Henryk Rek „Skoczek”
Henryk Rek, [pseudonim] „Skoczek”. Urodziłem się 13 sierpnia 1929 roku. Walczyłem na Woli, zacząłem na Woli w zgrupowaniu „Waligóra”. [Urodziłem się] w Warszawie na Woli, ulica Młynarska.
- Jak pan zapamiętał lata dzieciństwa, wychowanie, jakie pan otrzymał?
Urodziłem się na ulicy Młynarskiej, to jeden z nielicznych domów, które pozostały niezmienione, na wprost kirkutu, to jest na końcu ulicy Młynarskiej. Ale większość czasu potem, do Powstania, przeżyłem na rogu Wolskiej i Młynarskiej, przenieśliśmy się po prostu tam.
- Proszę powiedzieć pokrótce o swojej rodzinie.
Ojciec pochodzi spod Warszawy, właściwie spod Stanisławowa Mazowieckiego. W wieku szesnastu lat zaciągnął się, jako ochotnik wstąpił do wojska walczącego z bolszewikami, dodając sobie kilka lat. Przeżył, oczywiście, przeszedł prawie cały szlak aż do Wilna. Po powrocie z wojny został w Warszawie. Własnym sumptem, nie sumptem, zdobył wykształcenie, na tamte czasy spore, został technikiem. Pracował cały czas jako modelarz. Wybrał ten zawód i był później znanym modelarzem, co się przydało później przy pracy w fabryce samochodów osobowych w Warszawie. Mama pochodzi z Warszawy, urodziła się na Młynarskiej 64, właśnie tam, gdzie ja też się urodziłem. Prócz tego była córka tej rodziny, moja starsza o cztery lata siostra.
- Czy pamięta pan wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Tak, dokładnie pamiętam. Zdałem do czwartej klasy, ale nie rozpoczęliśmy nauki, bo w tym samym dniu wybuchła wojna. Od kilku tygodni na terenie naszego domu - to było wielkie podwórko - stacjonowały wojska, właściwie tabory wojskowe, konie. Dla nas to była wielka atrakcja, zbieraliśmy się zawsze, słuchaliśmy rozmów taborytów i innych wojskowych.
- Dlaczego to się odbywało u państwa w domu?
Było wielkie podwórko i było miejsce na zgromadzenie tam sprzętu, wozów i innego sprzętu, i koni.
- Czym się wtedy zajmował pana ojciec?
Już w czasie wybuchu wojny większość zakładów przestała pracować, a ojciec się zgłosił się na apel prezydenta do zabezpieczania eksponatów zamkowych. To znaczy, budowali skrzynie dla nich, ojciec miał do czynienia ze stolarką, budowali skrzynie, ładowali to wszystko, pomagali wywozić najcenniejsze rzeczy. Często tam chodziłem z ojcem do Zamku w tym czasie.
Tak, co mogłem, to pomagałem. Pozwolili nawet później pewne drobiazgi stamtąd zabrać – modele okrętów, bo i tak wiadomo było, że to zostanie zniszczone.
- Jak pan pamięta lata okupacji, jak ten czas panu upłynął, czym się pan zajmował wtenczas? Czy kontynuował pan naukę?
Tak, kontynuowałem naukę. Wyrzucili nas po kilku miesiącach ze szkoły na Karolkowej, przenieśli, w ogóle przenosili. Do czterech szkół uczęszczałem, to znaczy do czterech miejsc, stale ta sama szkoła była tam, to znaczy był numer ten sam. Kontynuowałem [naukę], przyznam się szczerze, że niespecjalnie nauka interesowała nas, myślę, że była na niższym poziomie, niż byłaby w czasach pokojowych.
- Jakie to były szkoły, do których pan uczęszczał w czasie okupacji?
To była Szkoła Podstawowa numer 90, siedmiolatka. W 1943 roku ukończyłem ją i zacząłem się uczyć w szkole rolniczej. To była zasadnicza szkoła zawodowa rolnicza. Oczywiście oprócz tego były komplety szkoły ogólnej, gimnazjum, ci sami zresztą nauczyciele, profesorowie już wtedy, nas uczyli.
- Czy poza nauką zajmował się pan inną działalnością, miał pan już może wtedy kontakt z konspiracją?
Nie, pierwsze lata nie.
- A kiedy miał miejsce pierwszy kontakt?
W 1943 roku dopiero.
Wiedziałem, że ojciec działa, i siostra, co nie było zresztą dla mnie tajemnicą, ale wciągnął mnie dyrektor szkoły. Okazuje się, że mój późniejszy kolega, patrolowy, przyszedł do dyrektora szkoły, znał go i ten mu polecił mnie. Tak, że widocznie zauważył, coś tam zauważył we mnie i mnie polecił właśnie do organizacji.
- To była jeszcze szkoła podstawowa?
To była jeszcze szkoła podstawowa, tak. To było na początku 1943 roku.
- Ta osoba, która pana poleciła, to był pana kolega, tak?
To był dyrektor, do którego przyszedł późniejszy mój patrolowy, późniejszy kolega. Przyznam się, do tej pory nie wiem, skąd oni się znali, ale widocznie miał do niego pełne zaufanie, że przyszedł, żeby któregoś z uczni polecił. I właśnie polecił mnie.
- Jak nazywał się patrolowy?
Patrolowy, z którym spotykamy się teraz, to jest Tadeusz Szczęsny.
- Został pan polecony, i co się działo dalej? Pierwsze pana spotkanie, jak to wyglądało?
Specjalnie nie owijał to w bawełnę i spytał się, czy zainteresowany byłbym działalnością harcerską, bo chodziło o to. Odpowiedziałem, że oczywiście, że tak. Wytłumaczył mi, na czym to polega, że to konspiracja jest, [przedstawił] krótki rys historyczny tej organizacji. Krótko powiedział, co my będziemy robili, oczywiście zgodziłem się na wszystko. I następnym razem już powiedział mi termin, kiedy będzie następna zbiórka, zasady powiadamiania się nawzajem i przystąpiliśmy do działalności.
- A wie pan, dlaczego został pan polecony?
Nie wiem, dyrektor oczywiście obserwował różnych uczniów, między innymi i mnie i pewnie coś tam w mojej osobie było, że akurat mnie, tylko mnie z tej klasy polecił.
- Gdzie się państwo spotykali?
W różnych miejscach, a najczęściej w domu jednego z naszych członków, bo dosyć duże mieszkanie miał, akurat jego mama i ciocia, bo ojciec pracował, wychodziły na ten czas, tak, że mieszkanie było do naszej dyspozycji. Mogliśmy tam i ćwiczyć musztrę, i nawet śpiewać.
Nie, byliśmy za młodzi. Z bronią nie mieliśmy do czynienia.
- Jakie szkolenia się odbywały?
Szkolenia, to były zbiórki harcerskie właściwie. Prócz zajęć teoretycznych były zajęcia praktyczne, to znaczy tak, jak w harcerstwie przedwojennym, wycieczki do lasu, tropienie, poznawanie przyrody, obozownictwo. Oczywiście na zbiórkach było sporo rozmowy na temat sytuacji politycznej, a po dwu-, trzymiesięcznym okresie zaczęliśmy malować napisy i rozlepiać ulotki.
Ulotki do ludności, mówiące o sytuacji w kraju, nawołujące do sprzeciwu przeciwko Niemcom, do występowania przeciwko Niemcom.
Różne, najbardziej to Polska Walcząca, kotwica, najczęściej i różne napisy przeciwko Niemcom.
- Czy pamięta pan moment jakiegoś niebezpieczeństwa w czasie takiej akcji?
Nie. Działaliśmy w grupach zwykle trzyosobowych – jeden malował, dwóch, po dwóch stronach ulicy zwykle ubezpieczało. Ale przyznam się szczerze, najbardziej lubiłem w nocy wychodzić i malować sam.
Nie, absolutnie nie. W domu miałem pełną swobodę, nie wiem, dlaczego. Powiedziałem, że idę do kolegi, pozwalali mi na to i wychodziłem, odsuwając deskę w bramie wychodząc i bardzo lubiłem sam to robić.
- I nigdy nie było momentu zagrożenia?
Nie, znałem dobrze teren, wsłuchiwałem się w kroki, tak, że jak jakieś kroki gdzieś usłyszałem, a to były mocne, pewne stąpania, to zawsze starałem się w drugą stronę wycofać.
- Pana rodzina wiedziała o pana działalności?
Wiedziała, oczywiście, że wiedziała.
- Czy pana działalność właśnie tak wyglądała do momentu wybuchu Powstania?
Tak, z tym że ostatnie miesiące przed wybuchem Powstania mieliśmy co innego do roboty. Ustawialiśmy się, szczególnie na trasach wylotowych, bo [Niemcy] cofali się za wschodu na zachód i notowaliśmy oddziały wycofujące się, ewentualnie wkraczające do Warszawy. To znaczy oddziały, to trudno powiedzieć oddziały, numery i rejestracje samochodowe, jeżeli to były oddziały, to ilość, rodzaj. Przedtem przeszliśmy przeszkolenie stopni, znaków wojskowych.
- Gdzie pan miał punkt obserwacyjny?
To była zwykle Górczewska albo Wolska lub Obozowa, zawsze wychodzące ulice, kierujące się na zachód.
- Gdzie te informacje były później przekazywane?
Mieliśmy miejsce, gdzie trzeba było je dostarczać, oczywiście codziennie. To było pracochłonne, bo to parę godzin codziennie spędzaliśmy na tym.
- Czyli co to było za miejsce, gdzie pan przekazywał informacje?
Różne miejsca, między innymi na Placu Zawiszy, w budynku, który nie istnieje i na Górczewskiej 12. Ale poza tym umawialiśmy się i dostarczaliśmy koledze, który w umówionym miejscu czekał już na to.
- Czyli do wybuchu Powstania to było pana zajęcie?
Tak, zwykle to. Prócz tego, to było przed tym, zanim jeszcze Niemcy zaczęli się wycofywać, to było pewnie dla celów statystycznych, chodziliśmy po mieszkaniach i robiliśmy wywiady z ludźmi.
Na różne tematy. Mieliśmy oczywiście zorientować się, [jakie jest] ich nastawienie do sytuacji, do tego, co będzie później. Nie wiem, dlaczego, już wtedy [mieliśmy] sprawdzać stosunki w rodzinie, jak się układają, stosunki między sąsiadami, jak się układają, to pewnie było dla statystycznych potrzeb.
- Czy miało to na celu zbadanie przychylności ludzi?
Tak, nastawienia ludzi.
- Jak byli państwo przyjmowani?
Na ogół chętnie rozmawiali z nami.
- Spotkał się pan z jakąś nieprzyjemną sytuacją, niechęcią?
Nie, bez, jawnej niechęci nie spotykaliśmy, najwyżej, że czasu nie mieli ludzie, to jak widzieliśmy, że to jest odmowa, to nie przychodziliśmy tam, a jeśli widzieliśmy, że rzeczywiście czasu nie mają, to umawialiśmy się na inny dzień.
- Do kogo docierały wywiady?
Też szły wyżej, poprzez łączników między nami, a tymi, którzy polecenia wydawali.
- Czy wiedział pan, że wybuchnie Powstanie?
Wiadomo było, że coś się szykuje, ale rano dowiedziałem się, że będzie Powstanie, rano 1 [sierpnia]. Nie wiedziałem, że wcześniej planowano, że to był trzeci termin właściwego wybuchu. Dowiedzieliśmy się od kolegi, który był w tym samym patrolu - bo przecież najmniejsza jednostka nazywała [się] patrol - którego ojciec był w konspiracji, ale był policjantem, bo sporo policjantów należało do konspiracji. Dowiedzieliśmy, że [Powstanie] wybuchnie w tym samym dniu, o piątej.
- Jaki to był rozkaz, gdzie mieliście się państwo udać?
Mieliśmy się zebrać przy szkole, naszym pierwszym budynku szkolnym, na ulicy Karolkowej, ale u nas Powstanie wybuchło półtorej godziny wcześniej i tam nie zdążyliśmy, nie można było tam [dojść], w tym miejscu spotkać się. Dlatego wstąpiłem do oddziału, gdzie był ojciec.
To było właśnie Zgrupowanie „Waligóra”, Batalion „Sowińskiego”, z tym, że ten batalion powstał później dopiero, po wycofaniu się z Woli.
- Gdzie ten oddział miał zbiórkę 1 sierpnia?
Na Górczewskiej, tuż na rogu Górczewskiej i Młynarskiej, tak że blisko. Pięć osób z tego domu należało do tej kompanii, do tego plutonu nawet.
- Jakie to były osoby jeszcze?
Jeden to był mój bezpośredni przełożony, dowódca drużyny, to był nasz sąsiad, Feliks Staszewski, który przeżył Powstanie i umarł w wieku siedemdziesięciu paru lat, oczywiście ojciec był dowódcą plutonu w tej kompanii, był tam półtora roku starszy ode mnie kolega, Henryk Grudziński, który zginął w Powstaniu, i o cztery lata starszy kolega, nazwisko Płaski.
- Czy pana ojciec był dowódcą plutonu, do którego pan należał?
Tak.
Był moim dowódcą.
- Jakie zadania pan otrzymał wtedy 1 sierpnia?
Na nieszczęście ojciec był dowódcą, więc nie pozwolili mi na samodzielność. Bardzo bolałem nad tym, bo nie mogłem robić tego, co chciałbym, to znaczy być bezpośrednio na pierwszej linii, tylko zawsze mnie wymanewrował i rzadko mogłem przystąpić do akcji. Zresztą miałem piętnaście lat, byłem tam najmłodszym i najniższym zresztą, tak że musiałem tam się zawsze w ogonie wlec za nimi. Kilka razy udało mi się ominąć zakazy ojca.
- Pamięta pan pierwszy dzień – z 1 na 2 sierpnia, co się działo?
Pierwszy dzień pamiętam zbiórkę, jak stanęliśmy w szeregu, było nas koło dwustu w kompanii, trzy karabiny były, przynieśli dwie „błyskawice”, to znaczy polskiej produkcji steny, ile broni krótkiej, to już nie wiem, myślę, że kilka mieliśmy, każdy miał butelki z benzyną. Tak, że uzbrojenie było bardzo słabe, mało [było broni]. Następnie, ale to już drugiego dnia, poszliśmy na wypad, to znaczy na zdobycie tak zwanej „Naftówki”, my to nazywaliśmy „Naftówka”, inni nazywali „Naftusia” – Zbiór Materiałów Pędnych w dzielnicy między Wolą a Kołem, to teren pusty. Mieliśmy to zdobyć. Oczywiście, nie zdobyliśmy, bardzo dużo ludzi tam zginęło, bo bardzo mocno to było osadzone przez Niemców, karabiny maszynowe na rogach, kilkanaście karabinów maszynowych przeciwko naszym nielicznym kb, tak, że tam była klęska naszego batalionu. Po tym wypadzie, to było 2 [sierpnia], część wycofała się w lasy do Puszczy Kampinoskiej, część poszła na Starówkę, reszta, my wróciliśmy na Wolę. Tak, że [oddział] przetrzebiony był kompletnie, całe zgrupowanie było przetrzebione. Nie rozumiem, oczywiście, dlaczego skierowali tak słabo uzbrojonych ludzi na to miejsce, ale trudno, tak było.
- Po powrocie na Wolę, jak dalej wyglądała organizacja?
Na Woli byliśmy do 6 [sierpnia]. Jeszcze przedtem, zanim się wycofaliśmy, broniliśmy róg Młynarskiej i Wolskiej, tam powstała barykada, silnie atakowana przez czołgi niemieckie. W barykadzie były przewrócone tramwaje, płyty.
- Pan brał udział w budowaniu tej barykady?
Tak, oczywiście, kilka barykad budowaliśmy z zapałem. Jedna z akcji, gdzie brałem udział, to była właśnie ta w ataku na czołgi. Oczywiście nie dobiegłem, biegło nas akurat siedmiu, byłem ostatni jako najmniejszy. Trzech padło od razu, ja się schowałem w bramie za kamień. Jak później chodziłem tam po wojnie, aż się dziwiłem, że się zmieściłem za tym kamieniem. Wydawało mi się, że jestem bezpieczny. Tak, że nieudany to był wypad.
- Czy na Woli był pan świadkiem zbrodni niemieckich?
Wtedy nie, później już, po tym jak dostałem się do niewoli, widziałem dziesiątki, a nawet setki trupów, ale bezpośrednio w czasie walk nie widziałem, bo my się na ogół wycofywaliśmy.
- Którego dnia się państwo wycofali z Woli?
6 [sierpnia]. Stacjonowaliśmy blisko znanych, sławnych batalionów „Zośka” i „Parasol” i w nocy z 6 na 7 [sierpnia] nie zostaliśmy powiadomieni, jakiś błąd wynikł, że się wycofują. Tak, że część nie została powiadomiona i zostaliśmy odcięci, nasz pododdział, od drogi wycofania się na Stare Miasto. Tak, że wróciliśmy na Wolę i wycofaliśmy się na Śródmieście, na Śródmieście Północne.
- Cały czas pan trzymał się z ojcem?
Tak. Wycofały się wtedy dwie drużyny z ojcem, siedemnaście osób i właśnie tam, na terenie wtedy już Śródmieścia, został zreorganizowany batalion „Sowińskiego”. Przedtem, wiedzieliśmy, że zgrupowanie nazywa się „Waligóra” od dowódcy, pułkownika „Waligóry”, który został ranny 2 sierpnia i przekazał dowództwo, nie brał udziału bezpośredniego w walce. Wtedy byłem już resztę czasu w zgrupowaniu „Sowińskiego”, dowódcą był najpierw porucznik, później kapitan „Hal”, a naszym dowódcą kompanii był porucznik... [...] pseudo „Jaśmin”, porucznik „Jaśmin”.
- Po reorganizacji w Śródmieściu Północnym, jak zostało zaplanowane dalsze działanie?
Cały czas broniliśmy się, ustępując właściwie krok po kroku, kamienica po kamienicy.
To był teren - Żelazna, zaczęliśmy po północnej stronie Żelaznej, wycofywaliśmy się. Najdłużej trwała obrona browaru Haberbuscha. Doszliśmy aż do Grzybowskiej, na Grzybowskiej też sporo czasu byliśmy, a ostatnio stacjonowaliśmy na ulicy Twardej, tak, że w tym [rejonie] na Pradze Północ działaliśmy.
- Czy pamięta pan może bardziej szczegółowo obronę browaru Haberbuscha, jak to szczegółowo wyglądało?
Właściwie źle powiedziałem, obrona Haberbuscha, bo Haberbusch było ziemią niczyją, zajmowaną kilkakrotnie przez nas i przez Niemców. Właściwie tam to były oddziały wschodnie, niemieckie, to nie byli Ukraińcy, ale RONA lub ROA, czyli jeńcy. Nie, to nie byli własowcy. To była jeszcze inna [formacja], ze wschodu, raczej z jeńców niż z ochotników, ale oni byli okrutni, to wiadomo już. Tak, że zajmowano [browar] kilkakrotnie ze względu na to, że tam były magazyny i szczególnie prócz piwa, prócz wina, były i spore ilości zboża, które było bardzo potrzebne, raczej nam niż Niemcom, ale często były wypady i odbijanie po to, żeby zdobyć i wykorzystać magazyny.
- Na odcinku, który pan opisał – Grzybowska Żelazna Twarda, jak długo państwo przebywali?
Przebywałem tam do 26 września, zostałem ranny w nogę po wybuchu moździerza. Zostałem ranny odłamkiem kamienia w nogę i nie mogłem biegać. To nie była specjalnie ciężka rana, ale nie mogłem biegać. Byłem unieruchomiony i jak nasi się wycofali dalej, zostałem z ludnością cywilną.
- I na tym się skończył pana udział w Powstaniu.
I skończył się mój udział w Powstaniu.
- Czy do tego momentu, bo powiedział pan, że na początku dysponował pan butelką z benzyną, czy coś się zmieniło? Czy miał pan dostęp do innej broni?
Tak, miałem dostęp do innej broni. Przez większość czasu nosiłem mauzera uszkodzonego, nie mogli znaleźć rusznikarza i, nosiłem go. Jednostrzałowy [był], bo pazur wyciągu był uszkodzony i trzeba było wyciorem wybijać łuskę, ale jak znalazł się rusznikarz, przekazaliśmy do naprawy. Zresztą nie odzyskaliśmy go z powrotem, musieliśmy się szybko wycofać. Miałem przez dłuższy czas pistolet „piątkę” z trzema nabojami. Oczywiście nie strzelałem, bo oszczędzałem nabojów, bo to mały kaliber i nabojów takich nie było, nie były do zdobycia.
- Wykorzystał w końcu pan te naboje?
Nie, nie wykorzystałem, zakopałem w piwnicy i później, jak wychodziłem, jak nas „wygrużali”, jak to mówiliśmy, zostawiłem go tam razem z opaską i innymi rzeczami świadczącymi, że jestem młodym, ale powstańcem.
- A po akcjach w browarze, czy brał pan udział w innych akcjach?
Przyznam się szczerze, że dali mi trochę kilka razy postrzelać.
Do przeciwników, którzy ukazywali się w oknach lub w ruinach naprzeciw naszych stanowisk, ze skutkiem nieznanym mi.
- Z jakiej broni wtedy pan strzelał?
Z kb, bo to była jedyna dostępna [broń]. Stenów było mało, peemów było mało. Mieli tylko ci, którzy byli pewni i stale byli na pierwszej linii.
- W jakiej akcji jest moment, wrażenie, które zapadło panu najbardziej w pamięć?
Wszystko było ważne, przeżywałem każdą akcję, ale nie było nic specjalnego, co by mi się wbiło [w pamięć].
- A moment zagrożenia życia podczas akcji?
Nie czułem żadnego zagrożenia.
- Nie znalazł się pan w takiej sytuacji?
Nie, ginęli [ludzie]. Ginęli przy mnie nawet, ale dziwne, że zawsze się myśli, że zginie sąsiad, a nie [ja]. Za młody byłem i za głupi, żeby to przeżywać. Nie. Raz się tylko porządnie bałem, jak poszedłem, odłączyłem się na moment od patrolu, który miał sprawdzić, czy teren jest wolny. Wszedłem do mieszkania i słyszałem odgłosy, że dwa mieszkania dalej ktoś się kręci, a nie byłem pewien, czy to przeciwnik czy któryś z naszych. Wtedy się bałem, tak. Tak, że nie sprawdzałem, uciekłem tak szybko, jak mogłem.
- Czy był pan świadkiem zrzutów?
Nie. Na nasze tereny nie [było zrzutów]. Wiedzieliśmy, widzieliśmy samoloty, ale na nasze tereny akurat nie zrzucali.
- Wspomniał pan o żywności z browaru Haberbuscha, a inne źródła żywności, jakie jeszcze były?
Początkowo, na samym początku były magazyny na ulicy Wolskiej za [ulicą] Staszica, przy szpitalu, dosyć duże magazyny i przez pierwsze dni stamtąd sporo [żywności] właśnie wyciągnięto.
- Co się znajdowało w tych magazynach?
Wojskowe magazyny – różne rzeczy, prócz mąki i ryżu i sypkich rzeczy, było sporo konserw, dużo miodu, miodu w kostkach, nie miodu pitnego. Tak, że śmieję się, jak śpiewają teraz w piosence „I razem z nami spija miód”, miód się jadło, bo to był miód w postaci stałej.
- A w Śródmieściu Północnym, skąd brano żywność ?
Nie wiem. Nigdy nie brałem akurat udziału w jej dostarczaniu. Były zorganizowane oddziały, absolutnie już [nie] od ludności cywilnej, wręcz przeciwnie, do pierwszych dni, że częstowali i dzielili się z innymi jedzeniem, nic nie można było dostać, bo ludność cywilna jeszcze gorzej miała niż my. Ale nie wiem, nigdy nie brałem udziału, bo drużyna to jest za mała jednostka, żeby ona sama się żywiła i wszystko dostarczane było raczej z góry. Minimalne ilości [dostawaliśmy], ale przyznam się szczerze, nigdy nie byłem głodny.
- Pamięta pan, co pan jadł?
Pamiętam, co jadłem, ale nie byłem głodny, zbyt duże napięcie było. Suchary, to znaczy chleb wysuszony, kostki cukru, kasza lub makaron, rzadziej ryż, początkowo ze szmalcem, a później coraz gorzej było, to z marmoladą, to obrzydliwe było w efekcie, bo jak się trzy razy dziennie to je, to już nie można na to patrzeć. I raczej to.
- A woda? Był problem z wodą?
Nie, nie było. Wodociągi cały czas pracowały, nie, z wodą nie było problemów. Często, łatwo dostępna, bo przy bombardowaniach, przestrzeliwaniu rury zostały uszkodzone, tak, że to wszystko, dostęp był.
- Czy ma pan jakieś miłe wspomnienie z tego okresu, nie związane z walką może? Jakiś moment przyjemny, moment rozrywki?
Tak, śpiewy.
Tak.
Piosenki znane wtedy, przez nas. Sporo powstało nowych i szybko się rozszerzyło to, nawet w innych dzielnicach. Powstawały, przecież na kolanach po prostu tu tworzyli i śpiewy, to było. Oczywiście wtedy, kiedy mieliśmy sukces, to znaczy, obroniliśmy się, gdy dowiedzieliśmy się, że zdobyto czołg czy zadano większe straty, jak zdobyto PAST-ę, euforia była. My mamy zapisane w swojej działalności, że braliśmy udział w ataku na PAST-ę, co nie jest prawdą. Staliśmy w okolicach, byliśmy za słabo uzbrojeni na to. Do tego byli inni przeznaczeni. Oczywiście, staliśmy w pobliżu, jakby Niemcy zdecydowali się uderzyć z zewnątrz, żeby przeszkodzić nam w zdobyciu PAST-y, to byśmy wtedy pewnie wystąpili. Tak, że byłem w tym budynku dopiero po zdobyciu, oglądałem.
- Czy często była okazja, żeby się gromadzić i śpiewać?
Co kilka dni tak, wtedy, kiedy panował nastrój bardziej radosny.
- A tak ogólnie, jaki nastrój panował, jeśli chodzi o perspektywy Powstania?
Była determinacja i było wiadomo, że trzeba walczyć. Euforia minęła już po dwóch tygodniach. [Nastawienie było], że trzeba walczyć.
- Czy pamięta pan moment rezygnacji?
Nie. Za to nienawidziłem chodzenia poprzez piwnicę, bo jak jako goniec musiałem czy z meldunkiem czy z rozkazami od naszych do dowództwa wyższego wędrować, najbezpieczniejsza była wędrówka piwnicami, które były połączone wybitymi otworami, jedna z drugą, jeden z drugim budynkiem. To wolałem na zewnątrz się przemykać, bo ludzie już stracili nadzieję i nie podobała mi się atmosfera, jaka już tam w drugim, w trzecim tygodniu zaczęła panować, defetyzm.
Tak, ale że byłem najmniejszy, to może do starszych, uzbrojonych, by inaczej ludzie odzywali się, do mnie smarkacza w efekcie to inaczej.
„Po coście to zrobili?” Tego typu.
- Gdy został pan ranny, przyłączył się pan do ludności cywilnej.
Tak, zostałem tam na Twardej.
- Na Twardej - gdzie się pan zatrzymał wtedy – u znajomych, u rodziny?
Nie, zupełnie obcy ludzie. Tam akurat niedaleko stacjonowali nasi. Później się cofnęli, musieli. Nas stamtąd wypędzili.
- I wyszedł pan z ludnością cywilną.
Wyszedłem z ludnością cywilną, tak. Wolską do kościoła. Już wtedy nie było mordowań masowych, bo do 5 czy do 6 [sierpnia], to wszystkich, którzy Niemcy złapali, rozstrzeliwali, a jak nie wyszli z piwnic, rzucali granaty. Dużo moich kolegów zginęło w ten sposób z rodzinami, bo oczywiście miałem dużo znajomych mieszkających na Woli, na Wolskiej po stronie zachodniej. Później już nie było tego, ale niemniej rozstrzeliwali w dalszym ciągu, na przykład przy kościele świętego Wojciecha, tam z tyłu, bliżej zakrystii, były stosy trupów, które się paliły.
Widziałem. Byłem tam akurat. [Widziałem stosy] nadpalonych trupów.
- Doszli państwo do Pruszkowa, tak?
Tak. Przeszliśmy do Pruszkowa. Olbrzymią większość wypuszczali lub kierowali na południe, w krakowskie, do Wielkopolski. Nie wiem, akurat mój transport pojechał do Niemiec, do Wrocławia, do obozu rozdzielczego. To nie był typowy koncentracyjny obóz, do Wrocławia, a stamtąd do Glatz, które nazywa się teraz Kłodzko. Tam też przebywaliśmy kilka dni i później segregowali nas i wysłali do roboty.
- Do roboty, to znaczy do obozu pracy?
Nie, albo do fabryk albo do bauerów do pomocy.
Pracowałem w Flachsfabrik, fabryka lnu. Aż prawie do końca.
- Na czym polegała pana praca?
Nosiłem snopy lnu do wielkich zbiorników, zatapialiśmy je, przyciskało się je ciężarami, one tam kilka tygodni musiały być, żeby wierzchnia warstwa z roślin skruszała. Następnie wyciągaliśmy, śmierdząca sprawa, bo to już wtedy śmierdziało, szły do międlenia, żeby skruszyć warstwę niepotrzebną, nie korę, ale wierzchnią warstwę, żeby została sama część, którą później używali do zrobienia tkanin.
- W jakim mieście znajdowała się ta fabryka?
Habelstadt, to się nazywa teraz po polsku, nie pamiętam.
- Jaka to jest część Niemiec?
To są tereny obecnie przyznane Polsce. Na południe, około sto kilometrów od Kłodzka.
Był lager, ale nie był otoczony [drutami], ogrodzony. Tam pięćdziesiąt, siedemdziesiąt osób pracujących w fabryce, Polaków i Rosjan, mieszkało. W większości kobiety.
- Jakie warunki tam panowały?
Skromnie było z higieną, były wszy, pchły, pluskwy. Jedzenie było skromne, ale było. Przez pewien czas pracowałem jako pomocnik w kuchni, więc miałem dobrze, ale później mnie stamtąd przesłali gdzie indziej. Jedzenie było bardzo skromne, zresztą wtedy już Niemcy były u kresu swoich sił, to znaczy ich ludzie też nędzę i głód mieli. Przyznam się szczerze, że z ludnością niemiecką [były dobre stosunki], to znaczy przede wszystkim kobiety, które mężów i synów miały na frontach, spotykaliśmy się z życzliwością. Jak im opowiadałem, łamanym zresztą językiem, co było w Powstaniu, o mordach, o trupach, to płakały. Zresztą wiedziały, co może ich czekać, bo wiedzieli, jak działają Rosjanie, dochodziły odgłosy. Rosjanom się zresztą nie dziwię.
- Pracował pan tam do momentu wyzwolenia, tak? Co się działo następnie? Wrócił pan od razu do Polski?
Następnie starsi zastanawiali się, co dalej robić, czy jechać na wschód, bo wiadomo, że Rosja te tereny zajmie, a wiadomo było, co będzie pod Rosjanami, co nas czeka pod Rosjanami. Więc starsi, którzy nie mieli rodzin, przeszli na zachód. Od razu zebrałem to, co miałem i przyjechałem do Warszawy, na piechotę do Opola, a już od Opola pociągiem.
- Gdzie dokładnie pan się znalazł w Warszawie?
Pociągi dojeżdżały tylko do Dworca Zachodniego, więc z Dworca Zachodniego wszyscy wiedzieli, że najlepszy punkt informacyjny będzie na cmentarzu, i to jest prawdą.
Na Cmentarzu Wolskim, bo było najbliżej. Rzeczywiście, tam zastałem kartkę od ojca, zresztą i od matki już wtedy, gdzie ich znaleźć.
Ojciec wcześniej tam się dostał, matka później, bo też była wywieziona. [Ojciec] dostał pracę przy remontowaniu, przy odnawianiu domów częściowo zburzonych, remontował na Żoliborzu. Dostał tam mieszkanie i pracę, tak, że tam się zgłosiłem i zacząłem od razu się uczyć w gimnazjum.
- Zamieszkał pan tam na Żoliborzu, tak?
Tak. Mieszkaliśmy na Żoliborzu. Cała Wola, prawie cała Wola była zniszczona, spalona lub zburzona.
- A pana ojciec również z Powstania wyszedł jako cywil?
Nie, do końca był, więc wyszedł razem z innymi, do obozu w Niemczech [został wywieziony], następnie z grupy, jak się zbliżał front rosyjski, przerzucili ich na Śląsk transportami. Mieli w tym jakiś cel, oczywiście, i front zastał go na Śląsku. I też wrócił, jak tylko mógł, szybko do Warszawy.
- Jak układało się życie dalej w powojennej Warszawie?
Zacząłem się uczyć w Gimnazjum Poniatowskiego, znane gimnazjum, ale szybko mnie wyrzucili za przyniesienie broni do szkoły.
Przez głupotę, żeby pokazać. Moje szczęście... Muszę opisać, co to było. Przyszedł znajomy, to znaczy kolega mojej siostry, absztyfikant – jak to się tam mówiło – i zorientowałem się później, jak wychodziłem do szkoły, niechcący trąciłem jego płaszcz, który wisiał i wyczułem, że ma broń. Zrobiłem to przez głupotę. Mogło się skończyć i dla mnie, i dla niego tragicznie, jeśli on był w konspiracji. Jak on by w dalszym ciągu konspirował, mogło się dla mnie i dla niego skończyć tragicznie. Domyśliliśmy się z ojcem, ale to później, że on, ale nie wiem, dlaczego, ale pracował w UB. Część wręcz nawet z akowców dostała zlecenie, żeby przystąpić do milicji lub do UB, żeby osiągać informacje i mieć swoich ludzi tam. Więc nie wiem, czy on z przekonań lewicowych wstąpił do UB czy też z rozkazu organizacji. To mnie uratowało przed UB, że mnie tylko przenieśli do innej szkoły, a broń on odzyskał. To była głupota, ale chęć pokazania kolegom broni przyczyniła się do tego, że zaniosłem [ją do szkoły].
- Czy pana później spotkały również represje?
Z należeniem do organizacji? Tak, oczywiście. Byłem zaplutym karłem reakcji, chociaż byłem młody. Nie zaprzestałem działalności w podziemiu, ale to nie było nic cennego, nic nie było aktywnego. Działałem oprócz tego w jawnym harcerstwie, byłem drużynowym na Żoliborzu, ale szybko zrezygnowałem, w 1948 [roku], bo wtedy powstało harcerstwo, raczej czerwone harcerstwo i OH, Organizacja Harcerska, niż dawne harcerstwo, do którego my byliśmy przyzwyczajeni. Poza tym zająłem się sportem, tak, że wyłączyłem się z działalności konspiracyjnej powojennej. Czynnie nic nie robiłem.
- Czyli represje później już pana nie dosięgły?
Represji bezpośrednio nie, tylko zająłem się sportem, miałem zakaz wyjazdów zagranicznych. Tak, że do 1956 roku, chociaż się kwalifikowałem do wyjazdów, to nie wypuszczali mnie zagranicę. Ale innej formy represji nie miałem.
- Przez te wszystkie lata, które minęły, zmieniał się pana stosunek do Powstania?
Nie.
- Był cały czas taki sam, czyli że to było słuszne, tak?
Konieczne.
Warszawa, 20 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk