Tadeusz Chybowski „Ziemek”
Chybowski Tadeusz, pułk „Baszta”, 1. kompania saperów, starszy saper „Ziemek”, dowódca 3. drużyny.
- Gdyby pan teraz zechciał opowiedzieć o swojej młodości.
Jestem z urodzenia warszawiakiem, natomiast moja rodzina pochodzi z Podlasia. Na Podlasiu, jak to mówili „piaski, laski i karaski”. Dlatego jeden zostawał na rodzinnej ziemi, a pozostałe dzieciaki wędrowały za chlebem. I tak za chlebem między innymi mój dziad ze swymi braćmi trafił najpierw pod Warszawę, później do Warszawy. Ja już się urodziłem w Warszawie.
- Gdzie pan uczęszczał do szkoły?
Powszechna szkoła to na ulicy Narbutta, a później gimnazjum Władysława Giżyckiego na Puławskiej przy Królikarni.
- Jak pan wspomina szkołę, co pan wyniósł ze szkoły?
Szkołę wspominam jak najlepiej można. W ogóle szkoła była patriotyczna. Oczywiście maturę robiłem w 1942 roku w konspiracji, ale przez okres trzech lat chodziłem do normalnego gimnazjum do 1939 roku. Szkoła, jak mówili złośliwi, lepiej sport niż nauka. Ale już w moim pokoleniu jedno i drugie szło w miarę razem.
- Wyniósł pan ze szkoły wychowanie patriotyczne, prawda?
Wychowanie patriotyczne miałem już z domu. W szkole też było. Ojciec mój w 1939 roku został zmobilizowany, brat był w służbie czynnej. Obydwaj byli na froncie. Od 25 sierpnia do 6 września, kiedy pułkownik Umiastowski kazał mężczyznom wychodzić z Warszawy, to byłem w obronie przeciwlotniczej. Oczywiście ochotniczo, bo szesnastoletni chłopak to niewiele mógł zdziałać.
- Jak pan wspomina pierwsze dni wojny, 1 września, kiedy Niemcy napadli na Polskę?
1 września akurat miałem służbę do godziny szóstej. O piątej był pierwszy nalot na Warszawę. Przyszli zmiennicy. Nalot właściwie był zwiadowczy, bo nie rzucali nic, tylko... zwiadowczy samolot. Jak wspominam? Tak jak można wspominać coś, co się nagle skończyło. Skończyło się spokojne dobre życie, gimnazjum, wakacje... i nagle wojna. Ale nigdy nie miałem żalu do nikogo, że tak się stało. Byłoby bez sensu, ale uważałem, że skoro taka była sytuacja narodowa i w Europie to nie można było Polski odizolować. 2 lutego 1940 roku jako szesnastolatek składałem przysięgę w ZWZ-cie. Niestety tak się złożyło, że ta grupa została rozbita kilka razy. Następnie pracowałem, bo to już trudno nazwać służbą przy drukarniach, przy kolportażu biuletynów, przy... na przykład przewoziłem radio ze Starego Miasta do punktu nasłuchowego na ulicy Polnej i to tak się ciągnęło aż do wybuchu Powstania, gdzie znalazłem się w Pułku „Baszta” w kompanii saperów. Ponieważ ojciec mój prowadził firmę instalacji sanitarnych, między innymi kanalizację, i dowódca wiedział, że... bo tak rozmawialiśmy, że jak ojciec jakieś tam kanały, coś były, to mnie ciągnął, pokazywał. Jak przyszli z odcinka, dowódca odcinka na ulicy Odyńca, od Puławskiej do Tynieckiej przyszedł, [i mówi], że boją się, że Niemcy mogą kanałami przejść. No to mój porucznik Wiesław mówi: „Słuchaj, a ty byś nie poszedł?”. Poszedłem i zaczęły się kanały.
- Jak pan mniej więcej pamięta pierwsze dni sierpnia, kiedy już po mobilizacji wybucha Powstanie. Jak wyglądają pierwsze dni Powstania?
Zaskoczenie. Pierwsze dni Powstania...
- To jakaś euforia, radość?
Nie, nie. Nie było euforii. W pierwsze dni Powstania nie było euforii. Była koncentracja wewnętrzna bardzo silna, bo [były] różnego typu działania i Niemcy byli przygotowani. Niemcy wiedzieli, że jakieś rozruchy będą. W związku z tym nie było zaskoczenia. Tak najlepiej, to wspominam już późniejsze..., kiedy w Pułku „Baszta” już się zadomowiłem tak na sto procent jako saper. Do mnie należało rozbrajanie niewybuchów i tak dalej, i kanały, gdzie trafiłem przypadkowo i aż do 27 września pętałem się po tych kanałach.
- Proszę w takim razie opowiedzieć, kiedy po raz pierwszy zszedł pan do kanału i co było celem?
6 sierpnia na wniosek dowódcy odcinka na Odyńca weszliśmy do kanału. Było trzech z piechoty i ja jako przewodnik, żeby sprawdzić, czy Niemcy mogą dojść. Weszliśmy na rogu Odyńca i Tynieckiej, do Puławskiej kanałami, później do Ursynowskiej, to jest sto pięćdziesiąt metrów i okazało się, że jest zamurowany kanał i jest tylko mały przepływ około dwudziestu pięciu centymetrów, okrągły, przez który ewentualnie woda mogła płynąć. Wróciliśmy, meldunek prosty: Niemcy nie mogą przejść za Odyńca. Ale wtedy nasi dowódcy pomyśleli, że jeżeli tak, to może my możemy pójść do nich. Dostałem następny rozkaz pójść z tymi samymi trzema z piechoty – porucznik i dwóch strzelców. Doszliśmy, wyszliśmy Wiktorska 8 czy 10 był właz, do Puławskiej i Puławską do Dworkowej, Dworkową i stwierdziliśmy, że jest kontakt do Dworkowej, gdzie byli żandarmi i Ukraińcy. Wróciliśmy z powrotem, bo to tylko było stwierdzenie i już dowództwo wiedziało, że można tamtędy jakoś wyjść na ich teren.
- Czy wykorzystana była kiedyś ta droga?
Nie. Ta droga była wykorzystywana tylko do komunikacji pomiędzy Mokotowem, Śródmieściem. Któregoś sierpnia w nocy kukuruźnik rzucił bombę i zawalił kanał na Puławskiej, przed Placem Unii. Skończyło się przejście pod Placem Unii. Już nie można było, bo było zawalone. To było jedno. Później było na dół ulicą Dworkową na Powiśle, to było drugie przejście. Wtedy jeszcze nie szukaliśmy przejścia przy [Alejach] Niepodległości, bo te dwa przejścia było dość dobre. To pierwsze zawalone, ale na Powiśle, które nie miało dobrego zaopatrzenia, na przykład od nas prowiant nosili.
- Ile trwała taka podróż kanałami?
Oj, bardzo różnie. Ale z Wiktorskiej na ulicę Zagórną to około czterech godzin. Z tym, że później Niemcy zrobili przy Łazienkach dwie zapory. Jedną z worków z cementem, to – nie wiem, czy wiadomo – kanały to są burzowce powyżej dwóch metrów wysokości. Było tyle, że woda się zebrała powyżej ramion. Woda, nazwijmy woda, trochę mazista... Za tym zrobili drugą zaporę z tak zwanych „kozłów hiszpańskich”, czyli drut kolczasty odpowiednio pleciony. Któraś grupa, która szła zaraz po tym, wywalili jeden worek cementu. Worki leżały w poprzek, czyli było około sześćdziesięciu centymetrów przejścia. Nie były do samego sklepienia, ale było tak, że na brzuchu się przechodziło przez to i o ile tu były fekalia i woda, o tyle za zaporą było sucho. Pocięcie drutów kolczastych to nie był problem, więc nawet nie wiem, która grupa to zrobiła, bo jak później szedłem 16 września z meldunkiem od pułkownika „Karola” do pułkownika „Radosława”, szedłem z dwoma saperami, to już tam nie było problemu z przejściem. Bo to na brzuchu, na brzuchu, ale już były i druty przecięte i to wszystko. Inna rzecz, że Niemcy mieli otwarte włazy, więc podstawową rzeczą w poruszaniu się po kanale była cisza. Żadnych świateł. Szło się jak kret, po ciemku. Natomiast światła można było użyć, ale tylko żeby mignęło i koniec, bo różnie mogło być.
- Czy Niemcy robili zasadzki w kanałach?
Zasadzki, jak zasadzki. Wrzucali karbid, co tworzyło największe zagrożenie.
- Czyli w momencie, kiedy usłyszeli jakiekolwiek odgłosy...
Powiedzmy. Nie zawsze. Zresztą grupy specjalistyczne chodziły bardzo cicho. Myśmy na przykład idąc w wodzie nie wyjmowali nóg z wody, tylko się szło tak, żeby nie było plusku. Ale już w okresie końcowych walk na Mokotowie to strasznie dużo rzucali karbidu, co powodowało acetylen i nie daj Boże, żeby ktoś zapalił papierosa. Tak, że to były takie trudne historie, ale jak ktoś był przygotowany, to dawał sobie radę.
- Jeszcze nie zapytałem pana jak wyglądało rozpoznanie w tym względzie, że kiedy pan doszedł w odpowiednie miejsce, wychodził z kanału i patrzył gdzie się pan znajduje, czy ulice były opisane na dole w kanałach?
Jeśli o mnie chodzi miałem dobrą szkołę Giżyckiego. Myśmy mieli co niedzielę wycieczki po mieście. Nie mówiąc już o tym, że plan Warszawy znałem tak, że nie musiałem się zastanawiać gdzie, bo jak widziałem, że trzy ulice się krzyżują, to wiedziałem, że to będzie Madalińskiego, Puławska i Dworkowa. Jak minąłem pierwszą ulicę, po wyjściu z Wiktorskiej, to wiedziałem, że następna jest Odolańska, a później jest Szustra. Będąc chłopcem, który interesował się i Warszawą i wszystkim tym, co się działo przed wojną, to nie było zaskoczenie. To było łatwe rozpoznanie.
- Czyli nie było potrzebne wychodzenie z kanału, żeby zorientować się w okolicy?
Nie było potrzeby. Później to myśmy malowali na boku: ulica taka i taka, ulica taka i taka dla tych, którzy byli pierwszy raz w kanale.
- Do kiedy trwały pana wypady do kanałów i rozpoznania?
Już nie pamiętam którego dnia dostałem rozkaz, a właściwie to dostał rozkaz kapral podchorąży „Żaba” żeby poszedł biorąc oczywiście mnie i jeszcze jednego sapera i ustalił, czy można wchodząc z ulicy Odyńca przy Niepodległości przejść na Politechnikę. Ale miałem zadanie – oni zostali przy włazie jako zabezpieczenie moje, przy wejściu – a ja poszedłem i chodziło o to, do którego miejsca można iść. Zadanie było takie: dojść do ulicy Narbutta. Pod ulicą Madalińskiego otwarty właz, słyszę (znałem dobrze niemiecki) oczywiście język niemiecki. Siedzą przy włazie, gadają i wisi dużo różnych pustych sznurków. One nie miały żadnych granatów, jakąś puszkę, coś... Oni się zabezpieczali w ten sposób, że jeżeli ja nie wiedząc wejdę i zadzwonią puszki, to wiedzą, rzucą dwa, trzy granaty i koniec. Doszedłem do Narbutta, wróciłem też koło tych sznurków i normalnie złożyliśmy meldunek. Powiedziałem mojemu dowódcy, bo to był zastępca dowódcy plutonu, powiedziałem mu i on dalej już przekazał tę wiadomość, że można dojść do Politechniki.
- Jak wyglądały przygotowania do ewakuacji Mokotowa?
Przygotowania... Myśmy mieli kwatery na ulicy Krasickiego pod numerem 31. Mieliśmy duże magazyny, naprzeciwko pod numerem 20, 22 był osobny garaż. Myśmy w tym garażu mieli nasze materiały, butelki zapalające, było kilka zdobycznych min talerzowych wielkich, oczywiście garmonty – angielskie granaty bez osłonek, one były w jedwabiu, ale miały straszny podmuch i oczywiście trochę naboi do broni ręcznej. To były skrzynki, no i trotyl w laskach. Trotylu było kilka skrzynek, bo myśmy zdobyli to na szkole Woronicza. Dowódca mówi: „Słuchaj, tyś już tak się nałaził, to przygotuj do ewakuacji magazyn.” Jako najemny chłopak, czy mężczyzna właściwie, ale naiwny, układałem wszystko przy wjeździe do garażu blokując sobie wyjście. Te skrzynki... jedna... trzy beczki z benzyną do butelek były, butelek było ze dwieście, trzysta, nie wiem i to wszystko było tak, żeby łatwiej było wynieść. Na szczęście były boczne drzwi w kierunku budynku 20, 22, tylko wąskie, wejściowe drzwi. W pewnym momencie tak zwane „krowy”, czyli...
Tak. Jeden pocisk wpadł w środek tego domu 22 i kilka pocisków za garażem. Ale jak słyszę to nakręcanie, bo to było słychać, że one już gdzieś będą blisko, jak usłyszałem to, to przypuszczam, że trochę ze strachu, a jeżeli nawet [nie], to trochę z rozsądku uciekam z tego... Uciekłem przez te boczne drzwi. Na szczęście nie trafiły, ale się zdenerwowałem poważnie. Wracam do dowódcy na drugą stronę ulicy. Mówię: „Panie poruczniku, proszę o pół godziny odpoczynku, bo...”, a on się śmieje i mówi: „Dobrze, to idź w głąb Mokotowa i znajdź lokum dla nas, bo musimy tę kwaterę opuścić”, bo już Niemcy przy Woronicza byli. Jak usłyszałem to, myślę sobie: „Dobrze, no idziemy...” Wziąłem sapera, poszliśmy. Idziemy wzdłuż ulicy Krasickiego, wchodzimy do pierwszego budynku, wychodzimy i nagle – łup! Z tyłu widzimy jak ten budynek się wali. Doszliśmy do Racławickiej i tak dwa, czy trzy razy mieliśmy ten ostrzał. To nie na nas, tylko oni kwaterami strzelali żeby zniszczyć. Doszliśmy na Racławicką – duży, piękny budynek, do dzisiaj stoi. Wchodzimy, mówię: „Słuchaj, na parterze od południa w stronę podwórza, garaże z boku, to ja zajmuję miejsce pod oknem.” Ale trzeba zobaczyć co w budynku jest. Poszliśmy. Za piętnaście minut wracamy, a mojego okna nie ma! Więc taki trochę humor – śmiech. Mówi: „No co, będziesz tutaj spał?”, ja mówię: „Nie, za skarby nie chcę.” Wróciliśmy, zameldowałem, że znaleźliśmy lokum i tam się kompania przeniosła. To już był, dokładnie nie powiem, ale dwudziesty, może dwudziesty któryś wrzesień. Wycofaliśmy się na ulicę Szustra (dzisiejsza Dąbrowskiego) i stamtąd weszliśmy 26 września w kanał. Wszedłem do kanału, bo miałem prowadzić kompanię. Ale ze mną był kilka razy kapral podchorąży „Tur”, Wojciech Bogusławski nieżyjący dzisiaj i on mówi: „Słuchaj, ale porucznik ‹‹Wacek›› jest ranny. Trzeba wrócić żeby jego przeprowadzić. Masz wyjść.” No to musiałem wyjść, co miałem zrobić. On poprowadził na Śródmieście, doszli. Ja wyszedłem, a tu rannego nie chcę w kanał wpuścić nasi żandarmi, bo mówią: „On zatrzyma ruch.” Wykombinowałem, znając te kanały, że wejdziemy na rogu Puławskiej i Belgijskiej. Poszliśmy tam już poza żandarmami, otworzyliśmy kanał, weszliśmy, poszliśmy. Niestety minęliśmy dwie zapory koło Łazienek, ale straszny harmider, ludzie, żołnierze krzyczeli: „Gaz!”, widocznie już tam rzucili karbid. Całe towarzystwo się zaczęło cofać, więc stwierdziłem jedno, jeżeli się cofać, to może się uda dojść tak, żeby pod Niepodległości wrócić i przejść tam. Ale pod Niepodległości było dojście tylko przy Wiktorskiej lub Racławickiej, bo Odyńca już było pod ostrzałem Niemców, więc wróciliśmy i razem z tą czwórką: dowódca plutonu, zastępca dowódcy, sanitariuszka i mój saper – kobieta zresztą, „Lenka”, Zofia Olechowska wróciliśmy na Puławską. Stwierdziłem jedno, nie ma przejścia, bo zawalone za Odolańską, kanał zawalony, nie pójdziemy. Cofamy się i stwierdziliśmy, że nie wolno nam wyjść przy Dworkowej, bo Ukraińcy i żandarmi i tam masakra była. Myśmy jeszcze nie wiedzieli o tym, ale wiedzieliśmy, że tam nie wolno. Wyszliśmy na rogu Belgijskiej i Puławskiej tak, jak weszliśmy tam na dziko i nas Niemcy wyjęli. Był placyk po drugiej stronie, ustawili nas trójkami. Sięgam do kieszeni, a ja mam nieduże pudełko spłonki do min przeciw oponowych. Bo mieliśmy zrzuty, maleńkie, mniejsze niż pudełko pasty ładunki i oddzielnie spłonki wkręcane, że jak samochód najedzie, to oponę rozerwie, nic więcej, tylko rozerwie oponę. Patrzę się, a ja mam pełne pudełko tych spłonek. Jak dziś myślę o tym, to mówię: strasznie naiwny. Byłem w trzecim rzędzie, najdalej chodnika. Wziąłem i za siebie rzuciłem. Rzuciłem za siebie i wtedy uświadomiłem sobie, że jeżeli któryś Niemiec stanie na spłonkę to ona wybuchnie. Wiadomo, że ona mu obcasa nie urwie, ale huknie i może być... Ale na szczęście... Stamtąd nas poprowadzili w ulicę Różaną, a na Różanej płonęły domy. Większość nas była przekonana, że prowadzają w gruzy po to, żeby rozwalić. Zdziwiliśmy się jak minęliśmy Różaną, wyszliśmy na pola, prowadzą nas na Fort Mokotowski. A już zupełne zaskoczenie i radość jak jakiś nie wiem, pułkownik, czy generał, w każdym razie z dużymi epoletami Niemiec, mówił przez tłumacza: „Jesteście jeńcami wojennymi i za chwilę przyjedzie kuchnia polowa.” My ani miski, menażki, ani nic, więc ci, którzy pierwsi zjedli, różne puszki po konserwach, po czymkolwiek co znaleźli, to dzielili się tym później, żeby każdy coś pojadł. Później nas popędzili pieszo do warsztatów kolejowych w Pruszkowie, stamtąd następnego dnia do Skierniewic. W ziemiankach, gdzie przedtem byli Rosjanie, skandaliczne... Trzy razy pod rząd wyprowadzali nas na dworzec do wagonów – po siedemdziesięciu pięciu wagon towarowy – i pociąg nie odjeżdżał i z powrotem. Dopiero trzeci raz jak nas wyprowadzili, trzeciego dnia to wywieźli i wieźli nas przez Berlin. Byliśmy świadkami przez małe okratowane okno jak lecą bomby na Berlin. Myśmy stali przed Berlinem, później bocznymi [drogami], nie wiem, jakoś nas przewieźli i zawieźli do Sandbostel, to jest koło Bremervörde, pomiędzy Bremą i Hamburgiem. Wychodzimy i prowadzą nas pieszo oczywiście. Droga, jesień, przepiękna kolorystyka liści, przepięknie jak w parku idziemy. Nie wiem, to był jakiś lasek i wprowadzili nas do obozu. I tak to się skończyło.
- Jak długo był pan w obozie?
Byłem w obozie do stycznia, to znaczy już później byłem w Hamburgu. Później miałem kłopot, dostałem się do szpitala w styczniu i do wyzwolenia Hamburga byłem w takim... to był... nazwać to szpitalikiem trudno, ale coś takiego dla jeńców i tam byłem. Kiedy się wyleczyłem z piekielnego, strasznego zakażenia, lekarz Francuz powiedział do sanitariusza po niemiecku (sanitariusz Polak): „Na pewno trzeba mu rękę, dłoń obciąć, może do łokcia.” Trochę mi się głupio zrobiło, ale jak się okazało, że pękło wszystko, cały ropień wyszedł i zaczęło się cofać, przecież nie było ani penicyliny, ani żadnych antybiotyków, to jak się to zagoiło, to powiedziałem: „Słuchajcie, będę wam pomagał, będę salowym.” I zostałem w tym szpitaliku do wyzwolenia przez Kanadyjczyków.
- A co się panu stało w rękę, że wdało się zakażenie?
Palec uległ skażeniu, zakażeniu stalową zardzewiałą liną. Całkiem się to sine zrobiło, taka gula i zaczęło iść tu, w górę. Ale miałem szczęście, bo nasz sanitariusz powiedział: „A, to ci się rozejdzie.” Miałem obustronne zapalenie spojówek, bo nas używali do roboty, akurat miałem węglowe. Zawieźli mnie i oficer – lekarz, Niemiec zobaczył oczy, ale zobaczył też palec: „A to co?” Mówię: „To się rozejdzie.” Ale... znam trochę przekleństw niemieckich, ale nie wszystkie. Chciał koniecznie tego sanitariusza mordować! A już ich nie było. Odesłali mnie do szpitala i tam uratowali mi rękę, bo gdyby jeszcze dwa, trzy dni to by poszła do łokcia i dalej.
No, niestety. To było takie zakażenie...
- Kanadyjczycy wyzwolili obóz i jak pan się z powrotem znalazł w Polsce?
3 maja wyzwolili obóz. 5 maja przenieśli nas z tego szpitalika do innego obozu. To by obóz Zookamp, to było przy parterowych domkach, barakach, tam nas przenieśli. Nigdy nie lubiłem siedzieć. Jak mnie przenieśli tam, to zaproponowałem, że może coś jest do roboty? Od tego momentu, od 5 maja zacząłem pracować. Ponieważ znałem niemiecki, troszkę angielski, a było dowództwo angielskie, to chętnie mnie zatrzymali. Trwało to z różnymi okresami do 20 maja 1947 roku. W międzyczasie złamałem nogę, bo chciałem wrócić wcześniej. Świetny był dowódca, major, południowoafrykański pilot, który mnie dość polubił i proponował, że on jest z Południowej Afryki... żebym tam pojechał. Bo ja zostałem... nie powiedziałem, stopniowo [awansowałem], aż zostałem kierownikiem Biura Repatriacyjnego. To były transporty, które przyjeżdżały do Hamburga z likwidowanych małych obozów i z Hamburga byli odsyłani. Jako kierownik Biura Repatriacyjnego byłem... prawie do wyjazdu. Kiedy stwierdziłem, że wracam do Polski, miałem dość dobrze sytuowaną rodzinę w Stanach, bo profesor Piotrowski – psycholog, ówczesna sława na rynku amerykańskim to był mój szwagier, ale stwierdziłem: „Wracam do Warszawy.”
- Ale tutaj już komuna, komuniści przejęli władzę. Nie miał pan obaw?
Cóż, robiłem to, co powinien robić każdy młody Polak. Wiedziałem, że oficerów, którzy byli w niewoli tu bardzo źle traktują. Ale pomyślałem: „No, Boże! Przecież mnie chyba nie zjedzą?” A najważniejsze: pewnego dnia słyszę głos mojej matki: „Tadeusz, jeżeli mnie słyszysz, to wracaj jak najszybciej do Warszawy.” To Czerwony Krzyż nadawał takie [komunikaty]. Jak mogłem nie wrócić? Wróciłem do Warszawy. Oczywiście pierwsza rzecz to w Czerwonym Krzyżu i w WKR-rze... W WKR-rze taki sierżant z wąsami siedzi i mówi: „Słuchaj, dostaniesz...” – i zaczyna wyliczać trzy blachy – „ale podpisz to.” Patrzę co jest: Związek Walki o Wolność, czy jak to się pierwsze nazywało. Byliśmy tylko we dwóch, powiedziałem: „Człowieku, czy ty myślisz, że myśmy po to walczyli, żeby wasze blachy mieć?” Bluznął mi, wyrzucił, spokój. Przez długi czas miałem do niego żal. Ale jak wszyscy moi koledzy, którzy wrócili szli na ćwiczenia, a mnie nie ćwiczyli... Przyjęli mi stopień i służbę, w książeczce wojskowej odnotowali i na tym się skończyło. To jak zmądrzałem, to powiedziałem: „Żebym ja tego sierżanta spotkał, to bym mu wódkę postawił!” Bo ich wszystkich szarpali, a ja dostałem widocznie straszną opinię. Wróciłem i stopniowo tutaj się żyło.
Warszawa, 9 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber