Irena Hrynkiewicz „Ewa Czarna”
Jestem Irena Hrynkiewicz obecnie, kiedyś Zawadzka, pseudonim „Ewa Czarna”. Służyłam w II Batalionie Szturmowym „Odwet II”, podczas Powstania Warszawskiego. Później razem z koleżankami poszłam do niewoli, było nas chyba dwanaście z oddziału „Odwet II”, najpierw do Sandbostel [Stalag XII B], a potem do Oberlangen [Stalag VI C].
- Zanim to wszystko nastąpiło po prostu zawalił się świat. 1 września 1939 roku. Dla pani też się zawalił? Była pani świadkiem tego?
Oczywiście, mieszkałam w Warszawie. Mieszkałam na ulicy Strzeleckiej naprzeciwko Fabryki Schichta. Fabryka Schichta dawała znaki dymne dla Niemców. […] Mieszkałam na Strzeleckiej 49, akurat po drugiej stronie ulicy była fabryka.
- Jak wyglądał pierwszy dzień wojny? Pamięta pani?
Zaczęło się bombardowanie. Słychać było. Powołali mnie do obrony cywilnej, miałam wtedy piętnaście lat, byłam uczennicą gimnazjum. Akurat przeszłam do czwartej klasy gimnazjalnej. Miałam robić małą maturę na przyszły rok. Powołali mnie do obrony. Na dach wychodziło się, pilnowało się, aby był piasek, woda, w razie czego [żeby ugasić]. u nas to było zorganizowane w domu.
- Miała pani piętnaście lat, była jedynaczką, czy było więcej rodzeństwa?
Jedynaczka.
- Jak sobie rodzice radzili?
Mój ojciec był emerytowanym majorem i miał szczęście, że umarł w kwietniu 1939 roku na raka.
- Ale matka już szczęścia nie miała.
Matka była ze mną, byłyśmy cały czas razem.
Sprzedawała, kupowała. Handlowała w czasie okupacji, tak jak to się robiło wtedy. Ja chodziłam na komplety.
Na ulicy Królewskiej, bo chodziłam do gimnazjum imienia Marii Konopnickiej na ulicy Świętej Barbary.
- Te spotkania były w różnych miejscach?
Oczywiście! Oficjalnie to tam była szkoła krawiecka, czy coś takiego, już nie pamiętam. Myśmy się spotykały w różnych, prywatnych mieszkaniach.
- Wtedy już panią włączono do konspiracji?
Do konspiracji weszłam przez moją matkę. Moja matka weszła przez swoją znajomą. Tak że w 1942 roku wstąpiłam do konspiracji.
Tak, już do AK.
- Co robiła mama w konspiracji?
Mama była razem ze mną w tym samym oddziale. [...]
- Przechodziłyście przeszkolenie sanitarne?
Tak. Było przeszkolenie, były spotkania. Spotkania mieliśmy na ulicy Siennej, numer był albo 45 albo 49, tego już nie pamiętam. Tam mieliśmy spotkania. Chłopcy i my, patrol sanitarny. Nas było kilkanaście w tym patrolu.
- To były jakiego rodzaju zajęcia, tylko sanitarne czy inne też?
Trochę musztry.
- Żeby umieć się zachować w bojowych warunkach. Spodziewała się pani, że zostanie kiedyś wykorzystana ta umiejętność?
Oczywiście.
- Nie zaskoczył pani wybuch Powstania?
Nie, absolutnie nie.
- Proszę opowiedzieć jak wyglądał dzień pierwszego sierpnia 1944 roku.
Zaczęło się dwudziestego któregoś lipca. My wyszłyśmy z domu i w różnych miejscach czekałyśmy na wybuch Powstania. To było gdzieś na ulicy Wspólnej, było jeszcze gdzieś, już nie pamiętam. Kilka dni trwało, jak czekaliśmy na wybuch Powstania. Mieli dowieźć broń, ale oczywiście broni nie dowieźli. Dostałyśmy się na placówkę na ulicy Wawelskiej. To było w prywatnej wilii, ale nie pamiętam, jaki to był numer.
- Powiedziano, że wszystkie tam się macie zgłosić...
W tej chwili już nie pamiętam, w jaki sposób. Wiem, że wszystkie się tam znalazłyśmy w tej willi. Jak przyszli kałmucy, to myśmy powiedziały, że byłyśmy na ogródkach działkowych i wybuch Powstania nas zaskoczył. Nie mogłyśmy wrócić do domów i tu się znalazłyśmy. Na szczęście tylko zabrali zegarki i zostawili nas, bo było wytłumaczenie. Chłopcy walczyli trochę.
- Jakie zgrupowania powstańcze były w waszym rejonie?
Cały nasz oddział był. w innych willach, ale dokładnie to nie mogę powiedzieć. Wiem tylko jedno, przed naszym budynkiem była jakaś akcja „Jelenia”. „Jeleń” to był 7. pułk ułanów [lubelskich], o ile pamiętam. Tego nie widziałam, bo byłyśmy schowane. Wiem, że miałyśmy rannego, schowanego w domu.
- Czyli to była dla was jedyna okazja uczestniczenia? Ten jeden ranny?
Jeden ranny, ale o ile się nie mylę, to nie był z naszego oddziału, tylko od „Jelenia”.
- On został u was, czy został przetransportowany do szpitala?
Tego nie wiem. Między dachem, a budynkiem jest rodzaj strychu. On tam był schowany.
- Nie było żadnej wpadki, nie wtargnęli tam Niemcy?
Nie. Co się z nim później stało, nie wiem.
- Jakie były wasze koleje losu? Potem zmieniałyście oddział, prawda?
Nie, myśmy nie zmieniły nigdy oddziału.
Nas przyłączono razem z dowódcą. Porucznik „Roman” był dowódcą oddziału [„Odwet II”]. Przedarliśmy się przez Pole Mokotowskie. w ciągu nocy przyszła łączniczka ze Śródmieścia i przeprowadziła nas przez ogródki działkowe, przez kartofle. w nocy czołgaliśmy się.
- Wszystkie czterdzieści pań, które były w willi?
Nas nigdy nie było czterdzieści. [...] Nas było – dwie matki z córkami i jeszcze kilka pojedynczych. Nas nigdy nie było więcej jak jedenaście, czy dwanaście.
- Wszystkie przedostałyście się przez Pole Mokotowskie?
Tak, razem z chłopcami, dlatego że to cały oddział. Wycofali się do Śródmieścia, dlatego że tam kałmucy [grasowali] i było już bardzo źle. Wiem, że chłopcy walczyli, ale tego nie widziałam. Wszyscy razem przeczołgaliśmy się, w kartoflach tak jak zające, bo Niemcy oświetlali. Przedarliśmy się i przydzielili nas do „Architektury”.
- Na jakiej ulicy była ta „Architektura”?
Na Lwowskiej.
- Pamięta pani zadania, jakie pani zlecono?
Na początku byłyśmy wszystkie razem, później zbombardowali „Architekturę”. Dwie, czy trzy z naszych koleżanek zginęły, a mnie przydzielono do patrolu na ulicy Noakowskiego 20, naprzeciwko „Chemii”. Tam to się robiło [wszystko], co trzeba było – ugotować, meldunek zanieść. Myśmy tam były, moja mama, ja i dwie koleżanki.
- Czy oprócz rejonu Noakowskiego, musiała pani też inne trasy pokonywać?
Nie, to było pomiędzy Noakowskiego, a „Architekturą”.
- Czy coś było widać stamtąd, była pani świadkiem jakiejś akcji, niemieckiej bądź polskiej?
Nie. w czasie jak z koleżanką niosłyśmy meldunek przez otwarte pole, to snajper niemiecki z Politechniki strzelił i nam kula przeszła między głowami, bo myśmy się trzymały pod ręce. o ile się nie mylę, [koleżanka] miała na imię Stefania. Tak samo snajper ranił bardzo ciężko kolegę z mojego oddziału. Wiem, że w nocy byłyśmy na dyżurach [w szpitalu w okolicy], zmieniałyśmy się.
- Na czym ten dyżur polegał?
W szpitalu. Siedziało się przy [chorych], pilnowało się. [Najgorzej było między trzecią a czwartą rano, aby nie zasnąć].
- Włączała się pani do prac sanitarnych, wykorzystała pani umiejętności ze szkoły?
[Nie chodziłam do Szkoły Sanitarnej. Miałam tylko przeszkolenie sanitarno-wojskowe]. Tyle tylko, że trzeba było siedzieć, tam nie było nic do roboty.
- Cały czas miejsce postoju było to jedno, tak? Trzeba było sobie życie zorganizować, przetrwać. Jakie były warunki?
Byłyśmy w prywatnym mieszkaniu. Normalne, prywatne mieszkanie.
- Sprawy ewentualnego wyżywienia były dzięki temu prostsze?
Zupa „pluj”. Co mogło być w prywatnym mieszkaniu, nie naszym, czyimś?
- Wykorzystywało się to, co było.
Oczywiście, co było, ale wiele nie było tych rzeczy.
- Kto dostarczał jęczmień na zupę?
Ktoś dostarczał, nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że jak były zrzuty, to o mało nie wypadłam z trzeciego piętra. Bo się patrzyłam na to! Wszyscy byli tak podekscytowani! Myśleliśmy, że to żołnierze. Na szczęście to były zasobniki. [To nie miało nic wspólnego z dostarczaniem jęczmienia. Usłyszeliśmy huk zasobników].
- Dostały się w wasze ręce te zasobniki?
Nie, tylko patrzyło się. Gros spadło do Niemców oczywiście. Tak to wszystko wyglądało.
My nie.
Jeżeli była, ale broni było bardzo mało.
- Wychodziła prasa podziemna, czy docierała do was?
Nie pamiętam.
- Nie wiedziała pani, co się dzieje w innych punktach Warszawy?
Nie, absolutnie nie.
- Był jeden wielki plus, że była pani razem z mamą cały czas. Do końca byłyście razem?
Tak. w niewoli byłyśmy razem, potem w Brygadzie Spadochronowej też, ale w innych oddziałach. Ja była w dowództwie, a moja mama była w 2. Batalionie.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania? Wychodziła pani w ramach kapitulacji jako żołnierz?
Tak. Wszyscy rzucali broń pod Politechniką, bo myśmy wychodzili ulicą Śniadeckich. z całej sekcji sanitarnej, do niewoli poszło od nas chyba dwanaście. Reszta zdecydowała się iść jako ludność cywilna.
- Nie wie pani czy przetrwały?
Nie mam pojęcia.
- Jak wasz wymarsz wyglądał i dalsze losy?
Szłyśmy, tak jak wszyscy, do fabryki kabli w Ożarowie. Tam czekaliśmy, na podłodze, na transport. Przyszedł transport, tam nas wszystkich [załadowali] do wagonu i po drodze była „mykwa” tak zwana. Łaźnia. Potem jechałyśmy, jechałyśmy i wreszcie przywieźli nas do Sandbostel. Byłam w Sandbostel, w baraku, który się nazywał
Aufnahme . Druga część koleżanek była w baraku, który miał jakiś numer.
Przetransportowali nas w grudniu do Oberlangen. My byłyśmy pierwszym transportem, który przyszedł do Oberlangen z Sandbostel. [Byłam w baraku numer dwa, pierwszy za drutami od lewej strony].
- Jakie były warunki w pierwszym obozie?
W pierwszym obozie był barak, jako że
Aufnahme , to było kiedyś biuro. Była słoma na podłodze.
- Nie prycze? a warunki żywnościowe, nie było głodu?
Wie pani, to zależy, co kto nazywa głodem. Zawsze trzy razy dostawałyśmy jeść. Raz ziółka, potem było jakieś coś w południe i potem ziółka znowu. w Sandbostel tym, które były chore to nawet mleko dawali.
- Ewentualna pomoc sanitarna była?
Nie, [byłyśmy tam krótko].
- Trzy miesiące i nastąpił transport do Oberlangen. Jak wyglądał, bo to był trochę dłuższy pobyt.
Normalnie. w Oberlangen byłyśmy na trzypiętrowych pryczach. Były zorganizowane różne przedstawienia, kursy, różne rzeczy.
- Same sobie organizowałyście?
Tak. Nas było tysiąc siedemset. Wszystkie „akaczki” i dzieci.
- Sześcioro się tam urodziło…
To się urodziło, ale przedtem były młodsze dzieci. Jak miały dwanaście, czy trzynaście lat to przyszły jako żołnierze. Byłam w drugim baraku, w pierwszej sali. Dlatego, że była pierwsza sala i była druga sala. w drugiej sali były te z Bergen. [Podział był] tak, jak przyjeżdżały. [Reszta z Sandbostel była w baraku numer trzy, a z Bergen w baraku numer cztery, w obu salach].
- Czy zapamiętała pani jakieś momenty szczególne, przedstawienia urządzane wspólnie, śpiewanie pieśni.
Tak. w moim baraku, ale to jeszcze w Sandbostel, była Olga Żeromska i ona prowadziła chór. „Chorąży, niebieski chorąży” śpiewałyśmy. Była Maryna Bochwaldowa ze mną, nawet spałyśmy niedaleko siebie.
- Czy pani zdaniem kobiety umieją się zorganizować w takiej nietypowej sytuacji?
Tak, jak najbardziej. Kobiety sobie zawsze poradzą, mężczyźni nie [zawsze].
Tak, nastąpił kwiecień. Powiedzieli nam Niemcy, czy Włosi, że „Czarna Dywizja” idzie. Myśmy myślały, że Murzyni, a to się okazało, że to byli Polacy z 1. Dywizji Pancernej. To była wielka radość.
- Widziała pani moment oswobodzenia?
Momentu oswobodzenia nie. Byłam w baraku, samego momentu nie.
- Potem jak to wyglądało. Zajęli się wami, podobno, bardzo troskliwie.
Tak. Szybko później poszłam służyć do Brygady Spadochronowej. Dlatego że część przyjęli do wojska. Gros poszło do 1. Dywizji Pancernej.
- W którym momencie przyjęli do wojska?
Jak nas odbili, w tej chwili nie powiem ile to trwało, w każdym razie był pobór kobiet do wojska. Zorganizowali trzy kompanie przy 1. Dywizji Pancernej i jedną kompanię przy Brygadzie Spadochronowej. Myśmy były 4. Samodzielna Kompania PWSK przy 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. Miałyśmy doskonałe warunki w brygadzie.
- Gdzie byłyście wtedy rozlokowane?
Byłyśmy rozlokowane po różnych oddziałach w brygadzie. Różne rzeczy robiły koleżanki.
Pracowałam w biurze. Dlatego że przed wojną uczyłam się angielskiego w gimnazjum, [na dodatkowych lekcjach. Normalnie uczyłam się francuskiego]. Przydało się.
Aż przyjechaliśmy do Anglii, dwa lata.
- Czy pani mama była też powołana do wojska?
Tak, tylko że moja mama była w innym oddziale. Też pracowała w biurze, ale w batalionie. Ja byłam w dowództwie. Moja mama była plutonowym i opiekowała się [innymi] paniami, jako że była starsza, i pracowała w kancelarii batalionu.
- Jak dostałyście się do Anglii?
Z wojskiem, z brygadą. Myśmy przyjechały do Anglii razem z koleżankami od [generała] Maczka, jednym transportem. [Płynęłyśmy] z Cookshaven, wzdłuż całej Anglii do Leight, to jest port Edynburga. Potem pociągiem z powrotem przez całą Anglię, do obozu, pokanadyjskiego, lotniczego. Bardzo ładny był obóz.
- Tam was rozlokowano, tam było wasze miejsce postoju?
Tak, to był duży obóz „Ontario”. Potem, stamtąd przechodziłyśmy albo do cywilnej pracy, albo do innych. Moja mama na przykład pracowała w Whitley Camp, w biurze. Ja relegowałam się do cywila i pracowałam w cywilnym biurze w Londynie.
- Uznała pani, że tu jest dla pani miejsce?
Absolutnie! Nigdy bym nie wróciła do warunków, jakie były w Polsce.
- Skąd pani wiedziała o tych warunkach?
Wiedziałam, kto to są komuniści. To było wystarczające. Mnie nie chodziło o warunki materialne, chodziło mi o to, że komuniści byli w Polsce i to było absolutnie out.
Absolutnie nie.
- Teraz, po wojnie, a przede wszystkim po zburzeniu systemu, który u nas panował, byłaby pani gotowa wrócić ewentualnie, czy już nie?
Absolutnie nie. w Polsce byłam dwadzieścia lat, a mam osiemdziesiąt dwa. To chyba wystarczająca odpowiedź. […]
- Jak pani wspomina Powstanie, swoją przynależność, to że się pani do wojska włączyła? Przecież to nie jest normalna sprawa, że się kobieta do wojska przyłącza.
Jestem urodzona w wojsku. Mój ojciec był zastępcą dowódcy pułku kawalerii dopóki nie poszedł na emeryturę. Tak że byłam urodzona w wojsku i wychowana cały czas w wojsku. Znajomi rodziców, to wszystko byli wojskowi.
- To była dla pani normalna rzecz. Jednym słowem nie żałuje pani żadnego swojego kroku?
Dla mnie to absolutnie normalna rzecz.
Londyn, 4 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt