Maria Gołaszewska „Teresa”, „Storczyk”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko to Maria Bernadetta Teresa Gołaszewska, z domu Czarnecka. Urodziłam się w Gogolewie, to jest majątek koło Poznania, sto kilometrów od Poznania, w 1923 roku, 24 sierpnia.

  • W jakiej formacji walczyła pani w czasie Powstania?

Byłam przydzielona do „Harnasia”, ale byłam łączniczką zarządu Stronnictwa Narodowego i [byłam zaangażowana w] wydawanie „Walki”. To było pismo Stronnictwa Narodowego. Roznosiłam prasę wśród cywilnej [ludności].

  • Jeszcze przed Powstaniem?

Nie, w czasie Powstania. Przedtem też, ale w czasie Powstania roznosiłam meldunki do różnych dowódców ze Stronnictwa Narodowego.

  • Jak pani znalazła się w Warszawie, bo mówi pani, że pochodzi pani spod Poznania?

[Przyjechałam do] Warszawy na jesieni 1940 roku, żeby skończyć gimnazjum. Byłam rok do małej matury na [ulicy] Mazowieckiej. To była szkoła handlowa, bo nie wolno było mieć wyższych, niż zawodowe. Jak skończyłam małą maturę, poszłam na kursy tajne, które były stworzone przez zakonnice Sacré-Coeur. Przed wojną byłam w szkole, w internacie trzy lata, w Polskiej Wsi.

  • W Warszawie?

Nie, w Polskiej Wsi, Pobiedziska, to jest poznańskie. Jeszcze ta szkoła istnieje. Później jak skończyłam tę szkołę handlową i [zrobiłam] małą maturę, poszłam na dwa lata tajnych kursów, gdzie było nas pięć czy sześć, żeby zrobić maturę.

  • Czy przyjechała pani z rodziną do Warszawy, czy sama?

Nie, mieszkałam u znajomych. Już w tym czasie, chyba w 1941 roku, starałam się dostać do konspiracji.

  • Za zgodą rodziców?

Nie, moja matka już nie żyła. Mój ojciec był w Krakowie i umarł w 1942 roku. Miałam dziewiętnaście lat jak zostałam sierotą.

  • Czego was uczono na tajnych kompletach?

My, wszystkie pięć, robiłyśmy języki i literaturę. Był więc polski, historia, francuski. Za każdym razem kursy były w innym mieszkaniu.

  • W prywatnych mieszkaniach?

W prywatnych mieszkaniach, zawsze gdzie indziej. Nie ciągle, ale się zmieniało. Nazwisk tych pań, które nas uczyły, nie powiem. Wiem, że maturę zdawałam u tych samych zakonnic, które miały dom na Filtrowej. Zdałam, ale jak, ile, jakie były stopnie, to nie wiem.

  • Proszę przypomnieć, jak pani się w końcu dostała do konspiracji?

To trudno powiedzieć, nawet nie pamiętam. Wiem, że przed AK był ZWZ, później ktoś mnie wciągnął do Szarych Szeregów i tak samo byłam w bardzo prawicowej organizacji narodowej, która się nazywała Narodowe Siły Zbrojne. W końcu najwięcej mi odpowiadała idea Stronnictwa Narodowego i tam w 1943 roku złożyłam przysięgę. Byłam na kursach. Zrobili kurs polityczny, czy ideowy i sanitarny. Mówię „Przestańcie mnie wreszcie uczyć, ja chcę coś robić!” Wydawało mi się, że beze mnie Polska nigdy nie będzie wolna.

  • Pewnie tak by było. To naprawdę było ważne dla wszystkich młodych ludzi.

Tak, oczywiście. My wszyscy byliśmy patriotami, bardzo gorącymi. Straciliśmy wszystkich. Mój brat był w 1939 roku w wojsku i został zabity, mając 21 lat. Moc innych przyjaciół [również].

  • Gdzie brat walczył?

W 17. Pułku Ułanów w Lesznie. On był rezerwą.

  • Jak te zajęcia wyglądały, jakie były szkolenia?

[...] Były zebrania, był pan Zygmunt, który był w propagandzie. On pisał do „Walki”, musiałam być, żeby otworzyć mu drzwi. To były zawsze osobne, różne lokale prywatne. Musiałam być przy nim, on mi dawał, żeby coś przenieść do innych ludzi, wszystko prywatne adresy. Jeżeli były główne zebrania, z całej Polski [przyjeżdżali], musiałam gotować. Z drugą panią przynosiłyśmy jedzenie i [musiałyśmy] wpuszczać za hasłem panów różnych, czy panie. Na ogół to były panie z całego kraju. Jak przychodziła prasa, [nowe numery] „Walki” z drukarni, trzeba było ją rozdzielać. Był prywatny dom, gdzieś w bok od Marszałkowskiej, gdzie był starszy pan, nie wiem jak się nazywał oczywiście, tam dostarczano „Walkę”. Dzieliłam to na różne rejony w Polsce. Oni wtedy podbierali ludzi z innych rejonów, z całej Polski przyjeżdżali po to. Roznosiłam różne papiery. Kiedyś, blisko Królewskiej, robili łapankę. Nie jeździłam nigdy w tramwaju tylko na buforze. Warszawskie andrusy mówiły „Patrzcie! Dziwka na cycku jedzie!” Dlaczego nie jeździłam w środku? Dlatego, że kradli. [Tramwaje] były przepełnione, jeżeli miałam torebkę na ramieniu, to przecinali, nawet człowiek nie czuł. Albo panowie nie trzymali rąk przy sobie, więc powiedziałam „Dosyć tego! Ja będę jeździć na buforze.” Była łapanka na Królewskiej, a mój mąż był w środku.

  • Była pani mężatką już wtedy?

Nie. Myśmy razem pracowali w Stronnictwie Narodowym. On wyskoczył na bok. Miał więcej odwagi. Wyrwał mi torbę, która była pełna papierów i uciekł, a do mnie podszedł Niemiec i zaczął ściągać z bufora. Musiałam zapłacić kaucję, bo nie można było tak. W każdym razie nie złapali mnie z papierami. Mnie się zawsze udawało.Pracowałam wtedy na pełnym etacie. Płacili za to chyba tysiąc złotych, tak że mogłam z tego żyć, nie miałam rodziny.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Na Kredytowej numer 3 pod koniec. Przedtem na Bacciarellego, to jest koło Belwederu. Koło domu gazowni. Cały dzień, od rana do nocy, ostatnie dwa lata byłam na pełnym etacie w Stronnictwie Narodowym.

  • Czy były jakieś niebezpieczne momenty w tej pracy?

Cały czas. Przecież gestapo szło z karabinami, w hełmach, po ulicach. Okropne! Twarze morderców, jakichś nienormalnych ludzi. My byliśmy młodzi, szaleńcy, często się robiło bardzo nieostrożne rzeczy. Kiedyś szłam w dół, w stronę Wisły, zanieść jednemu panu całą masę papierów. Na pewno to nie była „Walka”, on też był z propagandy, ze Stronnictwa Narodowego. […] Naprzeciwko mnie szło dwóch ogromnych gestapowców. Wpadłam na nich po prostu, nie zatrzymali mnie. Dlatego używali młodych dziewczyn, bo mężczyzn łapali. Nie podejrzewali nas. Albo używali małych chłopczyków w czasie Powstania, bo taki wszędzie mógł wejść i biec. Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa.

  • Czy była pani świadkiem kiedykolwiek zbrodni niemieckiej w czasie okupacji, rozstrzeliwań?

Nie.

  • Jak sobie pani radziła? Wynagrodzenie starczało na utrzymanie?

Jakoś przeżyłam. Było ciężko. Chodziłam do jadłodajni RGO na Nowym Świecie i tam dostawałam jedzenie. Miałam kłopoty z żołądkiem po tym wszystkim, miałam wielkie bóle. Przeszło mi to w obozie, bo się nic nie jadło. Myślę, że to było złe jedzenie. Jedzenie było na kartki, więc często w nocy wstawałam i jadłam dżem z buraków, bo byłam głodna. Człowiek może dużo przeżyć jak trzeba.

  • Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania? Czy panią wcześniej uprzedzano, że będzie Powstanie?

My wiedzieliśmy, dlatego że wszyscy chodzili z torbami, w wysokich butach, z rzeczami dla rannych. To się czuło! To było niemożliwe powstrzymać. Niemcy mieli nas rozszyfrowanych. Miałam kontakt ze Ślązakami, którzy twierdzili, że są zainteresowani tym, jak wygląda konspiracja. Miałam [wśród odbiorców] na pewno gestapowca, który przychodził do mnie po gazety. Oni byli Niemcami, bo to byli Ślązacy z niemieckiej strony. W każdym tramwaju było [miejsce] dla Niemców, oni jeździli Nur für Deutsche.

  • W jakim celu oni przychodzili do pani?

Żeby odbierać papiery. On się mnie o nic nie pytał. Byłam za młoda. Przychodził na zebrania ogólne.

  • Czy była jakaś wpadka?

Nie. To było krótko przed Powstaniem, kilka miesięcy. Tak, czy tak, nie byłoby takiego zniszczenia.

  • Jak pani zapamiętała pierwszy sierpnia?

Pierwszego sierpnia chciałam się dostać na Mokotów. Zatrzymano mnie. Zostałam wtedy w Śródmieściu, mieszkając u innych łączniczek, głównie na Mokotowskiej. Pierwszy miesiąc nie był taki zły w Śródmieściu. To się wszystko działo – Mokotów, Stare Miasto.

  • Jeszcze były jakieś osiągnięcia powstańcze…

Tak. Jak jest plac Napoleona, [ulica] Górskiego, w drugą stronę do Marszałkowskiej jest ulica, mieszkałam z moją znajomą, Kicińską, i z resztą, z moim mężem i jednym z głównych z zarządu i tam bomba trzasnęła. Cały dom poszedł w dół.

  • Kiedy to było?

To było w pierwszym miesiącu, ale daty nie pamiętam. W drugim miesiącu musieliśmy się przenieść na drugą stronę Alei Ujazdowskich. Pierwszy miesiąc jeszcze mogliśmy być tam, gdzie Prudential był. Tam wszystkich zawalili niestety. Nie mnie, nikogo z nas [nie zasypało]. Nie wiem jak to się stało. Myśmy schodzili, ale zawaliło całą piwnicę i było słychać płacz i krzyk ludzi duszących się. Mężczyźni starali się te cegły [odrzucić], jak można ratować. Dom, który miał trzy, czy cztery piętra. Od tego czasu nigdy, nigdy nie poszłam do piwnicy. Jak zabić, to zabić, a nie być uduszoną. Masę ludzi zginęło pod gruzami, bo cała cywilna ludność siedziała w piwnicach.

  • Czy w dalszym ciągu była pani łączniczką, roznosiła rozkazy?

Rozkazy i gazety. Kilka razy musieliśmy iść, bo nie było jedzenia. Pierwsze tygodnie jadło się cukier w kostkach, bo była gdzieś fabryka cukru w naszych rękach. Później odkryto, że jest skład pszenicy. Trzeba było chodzić w przekopach. Były zawsze rury nade mną i po tę pszenicę [chodziliśmy] gdzieś bardzo daleko, ale nie wiem gdzie, chyba w stronę Filtrowej.

  • Pani też chodziła po tę pszenicę?

Tak. To w nocy się działo zwykle. Poszłyśmy z moją znajomą, i dawali worki. Ciężki worek z pszenicą. Jeżeli się włożyło go na plecy, to te rury zahaczały, więc niestety mój worek porwałam. Musiałam nieść go tak [przed sobą.] Coś do jedzenia było ważne. Połowę pewno wysypało się, ale jakoś doniosłam. Ostrzegali nas, że tam gdzie jest skład pszenicy trzeba uważać, bo są Ukraińcy. Jak się dostaniecie w ręce Ukraińców, to koniec! Pomordują was w potworny sposób. Robili tak.

  • Pamięta pani akcje zbrojne, widziała pani jak koledzy z oddziału walczą?

Nie. Nie widziałam. Wszystko widziałam - bombardowanie i strzelanie do nas, [ale akcji nie widziałam]. Moja koleżanka, Kicińska, nosiła rzeczy i był ostrzał. [...] Na tym kawałku Marszałkowskiej, od placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela, był tak zwany gołębiarz, który strzelał z okna. Były barykady, więc się przechodziło pod barykadami, albo się przechodziło z domu do domu, bo były przebite [przejścia], można było przechodzić.

  • Piwnicami?

Nie, przez parter. Przechodziło się z domu do domu, nie można było po ulicy chodzić. A na ulicach były barykady. Ona dostała. Przestrzelił jej rękę. Nie widziałam prawdziwych walk żołnierzy z Niemcami, ale strzelanina była cały czas. Człowiek chodził, niekończąca się strzelanina. Jak przyjechałam do Warszawy w 1969 roku pierwszy raz, nie mogłam zrozumieć, że taka cisza jest. To było dużo lat po tym. W nocy Rosjanie, cały czas bombardowanie, słyszało się spod Stalingradu na pociągach działa. Jak oni wystrzeliwali, to było jak przesuwanie starej szafy. Nasłuchiwaliśmy może pół minuty, w którą stronę to uderzy. To się nie siedziało tak jak tutaj, spokojnie. Bez przerwy były bombardowania.

  • Widziała pani efekty tych bombardowań?

Tak. Paliło się. Domów nie było. Domy leciały jak z kartek robione.

  • Miejsca pobytu się zmieniały?

Tak, z początku byliśmy na ulicy Mokotowskiej, później przeszliśmy na stronę gdzie był Prudential, koło placu Napoleona. Później wypchnęli nas. Przeszliśmy na Mokotowską z placu Napoleona. To już było pod koniec, bo mój ślub był jeszcze po stronie placu Napoleona, 5 września.

  • W czasie Powstania wyszła pani za mąż?

Tak. Myśmy razem pracowali w Stronnictwie Narodowym. On był w [redakcji] „Walki”, w [dziale] politycznym. Bardzo się mną zaopiekował, bo nie byłam bardzo zdrowa. Zaprowadził do lekarza, gdzie mi dali zastrzyki z witamin. Byłam bardzo [słaba].

  • Którego dnia był ślub?

Piątego września. Na ulicy Górskiego, tam była szkoła Górskiego, chyba tam. Oczywiście kościołów już nie było, nie istniały. Ksiądz był o szóstej rano w pokoiku, gdzie szkło leżało na ziemi. Nie było mszy, ani nic takiego. Było dwóch świadków, Kicińska i pan Paszkiewicz, czy Paszkowski, jeden z propagandy ze Stronnictwa Narodowego. Tylko była przysięga małżeńska i koniec. Nie było przyjęcia. Ktoś gdzieś wódkę znalazł i przyniósł, na tym się skończyło.

  • Czy mogliście być razem?

Cały czas byliśmy razem. Ale oczywiście potem byliśmy rozłączeni, jak się skończyło Powstanie. W innych obozach [byliśmy].

  • Nadszedł dzień kapitulacji i pani z oddziałem wychodziła.

Wychodziłam z oddziałem, z pułkiem. Kobiety szły osobno, mężczyźni osobno, do Ożarowa. Tam się znów spotkali wszyscy, w ogromnych halach fabrycznych. Na drugi dzień rozwożono nas. Mojego męża wywieźli najpierw z mężczyznami, a mnie kilka godzin później gdzie indziej.

  • Jak wyglądał transport, dokąd pani dojechała?

W bydlęcych wagonach, nas było pięćdziesiąt w jednym wagonie, jechaliśmy pięć dni. Na zachód Niemiec, pod holenderską granicę. Najpierw był Sandbostel, a później Oberlangen. Najpierw nas wywieźli do męskiego obozu, a potem dla kobiet, tylko dla AK, był Oberlangen.

  • Jaka była organizacja życia w obozie, musiałyście się jakoś odnaleźć, próbować żyć.

Tak. To, co ludzi łączy, to życie razem. Na pewno dużo było niesnasek, bo głód był i zimno było. Nie było w co się ubrać. Miałam tak odmrożone nogi, że nie mogłam na apele wychodzić. Niemka przychodziła i sprawdzała, czy rzeczywiście tak jest.Głodno było i zimno było. Martwiłam się o mojego męża, bo nie był fizycznie silny, miał gruźlicę.

  • Czy wiadomości docierały, kontakt był?

Mam listy. Bardzo długo szły. Specjalne blankiety się dostawało, wykreślali dużo rzeczy. Nim list przyszedł, to już przenieśli gdzieś indziej. To szło miesiącami. Tak że dopiero po wojnie, przez Czerwony Krzyż, spotkałam mojego męża w Lubece.

  • Przedtem było wyzwolenie obozu. Była pani świadkiem, widziała to pani?

Byłam, jak najbardziej!

  • Co było pierwsze? Motocyklista czy czołg? Mamy różne wersje.

Wiem, że tygodnie przed tym było słychać bombardowanie. Myśmy wszystkie myślały o tym, kto nas uwolni? Czy to będą Kanadyjczycy, czy Anglicy. Ale nigdy nie myślałyśmy, że to będą Polacy. Myślę, że motocyklista był pierwszy, tak przypuszczam. Można było wyjść na spacer. Na ogół siedziało się w baraku, bo to była mocna zima, był co prawda kwiecień, ale siedziało się i chodziło tylko do „kacperka”. Słyszała pewnie pani o „kacperku”?

  • O „kacperku” słyszałam od kogoś, kto wyzwalał ten obóz, był w 1. dywizji generała Maczka. On nauczył mnie tego określenia.

„Kacperek” był słynny. Musiałyśmy wynosić te rzeczy, wywozić. Moc kobiet zemdlała. Natychmiast kazali nam wyjść, nasza komenda polska, bo Niemcy się schowali albo uciekli. Złapali tylko Świetlika, który był gestapowcem, zresztą Ślązak, który był paskudny. Jego złapali Polacy i zastrzelili bez niczego, jak psa.[Kobiety] mdlały, podobno mdlały. Nie bardzo pamiętam te czasy. Oczywiście była wielka radość. Babki zwariowały po tym. Już nie będziemy o tym mówić. Było dużo nieprzyjemnych rzeczy, zostały zabite niektóre.

  • Słyszałam o wycieczce do lasu.

Tak. Te trupy przywieziono do obozu, żeby pokazać dziewczynom, żeby uważały. Inna popełniła samobójstwo. Spotkała ojca, który był akurat u Maczka. Wzięła jego jeepa, nie wiedząc dobrze, jak prowadzić. [Jechała] z koleżankami i był wypadek. Zdaje się, że któraś była zabita. Ona wzięła karabin, nie wiem skąd i zastrzeliła się. Po takich przeżyciach, jak się zobaczy polskie wojsko, nie widziało się mężczyzn, a różne były kobiety tam, od profesorów, do prostytutek, to się nie można dziwić. Polacy też nie widzieli Polek przez pięć lat, więc radość była niebywała. Jeszcze później nas przenieśli do innego obozu. Niedaleko, który był przedtem [obozem] koncentracyjnym dla Niemców, gdzie były podobno pokazywane narzędzia do torturowania. Tam byłyśmy już po uwolnieniu. Kto chciał, to się demobilizował. Dużo pojechało do Włoch na studia.

  • A co pani zrobiła?

Byłam przydzielona do dywizji generała Maczka, do 24. Pułku Ułanów. Tam pomagałam podoficerowi w personalnych papierach. Tam byłam, aż do przewiezienia do Anglii. Czekałam, aż nas przewiozą do Anglii jako żołnierzy. Tu była cała trudność, bo nigdy nie przewożono kobiet żołnierzy. Mój mąż został jako rodzina żołnierza, to też się nie spotykało. My pojechałyśmy do obozu dla kobiet. „Ontario” się nazywał, w lesie taki obóz. Tam w końcu można się było demobilizować. Zdemobilizowałam się w maju. Mój mąż był w Niemczech jeszcze. Poszłam do mojej przyjaciółki, która tu mieszkała przedtem w Londynie.

  • Kiedy się spotkaliście z mężem?

Kilka miesięcy potem. Trzeba było zarabiać jakoś, ale jak? Nic nie umiałam robić. U mojej znajomej, w Sorbiton, to jest na południu Londynu, mieszkałam. Ona też szukała dla mnie pracy, przecież nie mogła mnie żywić za darmo. Poszłam do domu dla starców, gdzie trzeba było sprzątać i im pomagać. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam sztuczne zęby i tak się przeraziłam, że uciekłam!Tam niedługo byłam. Nie umiałam po angielsku, znaleziono mi miejsce u rodziny angielskiej w północnym Londynie, jako kucharka z zamieszkaniem. Nie miałam pojęcia o gotowaniu, nie umiałam herbaty zrobić. Była służąca, która myślała, że jak będzie głośno do mnie mówić, to ja zrozumiem. Nic nie pomagało. Pani kazała mi upiec kurę, nie wiedziałam zupełnie jak się do tego zabrać, więc bardzo szybko stamtąd wyleciałam. Mój mąż przyjechał, wynajęliśmy pokój. On się starał, w hotelach pracował, to wyrzucili go. Rękawiczki szyliśmy, u zegarmistrza Polaka pracował, ja sprzątałam, głównie u Anglików, aż do 1949 roku. Mieszkałam w Londynie obok Victorii, wtedy mój mąż dostał stypendium na medycynę w Dublinie, które zresztą załatwił profesor Żółtowski, który był przed wojną profesorem w Anglii. To jest znana rodzina przedwojenna, miał znajomości. W Anglii nie można było dostać miejsc na uniwersytetach, dlatego że wszyscy Anglicy wyszli z wojska. To było przepełnione Anglikami. Irlandia miała miejsca i w Dublinie, i w Corku, i w Galway. W tych trzech miejscach. Wielu Polaków tam właśnie zostało lekarzami, dentystami, chemikami. Głównie w Dublinie. [Mąż] tam sześć lat studiował, a ja jeszcze siedziałam u znajomej i poszłam na kurs hotelarstwa poza Londynem i urodziłam syna w międzyczasie.

  • Wtedy, gdy mąż był w Irlandii?

Tak, ale tylko rok. Jak urodziłam syna, to pojechałam do Irlandii. On był sześć lat, ja byłam pięć. Skończył bardzo dobrze medycynę, był zdolny. Nie znając angielskiego pierwszy rok zdał, był pierwszy.

  • Od tej pory życie się unormowało, czy jeszcze nie?

Nie. Jak skończył medycynę, musieliśmy wrócić tutaj i szukać pracy. Nie było łatwo. Trzeba zrobić jeszcze dwa lata praktyki w szpitalu. Mieszkałam w Berkhamsted, niedaleko Londynu, z moim synem i pracowałam w pralni i w fabryce.W końcu mój mąż skończył dwa lata [praktyki] w szpitalu i dostał pracę w Londynie jako pomoc do G.P., lekarz do wszystkiego, pracuje w danym okręgu. Wtedy musieliśmy wrócić do Londynu i wtedy już byliśmy razem. Było dwoje dzieci, dziesięć lat różnicy między jednym, a drugim.

  • Ani przez moment nie myśleliście państwo żeby wrócić do kraju?

Nie. On nie mógł wrócić, to był 1958 rok, to był komunizm jeszcze. Jego by zamknęli albo zastrzelili. […] Później dostał swoją praktykę tu niedaleko, dlatego tu mieszkaliśmy i tu umarł 28 lat temu, w 1978 roku. […]
Woodford (Wielka Brytania), 3 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Maria Gołaszewska Pseudonim: „Teresa”, „Storczyk” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion NOW-AK „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter