśmy na stacji oficera polskiego. Z synem zdaje się wracał. Powiedzieliśmy, że my jedziemy w przeciwnym kierunku. Więc byli zaciekawieni, bo do Polski wracają, jaka ta Polska jest. Powiedzieliśmy im oczywiście. Mówi „Tylko panowie jedna rzecz. Daję wam ostrzeżenie, że jak przejdziecie granicę, nie zgłaszajcie się od razu do żadnych Amerykanów, żadnego patrolu, bo oni jak kogoś złapią, co granicę przechodzi, od razu oddają na moście Rosjanom.” To było bardzo ważne ostrzeżenie. […] Do Hofu [się dostaliśmy], tam był obóz przejściowy. Wsiedliśmy na ciągnik, jakiś Niemiec sobie jechał, myśmy siedli z tyłu i do Hofu, podjechaliśmy. Tam spotkaliśmy już trochę polskich oficerów, co po ulicach chodzili. Już się nami zaopiekowali, dali nam nawet jakieś dokumenty lewe. Można było nazwisko zmienić i wiek i wszystko w tym czasie. Mówią „Niech panowie idą tam do obozu na odżywienie. Tylko nikomu proszę nie mówić, że wy z Polski uciekacie, bo was tam zamordują.” – oni do Polski wracają, a wy uciekacie. To taka była propaganda. Stamtąd żeśmy się dostali na południe, później na te papiery pociągiem do Monachium. Z Monachium do Murnau, to był taki duży oflag. Sami polscy generałowie tam wszyscy siedzieli i oficerowie. Byłem zupełnie wykończony. Jeszcze otworzyli tam gimnazjum i tak mi się tam podobało, że mówię „Pójdę do szkoły, bo nie byłem od 1940 roku.” Poszedłem do gimnazjum w Murnau.
- Byliście już jakoś zorganizowani, jakąś opieką otoczeni?
Tak, tak, tak. Obóz był duży. Na dole był stalag, a na górze ci oficerowie. Ponieważ się zgłosiłem do kompanii szkolnej, to nas przenieśli właśnie tam, gdzie oficerowie byli. […] Reszta przedostała się do Włoch, a ja sobie posiedziałem trochę, żeby wypocząć po prostu, bo nie miałem siły. Po Murnau były Włochy. Do których się na czarno przedostawałem, bo nie można się było już przez Korpus dostać. Tam do wojska w ogóle nie można się było dostać, bo już była likwidacja. Wszystko wyjeżdżało, to już nie przyjmowali.
To jedyne wyjście było, bo cywile zostawali we Włoszech, nie mogli ich zabrać do Anglii. A wojsko z Andersem, to normalnie wyjechało. Pojechałem na dół do Trapani [na Sycylii] aż, tam było gimnazjum, które prowadziła pierwsza żona Andersa. Po jakimś czasie zaczęli załatwiać sprawy wyjazdu. Ponieważ byłem w partyzantce, w AK, więc przeszedłem przez dwójkę i włączyli mnie do korpusu. A inni, którzy byli cywilami, to był problem. Albo im poodejmowali lat i jechali jako sieroty – takiego kolegę miałem, który później cztery lata dłużej w Anglii musiał pracować do emerytury, bo miał odjęte lata. […] Później z Włoch przyjechaliśmy do Anglii. Duże rozczarowanie, bo wtedy Polaków jakoś specjalnie nie przyjmowali. Było nawet raczej takie nastawienie antypolskie: „Macie front, macie Polskę, to wracajcie do Polski.” Żeby im chleba nie zabierać. Ale jak przyjechałem z wojskiem, to miałem duże szczęście, dlatego że otworzyli gimnazjum i liceum. To przyjechały te wszystkie szkoły karpackie. Były trzy szkoły karpackie i później była jedna z 5. dywizji. […] Można było skończyć małą maturę albo dużą maturę. Ze mną był nasz [ostatni Prezydent RP na Uchodźstwie] Kaczorowski też. Tylko on był w liceum, a ja byłem w gimnazjum. Zrobiłem małą maturę i później zrobili selekcję jeszcze, rozwiązywali. […] Wszystkim wojskowym dawali kapelusz i kurtkę i do cywila.
Nie tylko to dawali. Mówią „Kopalnia? Przędzalnia?” Dlatego wtedy dużo wyjechało stamtąd. W Londynie jak przyjechałem to było:
Poles go home na murach powypisywane. To było takie nastawienie. Zresztą nie przyjęli ich nawet, żeby brali udział w defiladzie zwycięstwa. Lotników, co tutaj zginęło – tysiąc dwustu, chyba. To była przykra historia. Miałem to szczęście, że do szkoły poszedłem. Później zrobili selekcję i otworzyli specjalną szkołę po angielsku na dalsze studia. Byliśmy pod wpływem uniwersytetu angielskiego, papiery egzaminacyjne, to było w Dorset. Do szkoły poszedłem i to mi otworzyło właściwie przyszłość. Jak zdałem maturę, był taki komitet dla Polaków oświatowy. Pieniędzy trochę mieli, oczywiście naszych w większości, bo skarb cały do nich dostał się […] i stypendium [mi przyznano] dwadzieścia funtów na miesiąc. Poszedłem na cztery lata do wyższego
college’u budowlanego. Skończyłem, później firma. Byłem inżynierem lądowo-morskim, wyspecjalizowałem się w budowie portów. […]
Londyn, 28 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt