Andrzej Murzynowski „Błysk”
Nazywam się Andrzej Murzynowski. Jestem emerytowanym profesorem zwyczajnym na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego, na którym funkcjonuję od pięćdziesięciu trzech lat. Jestem ponadto sędzią Sądu Najwyższego w stanie spoczynku.
- Czy mógłby pan opowiedzieć trochę o swojej rodzinie?
Moi rodzice byli ziemianami. Mieszkaliśmy w powiecie sieradzkim. 11 grudnia 1939 roku zostaliśmy brutalnie wyrzuceni przez Niemców z naszego domu rodzinnego, wywiezieni w strasznych warunkach w okolice Nowego Sącza. Tułaliśmy się po Generalnej Guberni, aż osiedliśmy czasowo pod Piotrkowem, na wsi, gdzie ojciec pracował. W latach 1942-44 roku przebywałem w czasie szkolnych zajęć w Warszawie w bursie Rady Głównej Opiekuńczej na ulicy Widok i uczestniczyłem w tajnych kompletach nauczania. Do Powstania ukończyłem pierwszą klasę licealną. Do Armii Krajowej wstąpiłem w październiku 1943 roku. Zostałem zwerbowany przez mojego starszego przyjaciela Wojciecha Kostaneckiego. Zostałem włączony do ugrupowania, które się nazywało Dywizjon „Jeleń”. Była to część 7. Pułku Ułanów Lubelskich. Byłem włączony do plutonu 1110, którego dowódcą był podporucznik „Korycki”. Przed Powstaniem zbieraliśmy się na różnego rodzaju szkoleniach, bądź w mieszkaniach prywatnych, gdzie zapoznawaliśmy się z taktyką walk, z rodzajami broni, bądź też w lasach podwarszawskich (Kabackich na przykład, czy w okolicach Otwocka) na ćwiczenia wojskowe. Latem 1944 roku, po skończeniu zajęć na tajnych kompletach nauczania, pojechałem do rodziców, pod Piotrków. Ale wyczuwałem, że wobec zbliżających się wojsk rosyjskich w Warszawie, wybuchnie Powstanie, w którym chciałem uczestniczyć. 28 lipca miałem jakieś instynktowne wyczucie i pojechałem do Warszawy. Wtedy ojciec się temu sprzeciwiał, matka płakała, jednak mówiła, że słusznie czynię. Przyjechałem do Warszawy i od razu skomunikowałem się z Wojtkiem Kostaneckim, o którym już mówiłem. Powiedział: „Bardzo dobrze, żeś przyjechał w tej chwili, bo jutro już zaczynamy się zbierać w punktach koncentracji.” Na drugi dzień pojechałem z nim do miejsca koncentracji w Królikarni. Tam były ruiny zabudowań. Tam przebywaliśmy w ciągu dnia. Przyjechał do nas dowódca plutonu, podporucznik „Korycki” – nazwisko Psarski. Zyskałem wtedy awans na starszego ułana, co było dla mnie dużym przeżyciem i tam zostałem poinformowany, że zaliczono mnie do grupy miotaczy płomieni. I zapewniono, że będziemy uzbrojeni, jeżeli Powstanie wybuchnie. Naprzeciwko Królikarni stacjonowały wojska SS, w jakimś budynku gimnazjalnym - tak, że myśmy tylko małymi grupkami udawali się na miejsca wieczorne, w mieszkaniach przy ulicy Puławskiej. Byłem w grupie dziesięciu osób, które, jako pierwsze, zgrupowały się w mieszkaniu prywatnym wieczorem 29 lipca. I czekaliśmy na dalszy ciąg wydarzeń. Pamiętam pewien, ciekawy dla mnie, epizod, kiedy gospodyni tego mieszkania rozmawiała z dowódcą naszej dziesiątki - był nim podchorąży plutonowy Jankowski. Pani: „Poruczniku…” – tak się do niego zwróciła – „Co będzie, jeśli Rosjanie nie pomogą i Powstanie się nie uda?” On wtedy spokojnie odpowiedział: „Proszę pani, wtedy do kilku nieudanych powstań polskich dołożymy jeszcze jedno nieudane powstanie, które będzie ciągiem walki o niepodległość, umacniającym poczucie tożsamości tego narodu.” Nam się to wtedy bardzo podobało. My chcieliśmy Powstania. Mieliśmy dosyć – mówię tu o młodzieży – tej brutalności niemieckiej. Tej atmosfery, tych zakazów nauczania, stałego przerażenia ludności, kiedy były „łapanki” na ulicach, a potem rozstrzeliwania osób, które były zatrzymane jako zakładnicy. Najpierw były plakaty z nazwiskami tych osób, że mogą być rozstrzelani, a potem, że zostali rozstrzelani. Więc chcieliśmy tego Powstania i czekaliśmy na jego wybuch. W tym mieszkaniu przebywaliśmy do 1 sierpnia z możliwością wychodzenia trochę na ulicę. Ja też chodziłem kilkakrotnie na ulicę i widziałem, że był jakiś nieład. Niemcy chodzili, ale nie zaczepiali nas… Myśmy się zastanawiali, czy nie zdobyć jakiejś broni, ale było nas co najwyżej dwóch, jak wtedy wychodziliśmy na ulice. Gdzieś o godzinie czwartej 1 sierpnia dostaliśmy wiadomość, że zaczynamy się przemieszczać po dwóch żołnierzy w okolice Alei Szucha, przy placu Unii Lubelskiej. Adres był: ulica Klonowa, któryś numer. Jako jeden z pierwszych, z jednym kolegą pojechałem do tego mieszkania i czekaliśmy na dalszy ciąg wydarzeń. O godzinie piątej usłyszeliśmy strzały. Wpadła gospodyni tego mieszkania i powiedziała, że Powstanie się rozpoczęło. Nasz pluton nie zdążył się skoncentrować i wobec tego czekałem, co dalej nastąpi. Wpadł dowódca drużyny – „Rozłucki” (nazwisko Kaczorowski) i pyta: „Gdzie jest pluton?”. A my mówimy: „Przemieszcza się. Tu jest nas tylko dwóch.” Po chwili wpadł dowódca plutonu, podporucznik „Korycki” (nazwisko – Psarski) i pyta podchorążego „Rozłuckiego”: „Gdzie pluton?” A ten odpowiada, że pluton się jeszcze nie zebrał, że dostał późno wiadomość i jeszcze się przemieszcza. To on coś tam zaklął ze złością i powiada do „Rozłuckiego”: „Idziemy do sztabu.” A sztab był w budynku „Higieny”. Ja mówię: „No dobrze, ale przecież nas weźcie!” „Korycki” nie miał na to ochoty, ale „Rozłucki”, z którym byłem w przyjaźni, powiedział: „Przynajmniej ‹‹Błyska›› ze sobą weźmy.” I wzięli mnie ze sobą. Wychodząc widziałem oddziały, które szły do walki. Byłem ogromnie rozżalony, że nas do walki nie wprowadził „Korycki”. Dostaliśmy się do budynku „Higieny” i tam zostaliśmy przydzieleni do tworzenia umocnień przed atakami Niemców. W tym czasie przy Alei Szucha rozgrywała się walka. Kiedy się ściemniło, dostaliśmy wiadomość, że oddziały, które atakowały Szucha zostały rozbite i że reszta naszego szwadronu, którym dowodził porucznik „Nowina”, ma wyjść z Warszawy w Lasy Kabackie na rozbrojenie. I rzeczywiście: już późnym wieczorem, nocą przyszliśmy w okolice stacji kolejki wilanowskiej, przeszliśmy jakimiś opłotkami do Lasów Kabackich. Zatrzymaliśmy się w folwarku Mysiadło. Oddział się trochę uzupełnił – było nas dwudziestu kilku. Przebywaliśmy tam przez następny dzień. Las był ostrzeliwany z dział i następnej nocy wyszliśmy stamtąd w kierunku Piaseczna. Opowiem również smutny dla mnie epizod, ale prócz wielkich, bohaterskich czynów, z którymi się stykałem, jest też wydarzenie, które nie usprawiedliwia naszego dowódcy „Nowiny”. W Piasecznie weszliśmy do gospodarstwa, którego właścicielem był podoficer VII Pułku Ułanów. Rodzina ta przyjęła nas z wielką serdecznością, w nocy. Poczęstowali nas, czym mieli do jedzenia. Myśmy się rozmieścili w stodole, dowództwo było w domku mieszkalnym. Nad ranem, już świtało, o jakiejś piątej rano, dostaliśmy wiadomość, że przyjechał oddział niemiecki wraz z ukraińskimi żołnierzami zabrać zboże i rozmaite produkty żywnościowe dla wojska. Właściciel tego gospodarstwa błagał nas, żebyśmy wyszli z tego domu, że on nas bezpiecznie wyprowadzi w pola. Dowódca naszego zgrupowania się na to nie zgodził. Powiedział, że zostajemy. Nawet w taki ostry sposób powiedział, że nie będzie na ten temat rozmawiał. Niemcy przyszli, myśmy ich ostrzelali – jednego zabiliśmy, inni się wycofali. I dopiero wtedy dowódca – porucznik „Nowina” dał rozkaz wycofywania się do pobliskich lasów. Wyszliśmy stamtąd polami. Słyszałem strzały, widziałem płonące domy, pomieszczenia tego gospodarstwa… Słyszałem krzyki ludzi… I byłem tym głęboko wstrząśnięty. Uważałem, że niepotrzebnie naraziliśmy ludzi prawdopodobnie na śmierć. Kontrastowało to poczynanie tego dowódcy, który od innej strony był sprawny i dzielny, a tu taki nieczuły na to, żeby nie narażać ludzi. Konfrontowałem to potem w okresie, kiedy byłem u „Szarego” Hedy w lasach między Końskim a Opocznem, który wszystkich żołnierzy trzymał tylko po lasach, w szałasach. Ludność nam donosiła żywność. Kontaktowaliśmy się w taki sposób, żeby ludności nie narażać. Nasze walki, poczynania, odbywały się w rejonach leśnych. Z Piaseczna poszliśmy do Lasów Chojnowskich. Tam zetknęliśmy się z grupą lotniczą porucznika „Lawy”, to znaczy on miał grupę żołnierzy, którzy atakowali lotnisko, ale bez rezultatów. „Lawa” prowadził ze sobą kilkanaście dość dobrze uzbrojonych osób.
- Kiedy nastąpiło przemieszczenie się do Lasów Chojnowskich?
Bezpośrednio po wydarzeniach w Piasecznie.
- A który to był dzień sierpnia?
Chyba trzeci – czwarty… Coś takiego. Później krążyliśmy po okolicy. Nie pamiętam dokładnie tych miejscowości, w każdym razie przemieszczaliśmy się w różne miejsca. Mieliśmy nawet utarczkę z Niemcami, którzy przyjechali do jakiegoś bogatego gospodarstwa. Myśmy ich ostrzelali, zabraliśmy im część taboru i w ten sposób też się trochę dozbroiliśmy i ubraliśmy. Pamiętam, że dostałem po tej akcji, bo już było trochę chłodno w nocy, płaszcz niemiecki, tylko się później opaskę nakładało. Wyszedłem tylko w koszulce i w spodniach, bo 1 sierpnia był upał. Potem się przesunęliśmy w dalsze okolice. Wiem, że były narady różnych oddziałów partyzanckich. Nasz dowódca – „Nowina” brał w tym udział i postanowiono, że przemieścimy się do Puszczy Kampinoskiej. Doszliśmy w ciągu kilku dni do Puszczy Kampinoskiej i tam nasz oddział był umieszczony we wsi Truskawka. Rozdzieliliśmy się wtedy z oddziałem „Lawy”. Porucznik „Lawa” jako bardzo dobrze wyćwiczony żołnierz (był to skoczek spadochronowy z Anglii) był jednym ze współorganizatorów oddziału pomocy dla Warszawy. Nas pominięto w tworzeniu tego oddziału, myśmy pełnili tylko służbę wartowniczą na placówkach. Patrzyliśmy, czy Niemcy się zbliżają. Jak się zbliżali, to strzelaliśmy do nich z daleka. Oni pokazywali się od strony Truskawia, ale z dużej odległości. Raz tylko w naszym kierunku szły czołgi, tam gdzie było nasze zgrupowanie, które obejmowało kilka wsi. Główna wieś to były Wiersze – tam się mieściło dowództwo. My byliśmy w Truskawce, następnie były jeszcze Pociecha i Krogulec. To było duże zgrupowanie, które miało ponad dwa tysiące żołnierzy. Wśród nich była duża grupa kawalerzystów pod dowództwem porucznika „Doliny”. Przedostali się tu z Wileńszczyzny i rozmieścili się w Puszczy Kampinoskiej. W okresie do mniej więcej 1 października od czasu do czasu byliśmy ostrzeliwani. Broniliśmy się przed jeszcze groźniejszymi atakami – byliśmy ostrzeliwani przez artylerię i lotnictwo, kiedy zatrzymywaliśmy się w czasie marszu, czy na polach. To było nieprzyjemne uczucie, kiedy kule: „Pac! Pac! Pac!” uderzały w pobliżu. Niektórzy byli ranni. Ja jakoś uszedłem cało. W końcu września zapadła decyzja dowódcy, którym był major „Okoń”, że będziemy się przebijać do Puszczy Świętokrzyskiej, z perspektywą, że będziemy szli dalej – do Włoch. Pewne było, że Powstanie upadnie. 1-2 października dowódcy doradzali majorowi „Okoniowi”, żeby nie szedł całym zgrupowaniem i ze wszystkimi taborami, tylko, aby to przemieszczanie odbywało się w małych grupach. Po to, żeby Niemcy się nie zorientowali, że się przemieszczamy. Ale major „Okoń” uważał, że musi zachować całość zgrupowania. Niemcy natarli na nas bardzo silnie czołgami, lotnictwem i dużą ilością wojska. Była tam też, jak mówili, dywizja SS „Viking”, która nas otaczała i prowadziła ofensywę. Chcieliśmy przejść do lasów skierniewickich, żyrardowskich. Szliśmy nocą, atakowani z różnych stron. Niemcy byli już coraz bliżej. Ja szedłem jako obsługa karabinu maszynowego razem z „Rozłuckim”. Ja byłem amunicyjnym, a on karabinowym. Byłem wtedy mocny – wziąłem i skrzynkę amunicji, i karabin, i jego prowadziłem. Ale szliśmy wolno. Zorientowałem się w pewnym momencie, że jesteśmy już prawie ostatni w całym zgrupowaniu, które było atakowane przez Niemców z różnych stron. Wtedy zdobyłem się na pewien stanowczy akt: poszedłem do jakiegoś gospodarstwa chłopskiego – już się zaczęło robić widno – i poprosiłem go, żeby nas podwiózł, byśmy mogli się zbliżyć do oddziału. On konia i wóz mi dał bez sprzeciwu, ale sam już z nami nie pojechał. Później miałem wyrzuty sumienia, czy ten koń z wozem do niego wróci. No, ale trudno… Działałem, można powiedzieć, w stanie wyższej konieczności. Zabrałem konia, wsadziłem wszystko na wóz i pojechałem do oddziału, który zatrzymał się w jakiejś olszynce. Dołączyłem do oddziału i ze wszystkich stron słyszę strzały. Na koniu przyjechał major „Okoń” i zapytał naszego dowódcę, którym był podporucznik „Hlebowicz” – nazwisko Połoński kim jesteśmy i co robimy. Powiedzieliśmy: „Całe to zgrupowanie zostało rozbite i jesteśmy jednym z plutonów.” Nasz dowódca zapytał, co mamy dalej robić, ale nie otrzymał odpowiedzi. Nasz dowódca zebrał nas. Ci, którzy mieli jeszcze siłę, stawili się. Kaczorowski był tak zmęczony, że już został w olszynce. Było nas około szesnastu i poszliśmy w kierunku torów, żeby się przebijać do lasów. Ale od torów już byliśmy odcięci. Pomieściliśmy się w jakimś gospodarstwie, w którym umieszczono nas w stodole. Ja zostałem wystawiony na tego, który patrzył na dachu stodoły, czy zbliżają się oddziały niemieckie. Widzę, że z dwóch stron Niemcy mniej więcej pod kątem prostym podjeżdżają do naszego punktu – to były trzy gospodarstwa – dwa pojazdy pancerne i za nimi idzie piechota niemiecka. Nikt mnie nie ściąga z tej stodoły. Jak widzę, że się przybliżają – schodzę. Spotkałem dwóch kolegów, którzy przebrali się już po cywilnemu, broń pochowali i powiedzieli mi, że oddział się rozproszył. Oni mnie błagali, żebym od nich odszedł, bo byłem w płaszczu niemieckim. Mówili: „Jak ciebie zobaczą, to nas wszystkich zastrzelą. A tak mamy szansę ocalenia.” Wobec tego odszedłem od nich. Bałem się. Patrzyłem, gdzie się można ukryć. Pole było wokół puste – tylko kapusta rosła. Jakoś machinalnie wszedłem za stodołę – tam stała sterta zboża. Wbiłem się pomiędzy stertę zboża a ścianę stodoły i myślę sobie: „Raz wystrzelę, ale to już są końcowe chwile mojego życia. Jednak zawsze słyszałem, że, jak człowiek ma umrzeć, to sobie wszystkie swoje grzechy przypomina, a u mnie jakoś nie ma tego odruchu. Może to się więc jakoś inaczej skończy?” Za chwilę Niemcy biegali, strzelali. Słyszałem głosy. Oblecieli parę razy punkt, w którym się ukryłem i mnie nie zauważyli. I wtedy dopiero zacząłem się bać, bo widziałem, że oni palili wszystkie zabudowania. Bałem się, że mnie spalą. Ale oni się spieszyli i nagle było zupełnie cicho. Tylko z daleka ich słyszałem. Wyszedłem stamtąd. Ludzie mnie zobaczyli – wyszli z jakiejś piwnicy – i błagali mnie żebym odszedł i ich nie narażał. Oczywiście odszedłem, ale chciałem się zobaczyć z tymi dwoma kolegami: obaj zabici. I myślę sobie: „Jaka jest dziwna kolej losu: ja byłem w sytuacji beznadziejnej – żyję. Oni mieli szansę przeżycia i nie żyją.” Wziąłem sobie karabin wzdłuż, żeby go nie było widać z daleka i myśląc logicznie, poszedłem tą drogą, którą oni przyjechali – ten jeden samochód z piechotą. Była tam grupa drzew. Tam się położyłem i przespałem, bo byłem bardzo zmęczony, z zamiarem przebicia się w nocy do lasów skierniewickich, aby udać się w kierunku lasów świętokrzyskich. Jak zapadł zmrok, poszedłem w kierunku, w którym spodziewałem się torów kolejowych. Trafiłem do jakiegoś gospodarstwa. Podszedłem tam – akurat pędzili bimber. Jak mieszkańcy mnie zobaczyli, już lekko podpici: „O! Partyzant! Napije się z nami!” Byłem w harcerstwie i nie piłem alkoholu, ale jako młody człowiek, myślę sobie, że nie mogę skompromitować partyzantów, że oni nie umieją pić wódki. Nalali mi szklankę bimbru, dali mi do zakąszenia jakąś zimną kapustę. Wypiłem tę szklankę i już czuję, że mam dosyć, ale oni mi nalali drugą szklankę. Wypiłem tę następną szklankę, zakąszając kapustą – głodny byłem przecież – i czuję, że jestem nietrzeźwy. Ale myślę, że przecież nie mogę skompromitować partyzanta, że on po dwóch szklankach bimbru już jest pijany. W ostatniej chwili, jeszcze z resztką świadomości, wyszedłem stamtąd. Oni mówią: „Coś pan się chwieje.” „Tak, noga mnie boli.” Później miałem „przerwę w życiorysie”. Szedłem w kierunku lasu, który oni mi wskazali. Upadałem, podnosiłem się… To miało być niedaleko. Jak słońce wzeszło, to jeszcze ten las był w oddali. Już byłem wtedy prawie trzeźwy. Doszedłem do lasu. Spotkałem tam różnych „rozbitków” i naszego dowódcę, podporucznika „Hlebowicza”, o którym mówiłem i który powiedział, że jego ludzie częściowo zginęli, częściowo się rozproszyli, że on został sam – też był ranny. Zgromadził tych „rozbitków” i poszliśmy razem z nim w kierunku na lasy kieleckie. Doszliśmy gdzieś za Nowe Miasto i tam w jakiejś miejscowości nawiązaliśmy kontakt z miejscową komórką Armii Krajowej, dołączając do jej partyzanckiego oddziału.
Tak, tak. I tam kilka dni pozostałem. Ale w międzyczasie przechodził inny rozbity oddział z Kampinosu. Dwunastu żołnierzy. Nie chciałem więc zostawać w miejscowym oddziale. Mnie się wydawało, że ten oddział nie prowadził żadnych działań wojskowych, tylko odbierał zrzuty i wykonywał jakieś zlecane mu lokalne zadania. Pożegnałem się z podporucznikiem Hlebowiczem, który tam został. Później zresztą, jak się okazało, Niemcy go złapali i rozstrzelali. Ja poszedłem z oddziałem „rozbitków” w kierunku lasów końskich i opoczyńskich. Po drodze dołączyliśmy jeszcze do dużego oddziału – liczącego kilkudziesięciu żołnierzy, którymi dowodził podporucznik „Lech”, złożonego też z „rozbitków” z Kampinosu. Zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce – byliśmy tam przez jeden dzień. Wieczorem wpadł oddział Kozaków dowodzony przez Niemców i rozpoczęła się strzelanina. My nie byliśmy zabezpieczeni przed tym atakiem. To było coś nagłego. Grupa żołnierzy, z którymi byłem, wycofała się, ostrzeliwując do lasu. Bo to było bardzo blisko lasu. Ale grupa innych, wśród których był mój kolega „Wilk” (nazwisko Szumski), została otoczona przez Niemców i tam wszyscy zginęli. Podporucznik „Lech” tych wszystkich, którzy się zdołali wycofać do lasu, wyprowadził później w okolice lasów opoczyńskich i końskich. I tam dołączyliśmy do oddziału porucznika „Szarego” Hedy. To był II Pułk Piechoty Legionowej i w tym oddziale już byłem do końca. I to był okres… Były tam częste obławy Niemców, którzy prowadzili Kałmuków, Czeczeńców i rozmaitych innych spojonych wódką kolaborantów i były w tych lasach nasze bardzo ciężkie boje. Kilku moich najbliższych przyjaciół zginęło wtedy. Zginęli jeszcze inni… Ja jakoś ocalałem. Tu taka uboczna refleksja: cały czas byłem nastawiony na to, żeby wykonywać różne niebezpieczne zadania. Zgłaszałem się na ochotnika do różnych takich akcji i cały czas nie byłem nawet ranny. Ktoś nade mną czuwał. I pamiętam taki moment, gdzie myślałem, że to już są ostatnie chwile mojego życia, kiedy myśmy się wycofywali ostrzeliwując; wtedy dwóch moich kolegów zginęło, ja jeszcze ocalałem. I wycofując się wyznaczono mnie na „tylnego szperacza”, to znaczy byłem ostatnim. Musiałem stać, dopóki mnie nie ściągnięto. To było na jakiejś dużej polanie, gdzie był kopiec – może tam kiedyś rudę żelaza wydobywano – i na tym kopcu musiałem stać i dawać sygnał, jeśli Niemcy by się zbliżali. I oni się już zbliżali. Słyszałem trzask łamanych gałęzi, niezależnie od szwargotów, niezależnie od rozkazów. I kiedy myślałem, że już za chwilę się ukażą i zobaczą mnie na tej polanie i ja najwyżej raz wystrzelę, to nagle (była godzina piąta, początek listopada, więc już zmrok zapadał) słyszę niemiecki rozkaz:
Genug für heute! I nie doszli do tej polany i kończyli obławę na ten dzień. Po chwili mnie ściągnięto dalej i znów ocalałem. Potem zgłosiłem się na patrol, który miał pochować żołnierzy, którzy zginęli. Byłem na tym patrolu. Ośmiu żołnierzy wtedy straciliśmy i przy pomocy ludności zrobiliśmy im pochówek. Jak wróciłem po tym patrolu, to „Szary” powiedział, że ci wszyscy, którzy mają gdzie się udać, nie mają spalonych miejsc pobytu, są zwalniani na okres zimy. W czasie zimy oddział miał być mniejszy. Wróciłem do rodziców. I tu jest ciekawa rzecz – dotąd to jeszcze zachowuję w pamięci. Matka nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Poszedłem na stację kolejową i miałem możność dojechania do miejsca pobytu rodziców - albo do stacji Kamińsk, albo do stacji Gorzkowice. Tam były dwie drogi. Pojechałem do stacji Gorzkowice, a ta miejscowość była mniej więcej w połowie tych dróg. Wracając do domu, to było w końcu listopada, spotkałem się z matką siedzącą przy rowie, która w jakiś sposób wyczuła moment mojego powrotu i to że będę szedł z Gorzkowic. To są moje powstańcze wspomnienia. Nie odegrałem w Powstaniu wielkiej roli, ale za to los mnie uchronił przed śmiercią.
- Co się działo z panem później, jak pan wrócił do rodzinnego domu?
W domu rodzinnym nie mogliśmy być, dlatego że reforma rolna wymagała, żeby mieszkać w innym powiecie. Przyjechaliśmy tam oczywiście – dom nasz był całkowicie zrujnowany. Musieliśmy się stamtąd wyjechać i po różnych kolejach losu osiedliśmy w Jeleniej Górze. W Jeleniej Górze skończyłem gimnazjum, liceum Żeromskiego. Pracowałem jakiś czas w fabryce papieru jako robotnik. Potem przyjechałem do Łodzi i wstąpiłem na Wydział Prawa Uniwersytetu Łódzkiego. Dobrze skończyłem studia, dostałem propozycję asystentury, którą rozpocząłem w Uniwersytecie Łódzkim, a potem przeniosłem się do Warszawy. Przeszedłem wszystkie etapy kariery uniwersyteckiej uzyskując doktorat, habilitację i tytuł naukowy profesora zwyczajnego. W 1996 roku przeszedłem na emeryturę.
- Czy miał pan jakieś nieprzyjemności z tego powodu, że należał pan do Armii Krajowej?
Nie. Pracując wyłącznie na wyższych uczelniach nie doznawałem z tego tytułu przykrości.
- Jeszcze chciałabym wrócić na chwilę do czasów Powstania. Kiedy był pan w Kampinosie, to czy była łączność? Czy było wiadomo, co się dzieje w Warszawie w tym momencie? Mówił pan, że wiedział, że Powstanie chyli się ku upadkowi.
Tak.
- Czyli były dokładne informacje?
Tak. Mieliśmy przecież nasłuchy z Anglii. To było właściwie państewko. Myśmy dokładnie wiedzieli o nalotach, które leciały na Warszawę. Amerykańskie zrzuty… widzieliśmy ten samolot, który strącili Niemcy. Dwukrotnie szły stamtąd pomoce dla Warszawy – nieudane zresztą, bo nie mogły się przedrzeć na Stare Miasto. Rannych odwoziliśmy do Lasek i tam ich leczono.
- Czy miał pan dostęp do prasy powstańczej w tamtym okresie?
Myśmy prasy nie czytali, bo mieliśmy nasłuchy radiowe. Codziennie były odprawy żołnierskie. Byliśmy dobrze informowani, co się dzieje w Warszawie. Wiedzieliśmy, że Powstanie już upada.
- Jak się odnosiła ludność cywilna do powstańców?
Bardzo przyjaźnie!
- Nie było żadnych incydentów?
Na samym początku, jak wybuchło Powstanie i nasze oddziały szły do akcji, to starsze osoby wołały: „Co wy robicie?!” Na samym początku, ale później na wsiach, poza incydentem w Piasecznie, o którym mówiłem, to jak myśmy przemaszerowywali przez jakąś wioskę, jak nas Niemcy wypierali z Kampinosu, to ludność wyległa na drogi – to było w dzień, więc tam jeszcze Niemcy nie dotarli. Ludność chłopska stała z wiadrami z mlekiem i częstowali nas. Byli bardzo serdeczni. W lasach kieleckich też dostarczano nam żywność. I ciekawa rzecz, że czasie, kiedy przemaszerowywaliśmy do „Szarego”, zatrzymaliśmy się w wiosce Huciska. W wiosce Huciska była ostatnia akcja majora [Dobrzańskiego] „Hubala”. Niemcy w zemście rozstrzelali wszystkich mężczyzn. Tylko jakiś dziadek tam był i same kobiety. Wydawało mi się, że one mogą być przerażone, że my się u nich zatrzymujemy. A one były dla nas bardzo serdeczne. Chciały nawet, żeby niektórzy tam zostali na stałe. Gospodyni domu, w którym się zatrzymałem, prosiła naszego kaprala z Wileńszczyzny: „Zostań. Ożenisz się ze mną, zapiszę na ciebie gospodarstwo.”...
- Czy podczas Powstania miał pan możliwość uczestniczyć w życiu religijnym?
Tak, w Kampinosie odbywały się msze polowe.
Tego nie wiem. Ale jeśli chodzi o mszę, to przychodziły całe wioski. Wioskami się to odbywało.
- Jak pan wspomina po tych sześćdziesięciu dwóch latach Powstanie, to jakie refleksje się panu nasuwają?
Zacznę od tego, że przeczytam koniec moich wspomnień: „Sięgając pamięcią do opisywanych tu przeżyć i wydarzeń, wspominam wielu moich kolegów i towarzyszy walki o niepodległość Polski, których część oddała życie dla kraju. Większość z nich to byli ludzie odważni, ofiarni, ideowi. O zmarłych myślę ze smutkiem i szacunkiem. Z wieloma, którzy wraz ze mną przeżyli wojnę, utrzymuję koleżeńskie kontakty.” Oczywiście ludzie byli różni. Klimat patriotyzmu, walki o niepodległość dominował, ale w oddziałach byli różni dowódcy, o których tu mówiłem i byli także różni ludzie. Miałem takiego kolegę – sympatyczny, ale strasznie był chciwy. Byliśmy w jakiejś wiosce, w której mieszkali folksdojcze, żeby zarekwirować żywność, to on się później chwalił: „Zobacz, obrączkę i złotą monetę u nich znalazłem, to sobie schowałem.” Tak, że różni byli. Ja byłem z rodziny inteligenckiej, więc nie znałem takiego prymitywnego życia. W oddziale kieleckim był prymitywny żołnierz, który miał bardzo wulgarny język, jakiś rikszarz warszawski. Kiedyś mi się naraził swoim zachowaniem, ale myślę sobie: „On jest taki buńczuczny, to na pewno jest bardzo dzielny żołnierz.” I miałem mieszane uczucia: z jednej strony inteligenta, którego rażą takie zachowania, a z drugiej myślę, że to jest na pewno chwat w boju. I kiedy były obławy w lasach kieleckich, rozdzieliliśmy się na chwilę. I później się z nim zetknąłem. Oczywiście też się bałem, ale stać mnie było na to, żeby zgłosić się na ochotnika na „szperacza” i wytrwać w tym wszystkim. A patrzę na niego, a on się cały trzęsie. Ja mówię: „Co z tobą?” A on mówi: „Nie… nie… nie wiem.”. I wtedy cały podziw dla ludzi, którzy wydają się „chojraccy”, a w rzeczywistości nie mają tej wewnętrznej siły, prysł. Doszedłem do wniosku, że trzeba ludzi oceniać w sytuacjach trudnych, a nie w okresie, gdy oni są bardzo butni. Inne jeszcze moje refleksje, w moich wspomnieniach to pominięto, bo było takie nastawienie, żeby rzeczy drażliwych nie podawać. Ja się na to oczywiście zgodziłem, ale w mojej pamięci pozostało to uczucie. Kiedy przebywaliśmy w Lasach Kabackich, weszliśmy do wioski folksdojczy i zarekwirowaliśmy szereg środków spożywczych. I wzięliśmy takiego starego dziadka jako przewodnika, bo nie bardzo znaliśmy drogę, którą chcieliśmy się udać. I w pewnym momencie dowódca, porucznik „Nowina” jakoś się zdenerwował, że on bełkocze, a to był stary, trzęsący się człowiek. W pewnym momencie wziął za lufę pistoletu, uderzył go przez twarz, a on się zalał krwią. Mimo, że widziałem płonącą Warszawę, mimo że widziałem, jacy Niemcy są okrutni – to w tym momencie widziałem starego, zalęknionego człowieka. I nie tylko ja, ale też moi młodzi koledzy byli bardzo tym zdegustowani. Nie można przecież zapomnieć, że człowiek to jest człowiek! I tak sobie myślę, że nasza religia katolicka jest bardzo słuszna, że uczucia uzasadnionego gniewu mogą usprawiedliwić wiele działań , ale jednocześnie pewne granice w stosunku do człowieka, jako jednostki, trzeba zawsze zachować.
Warszawa, 17 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek