Jan Grotek „Lotnik”
Jan Grotek, urodzony 27 marca 1923 roku w Warszawie. W czasie Powstania strzelec, Zgrupowanie „Chrobry II”, 1. pluton 2. kompania. Pseudonim „Lotnik”.
- Jak pan wspomina swoje dzieciństwo? Gdzie pan się urodził, gdzie pan chodził do szkoły?
Urodziłem się w wielodzietnej rodzinie. Było nas pięcioro dzieci i dwoje rodziców. Ojciec zmarł w 1936 roku i na matkę spadł obowiązek wychowywania pięciorga dzieci. W sumie ja i siostra, która była ode mnie starsza, utrzymywaliśmy, pomagaliśmy mamie w pracach i w wychowaniu młodszego rodzeństwa. Ukończyłem w 1938 roku szkołę podstawową i wieczorami uczęszczałem do szkoły zawodowej przy ulicy Opaczewskiej. Pracę podjąłem jako, można powiedzieć, goniec, nie goniec, [pracownik] uniwersalny, w firmie „Pszczelarz i ogrodnik” na ulicy Złotej. To byli bardzo mili, kulturalni państwo, którzy mnie w dużej mierze pomagali. Tam pracowałem podczas okupacji. Całą okupację przepracowałem.
- Jak pan wspomina Warszawę przedwojenną?
Przedwojenna Warszawa była niewątpliwie Warszawą czystą przede wszystkim. Był porządek, ludzie się szanowali bardzo. To, że Żydzi mieli ciągle pretensje do Polaków, że „wasze ulice, nasze kamienice”, my nie braliśmy tego w rachubę. Co wiadomo, wychowywałem się również między Żydami kolegami i nam się dobrze współżyło. Jak się rozchodzili, szli do getta, to niewątpliwie to byli nasi, naprawdę, po prostu koledzy. Niestety tak się stało, jak się stało. My pomagaliśmy Żydom. Jak Żydzi śmią mi powiedzieć, że Polacy stosowali dyskryminację. Czego dowodem, w czasie okupacji to było, że jedna strona, parzysta, miała dwa tygodnie światło i po nieparzystej następnie mieli dwa, a my ciemno. Idziemy z mamą na strych, słyszę – ktoś tam [jest]. A to jest twarda jesień, zimno było. „Kto jest?” – „Ja. Biedny Żyd.” Powiada: „Proszę pani, niech mi pani przyśle troszeczkę wody ciepłej.” Więc mama, (to znaczy my Polacy, katolicy, mamy litościwe serca,) dała czarnej kawy i chleba suchego. Zaniosłem temu Żydowi. A żydowskie dzieci, uciekając z getta, nocowały po piwnicach. […]Jeśli chodzi o 1939 rok to żyło nam się właściwie dobrze, zgodnie. W Polsce naprawdę widać było ten postęp. Przez dwadzieścia lat Polska osiągnęła duże cele. Naprawdę dużo więcej, aniżeli obecnie. Nam się żyło dobrze. W 1939 roku, jak już taki byłem chłopiec, byłem w OPL. To jest obrona przeciwlotnicza. Przy gaszeniu pożarów, noszeniu wody w ogóle.
- Czuło się, że wybuchnie wojna?
Tak, czuło się. Atmosfera była niewątpliwie [napięta]. Nalepianie na szybach pasków, że jak będzie wybuch, żeby nie wyleciała szyba. Czuło się. Wojna była zaplanowana przez Hitlera, tylko my, szarzy ludzie, nie wiedzieliśmy kiedy będzie. Jednak Warszawa broniła się, no – niecały miesiąc dosłownie. Pamiętam, dwudziestego piątego września, był generalny nalot na Warszawę, gdzie Warszawę pokryły pożary i dymy. Wkrótce Warszawa, po tym nalocie, skapitulowała.
- Jakie były wtedy pana obowiązki w obronie przeciwlotniczej?
Dyżury mieliśmy, że jak wybuchnie pożar, bo rzucali Niemcy z samolotów bomby zapalające, gasić pożary i pilnować porządku.
- A w jakim miejscu miał pan dyżury?
Na ulicy Łuckiej, w miejscu zamieszkania. […] To były komitety stworzone i były dyżury. To obywatelska służba była po prostu. To wszyscy, wszyscy bardzo chętnie, bo to we własnym interesie. Szliśmy w obronie, aby zgasić pożar, żeby nie było jakichś kradzieży. Różnie, różnie bywało. Wszyscy sąsiedzi przyczyniali się do porządków. Chyba, że ludzie starsi, którzy to siedzieli w piwnicach. Ale każdy, kto młody, to budowaliśmy barykady, budowało się w Warszawie.
- Pamięta pan, kiedy Niemcy wkroczyli do Warszawy?
Tak, pamiętam. Jak najbardziej. Czego dowodem, mam przykre wspomnienie. Ponieważ jak oni wkroczyli do Warszawy, to na rogatkach Warszawy trzymali straże. Ludzie wracali, ci którzy uciekli z Warszawy podczas [ofensywy]. Jako młody chłopiec poszedłem na Okęcie, żeby coś przynieść do jedzenia. Z kolegą Zdzisławem poszliśmy na jakąś cudzą działkę parę rzodkiewek zerwać, wyciągnąć. Niestety naskoczył nas esesman. Zostałem kopnięty przez niego. I na tyle jeszcze moja głupota była, że mu pogroziłem. Ale to była dobra ręka, która pogroziła. Oni się czuli tu, w Polsce, jak na beczce prochu, w Guberni Generalnej.
Lata okupacji to było ciężko, bardzo ciężko. Chleb na karki niestety. To nie był chleb w ogóle, to nie można było nazwać chlebem. Od czasu do czasu dostało się coś, marmelady, i jeździło się ze szmuglem, można powiedzieć, dodatkowo, żeby coś do domu [przynieść]. Nie za handlem, tylko po prostu, żeby przeżyć. Okupacja była naprawdę dziełem wielkiej sztuki i nie ma jednej rodziny, która by nie poniosła uszczerbku od Niemców. Nie ma jednej rodziny.
- Pan cały czas pracował tam, gdzie zaczął, w tej firmie?
Jak w 1938 roku rozpocząłem, do końca Powstania pracowałem. Tak że do Powstania przyszedłem, poszedłem na bieżąco.
- W czasie okupacji był pan świadkiem łapanek?
Tak! Jak najbardziej. Łapanki to był chleb powszedni. Człowiek był niepewny [jutra]. Siedział jak na beczce prochu. Z tego tytułu, że wyszedł na ulicę i nie wiedział co go czeka. Niemcy bezpodstawnie zabierali ludzi do Trzeciej Rzeszy, względnie na roboty. Na ulicy, bodajże na Pradze, ulica Skaryszewska, tam był punkt zborny, stamtąd się wywoziło do pracy, na roboty. To była jeszcze kaszka z mleczkiem w stosunku do tego, że zabierali ludzi, były krematoria w Warszawie, i niszczyli. Ludzie ginęli nie wiadomo gdzie po prostu. Okupacja była straszna! To odcisnęło piętno na zdrowiu. Każdy człowiek, który przeżył okupację w Generalnej Guberni, to wie i docenia, co oznacza wolność.
- Pana kiedyś złapali Niemcy?
Nie. Całe szczęście, że nie. Całe szczęście, że nie! […]
- Pamięta pan jak wybuchło powstanie w getcie warszawskim?
Jak najbardziej pamiętam, ponieważ było małe getto przy ulicy Ceglanej, a Ceglana wpada, równorzędna ulica do Żelaznej. Tak, to były już mury. Znaczy w pierwszej fazie były druty, później robili mur. To Żydzi skakali po prostu z pięter wysokich, z dachu, w płomieniach. Tak że straż pożarna, która przyjechała, to zostali zastrzeleni strażacy, którzy przyszli gasić pożary. Tak że to było zaplanowane po prostu, likwidacja getta. Tak że w małym getcie nie stawiali dużego oporu, tu właściwie nie było organizacji. Dopiero przeciwstawiło się duże getto. Tam byli zorganizowani. Ale tam byli nasi, akowcy właśnie, w kierownictwie Żegoty. […]Getto było od ulicy Siennej, do Żelaznej i do Ceglanej. [Tam] był szpital dziecięcy, gdzie my w czasie Powstania korzystaliśmy z tego, leczyli naszych rannych.
- Pan był świadkiem jak Żydzi przechodzili na stronę aryjską, żeby szukać jedzenia?
Tak. Nawet pomagaliśmy im w każdym bądź razie. Proszę wierzyć, że przecież u nas nocowały na klatkach, w piwnicach, dzieci żydowskie. Taki widziałem, bodajże na rogu Chłodnej i Żelaznej była wacha niemiecka i bunkier. Szedł żandarm i złapał dwoje małych żydowskich dzieci, które miały pod swetrem, pod odzieżą, marchewkę, pietruszkę i inne. Wziął od granatowego policjanta i te dzieci tak tłukł, że piszczały jak zwierzaki. Szczerze mówiąc, gdybym miał na owe czasy pistolet, miałbym cywilną odwagę pójść i zastrzelić tego szwaba. Bić takie dziecko, za co? Dlatego, że on wyszedł z getta po to, żeby zdobyć troszeczkę jedzenia. Tak że na co dzień byłem świadkiem. Widzieliśmy właśnie i Żydów, bo to było małe getto to było tak zwane Arbeitskommando. Tu byli krawcy, szewcy. Mieli warsztaty w tym małym getcie i brali ich do robót na zewnątrz, Żydów z małego getta. Bo było duże getto i małe getto. Mogę nadmienić jedną rzecz, czego dowodem, jak przyleciały sowieckie samoloty, to znaczy kukuruźniki, i bombardowały, więc Niemcy uciekali, szalenie się bali, to dużo Żydów przez mur uciekło na naszą stronę. Tak że my Polacy, jeżeli Żydzi twierdzą, że my stosujemy antysemityzm, są w dużym błędzie, bo naprawdę w dużej mierze pomagaliśmy. Sami byliśmy biedni, ale i biednym dawaliśmy.
- A proszę mi powiedzieć, czy zetknął się pan z konspiracją w czasach okupacji?
Jak najbardziej. Należałem w czasie [okupacji] do konspiracji. Przed samym Powstaniem już nie byłem powiadomiony.
- Ale kto pana wprowadził do konspiracji? Co to było?
Koledzy: Stefan Gałecki, Henryk Kalisiak, to byli ci, którzy mnie wprowadzili. Mieliśmy zaprzysiężenie na ulicy Wielkiej. To był krótki moment, bo prawie że przed samym Powstaniem zgłosiłem [się do] konspiracji.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia? Nie przyszło to powiadomienie, więc pan nie wiedział, że jest Powstanie?
1 sierpnia już wyczuwaliśmy, po prostu intuicyjnie. Wcześniej zamknęliśmy całe przedsiębiorstwo i zwolnieni byliśmy, wszyscy pracownicy, do domu. Już zaczęły się pierwsze strzały na ulicach, bo żandarmi przejeżdżali samochodami i chcieli stłumić, bo myśleli, że jest normalna sprawa, a to już nastąpiło Powstanie. Młodzież z opaskami, z bronią, którą mieli, z butelkami benzyny. Już zaczęło się Powstanie. Ludność entuzjastycznie wyległa na ulice. Rozwieszali flagi. Radość, że wreszcie nastąpiła wolność, że my jesteśmy w wolnej Polsce. Ale stało się inaczej, bo w pierwszy dzień Powstania padał deszcz i już sztukasy atakowały poszczególne punkty. Tak się rozpoczęło Powstanie.
- Jak pan trafił do „Chrobrego II”?
Ponieważ nie miałem styczności ze swoimi konspiratorami, zgłosiłem się na ulicy Łuckiej, do porucznika „Brzezińskiego”, który przyjął mnie i kolegę „Paska” Kopra. Przyjął nas obydwóch i my tam pełniliśmy różne funkcje. Mieliśmy i warty, i znoszenie do kuchni, zaopatrzenie, ktoś musiał nosić te rzeczy. Powiem taki znamienny przykład. Dowiedzieliśmy się, że na ulicy Świętokrzyskiej jest spalona olejarnia. Dostałem od dowódcy Visa, bo broni nie mieliśmy, wziąłem szpunty i poszedłem z dwoma wiadrami, żeby nabrać oleju. Rzeczywiście nabrałem, ale ten olej był spalony. To już był po prostu pokost. [...] I o dziwo, kiedy byliśmy na pierwszej linii bojowej, gdzie mieliśmy popalone zelówki, [bo] przez gruzy musieliśmy przeskakiwać, które jeszcze dogorywały, to w Palladium, w kinie, panowie oficerowie w koalicyjkach, pod pachę chodzili z paniami z Powstania. Tam było kino i tak dalej. To był inny świat. My byliśmy naprawdę na pierwszej linii bojowej – Towarowa, Wronia, Łucka, Pańska, Prosta. Odczuwaliśmy cały ciężar gatunkowy [walki]. Proszę wierzyć, do ostatniego naboju walczyliśmy, do końca. Nie wierzyliśmy, że skapitulujemy. Niemcy by nas nie wzięli, bo wiedzieliśmy, że Niemcy są podstępni. Powiem taki przykład. Podjechał czołg na ulicę Wronią i ogłaszał: „Żołnierze Armii Krajowej poddajcie się! Niemcy wam zagwarantują wszystkie przywileje i będziecie walczyć o wolność.” Bo oni strasznie nienawidzili komunistów. Po prostu myśleli, że nas ocyganią. Niezależnie od tego, podczas Powstania, samoloty nadlatywały nad Warszawę. Rozrzucane były ulotki z gwarancją, że tę ulotkę kto weźmie, ma zagwarantowany u Niemców spokój. To była nieprawda! To było kłamstwo. Powiem jeszcze, dlaczego Powstanie musiało wybuchnąć. „Bór” Komorowski miał kilka wariantów i powziął decyzję Powstania. Przecież Niemcy zażądali przed 1 sierpnia, dużą ilość młodzieży, [różne] roczniki, żeby się stawiły na rogatki warszawskie. My nie wykonaliśmy polecenia.
- A pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?
Wszystkie dni były z narażeniem się. Opowiem jak było. Szliśmy na wypad do bunkra na ulicy Towarowej. Niemcy mieli bunkier. Hełmy pomazaliśmy błotem, żeby się nie świeciły. Założyliśmy gałgany na nogi, żeby nie brzęczały te spalone blachy, spalone szkło. Rzeczywiście, przeszliśmy. Udało nam się. Zdobyliśmy tam troszkę broni, amunicji, granatów, przytargaliśmy. To było duże ryzyko. Tam nas poszło… poszedł Tadeusz „Kolejarz”, „Wiosło”, „Jurand”, udało nam się zdobyć broń. Przede wszystkim nam zależało najwięcej na broni, bo nasza broń powstańcza, zazwyczaj, to była butelka benzyny i granaty własnej produkcji, gdzie robili na ulicy Siennej. [Tam] wytwarzali, produkcja tych granatów była i rusznikarnia i dowództwo nasze było na Siennej.
- Kiedy się pan doczekał pierwszej broni?
Pierwszej broni nikt nie miał. Broń była przekazywana. Jak się szło na posterunek, to otrzymywało się broń. Broni mieliśmy bardzo mało. Bardzo mało broni. Opowiem jeden znamienny przykład. Miałem placówkę swoją, Łucka 17, w spalonym domu w piwnicy. Kiedy 18 sierpnia Amerykanie zrobili generalny zrzut nad Warszawą, o dziwo, [zupełnie blisko] spadł pojemnik z zaopatrzeniem. Ale spadł na środek jezdni, a Niemcy byli tak wstrzelani, że oni dosłownie byli gotowi to zniszczyć. Okazuje się, że my odczekaliśmy z „Kozłem”, że ktoś wyjdzie po ten zrzut. Zachowaliśmy po prostu spokój, powiadomiliśmy kolegów i z Norblina przyszło dwóch strażaków i ściągaliśmy. Dopiero jak ściągaliśmy, Niemcy otworzyli ogień i podziurawili troszkę pojemniki. Natomiast z tego materiału, ze spadochronu, to wszyscy ze Zgrupowania „Chrobry II”, z 2. kompanii, mieliśmy apaszki i owijki mieliśmy, bo skarpet nie było, onuce inaczej mówiąc. To miałem to w niewoli. A ze sznurków, miałem niemiecki plecak z pasami skórzanymi, to Niemcy by mnie zabrali, z tych sznurów zrobiłem sobie pasy i Niemcy nie zabrali. Cały czas miałem ten plecak, który przetrwał do kapitulacji.
- Pan przeważnie był w rejonie ulicy Łuckiej?
Cały czas, tak. Stare budynki to stoją po lewej stronie. Tam, gdzie stoi ten wieżowiec, to był nasz ostatni bastion, gdzie broniliśmy się. Bo wszystko było wokół wypalone, tylko Łucka 15, budynek, który przetrwał, zniszczyli i wybudowali ten olbrzymi [wieżowiec], to była nasza ostatnia placówka. […] My z Niemcami to byliśmy, bez mała, przez ulicę. Nawet słyszeliśmy ich rozmowy.
Tak. Dlatego znałem teren. Byłem przewodnikiem w tym terenie. Jak chodziliśmy na wypady nocami na ulicę Prostą, Towarową, byłem przewodnikiem. Szliśmy częściowo wierzchem, a częściowo chodziliśmy piwnicami. Po to, żeby przejść z ulicy na ulicę, z ulicy Łuckiej, to był wybudowany okop. Bo Niemcy byli wstrzelani i gołębiarze. Masę ginęło ludzi. W ten sposób, żeby chronić siebie i ludzkość, to niestety budowaliśmy takie rowy do przejścia przez ulicę. Na przykład jak nieśliśmy zupę (mieliśmy kuchnię na ulicy Pańskiej), od Żelaznej szliśmy do ulicy Pańskiej, Prostej, to musiał być wybudowany rów, gdzie było przejście, bo Niemcy byli tak wstrzelani, z taką precyzją, że tam strasznie dużo ludzi położyli gołębiarze. […] Przejście na ulicy Żelaznej, było przy Twardej. Tam się przechodziło właśnie pod ziemią, tymi rowami.
Nie! W tym czasie to sympatii nie można mieć. Można było sympatyzować jedynie i z szacunkiem do koleżanki [się odnosić]. U nas były bardzo dzielne sanitariuszki. Pamiętam „Janeczkę”, która nie chciała być sanitariuszką. Poszła na pierwszą linię, znaczy na ulicę Chmielną, do Żelaznej Reduty, na pocztę. Po prostu plecak miała elegancki, broń własną miała, i tam przeszła. A tak, mieliśmy naprawdę bardzo miłe i z poświęceniem, proszę wierzyć, jaki był duch, jaka była jedność, jakie współczucie. To była jedna rodzina. Nie było twoje, moje. Jak się coś zdobyło, na przykład my ryzykowaliśmy z kolegą moim „Paskiem”. Na ulicy Grzybowskiej był wielki browar, który był wielkim zaopatrzeniem w żyto, w jęczmień i tak dalej. Tam była żywność i my zaryzykowaliśmy z tym właśnie Koprem, poszliśmy już na stronę, gdzie była bezpańska ulica Grzybowska, poszliśmy do piwnic, i przynosiliśmy całe kosze od węgla ogórków kiszonych. Odbijaliśmy z beczek dna. To było wielkie ryzyko, ale człowiek zawsze ryzykował. Śmierć zaglądała wszędzie. Należało po prostu coś przynieść dla kolegów.
- Gdzie była wtedy pana rodzina?
Pańska 88. Mama była w tym budynku, gdzie pół budynku bomba zniszczyła, i oni przetrwali w piwnicy. Dwie siostry i brat [też] przetrwali. Ta najstarsza siostra, była starsza o dwa lata ode mnie. Tak że my mamie pomagaliśmy w wychowaniu dzieci.
- Były jakieś momenty zabawne, jakieś momenty radości?
Radość to była o tyle, że śpiewaliśmy. Śpiewaliśmy na kwaterach patriotyczne piosenki. Były skecze po prostu. Tak że mieliśmy rozrywkę, też była rozrywka. Mieliśmy swoją kwaterę na stałe, w tych budynkach na Żelaznej. Na Łuckiej to była tylko placówka wysunięta,
vis-à-vis bunkrów niemieckich, gdzie robiliśmy wypady. Mieszkaliśmy w suterynach na ulicy Żelaznej 43, stoją te dwa budynki.
- Uważa pan, że należy wyburzać te pozostałości, jak teraz wyburzyli Dworzec Pocztowy?
Dworzec Pocztowy wyburzają i tam dostaniecie olbrzymią pocztę. Poczta zrobi wielką radochę nam. Musimy przeżyć, kolega Zakrzewski powiedział: „Panowie! Nie czas umierać. Za dwa lata będzie poczta. Będziemy mieć na poczcie izbę pamięci i stawiają nam dużą tablicę.” Powiedziałem: „Muszę do tego czasu dożyć.” Dobrze, że wyburzają. Po prostu postawią coś konkretnego. Nie wiem czy wiadomo, ale ten budynek, który teraz wyburzają, to stał jeszcze jeden budynek nad torami, gdzie była Żelazna Reduta. Ten budynek został zniszczony i tory były zniszczone, wysadzone, ponieważ Niemcy przemieszczali się pociągami z Pragi do Dworca Zachodniego. Były rozkręcone szyny. Tak że to była ostatnia reduta, której Niemcy nie zdołali [zdobyć]. Pomimo usilnych bombardowań, ataków czołgami, nie mogli zdobyć właśnie tej placówki na Łuckiej, na Prostej, do Placu Kazimierza [Wielkiego], do Siennej. To była taka ostatnia Żelazna Reduta, gdzie Polacy stawali twardo, murem. Nie było, żeby przepuścić. To samo ulica Srebrna, Kurza Stopka. Tak że nasze Zgrupowanie „Chrobry II”, to było, powiedziałbym, jedno z większych zgrupowań i pierwsze ataki nastąpiły właśnie na Woli. Wola poniosła największe straty, ponieważ doborowe dywizje szły od Ochoty, gdzie niszczyli wszystko i palili. Tu na naszych terenach operowali bandyci ukraińscy. Szpital na Płockiej, który obecnie stoi, tam cały personel, wszystkich chorych, wymordowali.
- Spotkał się pan, na przykład, z Rosjanami zbiegłymi z niewoli?
Tak! Tak. Byli na Placu Kazimierza [Wielkiego]. Tylko nie przypominam [sobie], w której kompanii. Trzech ruskich było. Tak, u nas nie było. Trzech ruskich, którzy bardzo walecznie bili [się] i pomagali nam bardzo dobrze. Byli naprawdę dobrymi żołnierzami. Ale wiem, że dwóch poległo.
Nie pamiętam. Żydzi walczyli, ponieważ byli w małym getcie. Który przeżył, to przeszedł na naszą stronę. Byli [też] odbici w dużym getcie przez Polaków. […]
- Później było zawieszenie broni, już wiadomo było, że Powstanie upadnie. W momencie kapitulacji, miał pan możliwość wyjścia jako cywil, z rodziną? Czy wychodził pan jako żołnierz?
Niemcy niejednokrotnie robili zawieszenie broni i nie było mowy, bo to normalnie byłaby zdrada. Nam było nie honor, pomimo że byliśmy młodymi ludźmi, ale my Niemcom z kolei nie wierzyliśmy. Kto musiał i czuł się słabo może, to wychodził. Ale my, żołnierze Armii Krajowej, mieliśmy się bić do końca, bez reszty. Gdyby nie nastąpiła kapitulacja, która gwarantowała nam, że będziemy na prawach jeńców genewskich, to kapitulacji by nie było. My byśmy walczyli do końca! Była czarna rozpacz jak usłyszeliśmy, że jest zawieszenie broni. Było dwukrotne zawieszenie broni, ale nie było mowy o jakimś poddaniu się, bo wiedzieliśmy, że Niemcy w stosunku do nas pałali wielką nienawiścią.
- Słyszałam, że część broni została zakopana, nie została oddana?
Dużo broni zakopaliśmy. Była zakopywana broń na ulicy Siennej i przy Żelaznej. Tak samo i zdjęcia. Przecież mieliśmy podczas Powstania swojego korespondenta, który robił nam zdjęć dużo. Nic nie przetrwało z naszych archiwów.
- Później szukano tej broni, albo archiwów? Może to tam jeszcze jest zakopane?
Tego to nie umiem powiedzieć dokładnie. Gdyby nawet broń została odzyskana, to szła w ręce Urzędu Bezpieczeństwa. Oni dysponowali tym. Tak że ciężko [powiedzieć]. Niewątpliwie szukali. Na przykład kolega Openchowski, brat Mietka Openchowskiego, to mieli zachowane z takim kapitanem, przechowali dwa erkaemy. To oni mieli na Pradze te rzeczy.Jak wyglądało wyjście do niewoli?
- Ci żołnierze Wehrmachtu się z takim podziwem patrzyli, prawda?
Tak, podziwiali. Ale z jakim tupetem szliśmy! Szliśmy naprawdę jak ze sztandarem. Każdy umyty, ogolony, z opaską. Przejęli nas, zrobili zdjęcie, oddaliśmy broń na Kercelaku i maszerowaliśmy do Ożarowa. […]U nas, w naszym zgrupowaniu był Feliks Olszewski, pseudonim „Czystopolski”, piłsudczyk. To była nasza dusza, [dusza] 2. kompanii. On powstrzymywał, jak były jakieś sprawy bojaźni, jakiegoś strachu. On jedynie powstrzymywał. O dziwo, że on nas żywił. Ponieważ był piekarzem, a mieliśmy browar Haberbuscha i na ulicy Prostej młyn, gdzie była pszenica. To się mieliło pszenicę na mąkę, taką śrutę, i w gruzach Olszewski wypiekał chleb dla nas. Tak że my, jako 2. kompania porucznika Jaworskiego „Krzysztofa” to byliśmy jeszcze w sytuacji dobrej, że mieliśmy co jeść. Tu było dużo koni. Na przykład Łucka 19, to się spaliło kilkanaście koni. Mieliśmy naprawdę dobre zaopatrzenie. Dostało się, spaliły się te konie niestety. Tak że „Czystopolski”, ten pan Olszewski, był najstarszym powstańcem. Zmarł lat temu około dziesięciu, miał dziewięćdziesiąt dwa lata. To był naprawdę żołnierz, który się nigdy nie bał. Dodawał młodszym kolegom otuchy do walki. I Tadeusz „Kolejarz”, nazwisko Majcho, też był naprawdę bardzo, bardzo bojowy. Człowiek, który się niczego nie bał. Tak jak kapitan „Proboszcz”. Nie wiem czy wiadomo, że kapitan „Proboszcz” na motorze był podrzucany. On był specjalistą od wykańczania czołgów i na Wroniej zniszczył kilka czołgów. Później niestety musiał zginąć.
- A później z Ożarowa trafił pan do Lamsdorfu?
Do Ożarowa jak szliśmy, to widzieliśmy po drodze zniszczenia i Ukraińcy cały czas patrolowali nas, pod lufami karabinów byliśmy, żebyśmy czasem nie uciekli. Ale ludność Warszawy dopiero nas dożywiła. Po drodze do Ożarowa wystawiali kosze z pomidorami, z cebulą, z żywnością. To dopiero mieliśmy te witaminy po sześćdziesięciu trzech dniach walki. To były rarytasy po prostu. Wziąłem sobie do obozu w plecak cebuli troszeczkę, to była witamina C. Jedną noc przenocowaliśmy w fabryce kabli w Ożarowie i następnego dnia w wagony, po sześćdziesięciu lub osiemdziesięciu. Załadowali nas i wio dalej! Jechaliśmy, tak jak wiem, to znaczy przez Żyrardów, Łowicz. W Łowiczu nawet pociąg się zatrzymał i były siostry Czerwonego Krzyża i RGO, chciały nam podać coś, nie zezwolili Niemcy. To nie byli ci Niemcy, którzy nas przejmowali, [którzy] byli humanitarni i byli grzeczni. Czego dowodem było, że jak jechaliśmy w wagonach, to Niemcy, jak śpiewaliśmy jakieś swoje patriotyczne pieśni, to strzelali do nas. To już nie byli ci Niemcy, którzy nas przejęli na rogu Żelaznej i Grzybowskiej. To już byli inni Niemcy. Jechaliśmy coś około dwóch czy trzech dni do Lamsdorfu, nie wiedzieliśmy jakie [jest] miejsce przeznaczenia. Na bocznicy rozładowywali nas Niemcy i „waselpoloki”. „Waselpolok” to byli Ślązacy, Kaszubi, którzy służyli w wojsku niemieckim. Bili karabinami nas, zabierali to, co im podpadło – akordeon, jakieś lepsze trofea. Wszystko zabierali. […] Prawdziwy Polak, pomimo, że kładli nacisk, nie musiał iść. Też głodowałem i na folksdojcza nie poszedłem. Ale rekompensata była w obozie. Jeszcze co – dzieci tych dziadków, dzieci, wnuki, obrzucały nas kamieniami i opluwali, [wołając:] „Bandyci.” Dzieciaki, niemieckie znajdy, jak oni mogli dopuścić, znaczy wartownicy. Zwróciliby uwagę, ale to im imponowało, że jesteśmy jednak bandytami i jesteśmy właśnie w ten sposób [traktowani].
- I Niemki były też straszne?
O tak! Muszę powiedzieć, że jak weszliśmy za druty, już do obozu, dwa samoloty się zderzyły nad obozem i jeden z nich spadł. Więc duża brawura, na duchu nas to [podniosło]. To była rekompensata za to bicie kolbami przy wysiadce. Tak sobie pomyślałem: „Widzicie paskarze jak Pan Bóg was karze.” Tak sobie pomyślałem dosłownie, że to nam zrekompensowało [upokorzenia]. […]
- Przez kilka dni wszyscy powstańcy siedzieli na placu i była rewizja, tak?
Tak. To był tak zwany szaberplac. Niemcy ustawili barierę, rozbierali nas, rewizja – znaczy dosłownie, doszczętnie. Nie można było mieć nożyka, żyletki, i dolary mieliśmy przecież, wszystko zabierali Niemcy po prostu. Niemców słabostką było to, żeby zgnębić ludzi to robili apele i ciągle liczyli. Po dwie, trzy godziny staliśmy na apelu. W jakim celu? Liczyli, liczyli i doliczyć się nie mogli. Ale to było dlatego, żeby właśnie nas załamać na duchu. To był, można powiedzieć, „obóz śmierci głodowej”. Dlaczego? Tam były takie racje żywnościowe, że po prostu nie do wiary. Zupa to była taka, nie wiadomo czy to była zupa, z czego to i w ogóle. To się dostało takiej lurki. Chleb, nieduży kawałek, to był na kolację i na obiad, na kolację i na śniadanie następnego dnia. Nikt nie wytrzymał. Każdy sobie trzymał chleb na rano, jak się położył, to ten chleb, żeby był drutami kolczastymi zawinięty, to byśmy go zjedli. Byliśmy tacy głodni. Tacy byliśmy głodni. Ale pomimo głodu, to jednak u nas była dobra atmosfera. Były różne urządzane przez nas akademie. Bo ludzie cały czas tylko mówili o tym, że przyszła niedziela, mama podała rosół, schaboszczaka. Urządzaliśmy to po prostu, żeby zapomnieć o głodzie. Tak że kolegę Czarneckiego, który szedł do latryny, postrzelili i rękę mu odjęli, bo gangrenowała. Niemcy nie przebierali w środkach.
Po prostu jego było widzimisie, bo on szedł do latryny. Szedł do latryny, blisko drutów. Bo ona była koło tego, coś mu odbiło i postrzelił kolegę w rękę. Pseudonim „Jurand” Czarnecki.11 listopada już byliśmy po stronie czystej. Wzięli nas do kwarantanny, oczyścili i do obozu Moosburga nas powieźli. To był inny świat po prostu. Tu znienawidzeni [byliśmy], z obrzydzeniem jak wychodziliśmy z tego „obozu śmierci”, z tego brudu, z tych insektów.
- Bo tam byli jeszcze Rosjanie?
Tak. W ziemiankach. Oni nam usługiwali. Usługiwali sowieci, wozili beczki z latryny, przywozili nam jedzenie. Więc taki handel był. U nas mieliśmy, jak nie zabrali Niemcy, zegarek:
No towarisz, pakupujesz? Miesli czasy mamy. Ile dajesz? – „Jeden bochenek chleba, jedną margarynę.” Jak się odbywało, że oni szmuglowali ten jeden bochenek chleba i jedną margarynę? W worek i beczkę z kałem i przewozili na stronę naszą jedzenie. Taki kwitł handel. Ale człowiek, proszę wierzyć, gdyby miał kamienicę, bo byli tacy, to za bochenek chleba podpisaliby cyrograf, oddaliby kamienicę po prostu. Taką wartość miało jedzenie w obozie. Tak że jedenastego listopada już byliśmy czyści, załadowali nas w pociągi i zawieźli do Moosburga. To był już obóz międzynarodowy, gdzie otrzymywali jeńcy paczki, byli Francuzi Tam nas trochę wspomogli Francuzi, przerzucając nam, ale co to było, po prostu kropla w morzu potrzeb. Jak rzucił nam jakąś kanapkę, czy coś, to się dzieliliśmy niewątpliwie. Ale było inne życie. Już było jako takie to jedzenie, bo dostawaliśmy dwa ziemniaki w mundurach, chleb i czasami łyżeczkę marmelady, względnie margaryny. To już był obóz, gdzie już byliśmy bogacze. Czego dowodem – ja osobiście to już byłem taki chudy, zresztą wszyscy wynędzniali, że kolega się podśmiechiwał. Jak byłem na komandzie monachijskim, jak nas zawieźli z Moosburga do Bawarii, byliśmy na komandzie, gdzie jako jeńcy wojenni byliśmy używani do prac, to po prostu filigranowi byliśmy, tacy wynędzniali. Trafiłem na bardzo dobre komando. To był szpital położniczy na Meistrasse, gdzie zakonnice były. Bo tam jest Bawaria katolicka. Zobaczyły te Niemki, że my, młodzi chłopcy, mamy krzyżyki, medaliki, co my za jedni. Ale my zawsze się przedstawialiśmy, że jesteśmy bandytami z Warszawy. Jak ta siostra usiadła i posłuchała naszej relacji, one nie wiedziały o obozach koncentracyjnych, o prześladowaniu, o represjach jakie Niemcy stosowali, zaczęły siostry nas gloryfikować. Chodziliśmy na śniadanie i na obiad. Więc jak pierwszy dopadłem obiadu, to zjadłem cztery talerze rosołu. To siostry chodziły, tylko się łapały za głowę:
Mein Gott! Mein Gott! Mein Gott! Tacy byliśmy wynędzniali. Ale w krótkim czasie, to już była wolność, bośmy chodzili pod karabinem i właśnie o dziwo, że w Monachium, my dostaliśmy paczki Czerwonego Krzyża. A za paczkę Czerwonego Krzyża, to mogłem na przykład za papierosy, dostać chleb. Tam już siostry nas odżywiły, ponieważ w Niemczech nie było ludzi młodych, którzy by sprawowali jakąś funkcję. Tam byli tylko starcy, chorzy. Podczas nalotu, to nam ładowali pięcioro dzieci, noworodków i znosiliśmy do schronów. Więc siostry nas naprawdę gloryfikowały, jak się dowiedziały, że jesteśmy katolikami. Proszę wierzyć, waga taka była uchylna, na wagę stanąłem – siedemdziesiąt kilo ważyłem już. Tak siostry zakonne, na Meistrasse w szpitalu (one były katoliczkami), tak nam dawały [jeść]. Nas dziesięciu pracowało, ona po cichu przynosiła kanę kawy białej i chleb z margaryną. Tak że nas odżywiły. Usługiwaliśmy, co [trzeba] było przenieść, jakiś przywieźli samochód, [trzeba było] rozładować, to byliśmy prawą ręką po prostu w szpitalu. Tam było nam dobrze i tam byłem właśnie do kapitulacji [Niemiec].
- A tutaj latały te samoloty, nie bał się pan?
Czego? Przecież bombardowanie tu, podczas Powstania, to była kasza z mlekiem w stosunku do bombardowania amerykańskiego. Tam leciały eskadry, które sobie liczyły dość dużą ilość samolotów i oni rzucali dywanowo bomby. Jak rzucili na dzielnicę niemiecką, to dosłownie następnego dnia stały tylko kikuty. W kwadracie wypalone były, jednego domu nie było, tak bombardowali. Już Niemcy łagodzili sprawę. Kiedy i my przyjechaliśmy do Monachium, to Monachium było nie ruszone, nie było bombardowań. Tylko podczas, jak już byliśmy, to bombardowali Niemców szalenie. Szalenie bombardowali. Nawet nasza szkoła, którą ugasiliśmy, się paliła. Dostaliśmy od sztabu niemieckiego za to pochwałę. Ale my broniliśmy swojego domu, bo przecież to był nasz dom – szkoła.
- Tam już byliście do wyzwolenia i was wyswobodzili Amerykanie?
Tak, ale powiem jeszcze fragment. Monachium poddało się bez boju. Niemieckie armie, jak wracały już do domu jako rozbitki, to bodajże my ich rozbrajaliśmy. Bo rozbroiliśmy swoich wartowników. Mieliśmy broń i zrobiliśmy takie maleńkie powstanie. Kolega Żelakiewicz i Jaszewski, kucharze, to w piwnicach mieli całą ilość jeńców niemieckich! Esesmanów i tam innych diabłów, mieliśmy pod swoją kuratelą. Ci, którzy wracali do domu, byli wyłapywani przez nas. Jeszcze byli z bronią, byli rozbrajani. Tak że jaka euforia! Proszę wierzyć, Niemcy mieli masę obcokrajowców, różnej nacji, i Czesi, i Francuzi. Ludzie tańczyli, że nastąpiła wolność. 5 maja 1945 roku nastąpiła wolność. Na wieży szkolnej wywiesiliśmy biało-czerwony sztandar. Nadleciał amerykański samolot, zrobił dwa kółka i o dziwo, pierwszy czołg wjechał – Amerykanin: „Ja Polak i moja matka Polka i wy Polacy!” Radocha! Więcej nie było potrzeba. Wtedy się dopiero zaczęło. Nie było lepszych złodziei od ruskich. Ruscy do szkoły nanosili wina, jedzenia masę.[Rosjanie] byli na pierwszym piętrze, na parterze Grecy, a my na drugim, bo byliśmy niebezpieczni. Ale my rozbroiliśmy wartowników swoich, gdzie oni mieli wartownie, mieli broń. Zabraliśmy im broń, do piwnicy poszli, a my do powstania. Zrobiliśmy małe powstanie w Monachium po prostu, maleńkie, ale zrobiliśmy.
- Skąd panowie mieli tę flagę, żeby ją wywiesić?
Nie problem. Przecież w szkole była maszyna, to uszyli koledzy na poczekaniu. Problemu nie był.
- A później, z Monachium, gdzie pan trafił? Amerykanie jakiś obóz robili?
Najpierw nas powieźli do Bambergu. Ponieważ to były strefy. Ruska była bardzo blisko Bambergu i były potyczki naszych, ponieważ jak zdobyliśmy jakiś samochód i chcieliśmy do Polski jechać, to ruscy zabierali. Amerykanie nas zabrali pod Norymbergę do Langwasseru. W Langwasserze byliśmy. To już była polska jednostka pod dowództwem pułkownika Tomaszewskiego.
- W którym roku pan wrócił do Polski?
W 1945 roku, ale powiem dlaczego wróciłem. Przede wszystkim Amerykanie szybko się skumali z Niemcami, szybko. Kogo spotkało to szczęście, że mógł spod Norymbergii pojechać do Anglii, do komandosów, to pojechał. Mnie nie spotkało to szczęście. Przyjechałem z kapitanem „Halem” Stykowskim, z Jaszewskim, z Podarem. Pięciu nas przyjechało na własną rękę do Polski. A dlaczego? Już sobie tak pozwalali Amerykanie, że nas zatrudniali, żeby pilnować niemieckich jeńców wojennych i farbowali nam mundury. Powiedziałem: „Mój mundur to jest tylko zielony, a nie brązowy.” Z tego tytułu przyjechaliśmy do Polski i o dziwo! Ja i Stykowski pozostaliśmy, a reszta pojechała z powrotem. Udało się im przez Czechy, przez Pilzno, pojechać w strefę amerykańską. Tamci koledzy są za granicą. Tylko ja zostałem i kapitan „Hal” Stykowski.
- Był pan jakoś represjonowany za udział w Powstaniu?
Siedziałem cicho przede wszystkim. Nigdy się nie przyznawałem i były trudności. Na przykład w PKS-ie, gdyby nie pani Chubiszowa, to bym nigdy nie pracował. Nigdy bym nie pracował. Po najniższym szczeblu, nim się dochrapałem dyspozytora, to przeszedłem kwarantannę. Pracowałem jako konduktor, później pisałem grafiki dla konduktorów i później już się dostałem na dyspozytornię, to już byłem na funkcji. Ale nikt nie wiedział, że mam taką za sobą przeszłość, jak Armia Krajowa.
- Pan nawet, pracując z moim tatą, nie wiedział, że razem byliście w „Chrobrym II”.
Mówiliśmy ze sobą niejednokrotnie, wypisywałem kartę, wysyłałem na trasę, ale byliśmy tak zakonspirowani, że jeden drugiego się bał. […] Rusek trzymał nadzór, bo PKS to był strategiczny obiekt, gdzie w razie mobilizacji, dajemy sprzęt w postaci samochodów. Tak że oni trzymali łapę nad PKS-em niesamowicie. Miałem jako dyspozytor służbę. To była kaseta żelazna i tam były koperty. Jeżeli zadzwonił ktoś do mnie, żeby wyjąć kopertę, to na kopercie było napisane kogo powiadomić na wypadek wojny. Był magazyn z gotowymi mundurami. Z kierowcami sprzęt musielibyśmy oddać na potrzeby wojska. PKS był strategicznym przedsiębiorstwem dla celów wojennych.
- Pan kapitana „Hala” poznał bliżej?
Kapitana „Hala” to widziałem podczas Powstania. Kapitan „Hal” mieszkał na Placu Kazimierza [Wielkiego]. Kiedy nasza piątka przyjechała, kapitan „Hal” został na dworcu przy Towarowej. To już była jesień, w październiku poszliśmy na Plac Kazimierza – budynek stał. Ciemno niesamowicie, wchodzimy na piętro drugie, pukamy, nikt nie otwiera. Sąsiedzi otworzyli, pytają się: „Panowie do kogo?”, zobaczyli nas w mundurach. „Do pana Stykowskiego.” – „Chodźcie panowie, ale to szybko, do mnie!” Patrzymy, a tam tytoń kręcą, bimber nam nalewają. „Panowie częstujcie się. Gdzie pan Wacek jest?” – „No, pan Wacek jest. Tylko cicho sza. Nic nie mówić, nie przyznawać się.” Poszliśmy po kapitana Stykowskiego. Przyszedł, przenocował u nich, bo jego żona żyła i mieszkała już na Odyńca 23. Tak że z kapitanem „Halem” to byliśmy na stopie koleżeńskiej. Ale dlaczego my wyjechaliśmy? Żeby nie robić paniki, po cichu. Po cichu po prostu wyjechaliśmy na własną rękę. Pięciu nas, prosząc o przepustkę do Pilzna... Jakiś staje do raportu: „Proszę przepustkę do Pilzna.” Jaszewski to samo i kapitan „Hal”: „Co? Do Polski chcecie jechać?” – „No tak.” – „To i ja z wami pojadę.” W ten sposób zorganizowaliśmy. Dżip nas odwiózł, bo był porucznik Kędzierski, który dał dżipa, żeby nie robić po prostu paniki, że wyjeżdżamy tak gremialnie. Dojechaliśmy do strefy już sowieckiej.
- Dlaczego pan przyjął pseudonim „Lotnik”?
Ponieważ miałem brata lotnika w lwowskim pułku, gdzie zginął podczas manewrów, i dlatego przyjąłem po nim właśnie ten [pseudonim]. To był brat cioteczny, Henryk Grotek.
- Jakby pan znowu miał dwadzieścia jeden lat, to poszedłby pan do Powstania?
Jak najbardziej. To jest moralny obowiązek. Jeżeli się czujemy Polakami, to nigdy nie byliśmy sprzedawczykami, to jest normalnie we krwi. Przede wszystkim jedna rzecz. Nas inaczej uczono w szkołach. Mieliśmy panią Niedbalską, która była żoną oficera, ona była peowiaczką i ona w nas wpajała patriotyzm. Patriotyzm to był wszczepiany i w domu, i w szkole, na co dzień. I te piosenki Piłsudskiego, wszystkie piosenki do obecnej chwili znam. W nas naprawdę wpajali patriotyzm.
Warszawa, 3 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama