Hanna Tarkowska „Katarzyna”, „Kasia”
Hanna Tarkowska. Urodziłam się 10 października 1926 roku w Warszawie. [Podczas Powstania] używałam pseudonimu „Kasia”, „Katarzyna”. Byłam gońcem przy Komendzie [Okręgu w „Adrii” przy ulicy Moniuszki 8, a następnie w K1 (K1 – to kryptonim Składnicy Meldunkowej Komendy Okręgu Warszawskiego AK. Dowódcą jej był kapitan „Robert” Włodzimierz Nieścierowicz). Dowódcą w „Adrii” był chorąży Ksawery Kolendowicz „Ostryga” i porucznik Witold Strachalski].
- Jak wspomina pani swoje dzieciństwo, lata młodości przed wybuchem wojny?
Bardzo dobrze. Byłam wychowana przez ojca, który był wielkim patriotą. Urodził się w 1900 roku i bardzo przeżył I wojnę światową. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym nie być w konspiracji, chociażby ze względu na wychowanie, które wyniosłam z domu, bardzo polskie.
Na Żoliborzu. Kolonia Tadeusza Kościuszki. To obecnie są chyba Sady Żoliborskie.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Do szkoły chodziłam do sióstr zmartwychwstanek [na Żoliborzu].
Nie, miałam jeszcze młodszego brata. Też był w konspiracji, w harcerstwie, mimo że był naprawdę bardzo, bardzo młody.
- Jak pani wspomina przedwojenną Warszawę?
Chyba bardzo dobrze. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Chodziłam tylko do jednej szkoły w życiu w Polsce, właśnie do sióstr zmartwychwstanek. Poza tym mieszkałam niedaleko pułku łączności, w którym potem sama byłam. Byłam wychowana bardzo patriotycznie i wydaje mi się, że chyba wszyscy tacy byli. W każdym razie powinni być.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec pracował w Ubezpieczalni Społecznej [przy ulicy Polnej], a mama nie pracowała, [była] w domu, zresztą umarła jak jeszcze byłam dzieckiem [17 lutego 1937 roku].
Jan i Zofia [z Wilarych].
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Przez radio usłyszeliśmy, że się wojna zaczęła. Z miejsca były naloty, bardzo szybko nalot był! Nie wiem, która to była godzina, ale nalot był, bo mieszkałam przy pułku radiotelegraficznym i oni od razu zaczęli bombardować ten obiekt, bo to był obiekt wojskowy.
- Pamięta pani, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?
Pamiętam, jak szli ulicą Marszałkowską, ale samego momentu, kiedy weszli do Warszawy nie pamiętam.
- Co pani wtedy czuła? Niemcy w Warszawie!
Nie wierzyłam w ogóle, że wojna będzie. Pamiętam taki moment z moim ojcem, który był oficerem rezerwy: tuż przed wojną już był powołany do wojska. Wolno mu było jeździć tylko do biura i z powrotem, żeby w każdej chwili mogli go powołać. Pamiętam, że zadzwonili i pytali: „Czy mogę mówić z porucznikiem Grabowskim?”. Więc już wiedziałam, że to ktoś z wojska, poleciałam do ojca i mówię: „Tatusiu, broń Boże! Powiedz im, że ty nie możesz iść, bo my jesteśmy bez mamy” – bo mama już nie żyła. A ojciec mówi: „Jak to, to ty, córka oficera polskiego, chciałabyś, żeby Niemcy chodzili po Warszawie?!”. Takie właśnie było moje wychowanie.
Poszedł! Powołali go na wojnę. Był w obronie Warszawy i z obrony Warszawy dostał się do niewoli i w niewoli umarł.
- Do którego obozu był wzięty?
Oflag II C, zdaje się, to był Woldenberg.
- Dostała pani jakąś informację od taty, że jest w niewoli, że zmarł?
Nie, dostałam już po [Powstaniu]. Sama byłam w niewoli i z niewoli pisałam listy do ojca. Znaczy listy, to były formularze, na których się wykreślało rzeczy, które nie odpowiadały. I dowiedziałam się, że ojciec [nie żyje].
- Została pani sama z bratem, bez rodziców?
Bez rodziców, ale zajmowała się nami rodzina. Wujek, który był lekarzem, zajmował się nami. Nazywał się Władysław Grabowski. Chodziliśmy do tej samej szkoły. [W czasie Powstania wujek był lekarzem w elektrowni].
- Jak wyglądały lata okupacji?
Były ciężkie. Myśmy mieli dom na Żoliborzu, więc wujek płacił takiej ciotce, dalekiej kuzynce i ona się nami zajmowała. Raz w tygodniu przyjeżdżał i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku, zwłaszcza ze zdrowiem, bo sam był lekarzem. Byłam bardzo szybko w konspiracji. Do konspiracji wciągnął mnie ojciec Tomasz Rostworowski. To był jezuita. Najpierw byłam w harcerstwie, a potem jak miałam szesnaście lat, przerzucili nas do łączności. [Od czerwca 1943 roku byłam łączniczką plutonu 228].
- Ten jezuita zaproponował pani wstąpienie do konspiracji?
Nas było cztery czy pięć i chciałyśmy się koniecznie dostać do konspiracji. Ojciec Rostworowski miał u nas w szkole rekolekcje. Jedna z nas poszła do niego i poprosiła, czy mógłby nas gdzieś skierować. Skierował nas do harcerstwa na Mokotowie, bo on był sam na Mokotowie u jezuitów. [W harcerstwie na Mokotowie byłam w zielonej trójce leśnej]. Potem już automatycznie, jak miałyśmy chyba po szesnaście lat, przerzucili nas do wojska i wtedy z powrotem na Żoliborz.
[Przyrzeczenie harcerskie] składałam bardzo ciekawie, bo nasza patrolowa zawiozła nas za Warszawę, podniosła grudkę ziemi i na tę grudkę ziemi składałyśmy przysięgę. [A przysięgę w wojsku składałam w marcu 1944 roku w mieszkaniu (nie wiem do kogo należało) przy Wąskim Dunaju na Starym Mieście. Naszą patrolową była Romka Zdziarska].
- To była pani i koleżanki?
Było nas chyba pięć czy sześć. Szłyśmy każda osobno, żeby się nie rzucało Niemcom w oczy, że idzie gromada. Te lata: czternaście, piętnaście, szesnaście były bardzo niedobre, bo Niemcy nie lubili takich zgromadzeń.
- Pamięta pani te koleżanki?
Tak, one są wszystkie w Polsce. Barbara Pawłowska, ona mogłaby może dużo powiedzieć. One wszystkie wróciły z Włoch do Polski, bo miały rodziny, a ponieważ ja nie miałam rodziców i ojciec już nie żył, postanowiłam tutaj zostać i tutaj zostałam. Była Barbara Pawłowska, Irena Ułanowicz obecnie Gordon. Było nas pięć czy sześć. [Barbara Pawłowska zmarła 10 grudnia 2009 roku. Była malarką i witrażystką. Jej witraż AK znajduje się w kościele świętego Zygmunta na Bielanach].
- Wciągnęła pani brata do konspiracji?
Nie. Brat sam się wciągnął do harcerstwa. Był cztery lata młodszy ode mnie, czyli miał chyba ze dwanaście lat jak był w konspiracji.
- Wuj wiedział o tym, że była pani w konspiracji?
Nie, ale w czasie Powstania, dostałam Krzyż Walecznych. Poszłam do wujka. Był gdzieś w szpitalu i już wiedział, że mam ten Krzyż, płakał i strasznie był dumny! Ale nie wiem czy byłby taki dumny, jakby się dowiedział w [tamtym okresie], że jestem w konspiracji.
- Na czym polegała pani działalność?
Myśmy były głównie kształcone dla łączności, więc szyfry. Na przykład gazetek nie roznosiłam, ale uczyłam się bronioznawstwa.
Najpierw dawali nam szyfr i potem z tego trzeba było składać wiadomości.
- Były jakieś znaki czy litery?
Litery, [czasami i cyfry].
- Czy mogłaby to pani opisać?
Oj nie, już teraz nie pamiętam. Chodziło o to, żeby podać wiadomości szyfrem. Ktoś, kto odbierał szyfr znał litery, ale taka przeciętna osoba nie była w stanie tego odczytać.
Tak, były zbiórki, po domach. Było nas pięć czy sześć i miałyśmy te zbiórki. Rodziny nie chciały, żeby być w konspiracji, bo się każdy bał, ale wiedziały, że jednak jest taki wiek, że coś trzeba robić, więc przed rodzicami udawałyśmy, że jesteśmy w Sodalicji Mariańskiej. Jak wujek czy ciotka przychodzili, to śpiewałyśmy „Serdeczna Matko”, czy coś takiego, żeby się cieszyli, że jesteśmy w Sodalicji Mariańskiej, która
nota bene też była w konspiracji. Też była nieoficjalna! [Zbiórki Sodalicji Mariańskiej odnosiły się tylko do jednej z koleżanek, bo ojciec bardzo surowo zabraniał jej należenia do konspiracji i to w końcu szybko się zakończyło].
- Czy była pani świadkiem łapanek?
Byłam raz sama w łapance! Ale mnie wypuścili. Zatrzymali tramwaj i wszystkich wypuścili. Ponieważ byłam w szkole u sióstr Zmartwychwstanek i to już były komplety, nie było oficjalnie szkoły, już byłam poza wiekiem szkoły podstawowej, miałam opaskę Czerwonego Krzyża. Założyłam sobie tę opaskę i Niemiec mnie wypchnął. Biegiem leciałam do domu i po prostu wpadłam w lorę niemiecką, która czekała na tych ludzi, których wyprowadzali z łapanki. Oni się tak śmiali, ci Niemcy, że mnie wypchnęli znowu z tej lory i poszłam do domu.
- Pamięta pani Powstanie w getcie warszawskim?
Były rekolekcje w kościele na Żoliborzu. To teraz jest chyba kościół Popiełuszki. Słychać było strzały i pamiętam, że ksiądz, właśnie ten Rostworowski, powiedział: „Uklęknijmy i módlmy się, bo nasi bracia zaczęli walczyć o wolność”. To ten moment pierwszych strzałów. Potem, żeby dojechać z Żoliborza do Śródmieścia, trzeba było przejeżdżać przez getto czy jakieś boczne ulice, to straszne były widoki tych ludzi chudych i biednych.
- Ten tramwaj przejeżdżający przez getto był podobno zamalowany. Przejeżdżała pani przez getto tramwajem?
Tak, ale to chyba było bardziej na początku.
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Dwa czy trzy dni przed tym miałyśmy już alarm. Miałyśmy się zgłosić na jakąś stację. Tymczasem bolszewicy urządzili nalot i tak oświetlali Warszawę, że nawet kolory kwiatków w ogródku było widać, a to była noc! To było chyba dwa, trzy dni przed Powstaniem. A na Powstanie, to przyszła koleżanka i poszłyśmy! Od razu mnie zabrała i szłyśmy. Masę młodych ludzi szło, wszyscy grubo ubrani, bo kazali nam założyć grube buty, a było ciepło, przecież to sierpień. W tych butach poszliśmy.
Miałam iść do „Adrii”. Poszłyśmy na naszą stację i tam nam powiedzieli, że idziemy do Śródmieścia. Jak szłyśmy przez Warecką, to Niemcy wyskoczyli z bronią z Poczty Głównej. Biegli strasznie źli. Schowałyśmy się do bramy i wtedy pierwszy raz widziałam chłopców z opaskami. Ja, która sama szyłam opaski – w czasie konspiracji myśmy szyły opaski – a jednak płakałam strasznie! To zrobiło straszne, szalone wrażenie! Potem, w nocy przeskoczyłyśmy do „Adrii” i tam był nasz dowódca [chorąży Ksawery Kolendrowicz] i tu się zaczęło Powstanie. W czasie Powstania wyciągałam bardzo dużo ludzi z kanałów. Głównie z kanału na rogu Mazowieckiej i placu Napoleona, bo to było wszystko bardzo blisko. Poza tym, byłam wysłana na Żoliborz. Ponieważ bardzo trudno było przejść – zresztą dostałam za to Krzyż Walecznych – trzeba było przejść nad Dworcem Gdańskim. Jak doszłam do naszej ostatniej barykady, nasi zabrali mi opaskę, kazali podnieść ręce i szłam. Szłam, a oni strzelali, bo na dole Dworca Gdańskiego stał pociąg pancerny. I strzelali. Chyba przestrzelili mi gdzieś pod butem, ale nic nie czułam, nie byłam ranna, tylko zakurzyło się, tylko but się złamał cały. Nasza stacja łączności nie chciała mnie już wypuścić, bo uważała, że nie mam żadnej szansy przejścia, ale siostra koleżanki, tej Izy Pawłowskiej była bardzo ciężko ranna w płuca i koniecznie chciałam przyjść do Śródmieścia, żeby jej o tym powiedzieć. Myślałam, że ona będzie mogła się dostać z powrotem. Kiedy szłam przez ten most, Niemiec strzelał do mnie. Był bardzo blisko. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Do dzisiaj pamiętam to spojrzenie. On patrzył mi w oczy, ja jemu. Strzelał koło mnie. Mógł mnie kolbą uderzyć, nie musiał strzelać! A jednak nie chciał mnie zabić, bo strzelał, dosłownie dookoła mnie padały te kule. I przeszłam! Nie byłam nawet ranna. Jak już zeszłam na drugą stronę do naszej barykady, to nie mogli się nadziwić, bo widzieli stamtąd, jak ten Niemiec strzelał. Ale nie chciał mnie zabić! [Jestem wymieniona w książce pułkownik Malinowskiej „Żołnierze łączności walczącej Warszawy”, że byłam ostatnią łączniczką, której udało się przejść przez ten wiadukt].
Może mu się żal mnie zrobiło.
Nie wiem. On był też bardzo młody. Na tym moście było strasznie! Był zapach! Tramwaje przewrócone, autobusy! Ludzie [leżeli], już ciała się psuły! Był straszny zaduch. Nie, on nie chciał mnie zabić, mógł mnie kolbą uderzyć, nie musiał strzelać nawet. Ale przypuszczalnie musiał strzelać, bo tam z dołu na niego patrzyli. Widocznie moim przeznaczeniem było przejść z powrotem. I tego Niemca pamiętam! Ciekawe, że czasami w nocy pamiętam to uczucie, jak szłam! Nie mogę powiedzieć, że się bałam, bo mnie się zdaje, że w czasie Powstania człowiek nie miał czasu się bać. Po prostu robił to, co trzeba było robić. Nie było czasu na strach. Czasami sobie myślę, czy on kiedyś myśli o tym, że mógł kogoś zabić, a nie zabił.
- To był sierpień, wrzesień?
To było w tym okresie, kiedy na Starówce wybuchł „Goliat”. Nie pamiętam, jaka to była data.
- Połowa sierpnia. Tam, przy Kilińskiego, tak?
Tak, [chyba].
- Pani tamtędy szła z meldunkiem na Żoliborz do łączności?
Do łączności [na Żoliborz], a potem z łączności [do Śródmieścia. W łączności na Żoliborzu był oficer łączności porucznik „Słuchawka” Józef Krzewski]. Nas uczyli na pamięć tego meldunku, bo nie można było przecież [zapisywać.] Też był podany szyfrem. Były jakieś numery i liczby.
- Za to dostała pani Krzyż Walecznych?
Za przejście tym mostem. [26 września 1944 roku].
Nie. Było nas kilka. Była msza święta i po tej mszy wywołali nas i ogłosili, że dostałyśmy Krzyż Walecznych. Dostałam taką baretkę.
- Miała pani jakieś dyżury w łączności?
Tak, miałyśmy dyżury. W czasie Powstania chodziłam z meldunkami, ale w czasie konspiracji – nie. Przede wszystkim do Komendy Głównej. Do różnych oddziałów się chodziło.
Najpierw byłyśmy w Adrii. Jak Adrię zniszczyli, to na Wilczą [się przenieśliśmy]. Trzy razy byłam zasypana. Dom zbombardowali i nie było wyjścia. Trzeba było czekać, aż ktoś tam odkopie. Nie cały dom był zasypany, wyjścia były zasypane. Ale trzy razy! Raz [to trwało bardzo długo, tak] że się człowiek dusił, powietrza nie było, ale raptem ktoś przebił ten mur i [się wydostaliśmy.] To było na ulicy Boduena, byłyśmy wtedy na stacji, bo odbierałyśmy telefony, bo to była łączność.
Z wyżywieniem to było bardzo słabo. Gotowałyśmy taką zupę „plujkę”. To bolszewicy zrzucali jakąś kaszę. Siedziało się, jadło i pluło, bo to jakieś otręby były.
- Miała pani czas wolny, żeby porozmawiać z koleżankami? Miała pani jakąś sympatię w Powstaniu?
Nie, sympatii nie miałam. Byłyśmy przeważnie same dziewczynki. Kanałami nie chodziłam i muszę powiedzieć, że nie byłam ranna ani razu.
- Ale wyciągała pani osoby z kanałów?
Wyciągałam z kanałów, tak [głównie róg Mazowieckiej i placu Napoleona i gdzieś na Nowym Świecie, to już było pod koniec].
Strasznie! Strasznie i dziwiły się. Na przykład, jak się ze Starówki [chłopaków] wyciągało, jeszcze w Śródmieściu szyby były, to nie mogli uwierzyć, że szyby są w oknach itd.
- Jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców?
Myśmy miały niewiele kontaktów. Ja chodziłam do mojego dziadka, który mieszkał na Mokotowskiej, żeby się umyć. Dziadek gdzieś dostawał wodę i się myłam. [Ludność cywilna] była bardzo przychylna. Płakali: „O, dzieci nasze” i tak dalej. Miała pani kontakt z bratem?
- Nie, brat był na Żoliborzu. Przeżył Powstanie, jest profesorem na Politechnice Gdańskiej.
- Z czym się pani najgorzej kojarzy Powstanie Warszawskie?
Chyba z kapitulacją, bo stale, mimo, że było źle, że ściskali nas, że coraz mniejszy [obszar zajmowaliśmy]. Pierwsze dni Powstania były urocze, bo się wydawało, że cała Warszawa jest nasza i że to musi się skończyć dobrze. Ale w momencie, kiedy powiedzieli, że jest kapitulacja, to było bardzo przygnębiające.
- A z czym się pani dobrze kojarzy?
Odbierałam kiedyś zrzuty na placu Napoleona. Gros Powstania spędziłam na placu Napoleona. Jak nas brali na te zrzuty, to się wydawało, że to coś cudownego, tymczasem potem okazało się, że nie bardzo, bo jak broń spadła do nas, to amunicja do Niemców. Te zrzuty [13 sierpnia 1944 roku, w niedzielę] nie wyszły.
- Mieli państwo latarki do oświetlania?
Tak. Myśmy oświetlili plac Napoleona i oni zrzucali. Ale ponieważ to była taka mała przestrzeń, to jak amunicja szła tutaj, to broń szła tam i odwrotnie, także właściwie chyba nie było z tego dużo korzyści. Ale samo wyjście, jak nam powiedzieli, że [będą] zrzuty, to był moment triumfu i wydawało się, że...
- Te oświetlenia były w kształcie krzyża?
Nie, lampki były rozstawione dookoła.
- A później przyszedł ten moment kapitulacji?
To straszny moment.
- Miała pani możliwość wyjścia z cywilami, czy żołnierzami?
Niemcy stale zrzucali ulotki, ale nikt od nas nie wyszedł. W ogóle taka rzecz do mnie nie dochodziła, że mogłabym wyjść.
- Jak wyglądało wyjście z Warszawy?
Przykre. Szliśmy, Niemcy stali już po rogach, krzyczeli
polnische Banditen na nas. Doszliśmy do Politechniki chyba i tam oficer powiedział, że pan generał dał słowo honoru, że nikt z bronią nie wyjdzie, a tuż przed tym, żeby pokazać, że mieliśmy dużo broni, to dali nam jakieś takie śmiecie, żeby rzucać. Żeby wyglądało na to, że coś mieliśmy. A nie mieliśmy nic.
- Wyszła pani przez ulicę 6 sierpnia, przy Politechnice?
Tak.
- Gdzie później pani się udała?
Potem mój pierwszy obóz to był Fallingbostel. [Numer jeniecki 141708. Kolejne obozy to były Bergen-Belsen i Oberlangen].
Nie. Gnali nas do Ożarowa. W Ożarowie spędziliśmy chyba noc, nie pamiętam dokładnie. I potem pociągi bydlęce.
...był Fallingbostel.
Warunki były bardzo złe, ale to, że się żyło, to cieszyło człowieka. Poza tym Niemcy chyba nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić, bo nie mieli kobiet w niewoli i nie bardzo wiedzieli, co to jest! Ale jak szłyśmy do niewoli, już jak nas wyrzucili z pociągu i szliśmy – to był międzynarodowy obóz i byli tam tak samo Polacy, wrześniowcy – to oni też wszyscy byli oniemieli, bo nie wiedzieli, co się dzieje. Potem [byłam] w Bergen-Belsen, ale nie w obozie koncentracyjnym, tylko w obozie wojskowym, a następnie w Oberlangen. To już ostatni obóz, w którym byłyśmy uwolnione przez 1. Dywizję Pancerną.
- Jak wyglądał pani pierwszy dzień wolności?
Szalony, w ogóle nieprzytomny! Stałam przed barakiem, a nasze komendantki krzyczały, żeby pójść do baraków, bo bali się, że Niemcy będą strzelali z wieży. Wjechał żołnierz na motocyklu i objechał to. Ale Niemcy przestali strzelać, wzięli rewolwery, czy co tam mieli w rękę, białe chusteczki i schodzili na dół. I to [był] może właśnie taki dobry dzień, [najlepsze wspomnienie]. Widzieć tego Niemca z białą chustką, schodzącego po schodach, poddającego się do niewoli! Raptem wszystko się zmieniło. Oni jeńcy, my wolni. Pamiętam, taki młody żołnierz, myśmy nie wiedziały, że to Polacy. Polacy mieli naszywki „Poland”, ale wtedy nikt nie wiedział, gdzie ich szukać. Pamiętam, każdy do niego, mówił innym językiem, [jakim] w ogóle znaliśmy, bo nie wiedzieliśmy, kto to, a on raptem się rozpłakał i mówi: „Baby, Polus jestem” i to była szalona emocja. Potem komendantka zdawała apel. Pułkownik, który to odbierał powiedział, że dwie polskie armie spotkały się na ziemi wroga. Tak to wyglądało.
- Wtedy tam w obozie podjęła pani decyzję, że nie wraca pani do Polski?
Nie, wtedy jeszcze była wojna, bo to był 12 kwietnia, a wojna się skończyła 8 maja. Ja dopiero we Włoszech... Byłam jeszcze w wieku gimnazjalnym. Z Oberlangen wzięli nas do Murnau, do szkoły i ze szkoły, z Murnau, 2. Korpus wziął nas do Włoch. Tam koleżanki zaczęły już wtedy wyjeżdżać do Polski, rodzice pisali, żeby wracać do Polski. Ja nie bardzo miałam do kogo. Brat był jeszcze młody i musiała go wychowywać rodzina, więc doszłam do wniosku, że zostanę tutaj.
- A jak pani przyjechała z Włoch?
Z Włoch ze szkołą.
- Co rząd londyński zapewniał Polakom?
Rząd mi nic nie mógł zapewnić. Były bardzo ciężkie warunki. W czasie okupacji ta szkoła zmartwychwstanek nazywała się szkołą krawiecką, więc zaczęłam tutaj szyć. Na początku szyłam, potem wyszłam za mąż. […] Było bardzo ciężko. Języka się nie znało. Poza tym taki inny kraj po Europie. Teraz człowiek się przyzwyczaił i wydaje się, że tak jest i tak powinno być. W owych czasach to było się zupełnie wyrwanym.
- Kiedy pani pierwszy raz przyjechała do Polski po wojnie?
Po wojnie przyjechałam na dwudziestolecie Powstania.
- Wcześniej pani nie mogła?
Nie miałam obywatelstwa brytyjskiego i bardzo nie chciałam tego obywatelstwa przyjąć. Dopiero mój brat przyjechał, z Polski pojechał do Stanów i wracał przez Anglię i mówi do mnie, że jeżeli nie przyjmę tego obywatelstwa, to nigdy nie będę mogła wrócić do Polski, więc przyjęłam to obywatelstwo, a wydawało mi się, że zdradzam mojego ojca. Nie cieszyłam się tym obywatelstwem zupełnie. Przykro mi było, bo w Polsce trzeba było się meldować, jak się przyjechało i pamiętam, [że] taki smarkacz mówi do mnie: „A jak pani z Polski wyjechała?!”. Ja mówię: „W bydlęcym wagonie”, a on spojrzał, cisza się zrobiła w tym pokoju. W Polsce ludzie wtedy nie patrzyli tak przychylnie na Powstańców. Dopiero teraz, jak byliśmy dwa lata temu, wszystko się zmieniło.
- Była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?
Byłam i nawet posłałam swój pamiętnik do Muzeum Powstania, taki, w którym mi się wpisywali. Muzeum cudowne!
- Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Katarzyna”, „Kasia”?
Chciałam się czuć strasznie ważna. Miałam wtedy piętnaście, szesnaście lat i wydawało mi się, że „Katarzyna” brzmi niesamowicie potężnie. Ale w czasie Powstania, dokąd nie poszłam, każdy mnie pytał: „Ty to chyba »Kasia« jesteś?”, no i tak z tej „Katarzyny” zrobiła się „Kasia”.
- Czy gdyby pani miała znowu siedemnaście lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Tak! Tak, na pewno. [Pragnę jeszcze dodać, że z koleżanką Barbarą Pawłowską „Izą” chodziłyśmy robić granaty do gmachu Gebethnera i Wolffa, gdzie mieściła się wytwórnia (to było około 19 sierpnia 1944 roku)].
Londyn, 28 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła: Małgorzata Brama