Maria Kazimiera Dmochowska „Maryla”, „Czarna Maryla”
Maria Kazimiera Sułowska z męża Dmochowska. Urodziłam się w majątku moich rodziców pod Warszawą w Głoskowie, wówczas był to powiat grójecki, 14 listopada 1926 roku.Pseudonim „Maryla” albo „Czarna [Maryla]” albo „Mała Maryla”. Byłam sanitariuszką. Miałam skończone siedemnaście lat i kilka miesięcy.
- Jak się nazywało zgrupowanie, do którego pani należała?
Wówczas to nie nazywało się zgrupowanie, tylko II Batalion Szturmowy „Odwet”. Mówię drugi, dlatego że w czasie okupacji funkcjonował w Warszawie na Ochocie „Odwet” pierwszy czy „Odwet” jeden, nie wiem jak się nazywa. Oddział tak nazwano po tragiczniej śmierci dowódcy tegoż „Odwetu”, zamordowany został przez Niemców, nazwiska jego nie pamiętam. Tylko tyle, że kiedy pisałam swoją książkę, musiałam się dowiadywać ile było tych „Odwetów” oprócz Związku Odwetu, który był zupełnie inną jednostką zresztą nie tyle walczącą, ile wywiadowczą.
- Później „Odwet” w Śródmieściu był włączony do „Golskiego?”
Resztki tego dużego oddziału. Ponieważ nie było zupełnie broni, dowódca polecił wszystkim tym, którzy nie mają broni, wydalać się z Kolonii Staszica okrążonej całkowicie od północy i zachodu przez Niemców, od południa przez kałmuków Kamińskiego. Kazał im się wydostawać różnymi drogami gdziekolwiek poza Kolonię Staszica, która była właściwie skazana na zagładę. Wiadomo było po pierwszym dniu walki, że więcej broni nie dostaniemy, bo nawet nie mamy skąd.
- Część tej grupy przedostała się do Batalionu „Golski”?
Tak, grupami byliśmy przeprowadzani przez łączników, zresztą w pierwszej kolejności przez Zbyszka Bojarskiego pseudo „Połaniecki” mojego późniejszego szwagra, a kolegę z oddziału. Kilku chłopaków przeprowadzało nas przez Pole Mokotowskie tylko nocami, Pole Mokotowskie było stale ostrzeliwane, do Śródmieścia do ulicy Lwowskiej. Stamtąd przeprowadzani byliśmy grupami do gmachu Architektury na Lwowską 10.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Dzieciństwo spędziłam wraz z moim rodzeństwem na wsi najpierw w Głoskowie, gdzie się urodziłam, zresztą ten dwór stoi do dzisiejszego dnia. Nawet w swoje siedemdziesięciopięciolecie pojechałam tam z mężem. Jest zajęty przez różnych ludzi. To był bardzo ładny dwór z bardzo pięknym parkiem, zostały jeszcze stare kasztany i staw. Tego prawnie nie pamiętam, bo miałam trzy, może cztery lata, kiedyśmy stamtąd wyjechali. Przez rok mieszkaliśmy na Kolonii Staszica na Langiewicza 5. To wygląda jak bajka, ale to prawda. Langiewicza 5 to była bardzo ładna willa na początku Langiewcza, rodzice pewnie [ją] wynajmowali. Mieszkaliśmy tam ze dwa lata, to była duża ładna willa. To pamiętam już dobrze. Okazało się, że podczas Powstania, jako dobrze znająca Kolonię Staszica, prowadziłam sznur dziewczyn sanitariuszek razem z naszą komendantką [na] pierwszy nasz punkt sanitarny, właśnie na adres Langiewicza 5. Naturalnie nie pamiętałam jako dorastająca dziewczyna, że to jest ten dom, gdzie się wychowywałam. Okazało się, że wszystko było tak samo. Znaczy willa była naturalnie podniszczona, była pusta, ówcześni mieszkańcy widocznie wyjechali wcześniej poza Warszawę. Dość, że tam był urządzony pierwszy punkt sanitarny.
- Gdzie chodziła pani do szkoły w czasach przedwojennych?
Były to bardzo ciężkie, kryzysowe lata. Mieszkaliśmy w kilku różnych majątkach. Co kilka lat ojciec zmieniał majątki. Można powiedzieć z grubsza, że do czwartej klasy uczyłam się w domu. Były nauczycielki, nawet Francuzka, której ciągle uciekaliśmy. Nauczycielka uczyła nas, młodsze dzieci, bo moja najstarsza siostra była w internacie Urszulanek we Włocławku. Mój starszy brat był uczniem Salezjanów, o ile pamiętam, ciągle wyrzucanym ze szkoły. Zginął w czasie wojny w 1943 roku, mając dwadzieścia dwa lata, zastrzelony przez Niemców podczas wykonywania wyroku na konfidencie.
- Ilu miała pani braci i sióstr?
Miałam dwie starsze siostry i dwóch braci, jednego o sześć lat starszego ode mnie, tego który zginął, i młodszego Tadeusza, który żyje. Od czwartej klasy zamieszkaliśmy w Warszawie. Majątek został zlicytowany. Nigdy do siebie na wieś nie wróciliśmy. Spędzaliśmy wakacje w majątku mojej babci w płockim. To był punkt oparcia dla dzieci rodzinnych. Chodziłam do Kowalczykówny do czwartej klasy, potem przez rok w piątej klasie chodziłam do szkoły w majątku mojej babci, gdzie mieszkałam z mamusią i z młodszym bratem. Reszta rodziny była rozproszona, bo były bardzo ciężkie warunki finansowe. Każde było gdzie indziej, najstarsi byli w internatach. Chodziłam rok do wiejskiej szkoły w majątku w Kobylnikach, to było pod Wyszogrodem. Kiedy miałam lat jedenaście, dwanaście, zamieszkaliśmy w Warszawie na Kopernika. Chodziłyśmy obydwie z moją starszą siostrą do Kowalczykówny do czwartej klasy szkoły podstawowej, czyli powszechnej wtedy się mówiło, chodziłam do Kowalczykówny na Wiejską. Natomiast od począwszy od szóstej klasy oddali nas rodzice, mnie i moją starszą siostrę, do internatu do Nazaretanek, co było dla mnie najgorszym rokiem w życiu. Byłam dziewczynką łażącą po drzewach, jeżdżącą konno. Byłam dziecko ze wsi nagle wsadzone w straszliwy reżim, bo to był reżim wojskowy z takim drylem i z takim trzymaniem nas za twarz, że tego zupełnie nie wytrzymywałam. Muszę powiedzieć, że to się fatalnie dla mnie skończyło – trudno powiedzieć fatalnie, bo w końcu skończyło się na trójkach – jakoś przelazłam do gimnazjum. Wtedy było sześć klas podstawowych i gimnazjum po szóstej klasie. Fatalnie się uczyłam. Ciągle miałam odbieranie wyjścia sobotnio-niedzielnego. Dziewczynki, które mieszkały w Warszawie czy w okolicach, były zabierane przez rodziców. W internacie były głównie dziewczyny pochodzące z różnych majątków. To była szkoła dla dobrze urodzonych panienek. Zgryźliwie tak powiem, ale tak było. Było mi tam okropnie. Moja siostra się zaaklimatyzowała, choć też początkowo narzekała. Ona się bardzo dobrze uczyła i jakoś się przystosowała. Natomiast ze mną były okropne kłopoty. Tatuś mi wymyślał, kiedyś mi powiedział, że to jest normalne, że chłopcy się źle uczą i robią różne psikusy w domu, ale dziewczynki w jego rodzinie zawsze się dobrze uczyły. Sam miał samych braci, takie mówienie. W każdym razie przeszłam do gimnazjum, zdałam egzamin do pierwszej klasy gimnazjalnej i z wielką radością wyjechaliśmy znowu z mamusią i młodszym bratem na wakacje do Kobylnik, które kochałam jak własny dom. To był dom z absolutnym oparciem, gdzie były nasze psy, nasze konie, piękny park. Myśmy tam byli na swobodzie. Tam nas zastała wojna.
- Były tradycje patriotyczne w pani domu?
Przede wszystkim był tradycje czytelnicze w zakresie literatury pięknej. W końcu mieszkaliśmy na wsi, u nas nawet nie było radia, u babci w majątku kobylnickim było radio, o telewizorach nikt wtedy nie wiedział. Natomiast mnóstwo się czytało. Rzeczywiście moja matka mnóstwo nam czytała głośno, nawet wtedy, kiedy myśmy nie umieli jeszcze czytać. W każdym razie całą Trylogię poznałam po raz pierwszy z czytania mamusia. Zawsze wieczorami, a w zimie to po południu czytało się godzinami i „Krzyżaków” i całą Trylogię, potem Prusa. Jak byłam starsza wykradałam książki z biblioteki babci niedozwolone dla dzieci.
Głównie „Pani Walewska”, która była literaturą nie dla dziewczynek, ale ja się prawie modliłam do książki.
- A tradycje powstańcze, wojna 1920 roku?
Przede wszystkim cały Przyborowski, jest starym autorem, ale moje pokolenie kształciło się na książkach, Przyborowskiego który głównie zajmował się okres napoleońskim. Była taka przepiękna książka „Srebrna ostroga”, Gąsiorowskiego „Huragan” naturalnie, wszystkie książki dotyczące Murmańska. Była przepiękna książka, nie pamiętam autora, o białej niedźwiedzicy zaadaptowanej przez polskich żołnierzy walczących na wschodzie, była z nimi na froncie. Naturalnie powstańcze tradycje też, ale nie pamiętam tych pozycji książkowych z okresu listopadowego czy styczniowego Powstania. Na pewno czytałam to wszystko już samodzielnie. [...] Z moim młodszym bratem byliśmy zachwyceni wybuchem wojny. Wszyscy się trzęśli ze strachu, natomiast nas to podniecało do nieprzytomności. Jeszcze nie miałam trzynastu lat, a on miał jedenaście. Żeśmy myśleli oboje, że nas czeka walka, że wreszcie wykażemy się jako żołnierze. Mało żeśmy mogli zrobić, bo nas Niemcy wyprosili z majątku.
- Jak pamięta pani 1 września, sam wybuch wojny?
Przyszliśmy na śniadanie do dworu, bo mieszkaliśmy w oficynie, gdzie były luźne dwa pokoje, a przychodziliśmy na posiłki wszyscy do dworu, do stołowego do jadalni, gdzie było radio naturalnie. Moja babcia, ciocia, która zarządzała majątkiem i mamusia, która z nami mieszkała, ale już tam była, już wiedziały od godziny szóstej rano, kiedy była ogłoszona wojna. Była okropna konsternacja. Z mężczyzn w domu był tylko rządca i służba domowa, dworska. Pamiętam świetnie dzień, kiedy babcia nam poleciała, zresztą czuliśmy się oboje bardzo wyróżnieni tym, żeby w lodowni… Na wsiach, a szczególnie w majątkach dworskich, w obejściach była lodownia. To był budynek piwniczny, gdzie się przechowywało kwaśne mleko, mięso, lody, nie było wtedy lodówek. Obłożone to wszystko było lodem, który ze stawów się wyrąbywało. Babcia poleciała tam, żeby w formie schronu przygotować piwnicę w lodowni. My z Tadziem, moim bratem, wynosiliśmy z dworu najróżniejsze sprzęty, dywany, futra, żeby w razie czego, w razie ostrzału, którzy zresztą wieczorem nagle… Nigdy nie dowiedzieliśmy się jaki to oddział, kto to walczył, ale była ogromna strzelanina, tuż jakby na krańcach parku. Park był ogromny, z pięć hektarów ze starymi drzewami. Na obrzeżach parku dokonywała się bitwa. Potem wszystkim mężczyznom pułkownik Umiastowski kazał wyjść z miejsc zamieszkania. Pewnie uważał, że będą walczyć. Wszyscy fornale, to znaczy ludzie, którzy byli najemnymi pracownikami majątku, musieli wyjść. Konie zabrało wojsko, polskie wojsko. Tuż przed wojną tam były piękne konie, tak zwane remonty. To były źrebaki, młode konie hodowane specjalnie dla wojska, dla konnicy, dla kawalerii. Wszystkie młode konie zabrano. Zresztą był to obowiązek. Fornalskimi końmi, które pracowały w polu, zajmowali się najstarsi ludzie, bo ojców i dziadków zostawiono. Oni nie wyszli ze swoich domów. Natomiast cugowe konie, którymi się jeździło powozem czy bryczką, zostały. Myśmy z moim bratem sami się zgłosili i pozwolono nam je oprzątać, co było już wielkim zaszczytem. Chyba na drugi albo na trzeci dzień wojny, kiedy strzelanina umilkła – nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto tam zginął, kto walczył z polskich jednostek – przywlókł się do dworu do parku przepiękny koń. Nigdy go nie zapomnę, kasztan, którym ja i mój brat specjalnie się zajmowaliśmy. To był koń prawdopodobnie po zabitym oficerze, przepiękny, angielskiej rasy. Był lekko ranny, myśmy go wyleczyli. On [stał] w cugowej stajni razem z ogierem, któregośmy się trochę bali. Nazywał się Ben Hur, był przepięknym olbrzymim koniem. Myśmy go karmili, myśmy go czyścili, dał się oprzątać. W lodowni mieszkaliśmy dwa czy trzy dni, dopóki nie przekonaliśmy się, że nic się wkoło nas nie dzieje. Natomiast 5 września, to było płockie, to było bardziej na zachodzie, aleją wjazdową przyjechał samochód terenowy z oficerami niemieckimi. Wszyscy stężeli. To była godzina podwieczorkowa. Babcia i moja ciotka wyszły… Nie, babcia nie pozwoliła mojej ciotce, która tak nie cierpiała Niemców, że się baliśmy wszyscy o nią, zresztą zginęła w Oświęcimiu. [Babcia] wyszła do oficerów. Starszy, wysokiej rangi oficer, myśmy podglądali go przez okna stołowego, babcia wyszła przed werandę, on niesłychanie elegancko pocałował babcię w rękę. Moja babcia była damą wielkiej klasy. Miała piękne siwe włosy, bardzo piękne rysy, zwracała uwagę. Wtedy nie była taka stara, tylko dla nas była bardzo stara, miała sześćdziesiąt lat, może sześćdziesiąt kilka. Babcia myślała, że oni zajmą cały dom, że nas wygonią, a on przyjechał tylko po to, żeby się zapytać o drogę w jakimś kierunku, do innego majątku czy miasta. Babcia mówiła po francusku, on mówił bardzo piękną francuszczyzną. Babcia mu odpowiedziała i zapytała się go co będzie z nami, czy wy nas stąd wypędzicie. To był piąty dzień wojny. On szarmancko skłonił się i powiedział:
Madame c’est la guerre! To jest wojna. Rozłożył ręce, że on nie wie. To był naturalnie oficer Wehrmachtu, a nie esesman. W różnych majątkach bardzo różnie to się odbywało. Niemcy odjechali, ale po najwyżej dziesięciu dniach wkroczyli już całym oddziałem. To nie był wielki oddział. Nikogo nie wygonili ze dworu. Natomiast zapowiedzieli, że będzie tutaj
Treuhänder, to jest zarządca niemiecki całego majątku. To było płockie, co zresztą potem zostało zaliczone przez Niemców do Rzeszy Niemieckiej. To był wrzesień 1939 roku. Nam pozwolono być do lutego 1940 roku, kiedy już
Treuhänder był. Najpierw zachowywał się niezwykle uprzejmie. Naturalnie zażądał, bardzo grzecznie, ale zażądał, żeby mu wydzielić przynajmniej dwa pokoje. To był wiejski dwór, bardzo skromny, z przepięknym zabytkowym parkiem, chyba w żadnym majątku nie było takiego parku. Dwór był skromny, bardzo ładnie urządzony, ale nieduży. W końcu babcia i ciocia oddały mu salon i salonik, te dwa pokoje były w amfiladzie. On miał przy sobie adiutanta. Nazywam go adiutantem, to był młody chłopak, niemiecki kolonista. Koloniści to byli rdzeni Niemcy, którzy od lat, czasem z pokolenia na pokolenie, mieszkali w okolicy, mieli swoje gospodarstwa, na ogół bardzo dobrze prosperujące. On był z niedaleka, nie wiem skąd. Pamiętam, że miał na imię Adolf, co nas usposobiło od początku odpowiednio wrogo. Zresztą on był niesłychanie wrogi wobec nas, czego potem zresztą dowiódł. Specjalnie zastrzelił ukochanego psa mojej młodszej ciotecznej siostry, która była wychowywana przez babcię i ciocię w Kobylnikach, wnuczka babci, a córka mojego wuja, to znaczy najmłodszego syna Rozwadowskich. Moja babcia się nazywała Rozwadowska.
- Jak długo państwo tam byliście?
Myśmy tam byli do lutego. W lutym
Treuhänder poprosił moją mamusię – on nie mówił po francusku, nie mam pojęcia jak mamusia się z nim porozumiewała, bo mamusia mówiła tylko do francusku – w każdym razie powiedział mamusi, że my musimy wyjechać, ponieważ nie jesteśmy stałymi mieszkańcami tego majątku. Nie byliśmy tam na stałe zameldowani. Już się rozeznał w sytuacji rodzinnej, że właścicielką jest nasza babcia, natomiast ciotka, jej córka, siostra mojej mamy, gospodaruje tam, zarządza całym majątkiem. Właściwie tylko one i mała Hanka, wówczas pięcioletnia dziewczynka mogą zostać, natomiast my musimy wyjechać. On nas odwiózł niesłychanie elegancko, najpierw karetą i cugowymi końmi przez nas opatrywanymi do Wyszogrodu, a w Wyszogrodzie wziął swój samochód niemiecki i odwiózł nas tym samochodem do Kutna. Jeszcze to były stosunki… To był 1940 rok, luty. Tam była wtedy granica Reichu. Myśmy sobie jeszcze nie zdawali sprawy, dlaczego akurat do Kutna, co to jest Kutno. On nas tylko uprzedził, że teren Polski będzie podzielony po linii na zachodzie, odgrodzony będzie jeszcze Płock i Wyszogród, będą należały do Rzeszy. Natomiast reszta wschodnia będzie Gubernią. Z Kutna już pociągiem wyjechaliśmy do Warszawy.
Z mamą i młodszym bratem.
- Gdzie był wtedy pani ojciec?
Mój ojciec wyszedł z Warszawy tak jak wszyscy mężczyźni z moją starszą siostrą, która była w Warszawie już w sierpniu. Wojna ją zastała razem z ojcem. Oni wyszli we dwoje z Warszawy, chyba we dwoje, już tego nie pamiętam. Przewędrowali ileś tam kilometrów, poczym wrócili po 28 września, znaczy po upadku Warszawy. Byli w Warszawie już cały czas.
- Kiedy wszyscy państwo się spotkaliście?
Było to właściwie w różnych terminach, [kiedy] różne osoby z najbliższej rodziny docierały. Każdy mieszkał gdzie indziej. O ile dobrze pamiętam, to chyba 7 lutego nas wyprosili z Kobylnik. W Kutnie na granicy
Treuhänder pożegnał się, ulotnił i wrócił do Kobylnik… Tam była masa ludzi z różnych stron, pociągami, piechotą, nie wiem jak dojechali, obcych ludzi. Myśmy po względnie dobrym, łagodnym pobycie w majątku babki, zostali tam potraktowani jak więźniowie. Było to dla nas czymś przerażającym. Kazano nam się rozebrać do naga, wszystkim kobietom i mężczyznom. Mężczyzn do jeden łaźni, kobiety i dzieci do drugiej łaźni. Mama ubłagała żandarma, Niemca, bo to już żandarmi się nami zajmowali, nie wiem jak ona się z nim porozumiewała, żeby pozwolił Tadziowi, mojemu bratu, który miał lat jedenaście… Mamusia się strasznie o niego bała. Ja byłam bardzo czarna, bardzo ciemna, potem mnie za Żydówkę uznali i mało nie wyjechałam do Treblinki razem z Żydami, ale to późniejsza historia okupacyjna. Nam dziewczynom kazali pracować w pewnym momencie w małym getcie. Mamusia się strasznie bała, że Tadzia zabiorą, bo był jasnym blondynem, bardzo ładnym chłopcem z niebieskimi oczyma, był absolutny nordyk nadający się doskonale… Myśmy sobie jeszcze z tego nie zdawali zupełnie sprawy. Mamusia się trzęsła o niego, bo był niedużym dzieckiem. On puścił Tadzia razem z kobietami i dziećmi. Było to okropne doświadczenie. Myśmy jeszcze wtedy nic nie wiedzieli o komorach gazowych, o prysznicach. Natomiast aura, atmosfera w tej łaźni była przerażająca. Kobiety przerażone, płaczące, stare, młode, grube, obwisłe, okropne. Widok, dla nas dzieci, to był zupełnie przerażający. Jeszcze powiedzieli, że musimy zostawić ubrania, bo muszą zrobić odwszenie. Myśmy byli jeszcze czyści, nienaruszeni, przecież przyjechaliśmy z dobrych warunków, ale wszystkich to obowiązywało. Oddali nam nasze ubrania.
- To było przy przekroczeniu granicy?
Kutno to była granicy Guberni, już za Kutnem była Gubernia. Wykąpani, ubrani wsiedliśmy do pociągu stłoczeni okropnie i dojechaliśmy do Warszawy. Wcześniej, ponieważ ojciec nie chciał i nie mógł, wszyscy się bali, żeby on przyjeżdżał do nas, wobec tego
Treuhänder, pozwolił mamusi przed naszym wyjazdem z majątku babci, pojechać do Warszawy. Jeszcze wtedy nie było podziału, nie było granicy. Porozumiała się z ojcem, gdzie my się mamy podziać, gdzie mamy mieszkać. Mieszkaliśmy jakiś czas w pensjonacie zaprzyjaźnionej z nami naszej wychowawczyni, opiekunki. Od razu jak się zaczęła wojna, to ona była właścicielką pensjonatu. Nie wiem jak ją tatuś znalazł, myśmy się u niej schronili i jakiś czas zanim znalazło się mieszkanie… Nasze pierwsze mieszkanie w okupowanej Warszawie było w Alejach Ujazdowskich. Tam żeśmy wynajmowali dwa olbrzymie pokoje z użytecznością kuchni. To były bardzo piękne budynki, nie zniszczone, gdzie rodzicom się udało to wynająć.
- Miała pani jeszcze okazję spotkać się z babcią podczas okupacji?
To są zawiłe i dramatyczne historie. Babcię Niemcy razem z ciotką Dziunią, siostrą mojej mamy i z małą Hanką w 1940 roku chyba w lipcu, kiedy jeszcze się elegancko zachowywali… Jak myśmy wyjechali, to zaczęli się bardzo źle zachowywać.
Treuhänder zaczął urządzać pijaństwa, zapraszać Niemców mundurowych i niemundurowych, robić dzikie awantury. Moja ciotka była też bardzo piękną kobietą, malarką, ale nieznośną, niemądrą. Ten dom to był półarystokratyczny dom. Moja babka była hrabiną. To był skromny dwór, bo stary dwór podobno się spalił. Od początku, od 1915 roku, jak one tam zamieszkały na stałe po śmierci mojego dziadka, który wcześniej umarł, to tam były, nie powiem, że feudalne stosunki. Myśmy oboje, ja i brat, byli bardzo zaprzyjaźnieni z dziećmi wiejskimi. Lataliśmy razem po parku, biliśmy się kijami i kasztanami. Myśmy byli trochę gorsze wnuki, bo ukochaną wnuczką była Hanka Rozwadowska, która była spadkobierczynią majątku, po moim wuju, który był oficerem 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich. Był kawalerzystą, walczył w 1920 roku z bolszewikami. Potem przed samą wojną w 1937 roku zaangażowała go „dwójka”, to był wywiad. On, wujek Janusz, to była wszystkich dziewczynek w rodzinie pierwsza miłość, był przepięknym oficerem, to jest nie do zapomnienia. Moja siostra cioteczna, jego córka, prawie go nie znała. Małżeństwo jej rodziców nie było dobre. Moja babcia i ciotka uwielbiały Hankę i wuja, natomiast bardzo nie lubiły wujenki, żony wujka. 4. Pułk Ułanów Zaniemeńskich kwaterował w Wilnie i wujek z żoną tam mieszkał, natomiast Hanka od urodzenia wychowywała się w Kobylnikach.
- Co się stało z babcią w 1940 roku?
Babcię, ciocię i małą wyrzucili do sąsiedniego, dużo skromniejszego majątku Orszymowo, niedaleko, to było ze trzy, cztery kilometry stamtąd, gdzie mieszkały dwie starsze panie siostry. One były nieszczęśliwe. Nie wolno było [tam przychodzić] ludziom, służbie z Kobylnik, która chciała babci pomóc, a przede wszystkim również właścicielkom Orszymowa, którym spadły na głowę nagle trzy dość rozpieszczone osoby. One były w bardzo trudniej sytuacji. Nie wolno było nikomu z majątku babci pójść do Orszymowa, nie wolno było się kontaktować. Dziewczynka, córka kucharki, a nasza przyjaciółka, po kryjomu tam latała, jedzenia zanosiła. To był bogaty majątek, całe to gospodarstwo, ogromna obora, tam sera, mleka, masła, wszystkiego było mnóstwo. Kucharka i lokaj babciny po kryjomu czasem przekradali się do Orszymowa. Trwało to kilka miesięcy. Poczym ciotkę aresztowano, bo spaliła się w Orszymowie stodoła. […] Potraktowano to jako sabotaż gospodarczy, zrobiono pokazowy niemiecki ogromny proces w Płocku. Ziemianie, którzy byli na tyle głupi, że zostali w majątkach, przez jednego z folksdojczów, rządów na niemieckiej służbie, byli ostrzegani, żeby wyjeżdżali jak najprędzej, bo tu jest Reich i ich zamordują. Zamordowali wszystkich mężczyzn, którzy ośmielili się zostać w majątkach, a byli tacy, słynny pan Dziewanowski z Grodkowa, zresztą potomek Dziewanowskiego spod Somosierry, on został. Myśmy z mamusią na początku chodziły do nich do majątku.
- Proszę powiedzieć jeszcze o procesie?
Proces był w Płocku, dziecko było zatrzymane przez Niemca. Niemieckiego pochodzenia Polaka też z kolonistów, chyba jego księgowa, ona wyłącznie się zajmowała dziewczynką. On przychodził do małej, grał z nią w „Chińczyka”.
Ona miała wtedy sześć lat, nie mogła być oskarżona, natomiast oskarżono ciotkę, że ją do tego namówiła. Aresztowano i ciotkę, i babcię, zamknięto w więzieniu w Płocku. Z tym, że ciotkę skazano najpierw na śmierć. Wysłano ją do Fordonu. Kiedy wysłano ją do Fordonu, to babci z małą Hankę pozwolono wyjechać do Guberni do nas. Myśmy wtedy byli w okropnej biedzie, jak mnóstwo ludzi w Warszawie. Mieszkaliśmy na obecnej Pięknej, wtedy się Piusa nazywała ta ulica przy Marszałkowskiej. Tam babcia z nią przyjechała. Mój ojciec, który świetnie znał niemiecki i potrafił się ruszać między Niemcami, potrafił z nimi rozmawiać, przy pomocy swoich znajomych znalazł adwokata Niemca, żeby wybronić ciotkę. Ten cywilny Niemiec, Niemiec bo Niemiec, ale zachowywał się bardzo porządnie i zrobił wszystko co mógł zrobić, zresztą we współpracy z moim ojcem, żebym zmniejszyć ten wyrok. Rzeczywiście doszło do tego, że Hitler zmniejszył wyrok. Przyszło pismo, że będzie miała zamienioną karę śmierci na cztery lata Oświęcimia. Zabrali ją do Oświęcimia i w ciągu miesiąca prawdopodobniej zagazowali, był to 1943 rok. Mój brat zginął w marcu w 1943, a ciotka zginęła chyba w lutym albo styczniu w 1943. Z tym, że myśmy bardzo długo nic nie wiedzieli, bo nie było żadnego kontaktu z Oświęcimiem. Wszystkie starania właściwie skończyły się jej dramatyczną śmiercią. Dowiedzieliśmy się o dacie dokładniej. Babcia dostała w Warszawie niemieckie zawiadomienie po niemiecku, że Wanda Rozwadowska, ona była poprzednio mężatką, ale po śmierci męża wróciła do panieńskiego nazwiska, zmarła w Oświęcimiu na zapalenie płuc. Już po wojnie, jeszcze moja babcia żyła, dowiedzieliśmy się od kogoś ze świadków, kto przeżył Oświęcim, że ona zginęła w ciągu pierwszych kilku dni. Mamy jej fotografię oryginalną z Oświęcimia. Mój brat dawno temu pojechał do Oświęcimia do muzeum i poszedł do dyrektora muzeum. Powiedział o tym wszystkim. Dyrektor mu znalazł oryginalną fotografię jak z fotomatonu się robiło, maleńkie zdjęcia, ciotki Dziuni
en face, z profilu jednego, z profilu drugiego, w pasiaku, w chustce oświęcimskiej, zupełnie tragiczne zdjęcie. Podobno nic nie jadała, nic nie piła, nie odezwała się ani jednym słowem. Osoba, która nam to opowiadała twierdzi, że ona zginęła w ciągu pierwszych dni, w pierwszym transporcie… Przywieźli ten transport, myślałam, że z Warszawy, ale nie z Warszawy, bo ona siedziała w Fordonie w więzieniu.
- Który to był rok, jak babcia przyjechała do Warszawy?
Myśmy byli od lutego 1940 roku, a babcia przyjechała już pewnie w 1941 roku, bo jeszcze ciotka była w Fordonie i jeszcze można było raz na jakiś czas korespondencję czy paczkę wysłać. Właściwie paczek było minimalnie, bo myśmy sami byli w takiej strasznej nędzy, że prawie utrzymywało nas RGO, to znaczy Rada Główna Opiekuńcza. Moja najstarsza siostra, która potem została zakonnicą, ale wtedy była dorosłą dziewczyną, pracowała [tam] jako kelnerka w stołówce dla inteligencji. Na Oczki była stołówka właśnie dla nędzy inteligenckiej. Potem ja tam pracowałam w czasie wakacji, już miałam czternaście lat, mogli mnie tam zużytkować. Naturalnie [nie] pracowało się za darmo, ale za jedzenie. To było niesłychanie ważne, bo przynosiłyśmy ohydną zupę, ale zupę. Myśmy wszyscy z tego żyli i z nędznych kartek. Potem dokarmialiśmy małych Żydów, małe dzieci żydowskie, które do nas przychodziły, dopóki można było kursować. One przełaziły przez dziury, jak ich nie zastrzelili szaulisi. Szaulisi to byli albo Litwini, albo Łotysze. To była straszna jednostka, która była użytkowana przez Niemców do pilnowania murów w getcie. Tylko małe dzieci siedmio, dziewięcioletnie w jakiś sposób przepychały się do aryjskiej Warszawy i do nas przychodziły. Myśmy, ja najczęściej, dzieliłam naszą straszną zupę. Nas była cała masa, jeszcze wtedy żył mój brat, jeszcze mieszkał w domu. On nas potem głównie utrzymywał, bo jeździł na rykszy.
- Dzieci przychodziły do państwa do mieszkania?
Nie, one przychodziły kuchennymi schodami. To był ładny przedwojenny dom, gdzie był front i kuchenne wejście dla służby z nieheblowanego drzewa, a front był elegancki.
Piusa XI 23. Mała PAST-a jest pod dziewiętnastym, to był drugi dom od Małej PAST-y, tam gdzie zresztą były walki, gdzie zdobywali nasi. Nawet chłopcy od „Golskiego” i kilku naszych z „Odwetu” było w tej ekipie, która zdobywała Małą PAST-ę. Nasz dom był dwudziesty trzeci i to było na trzecim, ostatnim piętrze. Dzieci przychodziły do nas kuchennymi schodami. Pilnowałam tego, zawsze to było po mojej szkole. Potem już chodziłam do Nazaretanek, ale jako przychodnia uczennica, [nie z] żadnego internatu. Było już znacznie lepiej. Wtedy dawałam im ohydny chleb kartkowy. Po prostu dzieliliśmy chleb i zupę. Było to dramatyczne. To było chyba w 1944 roku. Jak one się uchowały? Może z małego getta przychodziły, to było niedługo przed Powstaniem. Po prostu [byłam] już podłamana ich nieszczęściem, to były małe dzieci. One przy mnie zjadały całą miskę zupy z chlebem, a do menażek, kanek, blaszanych baniek, nalewało im się zupy ile wlezie i trochę chleba [dawało]. Myśmy sami mieli mało chleba. One [to] zabierały. Patrząc na ich straszliwe wygłodzone buzie… Też byłam głupia dziewczyna, przecież wiedziałam, że my ich nie jesteśmy w stanie ani uchronić, ani przechować. To było jeszcze przed Powstaniem. Nikt nie wiedział, że Powstanie będzie tak wyglądało jak wyglądało, i że my albo zginiemy, albo będziemy wypędzeni. Chciałam ich zatrzymać, mówię: „Zostańcie, przed godziną policyjną nie zdążycie do siebie do getta.” One nie mówili po polsku, one mówiły trochę ze mną na migi, pojedyncze słowa mówiły po polsku. Była to bieda żydowska, nędza. Jak one przeżyły… Naturalnie, że zginęły. One dały mi do zrozumienia, że nie mogą zostać. Chciałam, żeby one chociaż przenocowały. Mówię: „W kuchni wam pościelę na kocach, żebyście się przespały.” Dały mi do zrozumienia, że one nie mogą zostawić swoich bliskich, rodziców, nie wiem kto tam jeszcze żywy został. Powiedziały, że muszą iść. One były jedynymi żywicielami żyjących jeszcze Żydów.
- Pani mówiła, że to był 1944, to już było po powstaniu w getcie?
To jest chyba niemożliwe, żeby to był 1944, to musiał być najwyżej 1943 rok.
Tak. Z tym że ja z moim koleżankami, z rówieśnicami moimi… U nazaretanek oficjalnie Niemcy pozwolili prowadzić szkołę krawiecką. Z niechęcią mówię to słowo, bo nie umiem szyć, nigdy się nie nauczyłam, zawsze byłam ostatnia z szycia, koleżanki za mnie szyły. Pod płaszczykiem szkoły krawieckiej myśmy zrobiły całe gimnazjum. Pierwszą klasę przerobiłam z koleżanką przygodną pod opieką mojej starszej siostry, która była jednak o dwa czy trzy lata starsza ode mnie. Przeszło trzy lata różnicy jest między nami. Pierwszą gimnazjalną robiłam pod kierunkiem mojej siostry, a do drugiej gimnazjalnej, czyli do pierwszej klasy krawieckiej, przyszłam w 1941 roku na jesieni. 1941, 1942 to była moja pierwsza edukacja krawiecka. Pod płaszczykiem tej oficjalnie funkcjonującej i kontrolowanej przez niemiecką komisję szkoły myśmy robiły całe gimnazjum pod kierunkiem zakonnic nazaretanek, które były nauczycielkami, ale również [pod kierunkiem] cywilnych nauczycieli.
- Zajęcia odbywały się po kursach krawieckich czy w trakcie?
W trakcie. Oficjalnie była tylko szkoła krawiecka, lekcje trwały co najmniej sześć do siedmiu godzin. Myśmy przychodziły na ósmą, a wychodziłyśmy gdzieś koło godziny wpół do czwartej do domu, codziennie łącznie z sobotą. Co najmniej dwie albo trzy godziny była szkoła krawiecka, gdzie nauczono mnie jednej rzeczy – łatania. Łatać umiem, ale już i tak nic nie łatam, bo jak jestem ślepa, to nie wchodzi w grę, nawet guzika nie mogę przyszyć. Natomiast na egzaminie każdej z nas kazano uszyć sukienkę. Dla mnie to był dramat. To nie wchodzi w grę. Dość że koleżanki razem z nauczycielką szyły za mnie, bo ja byłam taka kretynka, że wszystko robiłam źle. Miałam dwie lewe ręce, nigdy w życiu nie miałam takich uzdolnień. Naturalnie miałam koleżanki, które świetnie szyły, bardzo szybko i ładnie. W końcu 1943 roku, czy to jest możliwe … W każdym razie było to po likwidacji dużego getta. Już tam było wszystko zniszczone, Żydzi wywiezieni i spaleni. Natomiast funkcjonowało tak zwane małe getto, gdzie gnieździli się najbogatsi Żydzi, którzy mieli jeszcze tyle pieniędzy, że się potrafili opłacać. Byli tam także fachowcy, krawcy. To nazywało się zakłady Tebensa. Tebens Niemiec był właścicielem ogromnej szwalni. Oni jakby odnawiali stare, po poległych Niemcach mundury. Nie pamiętam, żeby tam były robione nowe rzeczy, może ktoś robił. Myśmy [tam] były całą klasą, jak tylko złożyłyśmy egzamin komisyjny i byłyśmy uznane za tak zwanych czeladników. Szkoła trwała trzy lata szkolne, czyli 1941-1942, 1942-1943, 1943-1944. W końcu 1943 roku wywozili na śmierć wszystkich Żydów, z którymi myśmy pracowali. Nie wolno się było do nich odzywać.
- Proszę dokładnie opowiedzieć jak wyglądała ta praca.
Myśmy przychodziły rano na godzinę siódmą. Praca trwała do godziny siedemnastej z przerwą półgodzinną. Wolno nam było przynieść ze sobą śniadanie, ale nie wolno było żadnemu z Żydów…To byli ludzie znacznie od nas starsi, myśmy były smarkule piętnasto, szesnastoletnie. To byli wytrawni krawcy i krawcowe, które jakby zarządzały całą produkcją. My byłyśmy tylko do przyszywania guzików, robienia łat, jeżeli można było tam coś załatać, natomiast oni od samego procesu prania starych mundurów i do szycia na maszynach. Na sali była cała klasa. Niektórzy rodzice ze strachu powywozili dziewczynki do rodziny poza Warszawę. Nie mieli co ze mną zrobić, to poszłam, chyba ze dwadzieścia nas było, może trochę mniej. Pracowałyśmy tam dwa czy trzy miesiące. W trzecim miesiącu moje koleżanki przyszły, ja zostałam umieszczona w szpitalu oftalmicznym, to znaczy ocznym szpitalu, gdzie operowali mi zeza, po to żeby mnie uwolnić z getta, bo się strasznie bali. Z nami, z całą grupą, chodziła codziennie zakonnica, która pracowała od siódmej rano, świetnie mówiąca po niemiecku, bardzo świetna pani. Wystąpiła z klasztoru i zginęła w Powstaniu, brała udział w Powstaniu. Ona mnie wyreklamowała. Myśmy wychodziły do domu zawsze w grupie, w ordynku. „Twierdza na Czerniakowskiej” to jest o szkole nazaretanek. Tam jest wspomnienie mojej koleżanki z klasy, ona nie żyje, która jedna jedyna napisała wspomnienie z Tebensa, z hali, gdzie myśmy pracowały.
- Jak się nazywa ta książka?
„Twierdza na Czerniakowskiej”.
- Koleżanka jak się nazywa?
Autorka tego wspomnienia nazywa się Zofia Kossakiewcz, Przybylska z męża, ale chyba pod Kossakiewicz to napisała. Jest to rzeczywiście niesłychanie żywe wspomnienie, chyba bardziej jaskrawe, bardziej dobitne, aniżeli to co ja pamiętam. Najgorsze było to, że nic nie można było zrobić dla tych ludzi. Po pierwsze myśmy się piekielnie bały, jeszcze mnie wzięli za Żydówkę. Miałam warkoczyki, kręcone włosy bardzo ciemne kędzierzawe, duży nos i niebieskie oczy. Wychodziłyśmy pojedynczo o piątej pod opieką siostry. Musiałyśmy okazać kenkarty i żandarmi robili ptaszki przy swojej liście. Wszystkie nasze nazwiska były na niemieckiej liście. Sprawdzali czy czasem nie przepuszczamy jakiejś [Żydówki]. Jak zobaczyli moją czarną głowę, to Niemiec wrzasnął: „Ty
Jude!” Ja przerażona. To było tuż przed wywiezieniem, jak się okazało, myśmy się nie orientowały, jeszcześmy nie wiedziały tego. Był to ostatni dzień, kiedy tam poszłam. On wyskoczył z pakamery, gdzie siedział, złapał mnie za kołnierz i odrzucił od moich koleżanek. Zaczęłam wrzeszczeć: „Zawołacie siostrę…” Chyba nazywała się, Wiktoryna, świetnie mówiła po niemiecku. Ona jak bomba wpadała, bo ona była na przedzie i tylko liczyła dziewczyny. Za każdym razem był strach, że któraś zostanie. Ona wkroczyła do akcji. Jak zaczęła do tego żandarma wrzeszczeć po niemiecku! Naturalnie nic nie rozumiałam. Zresztą miała swoją listę identyczną jak jego. Pokazała mu, pokazała jeszcze raz moją kenkartę, że mam polskie nazwisko Sułowska, że tu pracuję. Myśmy tam długo nie pracowały, najwyżej dwa miesiące. Po dwóch miesiącach był incydent ze mną. Przyszłam do domu kompletnie roztrzęsiona. Tatuś powiedział: „Nie, to więcej tam nie pójdziesz.” Natychmiast pojechali oboje do szpitala oftalmicznego. Tam pracowała świetna okulistka, chirurg okulistyczny, zakonnica Szara Urszulanka, siostra Wojno się nazywała. Ona powiedziała: „Natychmiast dawajcie tę dziewczynę!” Przesiedziałam w szpitalu chyba trzy tygodnie po operacji. Musiał to być 1943 rok. Na drugi dzień, jak mi po wojnie koleżanki opowiadały, one szły do pracy na siódmą. Miały się zebrać przy Prostej, to było wejście do budynków, gdzie był Tebens, spotkać z zakonnicą się. Po drodze młodzi ludzie, prawdopodobnie akowcy, którzy byli przygotowani, wiedzieli co się dzieje w getcie, współpracowali z powstańcami, przemycali im broń, zatrzymywali dziewczyny i mówili: „Wracajcie do domu natychmiast.” Nie tłumaczyli o co chodzi, tylko: „Nie wchodźcie w ogóle do Tebensa.” Okazało się, że tego samego dnia po południu wszystkich Żydów tam pracujących wywieźli na śmierć. Żadna z nas nie została wywieziona, tylko mnie jedną chcieli. Potem wszystkie dziewczyny musiały być ukrywane, wywożone, to przecież był jeszcze 1943 rok. Można to historycznie sprawdzić, ale to na pewno w 1943 roku małe getto było wykańczane. Zresztą strasznie zachowywali się żydowscy policjanci wobec Żydów, oni byli okropni. Oni myśleli, że w ten sposób się uratują. Żaden z nich się nie uratował.
- Pani widziała to złe zachowanie, jak pani chodziła do pracy?
Myśmy wchodziły bramą, gdzie była budka strażnicza, gdzie urzędowali żydowscy policjanci. Oni byli pierwszą kontrolą. Oni pierwsi nam sprawdzali kenkarty i porównywali z listą. Dopiero pojedynczo jedną po drugiej puszczali nas pod opieką zakonnicy. Tam się szło przez duży odkryty dziedziniec. Były dwa duże bloki nie bardzo wysokie, dwupiętrowe, gdzie były puste hale z jakimś stołkami czy ławkami, już nie pamiętam, stołki chyba były. Całkiem pusta sala, stół krawiecki, gdzie pracowała, jak by to powiedzieć, krawcowa czy krojczyni, starsza kobieta, pięćdziesięcioletnia kobieta, do której nie wolno nam się było odezwać. Niektóre z naszych koleżanek czasem czy papierosy, czy pół bułki… To było bardzo groźne. To były młode dziewczyny, ładne, więc ci żandarmi… Nas nikt nie bił. [Żandarm] nakrył jedną z naszych dziewczyn, która podrzuciła coś do jedzenia, pajdkę chleba. Myśmy też były głodne i nędzne, ale nie tak jak oni. Strasznie na nią krzyczał, strasznie. Przyleciała siostra, która z nami była osiem, czy dziewięć godzin, co myśmy tam pracowały od siódmej do piątej. Ona go uspokajała i nakrzyczała na dziewczynkę, żeby załagodzić sprawę. Nie pamiętam daty, kiedy tam byłam ostatni raz. W każdym razie w 1943 roku to był maj, przesiedziałam cały maj w szpitalu już po operacji, już miałam nawet oko odkryte. Siedziałam w ogrodzie szpitala oftalmicznego, który był zniszczony straszliwe podczas Powstania i zlikwidowany po wojnie. Wtedy dopiero dowiedziałam się od mamusi, która przychodziła… Po operacji trzy dni musiałam leżeć na wznak, obydwoje oczu było całkowicie zabandażowanych. Dopiero po trzech dniach zdjęto mi opatrunek ze zdrowego oka, Wtedy zemdlałam, bo prowadzili mnie na opatrunek, a światło nawet nie słoneczne, ale zwykłe światło dzienne [poraziło mnie]. Człowiek był strasznie osłabiony. Mamusia przy mnie siedziała całą noc po operacji. Jak mi zdjęli trzeciego dnia rano opatrunek, zobaczyłam, że mamusia jest w czarnej sukni. Była przepiękna pogoda, bo to był maj. Zdumiona pytam: „Dlaczego mamusia ma czarną suknię, przecież jest tak piękna pogoda?” Mamusia nie chciała mi powiedzieć o tym, że się właśnie na początku maja, dopiero wtedy, dowiedziała, że Niemcy zabili mojego najstarszego brata. Miał na imię Jerzy, jeździł na rykszy i cała rodzina [go] chroniła. Po pierwsze on był w konspiracji i to bardzo głęboko. Był, trudno powiedzieć w jednostce, w grupie kilkuosobowej specjalistów od wykonywania wyroków na Niemcach, na konfidentach. On ich rozpracowywał, a potem miał termin, kiedy miał ich zabić. Było to 19 marca 1943 roku. On należał do Polskich Socjalistów, nie jestem pewna czy to się tak nazywało. Na pewno był tam przymiotnik polski i socjalizm. Była to grupa zależna od Mulaka, Jan Mulak słynny trener powojenny. On stosunkowo niedawno umarł, chyba kilka lat temu. Był już bardzo starym człowiekiem. On ich szkolił, przygotowywał do wykonywania wyroków.
W Warszawie na Ogrodowej. Domyśliłam się wtedy, że mój brat nie żyje i ja to pierwsza powiedziałam. Właściwie wtedy byłam tak chora i tak przerażona… Getto było jednak straszliwym doświadczeniem dla takich smarkatych dziewczyn jak my, które i tak uważały się za szczęśliwców, że w ogóle mogły żyć i funkcjonować w tym mieście, gdzie ci ludzie, muszą zginąć. Mamusię zapytałam czy Jerzy zginął. Mamusia dopiero wtedy [powiedziała]. Ona była niezmiernie dzielną osobą, czego nikt w rodzinie oprócz mnie nie docenia. Tylko ja ją widziałam, ponieważ byłam jedynym dzieckiem, które miało kontakt z domem gdzieś od połowy Powstania. Jak przeszłam z Kolonii Staszica do Śródmieścia, to wtedy dostałam przepustkę od dowódcy, że mogę codziennie przynosić mojej matce wiadra z wodą. Ona z Piusa XI, blisko rogu Marszałkowskiej, piwnicami chodziła na dziedziniec Architektury na Lwowską. Miała wtedy czterdzieści osiem, dziewięć, lat. Można powiedzieć, że była w pełni sił kobietą, ale okropnie wychudzoną, nieprzyzwyczajoną i nieumiejętną w fizycznej pracy. Zobaczyłam jak mamusia stoi pod studnią. Była pompa, gdzie całe Śródmieście koło Placu Zbawiciela, wszystkie okolice, cała Marszałkowska południowa, brała stamtąd wodę w wiadrach. Tam się godzinami stało w kolejkach. Mamusia nosiła codziennie dwa wiadra, a była jak połowa mnie, szczuplutka. Kompletnie się nie znała na gospodarstwie. Pierwszy raz w życiu kluski gotowała razem z moim bratem. Kluski robili z mąki i z wody, ale wsadzali je do garnka z zimną wodą. Myśmy nic innego nie mieli do jedzenia. Mówię to dla żartów.
- To było w czasie okupacji?
Kluski to były w czasie okupacji, jak mamusia próbowała prowadzić gospodarstwo, ale z tego nic nie wychodziło. Były takie czasy, to się dzisiaj wydaje śmieszne. W końcu moje pokolenie przeszło taką szkołę mając kilkanaście lat, że… Inna rzecz, że jak myśmy byli mali, to nam nie wolno było wchodzić do kuchni. To były wariackie stosunki, zupełnie idiotyczne. Ganiano nas z kuchni, zamiast nas uczyć gotowania, przynajmniej dziewczyn. Jak wyszłam za mąż, to co wyprawiałam z jedzeniem. Myśmy mieszkali z moim mężem, z naszym małym synkiem i z Tadziem, który wrócił z więzienia po sześciu latach. Był w 1949 roku aresztowany. Mnie nie zamknęli, a jego ubecy zabrali o piątej rano. Chyba ze trzydziestu chłopaków [wtedy aresztowano], wszystko to [byli] nasi powojenni koledzy z Żoliborza. Na Żoliborzu mieszkaliśmy. Jak zrobiłam pierwszy raz w życiu leniwe pierogi, to też wszystko się wylało do sedesu. To było głupie, idiotyczne wychowanie.
- Od kiedy brała pani udział w konspiracji?
Tak prawdę mówiąc to od 1942 roku, gdzieś od kwietnia, maja, tego już nie sklecę. Wstąpiłam bardzo niefortunnie, to znaczy niezgodnie, powiedzmy, z moimi przekonaniami, jeżeli piętnastolatka może mieć przekonania. Byłam wychowana w domu piłsudczykowskim. Dla mnie Piłsudski był niezwykłym wodzem i zresztą dotąd jest. Inaczej było powiedzmy w Kobylnikach u babci, gdzie oni wszyscy raczej czcili narodową demokrację, której ja zawsze nie lubiłam. Ale mój dom, a przede wszystkim moja mamusia była absolutnie wychowanka Piłsudskiego. Ojciec się zupełnie polityką [nie interesował], znaczy czytał gazety, ale nigdy nie lubił się angażować w politykę. Mamusia nam to zaszczepiła. Wstąpiłam dzięki bratu mojej zaprzyjaźnionej koleżanki. Miałam dwie siostry też z Nazaretu.
Nazywały się Rita i Marysieńka Goetzen przez „oe”, to było niemieckie baronowskie nazwisko. To była bardzo wykwintna rodzina, bardzo dobrze im się powodziło. Była absolutnie spolszczona. Ich ojciec był inżynierem budowlanym, świetnie znał niemiecki. W ogóle był urodzony w Niemczech, nie wiem, może w Polsce, może jego dziadek. W każdym razie byli to absolutnie Polacy. Mnóstwo robił w konspiracji. Miał dwie córki. Jedna była bardzo zdolną malarką, Rita była starsza, Marysieńka była młodsza, obie były w Powstaniu w „Wigrach”. Były w Narodowej Organizacji Wojskowej tak zwany NOW. W 1942 roku co taka dziewczyna jak ja, mogła wiedzieć, kto jest narodowiec, a kto nie. Prosiłam moje koleżanki, żeby one mnie skontaktowały ze swoim stryjecznym bratem podchorążym „Amdry” miał pseudonim. Zginął zresztą bodajże tego samego dnia, kiedy Baczyński zginął na Placu Teatralnym. On się nazywał Andrzej Ziółkowski i był ich ciotecznym bratem, bo się nie nazywał Goetzen. On mnie na prośbę moich koleżanek wprowadził do Stronnictwa Narodowego. Kto to wiedział? Miałam być w konspiracji, chciałam być, to byłam. On mnie wprowadził i zostawił mnie w rękach tych ludzi zresztą absolutnie dojrzałych, dorosłych ludzi. Było tam szkolenie wojskowe i szkolenie sanitarne bardzo dobrze, świetnie, prowadzone, właściwie chyba nawet lepiej, muszę obiektywnie powiedzieć, niż potem w akowskiej organizacji. Niektóre z dziewczyny pamiętam. Tam krótko wytrzymałam, bo nas zaczęli dusić wykładami. Przychodził pan profesor, pseudonim miał „Prus”, bardzo znany człowiek. Gdzieś znalazłam potem, jak jeszcze mogłam czytać, jego autentyczne nazwisko, jeden z kontynuatorów Stronnictwa Narodowego w sensie nawet filozoficznym. On miał wykłady dla nas i przychodził najczęściej do prywatnych mieszkań. Pierwsze ćwiczenia, pierwsze szkolenia sanitarne miałyśmy… Śmiech powiedzieć, ale była to prawda. Był na ulicy Browarnej na Powiślu u wylotu ulicy Wiślanej, pod zielonym terenem Uniwersytetu Warszawskiego, pod skarpą, może umiejscowienie trochę mylę, wielki szpital Czerwonego Krzyża niemiecki dla niemieckich rannych żołnierzy. Tam pracowała nasza pielęgniarka dyplomowana, trzydziestoletnia osoba, bardzo dobrze przygotowana. Dusiła nas okropnie i tam były pierwsze zebrania sekcji. W sekcji było pięć albo sześć dziewczyn. Byłam jedną z najmłodszych, bo miałam piętnaście lat. Najstarsza miała z dziewiętnaście. „Prus” przychodził do prywatnych mieszkań. Bodajże u Goetzenów w domu, to był bardzo duży dom, chyba tam były wykłady. Mnie to zmroziło, jak całe wykłady były poświęcone historii Stronnictwa Narodowego i zasług Dmowskiego z wyliczaniem błędów i niedociągnięć, nieomalże głupoty Piłsudskiego. Zeźliło mnie to. W końcu, pół roku wytrzymałam, po pół roku poszłam do mojej komendantki sanitarnej, do pielęgniarki, tylko z nią miałam możliwy kontakt i powiedziałam, że bardzo proszę o wypisanie. Zorientowałam się, gdzie jestem. Powiedziałam, że mnie to nie odpowiada.
- Pani się radziła kogoś z rodzeństwa? Mówiła pani wcześniej, że nie wiedzieliście państwo o tym, że byliście wszyscy w konspiracji?
Nikt z nas nie wiedział. Znaczy o Jerzym to nigdy się o tym nie mówiło, ale wszyscy wiedzieli. Szczególnie, że moja mama była szczególną mamą, mało takich jest, że chowała jego rewolwer w otwieranym pufie, co to można było siadać na miękkim stołku, ale otwierało się siedzenie i tam było dno. Wszystkie gazetki chowane były w bibliotece. Jak idiotki robiłyśmy, ale to wszyscy to robili. Poza tym były moje zebrania, zbiórki, nie tylko moje dziewczyńskie, ale również mojego późniejszego szwagra Zbyszka Bojarskiego. Wypisywałam się z tego z wielkimi trudnościami, bo mi powiedzieli, że mi sąd polowy za to grozi. Jak miałam lat piętnaście i pół, to trochę mnie to śmieszyło. Po pierwsze naprawdę nie wiedziałam wiele o tej organizacji. Nie chciałam tam należeć.
- Czy pani się kogoś radziła z rodziny co do wypisania?
Nikt o tym nie wiedział.
To była tylko moja decyzja. Mnie się to okropnie nie [podobało]. Strasznie źle się czułam, mimo że potrafiłam docenić poziom szkolenia. Szkolenie było bardzo wymagające, ale było świetnie prowadzone. Trwało to moje wypisywanie się chyba z miesiąc. Chodziłam na różne spotkania z pojedynczymi ludzi. W końcu stanęłam przed komisją składającą się z dorosłych, dojrzałych trojga ludzi: kobiety i dwóch mężczyzn. Nie pamiętam czy „Prus” tam był, bo jego pamiętałam bardzo dobrze z wykładów. Zapytali mnie jeszcze raz o powód, dlaczego chcę wystąpić. Powiedziałam wtedy, że po prostu byłam wychowana w takim domu i na takiej literaturze, że bardzo się źle psychicznie czuję w środowisku narodowym. Widząc, że jestem dziewczynina, byłam chuda, mała, czarna ostrzyżona, co z taką robić, nie wyglądałam na swoje lata, powiedzieli, że muszę złożyć przysięgę milczenia. Złożyłam przysięgę, że nigdy nie wydam tego czego się uczyłam i z kim się uczyłam, bo mogłam zapamiętać twarze. Przysięgę przy komisji złożyłam i puścili mnie. Potem do maja 1943 byłam bezpryzorna i nigdzie nie należałam. Zbyszek był z tego samego rocznika co ja, tylko o pół roku starszy, on jest z początku roku, a ja z końca roku. Bardzo poważnie wyglądał i okropnie się poważnie zachowywał. Myśmy go nazywali generał i wytrząsaliśmy się z niego okropnie. Potem został słynnym neurochirurgiem, bardzo dobrym operatorem i bardzośmy się przyjaźnili do końca życia. Pielęgnowałam go do śmierci, mieszkałam tam prawie. Siedem lat będzie w październiku jak on umarł na raka. On mnie powiedział: „Jak chcesz być w AK, to chodź ze mną, będziesz razem ze mną w ‹‹Odwecie››.” Tak się robiło wtedy konspirację, tylko przez zaprzyjaźnione rodziny, przyjaciół. Nie można było inaczej. Jedno drugie wprowadzało.
- Pamięta pani zaprzysiężenie?
Na pamięć nie, ono jest w książce.
- Ten moment, jak to wyglądało?
Wyglądało tak, że nas było sześć nieznających się prawie dziewczyn. Już żeśmy się trochę znały, zanim było zaprzysiężenie, to już chodziłam na zbiórki. Było to na ulicy Szarej, właściwie na Powiślu. Bardzo dobrze to pamiętam. To biedna dosyć dzielnica. Tam mieszkały dwie siostry, Hania i Zosia, nie pamiętam w tej chwili nazwisk. Hania zginęła w czasie Powstania idąc z Architektury na przepustkę do domu. Dotarła do rodziców i wszyscy zginęli. [Siostry] były razem ze mną w jednej sekcji. Przysięga odbywała się w ich domu, gdzie czasem były zbiórki. Czasem były zbiórki u mnie w domu, czasem u mojej przyjaciółki Maryli Radzickiej, która też była cały czas ze mną. Ona to świetnie szyła, skończyła szkołę krawiecką.
- Na czym polegała pani praca w konspiracji?
Głównie na szkoleniu, bo od maja 1943 dopiero zaczęłam być. We wszystkich swoich dokumentach już nigdy nie pisałam o Stronnictwie Narodowym, mimo że jednak prawie rok tam się pętałam. Byłam w ZBOWiD-zie, zapisałam się tam. Właściwie to trochę świństwo, mój zastępca dowódcy batalionu, który przeżył i z którym się przyjaźniłam do jego śmierci, w 2000 roku umarł, „Żegota” miał pseudonim, adwokat Jakubowski, on mnie nie wymyślał, bo przyjaźniłam się z nim. Poza tym bardzo współpracowałam z nim. Ale o moich kolegach, z których większość z Powstania było w ZBOWiD-zie, większość, bo nie wszyscy, kilku było takich, którzy się nigdy do ZBOWiD-u nie zapisali… Zapisałam się, kiedy mój syn zdawał maturę i trzy razy nie dostawał się na Akademię Sztuk Pięknych. Mimo że miał dużo punktów, nigdy go nie przyjmowali. Ale miałam czerwoną kreską zaznaczone, że byłam w AK, ponieważ nigdy tego nie kryłam, wręcz odwrotnie. Uważałam, że Polska Ludowa, Polską Ludową, ale ja nie będę… Mnóstwo ludzi nie przyznawało się do tego, a ja się publicznie zawsze do tego przyznawałam.
- Proszę powiedzieć o szkoleniach sanitarnych, one się różniły dużo od tych w Stronnictwie Narodowym, czy były podobne?
Były podobne, ale były miększe stosunki między komendantkami, którymi zawsze były doświadczone pielęgniarki, młode dziewczyny. One miały dwadzieścia trzy lata, jak myśmy miały po szesnaście. Był to dystans, ale nie taki jak w Stronnictwie Narodowym. Tam było to niesłychanie nawet propagowane. Nasze dowódczynie, również młode, musiały mieć dyrektywy, że mają nas ostro trzymać. Były bardzo wysokie wymagania wojskowe. Tam było to od początku, było to jak w wojsku. Natomiast w AK, nas, dziewczyny, traktowano trochę z przymrużeniem oka i tak broni żeśmy nie dostawały do ręki. Dostawałyśmy tylko wtedy jak żeśmy rozbierały pistolet i składały. Przychodził do nas chłopak instruktor, krzyczał na nas okropnie, ale wielkiej wagi nie przywiązywał do tego. Przecież wiadomo było, że dziewczynom broni nie dadzą. Chociaż miałam koleżankę, siostrę zastępcy dowódcy, która była u „Golskiego” strzelcem, zresztą dostała Krzyż Walecznych. Ściągała z Pola Mokotowskiego, w pierwszych dniach Powstania, jak ich tam okropnie wybijali. To świetna dziewczyna, w moim wieku jest chyba, w Łodzi mieszka.
- Były wykłady propagandowe?
W AK nie. Miałyśmy nosić prasę i to głównie jednak starsze nosiły. Należałam do najmłodszych. Starsze od nas to były dwudziestolatki, dwudziestojednolatki. To były panny, a myśmy były dziewczynki, ja, moja przyjaciółka, wielka dziewczyna, ale myśmy dosyć dziecinnie wyglądały. Jednak była to okupacja, to nie tak jak teraz trzynastki chodzą umalowane. Czasem okropnie mnie śmieszy, jak widzę gimnazjalistki w szkole
vis a vis. Też chciałyśmy ładnie wyglądać, ale bez przesady. By to nas okropnie krępowało, gdyby nas tak grono naszych koleżanek zobaczyło, to by się z nas wyśmiewały. W każdym razie zastrzyki robić nas nauczono. Plecaki sameśmy sobie szyły. Moja przyjaciółka, Żydówka, która ze mną mieszkała prawie całą okupację na Piusa XI i potem razem z nami wychodziła z Warszawy…
- To była koleżanka jeszcze sprzed okupacji?
Nie. Myśmy nie mieli zupełnie pieniędzy. Myśmy wynajęli mieszkanie na Piusa XI numer 23. To mieszkanie było własnością pana, który nazywał się… Był to syn słynnej żydowskiej rodziny, bardzo bogatych ludzi, właścicieli restauracji. On był Żydem, rodzice zginęli w 1939 roku. Pan Ludwik był sam. Nie wiem czy mogę powiedzieć, on był teatrologiem, był to absolutny intelektualista. Nic nie robił sobie z okupacji. Ludzie w Warszawie znali go bardzo dobrze, przed wojną był pewnie bardzo młodym człowiekiem. On nam wynajął bardzo tanio mieszkanie. Mieszkaliśmy razem od 1941 roku, a on w 1944 został zastrzelony na ulicy, choć już nie mieszkał w domu. Moja mama się z nim kontaktowała wychodząc na znane sobie miejsce spotkań na ulicy zawsze po to, żeby mu przywieść świeżą bieliznę czy książki. Miał olbrzymią bibliotekę. On nam wynajął to mieszkanie, chyba dla ochrony swojej osoby. Nigdy o tym nie rozmawiałam, mimo że się bardzo lubiliśmy i czasem z siostrą przychodziłyśmy do niego na gadania albo na pożyczanie książek. Jego rodzina była tak znaną rodziną przed wojną, że nawet nikt się nie zastanawiał czy to Żydzi czy nie Żydzi. To byli inteligenci z dziada pradziada i bogacze, właściciel restauracji. On jednak miał jakieś kontakty ze społecznością porestauratorską. Był właścicielem dużego pięciopokojowego mieszkania. Nam wynajął trzy pokoje w amfiladzie. Sam zajmował czwarty, duży pokój, po drugiej stronie domu. Piąty pokój wynajął swojej znajomej malarce Żydówce, która naturalnie miała zmienione nazwisko. Nazywała się wtedy Śmietańska. Zamieszkała tam z córką o bardzo semickim wyglądzie. Janka, starsza ode mnie kilka lat, ona nie mogła wychodzić z domu. Nie można jej było pokazać. Matka dobrze się ubierała, była bardzo przystojną, bardzo wygadaną kobietą, bardzo bystrą, i żyła z robienia pantofli na drewnie, na drewnianych podeszwach, zatrudniając także Żydów. To było bardzo inteligenckie środowisko. Ci Żydzi się uratowali.
- Ci Żydzi, których ona zatrudniała mieszkali w kamienicy na Piusa?
Nie, oni przychodzili tylko do pracy. Tam mieszkał tylko pan Ludwik. [...] Pan Ludwik pisał, miał wielkie zasługi i został podobno wymieniony wiele lat po wojnie w wydanym „Słowniku Teatralnym”, który wyszedł nie wiem pod czyją redakcją. „Słownik Teatralny” rozpoczął tenże trzydziestosiedmioletni – nam się wydawał stary, on wcale nie był stary – Ludwik. Myślę, że on pod ochroną wariackiej rodziny…Myśmy byli jednak nieznośną rodziną. Przede wszystkim wszyscy byli w konspiracji, [Jerzy] jeździł na rykszy póki żył. Tadek, mój młodszy brat, kradł Niemcom zakrętki do samochodów. W końcu go złapali i stłukli tak okropnie, że on wyszedł ledwo żywy. W końcu go wypuścili, tylko żandarm przychodził do domu. Ja byłam w jednym oddziale, Teresa była szyfrantką, a potem była w „Baszcie” na Mokotowie. Ciągle były w domu zbiórki, jak nie moje, to Tadeusza harcerskie, albo Jerzego starszego brata. Kotłowało się w domu tak, że biedny Żyd intelektualista, miał święty spokój. Jeżeli komukolwiek by się coś stało, to raczej komuś z nas, niż jemu, bo dom wrzał. Bez przerwy ktoś przychodził. Myśmy grali na patefonie, robiliśmy potańcówki, czytaliśmy gazetki, chowaliśmy gazetki, bez przerwy coś się działo. Właściwie najbezpieczniej pod latarnią, tak dzisiaj myślę. Wtedy to myśmy się nawet nad tym nie zastanawiali. Myśmy go bardzo lubili.
- Proszę opowiedzieć o człowieku, u którego państwo mieszkaliście. Jak on się nazywał?
Nazywał się Ludwik Simon, był chyba doktorem filozofii. Mówię chyba, bo nie ręczę za to, na pewno miał doktorat i prawie jestem pewna, że z filozofii. On był typowym molem książkowym, intelektualistą, mnóstwo wiedział. Był synem restauratorów bardzo zamożnej rodziny całkowicie zasymilowanej. Nigdy na ten temat myśmy nie rozmawiali, ale naturalnie on wiedział, że my wiemy, że jest Żydem i odwrotnie.
- Jak to wyglądało? Państwo mieszkaliście u niego w mieszkaniu?
Myśmy wynajęli u niego. To było bardzo duże mieszkanie jak na nasze wyobrażenia o warszawskich mieszkaniach. Tam było pięć pokoi na Piusa XI 23, to teraz jest Piękna. Tego domu już nie ma, budynek został dosłownie spalony i chyba wysadzony w powietrze przez Niemców po Powstaniu. Całe Powstanie jeszcze moja mama i pani Śmietańska sąsiadka, już po śmierci pana Simona tam mieszkały i myśmy mieszkali do Powstania.
- On się ukrywał w czasie okupacji?
On się właściwie nie ukrywał. Nigdy nie zmienił nazwiska z czego myśmy sobie… Myśmy byli smarkatą młodzieżą i naprawdę nie było nam to w ogóle w głowie. Było to dla nas naturalne, że my tam mieszkamy. Dopiero dzisiaj zdaję sobie z tego sprawę. Moi rodzice byli w bardzo kryzysowej sytuacji finansowej i praktycznie to myśmy nie mieli z czego żyć. W 1940 roku, zostaliśmy wyproszeni, bo jeszcze nie wyrzuceni, z majątku mojej babci, gdzieśmy byli przez ostatnie wakacje. Po prostu Niemcy nam powiedzieli, że tam za dwa tygodnie będzie granica bodajże na Kutnie, też nie jestem pewna. W każdym razie nas bardzo elegancko odwieziono końmi kobylnickimi cugowymi w karecie do Wyszogrodu, to było dziesięć kilometrów. Stamtąd Niemiec, Egon Edbrüger, który był niemieckim zarządcą, odwiózł nas własnym samochodem do Kutna. Tam chyba była wyznaczona granica Rzeszy, bo dalej była już Gubernia.
- W jaki sposób znaleźliście się państwo u pana Simona?
Mój ojciec i moja starsza siostra… Mój brat, wtedy jeszcze żyjący, był w tak zwanych „junakach”, na obozie „junackim”. Oni chodzili w szarych mundurach i byli paramilitarną organizacją. Wszyscy chłopcy po maturze zanim poszli na studia, to byli powoływani do organizacji „Junak”. Oni wykonywali pomocnicze prace dla wojska.
Rodzice wynajęli tam mieszkanie w 1940 roku, albo na początku 1941. Wiem, że po przyjeździe z majątku mojej babki myśmy nie od razu tam zamieszkali. Mieszkaliśmy jakiś czas w wynajętych pokojach w Alejach Ujazdowskich. Pan Simon mieszkał przed wojną w tym mieszkaniu z rodzicami. Rodzice zginęli w 1939 roku od bomby i to nie w domu, bo ten dom był nienaruszony. On został sam jeden. Był jedynakiem. O ile wiem, jak myśmy go poznali, to miał trzydzieści siedem lat. To był trochę człowiek bez wieku. Był drobny, bardzo szczupły. Zupełnie nie kojarzyłam czy on jest Żyd, czy nie Żyd. Zwyczajnie nie przychodziło mi to do głowy. Ale był to w końcu 1940 czy początek 1941 roku. Wiem, że to był bardzo zamożny człowiek. Gospodarowała u niego jego niania, prosta kobieta, która była od lat przed wojną gosposią u jego rodziców. Ona przychodziła codziennie, ona jemu gotowała, sprzątała i tak dalej. To są moje dywagacje
post factum, myślę, że rodzice bardzo tanio wynajęli u niego mieszkanie wiedząc o tym, że jest Żydem, że jest zamożnym człowiekiem. Mój ojciec świetnie znał restauracje Simona i Steckiego sprzed wojny, bo tam bywał. Rodzice zupełnie nie mieli pieniędzy, a on nie chciał wiele. Nie wiem ile rodzice płacili. Płacili za trzy pokoje, a nas było czworo, bo najstarsza siostra już pracowała i mieszkała gdzie indziej. Było nas dwie siostry, mój młodszy brat, który miał w 1940 roku, ja jak miałam czternaście, to on miał dwanaście lat. Dom był pełen ludzi, szczególnie młodszej i starszej młodzieży. Było to zupełnie słuszne rozumowanie pana Simona, który zresztą bardzo się z nami zaprzyjaźnił, ze mną i z moją siostrą. Miał olbrzymią bibliotekę, on nam pożyczał książki. Poza tym jak miałyśmy trochę czasu, tośmy chodziły do niego na różne rozmowy. On się zajmował teatrem i był chyba pierwszym autorem przymiarki, bo nie zdążył tego wydać, wielkiego słownika teatralnego. Jest takie dzieło, trudno powiedzieć jego życia, bo zginął i zostawił mnóstwo materiałów. Wiem o tym jeszcze od mojej mamusi, że do niego ciągle przychodzi szmalcownicy. Były to różne męty wyciągające pieniądze. On się opłacał. Rodzice na pewno wiedzieli, myśmy się tym nie interesowali, młodzież domowa, bośmy mieli zupełnie co innego na głowie. Fakt, że w tym mieszkaniu był ciągle ogromny ruch, każde z nas bardzo wcześnie gdzieś pracowało w konspiracji. Wszyscy uczyliśmy się po kryjomu. Ja z siostrą chodziłam do Nazaretanek na Czerniakowską, oficjalnie do szkoły krawieckiej, ale robiło się pod płaszczykiem szkoły, na którą Niemcy pozwolili, całe gimnazjum i liceum. Mój brat był jeszcze w szkole podstawowej, więc jeszcze miał prawo uczyć się niby oficjalnie. Dom był pełen młodzieży, bez przerwy ktoś do nas przychodził. Myślę, że dla pana Simona było to bardzo wygodne, jakby to powiedzieć, wygodny parawan. […]
- Jak doszło do aresztowania?
Nastąpiło aresztowanie nie jego, tylko mojej matki za niego. W końcu przyszła po niego żandarmeria w cywilu, a on uciekł. Mamusia sobie nawet nie zdawała sprawy, była przerażona, że po niego przyszli. On powiedział: „Niech pani mi tylko przyniesie kapelusz i płaszcz z pokoju.” Czego nie mogli widzieć Niemcy, którzy przyszli, bo oni siedzieli w pokoju, który myśmy użytkowali bez kontaktu bezpośredniego z jego pokojem. Mamusia tyle, że mu wsadziła do łazienki kapelusz i płaszcz i natychmiast wyszła do naszych pokoi, gdzie myśmy mieszkali i do facetów, którzy na niego czekali. Oni matce powiedzieli wyraźnie, że przyszli po Simona, że żarty się skończyły. Było to po bardzo długim, względnie spokojnym okresie, kiedy on mieszkał. Zachowywał absolutny olimpijski spokój, jak to człowiek żyjący pisaniem i czytaniem. Nigdy nie było między nami młodymi rozmów, jeżeli to moja matka może z nim rozmawiała, czy ostrzegała go, czy mówiła, że ktoś był czy coś. W każdym razie on znikł i wyjechał, to wiem jeszcze od mamusi, do Otwocka do swojej siostry, która się inaczej nazywała. Pewno była mężatką albo wdową, w każdym razie nie nosiła nazwiska Simon. On znikł z Warszawy. Całą bibliotekę, wszystkie materiały miał w powoi. Mamusia mu [to] dostarczała w torbach.
- Mama była na długo aresztowana?
Mamusia była bardzo krótko aresztowana. Nikogo z nas nie było w domu, jego ucieczka była w rannych godzinach. Była godzina dziesiąta, pewnie myśmy wszyscy byli w szkołach. Na miejscu była tylko moja babcia, która została po wcześniejszym aresztowaniu w Płocku zwolniona i wysłana do Guberni. Babcia odkąd została wyrzucona z Kobylnik i właściwie straciła córkę, moją ciotkę, to razem z wnuczką moją cioteczną siostrą małą siedmio, ośmioletnią, przyjechała do Warszawy. Myśmy już mieszkali u pana Simona. Tylko babcia została w domu i nawet nie była tego świadkiem. Niemcy się wściekli, kazali sobie pokazać gdzie jest łazienka, a było to po trzech kwadransach, czy półgodzinie. Oni się zaczęli dopytywać gdzie Simon, dlaczego on nie przychodzi. To mamusia powiedziała: „Nie wiem dlaczego, powiedziałam mu, że panowie na niego czekają.” Oni poszli przez wszystkie nasze pokoje, zajrzeli do ostatniego małego pokoju babci, poszli do łazienki, a tam było pusto. Wtedy zaczęli wrzeszczeć na mamusię. Powiedzieli tak: „Teraz ty żydowska opiekunko…” Bo tak jak nazwali. „Teraz ty za niego odpowiesz, jak żeś go ukryła.” Mamusia rozkładała ręce. Zresztą miała wygląd naiwnej i niewinnej osoby. Mamusię zabrali. Po wojnie, za czasów stalinowskich, tam było Ministerstwo Sprawiedliwości. To było na rogu Alei Ujazdowskich i Koszykowej, wielki gmach, który zresztą jest tam do dziś, gdzie zginął potem „Anoda”. Zabrali ją tam. Przychodzimy ze szkoły, babcia moja zapłakana w nerwach okropnych, mówi nam o tym wszystkim, że mamusię zabrali Niemcy, że przyszli po Simona, a ponieważ Simon znikł, to zabrali mamusię. W międzyczasie przyszedł mój ojciec, który prowadził wtedy rodzaj biura nieruchomości na innej ulicy, gdzieś na Mokotowskiej czy Poznańskiej, nie pamiętam. Jak się dowiedział o tym, to poleciał na miasto najpierw zdobywać pieniądze. Mój ojciec bardzo dobrze znał niemiecki, zresztą kończył politechnikę na Śląsku, jakkolwiek był rolnikiem z urodzenia i z wychowania. Ponieważ już dziadkowie stracili majątek, czy ktoś tam inny zarządzał, mój ojciec kończył politechnikę, inżynierię, chyba mechanikę. To zupełnie nie było dla niego. W każdym razie niemiecki znał świetnie. Miał swojego szwagra, takiego pięknisia, nazywał się Witold Rauhud i pochodził z niemieckiej rodziny baronów. Był mężem najstarszej siostry mojej matki. Mało warty był to człowiek, ale dobry Polak, nigdy w życiu nie podpisał folkslisty. Zginął w Gross-Rosen. Jego Niemcy po Powstaniu wywieźli tak jak mnóstwo mężczyzn. Właściwie tylko tyle o nim wiadomo. Oni byli rozdzieleni z żoną, z moją ciotką, która zginęła od bomby na Mokotowie. Całe Powstanie oni byli oddzielnie. Rauhud z takim nazwiskiem i z takim wzięciem, ponieważ rzeczywiście nie tylko był baronem, ale on wyglądał na barona… Mówię, że był mało warty, bo moja ciotka, która skończyła konserwatorium, całe życie go utrzymywała. Wielbiła go i kochała jak tylko wariatki kobiety potrafią kochać swoich pięknych mężów. On był dla niej bardzo dobry. Było to świetne małżeństwo z tym, że ona właściwie była panem domu. Ona pracowała ucząc muzyki, nawet w żadnej szkole tylko prywatnie. On ojcu pomógł, chodząc po swoich znajomych. Nie wiem od kogo, w każdym razie skądś się dowiedzieli, że jeżeli będą mieli piętnaście tysięcy złotych, to mogą mamusię wykupić w żandarmerii. W budynku w Alejach Ujazdowskich był główny zarząd żandarmerii, adres to był Koszykowa. Tak zrobili. Mamusia tam siedziała z mnóstwem innych aresztowanych osób z różnych powodów.
To był 1943 rok, nie pamiętam czy to była jesień, czy to była wczesna zima, na pewno nie było mrozu, ale już się chodziło w kapotach z nakryciem głowy. Dwóch panów z bardzo dobrym niemieckim, jeszcze Rauhud, przyszedł i zameldował się, że on jest baron Rauhud, to żandarmeria… Przecież oni byli łapówkowicze. Rzeczywiście oni zabrali piętnaście tysięcy. Dla nas to była wtedy astronomiczna suma jak ktoś powiedział piętnaście tysięcy. Oni je pożyczyli, nie wiem czy kiedykolwiek oddali. Myślę, że nie zdążyli, chodzili po prostu po ludziach i mówili co się stało. Obaj byli dosyć operatywni. Przed samą godziną policyjną przyprowadzili mamusię do domu. Myśmy byli przerażeni, bo byliśmy pewni, że mamusia wyląduje w najlepszym razie w obozie koncentracyjnym, jak jej w ogóle nie zastrzelą. Mamusia jak mamusia, niczego się nie bała. Była to osoba niezwykle oryginalna, nie miała poczucia niebezpieczeństwa. Nie miała wyobraźni. Kiedyś mamusi nawet to powiedziałam. Dzięki temu robiła rzeczy nieprzytomne, zupełnie niewyobrażalne jak na panią, która w końcu miała w czasie Powstania czterdzieści dziewięć lat. Nam smarkatym, to się wydawali okropnie starzy ludzie, którzy mieli czterdzieści dziewięć [lat]. Ponieważ kilka dni temu skończyłam osiemdziesiąt, to teraz mi się wydaje, że była całkiem młodą osobą.
- Mieliście jeszcze później wiadomości od Simona?
Wiadomości od niego były tylko i wyłącznie przez moją matkę, bo tylko ona się z nim kontaktowała. On więcej u nas w domu się nie mógł pokazać. Było podejrzenie, chodziły takie słuchy, że wydała go za pieniądze, nie jestem pewna czy można w to wierzyć, jego własna niania. Nie wiem ile jest w tym prawdy. W każdym razie ona się dziwnie zachowywała. Potem przychodziła jeszcze, jakieś rzeczy wynosiła, ale dla siebie. Powiedziała: „Przecież panu Simonowi to już niepotrzebne.” Nie pamiętam jak ona się nazywała, Stasia. W końcu moja mamusia bezprawnie, bo nie miała do tego żadnych podstaw, ale lubiąc Simona i zajmując się nim potajemnie powiedziała: „Wie pani, jeżeli pana Simona nie ma, a pani już nie ma tutaj posady, to bardzo proszę nie przychodzić do domu.” Skończyło się, ona więcej się nie pokazała. Natomiast mamusia się z nim widywała. Wielokrotnie nosiła mu czystą bieliznę, którą myśmy prali i książki, o które on prosił, ale nigdy się nam o tym nie chwaliła. Naturalnie myśmy się zorientowali bardzo szybko, że mamusia się z nim widuje, bośmy się pytali, co się z nim dzieje. Naturalnie o żadnej pomocy finansowej z naszej strony nie mogło być mowy, bo myśmy byli rodzinnie w kompletnej nędzy. Natomiast on i jego siostra mieli pieniądze. Nie jestem pewna, myślę, że mamusia mu płaciła za wynajem trzech pokoi.
- Pani mówiła o jego śmierci, w jakich okolicznościach to się stało?
Wiem to właściwie tylko z opowiadań zasiedziałych mieszkańców. On z Otwocka przyjeżdżał dosyć regularnie. Podejrzewany, prawie jesteśmy pewni, że on jednak w restauracji, już przez Niemców zarządzanej, ale ze starym personelem, miał jakieś układy, że pieniądze dostawał z restauracji Simona i Steckiego, która naturalnie zaczęła się nazywać po niemiecku. Tam nigdy w życiu nie byłam, Polakom tam nie wolno było wchodzić. On utrzymywał kontakty z pracownikami restauracji. Poza tym miał interesy w związku z olbrzymią pracą, gdzie miał masę materiałów. Na szczęście on większość materiałów zabrał ze sobą. Przypuszczam, że był przygotowany na taką ewentualność, że będzie musiał natychmiast wyjść i nie pokazać się więcej w domu. Wiem, że mamusia mu potem donosiła notatki czy książki. W pewnym momencie mamusia przyszła przed samą godziną policyjną do domu i powiedziała, że pan Ludwik nie przyszedł na spotkanie, a była z nim umówiona. Raz na dziesięć dni, raz na dwa tygodnie regularnie się z nim widywała. Nie było kontaktu, zresztą myśmy się bali kontaktu z Otwockiem. Bośmy się bali, że nawet jak się dowiemy adresu siostry, to mogą za nami chodzić i my niechcący doprowadzimy. Nikt nie próbował do Otwocka się dostać. Był to już 1943 rok, Żydzi otwoccy byli już dawno zniszczeni. Siostra chyba przeżyła wojnę. Nigdy jej nie widziałam. Kilka mieszkańców naszego domu, gdzie myśmy do końca Powstania byli, twierdzili, że on został zastrzelony na Marszałkowskiej blisko domu. Myśmy mieszkali, to był trzeci budynek od narożnika Marszałkowskiej i Pięknej. On szedł Marszałkowską, nie wiem czy żandarmi umundurowani, czy on uciekał, po prostu go zastrzelono na ulicy. Ale to jest wersja. Właściwie nikt nie miał dowodu w ręku. Mamusia chodziła na te spotkania gdzieś w Śródmieściu. Wiem o tym, bo mi potem to powiedziała, już po wojnie. Umawiała się z nim zawsze w Śródmieściu w bocznych ulicach albo na Poznańskiej albo na Wspólnej, na Hożej, dość blisko domu, zawsze przed godziną policyjną tak, żeby nie było widać jego twarzy. On miał semicki wygląd. Przyznam się, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam wtedy, kiedy on z nami mieszkał i kiedyśmy go znali, mimo, że wszyscyśmy wiedzieli, że jest Żydem.
- A ta pani, jego przyjaciółka, która też mieszkała z państwem…
To była jego znajoma, może przedwojenna. To była bardzo inteligencka rodzina żydowska. W czasie okupacji nazywali się Śmietańscy, mieli zmienione wszystkie dowody. Ona musiała znać albo jego siostrę albo jego. W każdym razie po jego ucieczce z mieszkania, jego pokój został niewątpliwie albo przez jego siostrę albo przez niego, wynajęty pani Śmietańskiej, która była z córką, starszą ode mnie dziewczynką o niesłychanie semickim wyglądzie. Dziewczynka w ogóle nie wychodziła na dwór. Miała na imię Janka. Byłam wtedy w drugiej, trzeciej gimnazjalnej, jak ona była po maturze. Była kilka dobrych lat starsza ode mnie. Kontakt z nią był bardzo trudny, bo to była dziewczyna żyjąca w straszliwiej depresji. Ona przeżyła Powstanie, wyszła razem z nami po Powstaniu z miasta. Razem doszłyśmy, ja głównie jako tragarz rodzinny, z mamusią i babcią… Nie mogłam iść do obozu jenieckiego. Musiałam pójść z moimi bliskimi. One były zupełnie bezradne. Babcia była starszą panią, której wszystko z rąk leciało i przewracała się co dziesięć metrów, bo była zupełnie nie przyzwyczajona do takich warunków. Mój ojciec był zupełnie oddzielnie w czasie Powstania, tak że nie miał kontaktu bezpośredniego z domem. Właściwie mamusia wszystkim się zajmowała. Myśmy razem dobrnęły, znaczy w pięć kobiet, do Pruszkowa. Pani Śmietańska była niesłychanie operatywną osobą, też bardzo miłą i sympatyczną. Od niej idąc na Powstanie dostałam plecak, bo naturalnie nie miałam plecaka, a trzeba było mieć. Ona mi go uszyła, była plastyczką. W czasie okupacji zarabiała tym, że robiła pantofle, drewniaki pokryte materiałem.
- Jak wyglądały przygotowania do Powstania? Kiedy się pani dowiedziała, że Powstanie wybuchnie?
Najpierw było pogotowie, chyba tydzień to trwało. Było to okropnie denerwujące. Od 25 czy 26 lipca było pogotowie i każda z nas musiała przyjąć do swojego domu dziewczynę ze swojej sekcji, czy z innej sekcji, która była mieszkanką pozawarszawską. U nas mieszkała Celina, nazywała się Wilczyńska. Dopiero jak pisałam książkę, to się dowiedziałam jej nazwisko, bo nie znałam nazwiska. Czekałyśmy na zawiadomienie o godzinie „W”. Odwołano to pogotowie po dwóch czy trzech dniach. Zaczęliśmy kursować normalnie na mieście. Były już wakacje, nie było szkoły. Mieliśmy zarządzenie od swoich bezpośrednich szefów, to znaczy ja od mojej sekcyjnej, że możemy wyjść z domu najwyżej na godzinę czy dwie, a poza tym musimy pilnować, bo może ktoś przyjść z zawiadomieniem. Myśmy wszyscy mieli telefony, ale było zastrzeżone, że w takiej sytuacji nikt nie dzwoni. To musi być personalne zawiadomienie. Wiem, że jeszcze odprowadzałam mojego kolegę, moją sympatię przedpowstaniową na piechotę. On miał punkt mobilizacyjny na Pradze, której zupełnie nie znałam. Wiem, żeśmy szli 30 lipca przez Most Kierbedzia, który jeszcze stał. Potok rannych Niemców wieziono na furmankach, co nas zupełnie wtedy zdumiewało. To był pierwszy kontakt z upadkiem Niemców i myśmy się strasznie cieszyli idąc przez Most Kierbedzia. Poza tym on się bał, szedł już na punkt, na swoją kwaterę albo na Gocławek, albo na daleką Saską Kępę. Odprowadziłam go piechotą aż do rogu Saskiej i tuż za Waszyngtona. Tu on powiedział: „Wiesz co, to tutaj się pożegnajmy, bo jak przeżyjemy Powstanie, to się przecież zobaczymy. Ty wracaj, bo musisz być w domu.” Rzeczywiście, patrzyliśmy na zegarki. Nie wolno nam było wydalać się poza dwie godziny. On poszedł i to było nasze ostatnie widzenie, on zginął w Forcie Dąbrowskiego chyba 2 września. Wróciłam do domu i już zastałam wiadomość. Celina mi powiedziała, że była dziewczyna, łączniczka, która zarządziła pogotowie, że nie wolno w ogóle wychodzić. To było 30 [lipca], 31 cały czekaliśmy w domu. Pani Stefania przygotowała mi plecak tak, że byłam gotowa w każdej chwili do wyjścia. O siódmej piętnaście rano, ku mojemu zdumieniu, bośmy byli wszyscy już tak zmęczeni wyczekiwaniem i odwoływaniem, że nie wiadomo co, przyszła Danka Senko, dla mnie nieznana dziewczyna, tylko świetnie ją zapamiętałam. Była to świetna dziewczyna, starsza ode mnie, już była na studiach historycznych. Zginęła 13 sierpnia zaraz po tym jak żeśmy się przedostali cudem z Kolonii Staszica do Śródmieścia Południowego. Nawet nie znałyśmy jeszcze swoich imion. Ona powiedziała: „Koleżanko, proszę być na punkt dziewiąta na Lwowskiej 13.” [Po] odprowadzeniu kolegi, okazało się, że na drugi dzień, 31 lipca, mamy być, nasza sekcja, od dziewiątej rano na punkcie zbornym. Ktoś przyszedł z tą wiadomością, to nie była Danka Senko, nie pamiętam zupełnie kto. Nas było sześć plus nasza sekcyjna, która była dyplomowaną pielęgniarką, też młoda dziewczyna. Ona miała dwadzieścia trzy lata, ale dla nas była absolutnie dorosłą osobą. Na Lwowskiej 11 w prywatnym mieszkaniu mamy czekać na wezwanie na Powstanie. Na dziewiątą byłyśmy tam z pełnym rynsztunkiem. Pożegnałam się w domu nie za bardzo pewna czy nie wrócę, ponieważ nikt nic nie wiedział. Strasznie denerwujące było czekanie i ciągłe zmiany dyspozycji. Nawet rodzice się tak bardzo tym nie przejęli, bo byli prawie pewni, że nic z tego nie będzie. Siedziałyśmy tam cały dzień czekając na wiadomości. Nasza sekcyjna wychodziła czasami, żeby się czegoś dowiedzieć. Naturalnie żadnych rozmów telefonicznych już nikt nie prowadził. Przed godziną policyjną powiedziała: „Wracajcie do domu.” Niektóre mieszkały na Żoliborzu, kilka osób na Mokotowie, nawet na Woli, w bardzo różnych dzielnicach. Miałam chyba najbliżej do domu. Wróciłam do domu z całym majdanem wściekła i rozżalona, bo trudno było utrzymać równowagę ducha. Dopiero na drugi dzień 1 sierpnia o siódmej piętnaście rano przyszła Danka Senko. Strasznie jej zazdrościłam, bo miała świetne narciarskie buty i gruby skarpety. Takie głupstwa się zapamiętuje na całe życie. Nie było pieniędzy na takie [rzeczy], a poza tym nigdy nie jeździłam przed wojną na nartach. Miałam tylko sznurowane buciki, jak dzieci noszą, to było przekleństwo naszego dzieciństwa. Miałyśmy butki brązowe zawiązywane na sznurowadła. Całe Powstanie przebyłam w butkach, bo nie miałam innych butów. Jak zobaczyłam jej buty i że ona jest w świetniej kamizeli swetrze – było ciepło, ale padał deszcz – to myślę sobie: „Boże, jaka ona jest ładna, jak ona jest świetnie ubrana, ja takich butów nie mam.” Ona powiedziała: „Koleżanko, zabieracie się, na godzinę dziewiątą macie być na Prezydenckiej 10.” Kolonię Staszica znałam z bardzo wczesnego dzieciństwa. Miałam trzy i pół albo cztery [lata], jak mieszkaliśmy rok czy dwa w willi na Langiewicza 5, która nie była nasza własnością, była dzierżawiona, wynajęta, mniejsza z tym. Uważałam, że to jest nasz dom. W bardzo ładnym miejscu, bardzo ładna willa i tam myśmy wszyscy mieszkali. Wtedy ojcu bardzo dobrze się jeszcze powodziło, ponieważ sprzedał majątek, w którym się urodziłam, Głosków koło Piaseczna. Ten dwór stoi prawnie niezmieniony.
- Na Prezydencką pani mówiła…
Prezydencka 10 to była siedziba naszego dowódcy porucznika Juliusza Sobolewskiego „Romana”, taki miał pseudonim. To była willa profesora Pniewskiego Myślę, że Pniewski wcześniej wyjechał. Cała willa była do dyspozycji naszej komendy oddziału. Tam miałyśmy czekać na Powstanie. Już Danka, łączniczka, powiedziała nam: „Godzina ‹‹W›› – piąta.” To już było coś pewnego. W każdym razie na dziewiątą poszłyśmy z Celiną, z moją mieszkanką tygodniową, na Kolonię Staszica. Naturalnie trafiłyśmy tam od razu. Tam już był cały tłum dziewczyn, cały sanitariat i łączność. Zaczęli się zbierać chłopcy, zresztą rozmieszczeni po różnych lokalach, ale również na Prezydenckiej, na Senatorskiej, na obocznych małych uliczkach, w poszczególnych willach, które były puste. Mieszkańcy bardzo często ze strachu przed Powstaniem, jeśli mieli rodziny poza Warszawą, to się wynosili. W każdym razie tam byliśmy do godziny prawie siedemnastej. Przyszedł łącznik i powiedział: „Sanitariuszki na punkt sanitarny na Langiewicza 5.” Nasza sekcyjna była główną komendantką punktu sanitarnego, bo lekarza nie było. Lekarz był zupełnie idiotycznie umieszczony po drugiej stronie Alei Niepodległości przy ulicy Lekarskiej, to jest mała uliczka na tyłach Alei Niepodległości. Myśmy byli po północnej stronie, a on był po południowej. Krystyna Jarecka, która była świetną komendantką punktu sanitarnego na Langiewicza, pyta się: „Która z was dobrze zna Kolonię?” Mówię: „Ja, przy Langiewicza 5, to kiedyś tam mieszkałam.” Spojrzała na mnie trochę jak na wariatkę. Wtedy tylko skojarzyłam adres. Biegłyśmy gęsiego jedna za drugą tuż przy ogrodzeniach, gdzie było bardzo dużo zieleni. Tam było głównie wino ogrodowe. Zrobiła się piękna pogoda. W międzyczasie przed wybuchem Powstania kilka z nas, między innymi moja sekcja, była użyta jako sekcja gospodarcza. Roznosiłyśmy [zupę] z moją przyjaciółką Marylą Radzicką, tak zwaną „Dużą Marylą”. Ja byłam „Mała Maryla” albo „Czarna Maryla”, ona [była] dużo wyższa ode mnie. Miałyśmy te same pseudonimy, głupio właściwie. Nosiłyśmy w kotłach zupę do różnych punktów, gdzie byli rozmieszczeni chłopcy po kilkunastu czy kilkudziesięciu gdzieś między godziną dwunastą a pierwszą czy drugą.
Nie, 1 sierpnia przed Powstaniem, myśmy tam były od dziewiątej rano. Był straszny ruch, bo bez przerwy łącznicy biegali, czekano na broń, która miała być dostarczona samochodem ciężarowym z naszych magazynów z Trębackiej i jeszcze skądś. Nic nie przyjechało. Chłopcy mieli tylko osobistą broń, jeżeli ktoś miał, bo nie każdy miał. Był dostarczony tylko z jakiegoś punktu worek z granatami, głównie sidolówkami. To są granaty robione domowym systemem, które nie zawsze wybuchały, a czasem wybuchały w ręku i kaleczyły okropnie ręce, bo miały gwoździe w środku. Sidolówki były robione z butelek po sidolu, z cienkiej blachy. Było trochę granatów obronnych. W każdym razie głównym uzbrojeniem oddziału okazały się granaty i osobista broń. [...] Bodajże było siedemnaście karabinów. Myśmy mieli zadanie atakować Pole Mokotowskie, przebić się przez Pole Mokotowskie, skąd naprzeciwko od ulicy Rakowieckiej mieli nadchodzić chłopcy z „Baszty”. Miał to być skoncentrowany atak z dwóch stron przez całe Pole Mokotowskie. Szperacze chodzili przed Powstaniem na Pole Mokotowskie. Okazało się, że całe Pole Mokotowskie wzdłuż Alei Niepodległości było obsadzone przez baterie przeciwlotnicze, które całe pole miały pod obstrzałem. Nie chcę krytykować dowódców Powstania, bo w końcu to jest moje Powstanie, ale cała koncepcja była od początku kompletnie chora. Nas było sześćset pięćdziesiąt ludzi, to był duży oddział, w tym setka sanitariuszek i łączniczek. Zgłosiło się na Powstanie pięćset osiemdziesiąt ludzi razem z dziewczynami. Pięćset osiemdziesiąt ludzi nie wiedziało do momentu wybuchu Powstania, że również na Kolonii Staszica jest zakwaterowany znacznie mniejszy oddział, też pochodzenia mokotowskiego, nazywał się 1. Szwadron Strzelców Motorowych. [...] Na Powstanie zgłosiło się tam osiemdziesięciu ludzi, w tym kilkanaście sanitariuszek. Mam z nimi kontakt, ale większość już nie żyje. Oni kwaterowali również na Langiewicza 19, 21. To [był] długi dom, kiedyś bardzo wytworna willa, bardzo zniszczona jeszcze w czasie wojny, w czasie okupacji, ale zamieszkana. Przed Powstaniem była pusta, oni tam kwaterowali. Myśmy o tym nie wiedzieli, ani oni nie mieli pojęcia. Był rzeczywiście bardzo duży błąd w kontaktach między poszczególnymi oddziałami.
- Jak było z atakiem na Polach Mokotowskich?
Okazuje się, że do ataku na Pole Mokotowskie na szczęście nie dopuścił nasz dowódca, jak się zorientował, że samochód z bronią nie przyjechał. On czekał do za dziesięć, za piętnaście piąta. Zmienił postanowienia, bo nie było sensu iść na pewną śmierć. Rozpoznanie terenu było dawno zrobione, że przeciwlotnicze działa są rozlokowane wzdłuż całego Pola Mokotowskiego od strony Alei Niepodległości w odległości pewnie pięćdziesięciu metrów czy stu metrów od ulicy. Wobec tego zmienił zarządzenie i postanowił wybrać ze wszystkich trzech kompanii, jakie się zgłosiły na Powstanie, chłopaków, którzy mieli broń osobistą. Rozdał im siedemnaście karabinów, każdy miał chyba po pięć granatów. Zarządził atak na dwie nieduże wille na ulicy Sędziowskiej 1 i 3. To jest wąska, krótka dosyć uliczka między Wawelską, a 6 Sierpnia czyli Nowowiejską obecną, równoległa do Alei Niepodległości. Tam kwaterowali oficerowie baterii przeciwlotniczej. Oni na pewno się zmieniali z tymi, którzy obsadzali same działa, tam byli żołnierze, a tutaj byli młodzi oficerowie uzbrojeni po zęby i jak się potem okazało bardzo dobrze zaopatrzeni. O tym potem, to rzeczywiście były dni naszego bogactwa. Głównie dziewczyny zresztą wynosiły stamtąd jedzenie, koce i granaty. Nazywały się te granaty handgranaty, tak zwane tłuczki. To są niemieckie granaty obsadzone na drewnianych kołkach, prymitywnie mówię, z ujęciem obitym albo skórą, albo czymś podobnym do skóry. To był skarb. Doszło do ataku, punkt piąta. Myśmy dobiegły, już była strzelanina na całej Kolonii. Pociski szły od tak zwanego Województwa, to był wielki gmach na rogu Krzywickiego. Wtedy ta ulica nazywała się Sucha. To była ostatnia ulica zamykająca Kolonię Staszica, która się mieściła między Wawelską, Krzywickiego, 6 sierpnia wówczas się nazywała, gdzie był Pomnik Sapera i Aleja Niepodległości. Ten kwadrat to była Kolonia Staszica. Stamtąd był straszliwy ostrzał, a myśmy biegły. Wszyscy czekali na broń. Do ostatniej chwili nie pozwolono nam biec do punktu, który był już przygotowany z łóżkami, materacami, głównie materacami, bo ile tam łóżek można było zmieścić? W każdym razie biegłam jako pilot, bo wiedziałam gdzie to jest. Biegłyśmy wszystkie, a nas było co najmniej ze trzydzieści, o wiele za dużo. Trzeba było potem rozmontowywać towarzystwo, bo nie było dla nich roboty w jednym miejscu. Początkowo były ze trzy albo cztery sekcje. Za mną biegła komendantka, jeszcze nie wiedziałam, że będzie komendantką całego punktu. [Niemcy] do nas strzelają, a chłopcy stoją w otwartych furtkach i strzelają z broni krótkiej do Województwa. Wyglądało to idiotycznie. Krzyczą do nas: „Dziewczynki, kryjcie się, padnij, padnij! Co wy wyprawiacie?” Rzecz polegała na tym, że nikomu jeszcze nie przyszło do głowy, a powinno przyjść, żeby przed Powstaniem poprzecinać [siatki]. Potem zrobiono to natychmiast w nocy.Między ogrodami były głównie siatki. Wille stały w ogrodach, to była zawsze bardzo piękna dzielnica, przed wojną bardzo elegancka, w czasie wojny podupadła, ale była pełna ogrodów i zieleni. Ogrody były grodzone siatkami. Potem chłopcy poprzecinali wielkimi nożycami grodzące ogrody siatki. Potem jak z meldunkami biegałam na Prezydencką 10 z Langiewicza 5… To wszystko był nieduży teren. Tylko, że jak już była pacyfikacja i pełno kałmuków na Kolonii Staszica, to każde wyjście z domu mogło się skończyć śmiercią, gwałtem, albo torturami.
- Proszę opowiedzieć o pierwszym natarciu.
Najważniejszy jest pierwszy atak. Myśmy już straciły z nimi wzrokowy kontakt. Oni polecieli też tymi ulicami bez przeciętych siatek atakować dwie wille na Sędziowskiej, a my na punkt sanitarny na Langiewicza 5, to było bardzo blisko. Zaczęłyśmy natychmiast zbierać, nie tyle zabitych, ile bardzo ciężko rannych. Ich tam tłukli straszliwie.
- Pamięta pani pierwszego rannego?
Pamiętam świetnie. Zresztą pierwszy raz w życiu wynosiłam trupy bardzo wczesnym rankiem 2 sierpnia, bo tych dwóch, których niosłam w patrolu [umarło]. Najpierw byłyśmy głupie, trzeba było lecieć pędem z noszami, biegałyśmy we cztery, co było najniebezpieczniejsze i najgłupsze. Naturalnie, że dużo ciężej jest nieść we dwie, ale dużo bezpieczniej, jak się biegnie ulicą. Nie było innego sposobu, bo nie można było biec ogrodami, bo jeszcze nic nie było przecięte. Tak czy owak leciałyśmy, co pięć minut ktoś krzyczał: „Sanitariuszki nosze!” To myśmy leciały. Byłam w czwórce z moją przyjaciółką, która dostała, [była] ciężko ranna w trakcie biegania po któregoś z kolei rannego. Pierwszy mój ranny zebrany z ulicy to był Zdzisław Luciński pseudo „Rybka”, a drugi Tadeusz Turos pseudo „Kogut”. Obaj chłopcy umarli w nocy. Myśmy ich przyniosły jeszcze żyjących. Jeden miał prawie urwaną nogę, a drugi miał przestrzelone płuca. Oni nie przeżyli nocy.
- Jak wyglądało ich opatrywanie?
Byłam smarkatą i marną sanitariuszką. Nawet nie zdążyłam zrobić praktyki szpitalnej, która obowiązywała każdą z nas. Przecież w 1942 roku byłam w Stronnictwie Narodowym, z którego się po pół roku z wielkimi kłopotami wyniosłam, a w 1943 roku, dopiero w maju [w AK]. Mój późniejszy szwagier [mnie wciągnął]. On był w moim wieku, ale skłamał, że ma więcej lat i był w podchorążówce. On skończył podchorążówkę jeszcze w czasie okupacji, Zbyszek Bojarski, pseudonim „Połaniecki”.
- Jak udało się pani wtedy opatrzyć tych rannych?
W ogóle ich nie opatrywałam, nosiłam ich. Przede wszystkim świetnie biegałam, a poza tym byłam dosyć silna, chociaż mała i drobna. Myśmy się potem zorientowały, że nie możemy chodzić we cztery, bo nas wszystkich wybiją. Wobec tego biegałyśmy we dwie, co było dużo cięższe. To było okropnie męczące. Nie było żadnej łączności z atakującymi dwie wille, tylko tyle, że ci chłopcy prawdopodobnie, którzy zobaczyli, że ktoś jest ranny, odciągali rannych na ulicę, poza Sędziowską, bo by tam wszyscy zginęli.
Tego popołudnia do nocy, my na nasz punkt, znaczy ileś tam sekcji, bo tam była cała kupa dziewczyn, zebrałyśmy na pewno czternastu. Prawie wszyscy oni zmarli, ale nie zaraz. [...] Jak myśmy wyszli z Kolonii Staszica, to zostało [kilku] ciężko rannych chłopców i jedna dziewczyna. [Byli] tak ciężko ranni, że nie było sposobu, żeby ich przenieść na noszach przez Pola Mokotowskie, gdzie trzeba było pełzać na czworakach między kartoflami i pomidorami, dlatego, że był ostrzał. Niemcy ze
Stauferkaserne, to znaczy z Rakowieckiej, oświetlali całe Pole Mokotowskie. Jak to się nazywa? Myśmy mówili na to rakieta, to nie były rakiety, tylko… Zapalali kolorowe race. Wyglądało to podobnie do sztucznych ogni. [To] oświetlało całe Pole Mokotowskie. Przechodzenie przez Pole Mokotowskie trwało całą noc od dwunastej do, chyba, siódmej rano.
Pierwszy atak był od godziny piątej do godziny siódmej.
Oni nie zdołali zdobyć willi. Nie wiem ilu Niemców zabili, bo Niemcy się bronili jednak wewnątrz budynków, a oni byli na zewnątrz. Sami oficerowie przeciwlotniczy tam mieszkali. Być może nawet, że się nie spodziewali, że my będziemy atakować, przecież też mieli swój wywiad. W każdym razie oni mieli pełno broni i amunicji, ostrzeliwali tych z zewnątrz. Tego dnia atak nie został zakończony żadnym sukcesem. Nasi wycofali się pod komendą dowódcy „Romana”. Bardzo ciężko ranny został, biegnąc do ataku, zastępca dowódcy batalionu, późniejszy nasz wieloletni przewodniczący środowiska Waldek Jakubowski pseudo „Żegota”. On był porucznikiem, miał dwadzieścia dwa lata. Został bardzo ciężko ranny, też go zbierałam z ulicy Langiewicza. Chłopcy chyba tam zdołali [go] donieść. Leżał na chodniku. Był ranny w brzuch, była to właściwie katastrofa. To był bardzo zdolny młody człowiek, zastępca „Romana”.
- Miałyście panie wystarczającą ilość opatrunków, leków?
Punkt sanitarny był dość dobrze wyposażony w leki. Każda z nas miała torbę sanitarną z wyposażeniem obowiązkowym, które myśmy same musiały zgromadzić przed Powstaniem. To było sprawdzane bardzo dokładnie, łącznie ze strzykawkami. Były sterylizatory, natomiast nie było żadnego lekarza. Był student czwartego czy piątego roku Marek Jabłoński, młody chłopak, młody żonkoś. Miał bardzo dzielną, świetną żonę, która była dużo odważniejsza od niego. On się paniczne bał, ale jednocześnie był kompletnie nieprzygotowany psychicznie do swojej funkcji. Właściwie całym punktem rządziła niezwykle dzielnie Krystyna Jarecka, z którą straciłam zupełnie kontakt. […]
- Na punkcie udało się paniom robić operacje, skomplikowane zabiegi?
Operacji to właściwie nie udało się robić. Natomiast opatrywałam w nocy już po akcji, tych którzy nie zginęli na miejscu. Kilku zginęło na miejscu. Chłopcy po ciemku w nocy pochowali ich blisko willi. Niemcy się usunęli z tej willi, ale usunęli się sami, bo czuli się już na tyle zagrożeni, na tyle niepewni, że wynieśli się na Pole Mokotowskie do baterii.
Akacja trwała na pewno od punkt piąta co najmniej do siódmej, wpół do ósmej. Koło ósmej nasz punkt sanitarny był pełen rannych, którzy leżeli na łóżkach, na materacach. Oprócz naszej sekcyjnej, która była komendantką punktu, były co najmniej trzy dyplomowane pielęgniarki. Głównie one robiły najtrudniejsze rzeczy. Pseudo doktór właściwie się mądrzył, ale był tak kompletnie nieprzygotowany, że w ogóle kto go wybrał. Jak skończyło się bieganie z noszami, to zgłosiłam się na salę do opatrunków. Miałam tam tragikomiczną przygodę. Jeden z chłopaków leżących na materacu… To był wielki olbrzymi pokój załadowany łóżkami, materacami. Przy każdym któraś z sanitariuszek coś robiła. Rany były najróżniejsze. Niektóre były na tyle lekkie, że nie trzeba było być pielęgniarką, żeby [je opatrywać]. W końcu uczono nas tego przecież jak bandażować, jak zakładać opatrunki, jak robić zastrzyki. Trzeba mu było zrobić zastrzyk z morfiny, bo go straszliwe bolała rana. Ranny był w pośladek, bardzo krępująco dla młodego chłopaka. Był chyba niewiele starszy ode mnie. Tak się zdarza, jest to nie tyle ciężka, ile bardzo przykra rana, bardzo bolesna. Biedak leżał tylko na brzuchu. Miał jasny łeb, zupełnie białą głowę, nazywał się Janek, nazwisko jest Gosk, jest znanym architektem mieszkającym na Żoliborzu. Przeżył Powstanie, uciekł z Dzieciątka Jezus ze szpitala, już przeniesiony tam przez sanitariuszki. On pozwolił sobie zrobić zastrzyk, choć krzyczał, że okropnie się boi zastrzyków. On miał pewnie z dziewiętnaście albo dwadzieścia lat, a ja miała siedemnaście i trochę. Jak mu zrobiłam zastrzyk z morfiny i przestało go okropnie boleć, to mówi: „Siostrzyczko, to niech siostrzyczka mnie pocałuje.” Myśmy wszyscy sobie mówili pan i pani, przecież myśmy się nie znali. Mówię: „Nie, teraz to niech pan leży na brzuchu jak pana przestało boleć. Mam innych rannych. Muszę iść gdzie indziej zastrzyk zrobić.” I tak byłam szczęśliwa, że udało mi się przyzwoicie zrobić zastrzyk. On mówi: „Nie, nie zasnę… To niech się siostra położy przy mnie chociaż na chwilę, nie mogę być sam.” On był szoku. Nie chcę powiedzieć, [że] był ciężko ranny, ale bardzo przykro i boleśnie. Tam było dużo [więcej] bardziej poważnych przypadków. W końcu wściekła wstałam. On powiedział: „Rozpłaczę się.” Zaczął krzyczeć. Podeszła moja komendantka i mówi: „Maryla, co się tutaj dzieje?” Mówię: „Zrobiłam temu pacanowi zastrzyk z morfiny, przestało go boleć, ale teraz wrzeszczy, żebym go pocałowała.” Ona tak patrzy na mnie uważnie i mówi: „To dlaczego go nie pocałujesz? Pocałuj go idiotko, to on się uspokoi.” Mówię: „Krystyna, co ty mówisz? Mam obcego chłopaka całować, dlatego że on krzyczy?” W końcu to zrobiłam, bo ona mi kazała. Mówi: „Nie zawracaj głowy, bo są inne sprawy, ważniejsi ranni, przy których trzeba być. On się zaraz uspokoi.” Pocałowałam go w policzek, powiedziałam: „Uspokoi się pan teraz?” „Tak, teraz to zasnę.” Zasnął. Napisałam o tym w dzienniku z Powstania. Jak, jako starsi państwo, spotkamy się po wojnie, to Janek zawsze mi to przypomina, że byłaś taka dobra, że mi zrobiłaś morfinę, a nawet mnie pocałowałaś. Inne opatrunki były mniej dramatyczne, po prostu rani się spokojnie zachowywali. Najbardziej ciężkie rany opatrywały doświadczone pielęgniarki. Największa rozpacz była z bardzo ciężko rannym „Żegotą”, Romuald Jakubowski, młody porucznik, bardzo odważny, niesłychanie się szastał przed Powstaniem, pełno go było wszędzie. Jak on nam wymyślał, jak myśmy go zabierały na noszach z ulicy! On bardzo krwawił, był ranny w brzuch. Nie trzeba było być bardzo kwalifikowaną sanitariuszką, żeby wiedzieć, że to właściwie jest śmiertelna rana i on z tego nie może wyjść, a wyszedł. Ku naszemu zdumieniu wyszedł i potem działał. Umarł cztery lata temu.
Okropnie, wymyślał nam najbardziej ordynarnymi wymysłami ze wściekłości. To był chłopak z wielkim temperamentem, bardzo dobry żołnierz, świetnie przygotowany. Był dowódcą kompanii. Przyprowadził do naszego batalionu w 1943 roku w jesieni stu osiemdziesięciu ludzi. Dlatego nasza kompania, która nazywała się cały czas kompania mokotowska „Odwet”, została potem przerobiona na batalion. Jak nas było ponad sześćset ludzi, to już był batalion, a nie kompania. On przyszedł jako dowódca 4. kompanii i został tuż przed Powstaniem [awansowany]. „Roman”, nasz dowódca batalionu, był bardzo niechętny w awansowaniu kogokolwiek, ale on miał zrobiony stopień porucznika. „Roman”, nasz dowódca, miał lat dwadzieścia siedem, a ten miał dwadzieścia dwa.
Zajmowały się nim doświadczone pielęgniarki. Z niemieckiej willi przyciągnęliśmy mnóstwo kradzionego jedzenia, koców, granatów i całe miednice jajek. Na drugi dzień rankiem przynieśliśmy to, dzięki chłopcu, jednemu z atakujących Sędziowską. To był 2 sierpnia jak przyszłam po nocy nieprzespanej, tylko przesiedzianej przy mojej rannej przyjaciółce, z którą żeśmy poleciały po rannego. Rannego zabrały koleżanki. Ona została ranna w biegu. Straszliwie ją bolało. Wobec tego mieszkanki, właścicielki willi też na Langiewicza, tylko to było Langiewicza 9, panie Pęcherzewskie, powiedziały: „Dziewczynki, zostawicie ją tutaj, przecież ona jest tak ranna.” Ona miała przestrzelony nerw. Rzeczywiście bardzo cierpiała, a ja na nią pokrzykiwałam, że tutaj ludzie umierają z urwanymi nogami, z brzuchami rozwalonymi, a ona płacze, że ma ranną rękę. Miała przestrzelone ramię. Okazało się, że to była bardzo ciężka rana. Ona dostała inwalidztwo wojenne po wojnie i miała na pół władną rękę, bardzo długo rehabilitowaną. Jak kałmucy pacyfikowali Kolonię, panie wyprowadziły ją i starego swojego brata, bo tam trójka starego rodzeństwa mieszkała, przez Zieleniak, i uratowały. Przenocowałam z nią noc i rano wróciłam na punkt. Już były siatki poprzecinane, tak że można było iść między ogrodami, pełzać właściwie, prawie na czworakach. Jak przyszłam, to Krystyna mówi: „To ty nie zginęłaś? Byłam pewna, że ty nie żyjesz, jak w nocy cię nie było.” Bardzo się ucieszyła. W tym samym momencie przyszedł chłopak, którego wcześniej nie widziałam, miał pseudo „Komar”, naprawdę nazywał się Krzyś Tegler, i mówi: „Dziewczyny może chcecie, żeby przynieść jedzenie, bo przecież macie tyle rannych i tyle sanitariuszek, to co wy będziecie jeść?” Pytam się: „Ale skąd to jedzenie?” On mówi: „Jak ze mną pójdziesz, to ci pokażę, to razem przyniesiemy.” Druga moja koleżanka „Czarna Zosia” mówi: „To ja pójdę także.” We trójkę żeśmy przez poprzecinane siatki wyleźli do ogołoconych już z Niemców willi na Sędziowskiej 1, 3. Tam były skarby. Tam było kakao niemieckie, jajka, czekolady, mnóstwo rzeczy, których całą okupację żadne z nas nie widziało, a przede wszystkim miednica z granatami. Zaczął padać deszcz, znaczy w nocy już padał deszcz i było okropnie mokro, kałuże były, bajora. Wyobrażacie sobie jak myśmy wyglądały, jak myśmy na czworakach szły przez dziury w siatkach z miednicą jajek dusząc się ze śmiechu, że jajecznica się z tego zrobi. Naturalnie była jajecznica dla całego punktu, dla wszystkich rannych i dla nas. Tam wszystkiego było za mało, koców bielizny pościelowej. Przede wszystkim wszystkie koce żeśmy zabrali. Potem dziewczyny uszyły mi spódnice, która jest zresztą w Muzeum Powstania, nawet była podobno eksponowana, czego naturalnie nie widziałam już, jako że jestem półślepa. „Roman” mi nie pozwolił chodzić w spodniach. Jak nie było przerywników między siatkami, to przełaziłam przez mury i podarłam sobie spódnicę. Wobec tego miałam tylko spodnie mojego brata, pumpy i w nich latałam, co było dużo wygodniejsze. Mój dowódca, jak przyszłam z meldunkiem, zobaczył mnie w spodniach, to zrobił mi karny raport, wygrażał mi, szmajserem trząsł mi nad głową i mówił: „Za to możesz sąd wojenny mieć, nie wolno chodzić dziewczynom [w spodniach]. ” Zbaraniałam zupełnie, bo nie śmiałam naturalnie się zapytać, dlaczego nie wolno. Dlatego nie wolno, że on był konserwatystą, uważał, że kobiety muszą być ubrane po kobiecemu, bo to jest bezpieczniej. Wręcz odwrotnie. Koledzy wszystko podsłuchiwali pod drzwiami, a potem się ze mnie wyśmiewali. Przyszłam z meldunkiem, przecież musiałam zameldować ilu rannych, kto zginął, kto nie żyje, on to musiał wiedzieć natychmiast, 3 sierpnia. 3 sierpnia był jedyny pogrzeb jaki się odbył naszych chłopców, tych dwóch, których nosiłam, „Konia”, „Rybki” i trzeciego, którego nie znałam, też jest pochowany, ekshumowany na wojskowym cmentarzu. Nazywał się Andrzej Strumiłowski pseudo „Jakub”. Trzech chłopaków było pochowanych w ogrodzie na Langiewicza 5, właśnie tuż przy naszym punkcie sanitarnym.
- Braliście państwo jeszcze udział w jakiejś akcji na Ochocie, oprócz zdobycia willi?
Po zdobyciu willi, to było już tylko dramatycznie. Nam umierali ludzie, nie mieliśmy lekarza, chirurga, kiedy trzeba było robić operacje. Wszyscy bez broni ukrywali się w różnych willach. Od 4 sierpnia przez Pole Mokotowskie przyszedł tłum RONA, to jest
Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija Kamińskiego, renegata, zresztą Polaka z pochodzenia, którego potem Niemcy sami rozstrzelali. To była dzika banda, myśmy ich nazywali Ukraińcami, co jest nieprawdą. Nawet w książce w potocznych relacjach moich kolegów i koleżanek powtarzają się Ukraińcy. Musiałam dać tam odsyłacz, że była to mieszanka najróżniejszych kałmuków. Również byli tam Ukraińcy [z] armii sowieckiej, ale to byli ci, którzy się zgłosili do Niemców będąc już niewoli, że chcą walczyć przeciw Sowietom. Co nawet nie było takie dziwne. My w Powstaniu mieliśmy świadomość, że są najokrutniejsi, bo Niemcy mogli cię zastrzelić…
- Kiedy był pierwszy przejaw ich okrucieństwa?
Pierwszy kontakt z nimi [był] 3 [sierpnia], zaatakowali z Pola Mokotowskiego. Przyszła chmara i opanowywała wysokie, wielopiętrowe budynki. Tam było z cztery czy pięć pięter wzdłuż Alei Niepodległości, to było 129, 131, dwa długie budynki chyba trzy czy czteropiętrowe. W jednym z budynków ukrywał się Szpilman, czego potem dowiedziałam się z książki „Pianista” i z filmu. On się ukrywał na strychu. Banda RONA wchodziła do poszczególnych mieszkań. Myśmy wtedy przez pokrojone siatki wynosiły rannych do innego punktu, bośmy się okropnie bały, że zapali się nam nasz punkt. Sąsiedni mały domek, trudno to nazwać willą, to był domeczek [palił się]. Myśmy byli pięć, a to Langiewicza 3, dalej była wąska Sędziowska i wille już opustoszałe, opuszczone przez Niemców. Wszystko do jedzenia albo spania było przez nas wyniesione. 2 sierpnia chodziłam na Sędziowską chyba razy i trzy razy przynosiliśmy masę tych rzeczy. 3 sierpnia przyszedł „Komar” i mówi: „Chcesz iść ze mną, bo tam jeszcze coś jest.” Mówię: „Wiesz co, nie pójdę, bo jestem zmęczona i zmachana. Jeszcze nie było kałmuków. „To trudno, idę sam.” Poszedł i go zastrzelili z przeciwlotniczej baterii. Prawdopodobnie może chcieli wrócić wiedząc, że kałmucy będą atakować te budynki. Oni tam mieli wypędzić na Zieleniak cywilną ludność, która w tych budynkach mieszkała. Tymczasem oni ich mordowali i podpalali, znęcali się nad nimi. Było to przerażające. Myśmy były tuż.
- Pamięta pani pierwszą wiadomość, kiedy dowiedzieliście się o tym, że oni mordują ludność cywilną?
Myśmy to słyszały będąc jeszcze w punkcie, jak się zapalił sąsiedni mały domek. Prawdopodobnie z RONA go podpalili. Tam nie było ludzi, to był małym skromny domek, nie byłam tak nigdy w środku. Jak on się zaczął palić, to Krystyna mówi: „Słuchajcie, musimy zabrać wszystkich rannych i przenieść ich ogrodami.” Już ktoś tam był widocznie. Właścicielką willi była pani Gebetnerowa, to była willa na rogu Prokuratorskiej i Langiewicza 11, 13, ścianą jedną łączone dwa budynki. To były wille chyba jednopiętrowe. Pod jedenastym myśmy zrobiły punkt. To było w prostej linii po jednej stronie ulicy, po prostu przez piwnice, wyłaziłyśmy przez garaż i dziurami w siatce przedostawałyśmy się do ogrodu. Ogrodami dochodziłyśmy z każdymi noszami do willi Langiewicza 11.
Zaczęła się pacyfikacja i myśmy były, trudno powiedzieć, świadkami, bo myśmy nosa nie wytykały bojąc się, żeby na nas nie zwrócono uwagi. Była zarządzona absolutna cisza, nie jadło się cały dzień, nie wolno było nic gotować, żeby nie dać pozoru, że ktoś żywy jest w willi. Myśmy słyszeli odgłosy straszliwych ryków żołdaków, krzyków kobiet i mordowanych dzieci w budynkach. Pierzyny, poduszki, które leciały z okien, to myśmy widziały przez dziury. Jak domek obok się zapalił, to już naprawdę nie było wyjścia. Wydaje mi się, że było czternastu rannych. Wtedy Krystyna zarządziła, żeby kilku rannych, którzy się nie zmieszczą na Langiwicza 11, żeby umieścić gdziekolwiek w cywilnych willach w głębi Kolonii, dalej od tych budynków, które były już rozgramiane. Oni w końcu podpalali mieszkania.
- Udało się wtedy wszystkich ich wynieść?
Wtedy udało nam się przenieść wszystkich żyjących. To było już po pogrzebie tych, którzy zmarli w nocy z ran. Z 1 na 2, 3 [sierpnia] był ich pogrzeb jedyny jaki się odbył, nawet z kapelanem. Był kapelan w komendzie na Prezydenckiej. Przenosiłam Jurka Marksa, który miał ciężko ranną nogę, na druga stronę Langiewicza pod Langiewicza 4. To było prawie naprzeciwko, willa parterowa w dużym ogrodzie. Tam właściciele, państwo Lorentowicze, przyjęli chłopca jak swego. Biegłam z jedną dziewczyną i z dwoma chłopcami. Zaczęto do nas straszliwe strzelać jakimiś pociskami. Trzeba było przebiec tylko jezdnię, tam była furtka otwarta, przelecieć przez ogród i wnieść rannego do domu. On był półprzytomny, leżał płasko. Myśmy musieli biec z noszami. Zaczęli walić do nas, ale to Niemcy, nie kałmucy z drugiej strony od strony Krzywickiej. Któryś z chłopców mówi: „Na ziemię, padajcie na ziemię!” Myśmy prawie upuścili nosze z rannym Jurkiem Marksem i w kwiatach w ogrodach żeśmy się pokładli. Patrzę, jestem ranna. Mam nadgarstek cały we krwi, więc się bardzo ucieszyłam. Jak się ma siedemnaście lat i jest się rannym, to waga człowieka wzrasta. Myślę sobie: „Mój Boże, jak jestem ranna, to chyba mam prawo dostać gwiazdkę za ranę.” Tak sobie wtedy myślałam. Idiotka, jak dzisiaj sobie to pomyślę, ale to tak pamiętam. Bardzo szybko, w ciągu dziesięciu dni, się zagoiło i nawet nie mogłam tego zgłosić. Jurka żeśmy odniosły. Dziewczyna, która biegła ze mną, została przy nim jako opiekunka. Odwiedzałam go do wyjścia z Kolonii. Potem najstarszym z nas, pozwolono zostać z rannymi. Myśmy wychodzili 9 sierpnia w nocy. Prosiłam dowódcę, żeby mi pozwolił zostać, ale byłam najmłodsza. On miał rację. Z dzisiejszego punktu widzenia, to rozumiem. On powiedział: „Absolutnie się na to nie zgadzam, tutaj zostają tylko najbardziej doświadczone i najstarsze dziewczyny, którą są albo pielęgniarkami albo są po kursie szpitalnym.” Rzeczywiście bardzo dziecinnie wyglądałam, tylko nie [chciałam] zostawiać ciężko rannych wiedząc, że ich czeka tylko śmierć. Myśmy byli pewni, że tam nikt nie przeżyje. 6 sierpnia wieczorem wpadli do nas tak zwani Ukraińcy, podpalili nam nowy punkt sanitarny. To była niedziela. Podobno było takie zarządzenie, o czym nikt naturalnie nie wiedział, że jeżeli z jakiegokolwiek domu na Kolonii padnie jeden strzał, to spalą całą willę razem z mieszkańcami, ale nikt nie strzelał, bo nikt nie miał czym strzelać. [W] naszym nowym punkcie myśmy rozmieścili rannych na parterze. Mieliśmy chyba pięciu albo sześciu ozdrowieńców. Według mnie oni wszyscy musieli zginąć, bo byli wyprowadzeni z parteru na pierwsze piętro. Tam była staruszka, pani Gebetnerowa, która zresztą wyszła żywa z Powstania mając lat osiemdziesiąt kilka, była z gosposią. Sąsiadowaliśmy ścianą wspólną z willą Langiewicza 13, to był łączony numer 11, 13. Dopiero wtedy okazało się, że po sąsiedzku siedzi tam czterdziestu chłopaków. Mają tylko kilka granatów i dwa pistolety, przy drzwiach wejściowych stoją warty. Ci, którzy przeżyli potem mi to opowiadali. [Była] umowa, że jeżeli wpadną, będą się dobijać kałmucy, jeszcze się wtedy tylko o kałmukach mówiło, to po prostu każdy ucieka w swoją stronę. Ci, którzy są na warcie, mają pistolety, granaty, że oni rzucają granaty i po prostu uciekają. Nie było innego wyjścia. Okazało się, że tam była w piwnicy pralnia. W pralni jeden z chłopaków, szeregowy żołnierz, żaden oficer, wybiegiem, pomysłem genialnym, uratował chyba dwudziestu chłopaków po napadzie. Kałmucy zaczęli rzucać gratami i zapalili willę. Nie wiadomo dlaczego, bo nikt na pewno nie strzelał. Musieli oni wypatrzyć, że tam są mężczyźni. Tam byli zdrowi mężczyźni, którzy byli bez broni.
- To było po pani wyjściu? Już pani nie było na Ochocie?
Byłam, bo to wszystko się działo 6 sierpnia. Myśmy przeprowadziły wszystkich rannych, przeniosły na noszach do willi Langiewicza 11. Okazało się, że graniczymy z chłopcami, o których myśmy nie wiedziały, że oni tam kwaterują. Oni siedzieli jak myszy pod miotłą. Nie wiadomo dlaczego kałmucy się zorientowali, czy ktoś podejrzał… Na pewno nikt nie doniósł. Oni siedzieli jak myszy pod miotłą, bo oni sami byli w strachu. Było ich czterdziestu i większość z nich zginęła. Niektóre groby zostały ekshumowane i znaleziono [ciała], a niektórych nikt nigdy nie znalazł.
- Kiedy dowiedzieliście się państwo o tych mordach, byli świadkowie czy tylko było słychać?
Na drugi dzień po spaleniu willi, ciągle mówię o 6 sierpnia, zobaczyłyśmy chmarę, oni szli w tyralierze od Pola Mokotowskiego na nasze dwie wille. Ranni leżeli na parterze, to był upalny dzień, otwarte okna, niskie partery. Jak zobaczyłyśmy co się dzieje, to byłyśmy przekonane, że wszyscy zginą, że nie ma z tego wyjścia. Już się palił sąsiedni dom. Oni wpadli do nas przez otwarte okna. Myśmy się rozsypały przed leżącymi rannymi na siennikach czy materacach, bo żadnych łóżek nie było w drugim punkcie. Tamci mieli pepesze, pierwszy raz w życiu widziałam pepeszę z bębnem. Oni wpadają przez okna, wszyscy byli pijani, wyglądali przeraźliwe. Nagle pojawiło się dwóch albo trzech młodziutkich lejtnantów, może mieli po dwadzieścia kilka lat. Był trzeci podoficer dużo od nich starszy, który chciał nas z kolei powystrzelać, ale oni mu zabronili. Jeden chłopak dostał tężca po ranie, mieliśmy szczepionkę, surowicę. On wyszedł z tężca, leżał na sienniku. Jak zobaczył w oknie straszne mordy, to nie wytrzymał. Wyrwał się przez okno tak jak był w piżamie czy w kalesonach i zastrzelili go na naszych oczach w ogrodzie. On nerwowo tego nie wytrzymał. Lejtnanci wyjęli pistolety. Świetnie to pamiętam, bo był to niezwykły wypadek. Oni nie znosili kałmuków, byli to dzicy ludzie. Jeden z lejtnantów był Ślązakiem. Co prawda w moich oczach zastrzelił czternastoletniego chłopca, naszego żołnierza, który uratował się ze spalonej willi i błąkał się kompletnie zdezorientowany przez dziury w siatkach. Pod pistoletami dwóch młodych Niemców przeniosły [się] z kolei przez Prokuratorską do sąsiedniej willi Langiewicza 9 do pani Pęcherzewskiej, gdzie mieszkała moja przyjaciółka, już opatrzona pod opieką tych pań. Myśmy nie miały wyjścia, lejtnanci powiedzieli…
- Drugi raz przenosiłyście panie punkt sanitarny?
To był trzeci nasz punkt i to miedzy 1, a 6 [sierpnia]. Jak zapalono willę i zaczęła się straszliwa strzelanina na Langiewicza 13… Tego nie widziałam, tylko na drugi dzień szłam, pełzałam na czworakach z meldunkiem do „Romana”, żeby zdać sprawę co się stało. Nie pochowałam jednego podchorążego, bo nie miałam żadnych możliwości. Znałam [go] przez kilka dni, bo nawet zupą nas częstował, „Ulewa”, nazywał się Witold Sroka. Leżał, miał broń i on strzelał póki miał naboje. Jak mu się skończyła amunicja, to wziął i wyskoczył oknem z pierwszego piętra. Zastrzelili go w locie. Tam chyba cztery trupy widziałam, znaczy przechodziłam, przepełzałam koło nich tam i z powrotem. Musiałam na Prezydencką dojść i wrócić.
- Oni, dwóch młodych Niemców, puściło panią z meldunkiem?
Nie, oni niestety przeprowadzili nas wszystkich. To było zupełnie dramatyczne. [...] Cuda się zdarzały. Ci młodzi byli z przeciwlotniczej baterii. Jeden zostawał z dzikimi kałmukami w naszej willi, a drugi pod pistoletem przeprowadzał każdy nasz patrol z noszami do sąsiedniego budynku. Jak myśmy wychodziły z naszej willi, która zaczynała się palić, ale jeszcze nie paliła się pełnym ogniem, to kałmucy rzucali się po prostu na nas i na nosze. Oni by nas rozdarli w strzępy, gdyby nie Niemiec, który jednak panował nad sytuacją, oni się go bali. On po prostu groził pistoletem, ryczał po niemiecku. Oni tego pewnie nawet nie rozumieli, bo oni albo po rosyjsku albo po ukraińsku mówili. On każde nosze przeprowadzał aż do wejścia do następnej willi. Myśmy wynieśli wszystkich żyjących. Tamci, na pierwszym piętrze, prawdopodobnie się spalili, bo już nikt o nich nic nie słyszał, a oni nie mogli wyjść. Jakby wyszli, to dopiero by zginęli. W każdym razie, ktoś mi mówił, że dwóch z ozdrowieńców się uratowało, ale nigdy ich nie spotkałam.
- Jak to się stało, że wyszła pani z meldunkiem?
Wyszłam z meldunkiem na drugi dzień, bo Niemcy w nowym trzecim punkcie pod dziewiątym Langiewicza, powiedzieli nam… Najpierw nam nawymyślali okropnie. Jedna z nas znała dobrze niemiecki i rozumiała, co oni mówią. Jeden z nich mówił troszkę po śląsku. Zaczęli otwierać wszystkie szafki i zobaczyli, że my mamy niemieckie kradzione jedzenie, wyjęte z willi na Sędziowskiej. Puszki z kakao dla najciężej rannych, to myśmy przecież to zachowały. Zaczął na nas krzyczeć. Nasza komendantka tłumaczyła im, że my wszyscy jesteśmy cywile i że zajmujemy się rannymi, bo to są cywilni ludzie, którzy po prostu zostali postrzeleni na ulicy w czasie walk. Na szczęście nie zdążono nam dostarczyć opasek, dopiero w Śródmieściu dostaliśmy opaski. On nam w pewnym momencie powiedział: „Przecież my doskonale wiemy, kim wy jesteście.” Myśmy zaczęły się wtedy śmiać histerycznie, jak powiedział: „Przecież my znamy Konwencję Genewską.” W tym momencie 6 sierpnia po strasznych mordach, które robili tam kałmucy, a Niemcy na Woli, myśmy tego jeszcze nie wiedziały, co się na Woli działo, to po prostu zabrzmiało jak groteska. On tak naprawdę myślał, ale jak miał dwadzieścia trzy lata, to pewno tak myślał. On powiedział: „My zabijamy bandytów.” Strzelił na naszych oczach do chłopca, który przedostawał się niewiedząc, że na niego patrzy Niemiec. Myśmy wszyscy stali w nowym salonie, od razu położyliśmy rannych. On sam powiedział: „Rannych na górę, bo jak kałmucy wpadną, to wszystkich ich wymordują.” Na pierwszym piętrze zostali przez nas umieszczeni ranni. Natomiast na dole byłyśmy tylko my sanitariuszki i ci Niemcy. Najpierw zaczął wrzeszczeć na nas: „Doskonale wiemy, kto wy jesteście, tylko my nie walczymy z kobietami i z rannymi, bo obowiązuje Konwencja Genewska.” On wychodził z tego złożenia. Ale jak zastrzelił chłopca, chwyciłam go za łokieć, ale o sekundę za późno, myśmy po prostu się zmieniły na twarzy, myśmy przestały mówić. Przedtem, to oni byli nasi obrońcy. On tak spojrzał na nas, nas tam z sześć chyba stało, i mówi: „To jest bandyta, do bandytów będę strzelał, ale z kobietami ani z rannymi nie będę walczył.” Potem, była godzina wpół do ósmej, spojrzał na zegarek i mówi: „Bardzo mi przykro, [...] ale my oddajemy dowództwo Kamińskiemu (pułkownikowi czy generałowi, nie pamiętam chyba był pułkownikiem). On obejmuje o godzinie dwudziestej dowództwo nad całą zgrają kałmuków. My odchodzimy o ósmej i nie możemy wam nic pomóc.” Wtedy się zrobiło strasznie łyso. Oni odeszli o ósmej nikomu nie robiąc żadnej krzywdy. Myśmy wiedzieli, że jeszcze godzina, jeszcze dwie. W nocy przyszli z pięknym dowódcą z plakietką esesmana, który był jak się okazuje włosko- ukraińskim kolaborantem. Nie wiem ilu ich było, dziesięciu…
- kontynuacja rozmowy: 2007-01-10
- Kiedy zaczęło się niemieckie natarcie?
6 sierpnia o godzinie czwartej na sąsiednią willę, gdzie ukrywało się czterdziestu naszych kolegów. Myśmy mieli części willi, bliźniaka willi, to było Langiewicza 11 łamane przez 13. Pod trzynastym byli chłopcy, a pod jedenastym [był] nasz duży punkt sanitarny przeniesiony po raz drugi 3 sierpnia. Chłopcy byli rozmieszczeni na podłodze w wielkim salonie, którego okna, to był niski parter, wychodziły prosto na ogród otaczający wille. Z ogrodu żołnierze Kamińskiego zaczęli najpierw wrzucać granaty i ostrzeliwać willę Langiewicza 13 czyli naszą sąsiedzką. Nasi ranni byli w straszliwej panice, zresztą my też. Zupełnie nie wiadomo było co robić, na szczęście oni leżeli. Podpalili willę, myśmy tylko słyszały straszliwe wrzaski i strzały. Z tym że orientowałyśmy się, że strzałów z naszej polskiej strony było o wiele mniej, aniżeli [od] stada żołdaków. Poczym od pożaru w sąsiedniej willi zapaliła się nasza willa. Wtedy przez okna, które były otwarte, bo był upał, wtargnęli kałmucy, nie wiem jak ich nazwać, oddział zupełnie pijanych żołnierzy Kamińskiego. Była to sytuacja zupełnie wyraźna, że oni wymordują i rannych i nas. W tym momencie już nie przez okna, tylko przez drzwi wejściowe, weszło dwóch młodych lejtnantów niemieckich w mundurach obrony przeciwlotniczej. Oni mieli żółte pagony. Wszyscy nazywali ich lotnicy, a oni nie byli lotnikami. Oni byli z Pola Mokotowskiego z baterii przeciwlotniczej, która ostrzeliwała całe Pole. Oni podskoczyli natychmiast do Mongołów i zaczęli szwargotać po niemiecku. Naturalnie myśmy nic nie rozumiały. Poza tym żeśmy się natychmiast zorientowały, że oni nie pozwalają im zastrzelić rannych. On wydał komendę Krystynie Jareckiej, naszej komendantce: „Natychmiast wynoście rannych.” Jeden z nich zostawał w salonie wodząc pistoletem po Mongołach, a my po dwie, albo po trzy, albo po cztery, wynosiłyśmy nosze z rannymi do sąsiedniej willi naprzeciwko. Od sąsiedniej willi dzieliła nas tylko wąska ulica Prokuratorska, która była prostopadła do Langiewicza. Myśmy tam wynosiły rannych. Mądre panie Pęcherzewskie od razu nam powiedziały: „Noście każdego z rannych na górę do dużych pokojów sypialnych.” Właściwie każdy patrol z noszami był eskortowany przez jednego z młodych Niemców. Willa całkiem się paliła. Spalili się wszyscy ozdrowieńcy, było ich chyba sześciu, albo siedmiu, nie pamiętam dokładnie, którzy byli na pierwszym piętrze. Kazałyśmy [im] ukrywać się na pierwszym piętrze i w ogóle nie schodzić na parter, żeby się nie rzucać w oczy. Oni już mogli o własnych siłach się poruszać, byli ranni z rękami przestrzelonymi, z ramionami, ale byli zaleczeni, chodzący. Oni wszyscy zginęli, dla nich nie było ratunku. Mogli tylko skakać przez okna, tak jak zrobiło kilku broniących się do ostatka naszych kolegów z sąsiedniej willi spod trzynastego. Oni wszyscy zostali w locie zastrzeleni. Na drugi dzień bardzo wczesnym rankiem szłam z meldunkiem do naszego dowódcy na Prezydencką 10. Już było pusto, Mongołowie gdzieś odeszli. Wtedy odnalazłam i zidentyfikowałam dwóch [kolegów], trzeciego nie umiałam nazwać.
- Ilu rannych udało się państwu wynieść?
Wynieśliśmy wszystkich prócz jednego, też traf, przypadek zupełnie nieprawdopodobny. Nie uratowaliśmy ani jednego z tych, którzy byli na pierwszym piętrze w oddzielnym pokoju, pozornie oddzielonych od całej awantury, ale zginęli od pożaru. […] Wszystkich rannych, a było ich chyba dwunastu, trzynastu leżących pokotem w salonie, żeśmy wyniosły pod opieką Niemca. Co nas najpierw zdumiało, ale potem żeśmy się wszystkie uczepiły jednego i drugiego Niemca. Każde nosze wynoszone przez frontowe drzwi naprzeciwko przez Prokuratorską do następnej willi, były otoczone co najmniej czterema, sześcioma żołnierzami Kamińskiego z pistoletami albo pepeszami. Pamiętam, że to były pierwsze w życiu pepesze jakie widziałam. Nie miałam pojęcia, że się tak nazywają. Przyskakiwali do noszy, szarpali nas za nasze bluzki czy sukienki i do noszy, żeby zadusić, zadźgać rannych. Lejtnant po prostu przystawił im pistolet do głowy. Było to zupełnie niesamowite. Wszystkie nosze zostały przeniesione na pierwsze piętro w sąsiedniej willi. Natomiast myśmy nie wiedziały o tym zupełnie. Dopiero wiele lat po Powstaniu ze mną się skontaktował Czesław Gostyński. Przyszedł do domu i dopiero od niego i jego uratowanych kolegów dowiedziałam się, że ci którzy nie mieli żadnej broni, nawet granatów, zostali przez dowódcę drużyny wysłani do pralni do piwnicy. Tam chłopcy też nie mogli wytrzymać, bo tutaj dzikie wrzaski, tu strzały, tu wiadomo, że dom się pali. Oni chcieli uciekać. Dwóm udało się wyrwać Gostyńskiemu przeciw jego woli, a nawet siłowej próbie przeszkodzenia. Natychmiast zostali zastrzeleni jak uciekali z pralni po schodkach. Inni się na tyle przestraszyli, że posłuchali Gostyńskiego, zapalili pochodnie, bo to chyba tak trzeba nazwać. Wystawili je przez okienka i w ten sposób przetrwali w okropnej temperaturze do końca, do nocy.
- Jak wyglądały pochodnie? Z czego one były?
One były ze szmat pozbieranych w prali, może była brudna czy czysta bielizna, nie mam pojęcia. W każdym razie były to szmaty, to nie były papiery, to się paliło i paliło…
Po to było to zrobione, żeby otaczający żołdacy od Kamińskiego uważali, że tam nie może być nikogo, skoro pali się również suteryna. Była to naturalnie pozorna działalność, bo suteryna się nie spaliła. Na drugi dzień poszłam do pralni po schodkach.
- Proszę jeszcze powiedzieć o Niemcach.
Niemcy wtedy przeszli z nami, kałmucy w dalszym ciągu krążyli i pchali się do wnętrza domu. Niemcy im tego zabronili. Jednak oni się z Niemcami liczyli, oni się ich bali, bo Niemcy nie przebierali w środkach, rzeczywiście zastrzeliliby. Mnie uratował również jeden z lejtnantów. Po przeprowadzeniu, po przeniesieniu wszystkich rannych do nowej willi, pobiegałam do palącej się willi po coś, już nie pamiętam po co. Najprawdopodobniej po jakieś jedzenie. Było to ryzyko, ale były to momenty tak straszne, że nikt się wtedy nie zastanawiał czy się boi, czy się nie boi. Po prostu trzeba było coś ważnego przynieść. Pobiegłam tam i pędem wróciłam. Jak wracałam i wpadałam przez drzwi boczne, nie głównie, gdzie był ganeczek do sieni, żeby oddać to coś, co przyniosłam, w sieni złapał mnie za ramiona straszliwy Mongoł z dziką twarzą. Chciał mnie wywlec do ogrodu po to, żeby mnie zgwałcić i zabić, bo wszystkich tak załatwiali. Odpychałam go i zaczęłam głośno się drzeć, wrzeszczałam. On mnie walną pięścią w twarz w policzek. Upadałam na ścianę, nie straciłam przytomności, tylko mnie zamroczyło. W tym momencie, właściwie były to cudowne zupełnie wypadki, od strony domu z pokoju wyleciał jeden z Niemców. Może usłyszał mój krzyk, mimo że był harmider w całym domu. Zaczął straszliwe wrzeszczeć i walić pistoletem po głowie Mongoła. W ten sposób mnie obronił. Mnie tylko pokazał, żeby natychmiast wejść do środka. Oni zachowywali się jak najeźdźcy, ale jak ludzie do momentu, kiedy zaczęli nam wymyślać szperając po przyniesionych między innymi przeze mnie kakao. Wszystko to wyniesione było z niemieckich willi zajętych przed samym Powstaniem przez niemieckich oficerów. Na wille był główny atak naszego jedynego zbiorowego oddziału, który zmontował dowódca po to, żeby nie atakować Pola Mokotowskiego, co było beznadziejne tylko, żeby zdobyć dwie wille przy Sędziowskiej.
- Oni się dowiedzieli, że macie niemieckie jedzenie?
Oni się zorientowali natychmiast, zresztą były napisy niemieckie. Oni wiedzieli, że to są niemieckie puszki. […] Wszystkie salony [były] bardzo podobne, wszystko to było niskie partery wychodzące na piękne ogrody. Siatki grodzące ogrody między willami były już poprzecinane przez naszych żołnierzy. W tym momencie przez siatkę, przez otwór między jednym ogrodem, a drugim przemykał się chłopiec. Nazywał się Jerzy Zalewicz, jeden z naszych najmłodszych żołnierzy. On miał czternaście lat. Wyglądał na znacznie więcej. Potem, następnej nocy go chowałam. On zastrzelił chłopca na naszych oczach. Wszyscy stali przy oknie, oni dwaj i nas było cztery czy pięć, i dziewczyna, która mówiła po niemiecku. Właściwie jeden ruch gdybyśmy zdążyły, gdybyśmy się zorientowały, gdybyśmy chwyciły go za rękaw i obniżyły, to prawdopodobnie byśmy zdążyły go uchronić. Nie wiem co on by zrobił wtedy, czy by nie wyskoczył za nim. On jakimś sposobem jednak usunął żołnierzy Kamińskiego z terenu. Oni zostali tylko we dwóch. Widocznie wydali jakąś komendę, że tamci musieli się usunąć w tył. Chłopak został zastrzelony na miejscu. On zobaczył nasze twarze. Po prostu zrobiła się cisza, myśmy po prostu oniemiały. Człowiek, który nas ratował, ratował naszych rannych, nagle bez cienia wahania w jednej sekundzie zastrzelił chłopca. On popatrzył na nas wszystkie i wtedy powiedział: „My nie walczymy z kobietami i dziećmi, tylko z bandytami, a on był bandytą.” Myśmy się opanowały. Co można było zrobić w tej sytuacji? Krystyna Nejman mu podziękowała, że nam pomogli uratować rannych i czy mogą dla nas coś zrobić, żeby nas uratować dalej. Była godzina szósta, wpół do siódmej. On nam wtedy powiedział: „Bardzo mi przykro, ale my o ósmej odchodzimy jako komenda placu, a komendę obejmuje sam Kamiński, który już jest na Polu Mokotowskim.” Wtedy się zrobiła katastrofalna cisza, bo co myśmy mogły myśleć. Oni rzeczywiście odeszli. Powiedzieli, że oni nic nam już więcej pomóc nie mogą. Tylko powiedzieli nam: „Trzymajcie rannych ludzi na górze, a nie na dole.” To był ostatnie powiedzenie na pożegnanie i wyszli. Po godzinie ósmej, koło dziewiątej chyba, już było ciemno, myśmy wszyscy byli na miejscu, wszystkie panie właścicielki domu i my, oprócz kilku pielęgniarek, które były na górze z rannymi, nie odchodziły z pierwszego piętra. Myśmy wszyscy się zgromadzili w typowym dziewiętnastowiecznym gabinecie z kanapami, dywanami, poduszkami, biblioteką. Tłok tam był okropny, bo dziewczyn było dużo. W pewnym momencie wielkie stukanie do drzwi wejściowych, bo naturalnie już były zamknięte. Jedna i druga willa się tam dopalała, już nie było żadnych oznak życia. Walenie do drzwi. Jedna ze starszych pań powiedziała: „Nie, niech nikt nie wychodzi, ja otworzę.” Była to siwa, wysoka, godna pani, niesłychanie odważna. Jedna z nas się poderwała i chciała iść otwierać. Do wnętrza wszedł niesłychanie elegancko ubrany, choć potargany i cały umorusany, bardzo piękny oficer SS urody amanta filmowego, nie wiem jak to określić, już go nie pamiętam. Pamiętam tylko, że był to uderzająco piękny młody mężczyzna, może miał dwadzieścia pięć, sześć lat najwyżej. [Wszedł] z dziesięcioma kałmukami, którzy byli zwyczajni. Myśmy zdrętwiały. Zaczął mówić po rosyjsku, a może po ukraińsku. Nikt z nas się nie zorientował. Potem, dzięki Natalii Usznienko, bohaterce, on nas ochronił. On sobie upatrzył Natalię Usznienko, która była bardzo ładną dziewczyną nie znającą rosyjskiego. Jak oni się dogadywali, to nie wiem. Dość, że on się w niej zakochał. Przychodził codziennie, straszył nas. Przyszedł do rannych, oglądał każdego z nich, nie mówiąc ani słowa. Okazało się, ale to jest dygresja zupełnie powojenna, bo bardzo długo zupełnie nie orientowałam się, kto to jest. Zdumiewające było to, że robił wrażenie człowieka wykształconego, czego nie można było powiedzieć o żadnym z tych żołnierzy. Okazało się że był synem matki Włoszki i Ukraińca, który to Ukrainiec był dyplomatą we Włoszech chyba. Dość, że on był z pochodzenia dwunarodowego, znał włoski, rozumiał wszystko po polsku. Był oficerem SS, bo miał naszywki esesmana. Natychmiast kazał sobie przygotować pokój na piętrze. Wobec tego starsze panie pokazały mu sypialny pokój pana domu. On poszedł tam, straż była na schodach. Wille nieduże, więc schody też wąskie, drewniane schody. Była straż Mongołów. Te panie mówiły po rosyjsku i one z nim rozmawiały swobodnie po rosyjsku. On powiedział, że musi się odświeżyć. To się zaczął odświeżać.
- Proszę opowiedzieć o tej nocy, kiedy został Ukrainiec i własowcy w willi.
Straż była założona przed jego pokojem i na dole schodów, czyli w dwóch miejscach stało po dwóch strażników. My wszyscy [byliśmy] zgromadzeni, zresztą już z jego polecenia, w gabinecie. Tłok tam był okropny. Nie było w ogóle gdzie siąść, stałam przy framudze drzwi wejściowych do pokoju. W pewnym momencie, był to dla mnie straszny moment, można powiedzieć jeden ze straszniejszych w czasie Powstania, otworzyły się drzwi. Stałam najbliżej, jemu tam było wszystko jedna, którą bierze, [własowiec] wrzasnął: „Dziewuszka dla
komandira.” Wziął mnie za kark i wyciągnął mnie z pokoju, mimo że się opierałam i broniłam, ale ich było dwóch. Wzięli mnie za ramiona i wtaszczyli mnie na schody do pięknisia. Otworzyli drzwi i wepchnęli mnie. Odruchowo zaczęłam płakać, a może udawać, że płaczę, tego nie pamiętam. Wpadłam w taką rozpacz i w takie przerażenie, że zaczęłam do niego mówić… Świetnie to pamiętam, nigdy w życiu tego nie zapomnę. Było to jakby upokarzające. Tragikomiczna scena, jak się potem okazało, ale kto mógł wiedzieć. Oni tylko wrzeszczeli dziewczyna dla
komandira. Zaczęłam płaczliwym głosem… Wyglądałam strasznie dziecinnie, byłam mała, chuda, ostrzyżona, czarna, kędzierzawa, wyglądałam jak zamorusane dziecko, bośmy wszyscy byli zamorusani. Zaczęłam wołać do niego: „Niech pan mi nic złego nie robi, ja się boję!” Naprawdę tak się panicznie bałam, że to wszystko mówiłam zupełnie odruchowo. On patrzył na mnie z pogardą człowieka, który nie wie, co z tym świństwem zrobić, i w końcu wrzasnął na mnie: „Won! Won!” Wypadałam jak bomba, a ci strażnicy mnie z powrotem znowu za kark wepchnęli. Krzyczę: „On mnie nie chce!” W tej chwili się śmieję, ale było to naprawdę potworne, przerażające. Można zginąć, każdy był na to przygotowany, ale nie na takie rzeczy. Zrolowałam ze schodów, kiedy
komandir potwierdził, że mnie nie chce. Uspokoił się i nikogo nie wezwał. Wpadłam z powrotem do pokoju i zanurkowałam pod stół, gdzie był wielki dywan z czerwonego, grubego, bordo sukna. Pod stołem przeleżałam całą noc strasznie się bojąc. Zresztą wszystkie kobiety tam zgromadzone widziały, co się ze mną dzieje. Cały marsz na górę i na dół trwał dwie, może trzy minuty najwyżej. Stamtąd już nie wstałam do rana. Potem dziewczyny się ze mnie śmiały. On przychodził codziennie, wtedy uciekałam do piwnicy, gdzie była pralnia i tam się chroniłam. One się śmiały ze mnie, bo uważały, że jestem ta odważna smarkata, co to lata z meldunkami do „Romana” i niczego się nie boi, a tu nagle się jednego esesmana Ukraińca boi. Tak panicznie się go bałam, że było to głupie, ale to była prawda.
- Pani wspomina o dwóch koleżankach, które jednak zostały w pokoju…
On pod wieczór zarządził w pokoju stołowym, który był naprzeciwko gabinetu, kolację, poczęstunek i się zaczęło. Już nie wstawałam z dywanu pod stołem, w ogóle się nie ruszyłam, udawałam, że mnie nie ma. Natomiast właśnie Natalia Usznienko i kilka innych starszych dziewczyn, dorosłych, one wzięły udział w przygotowaniu poczęstunku. Oni przynieśli ze sobą mnóstwo konserw, trunków niemieckich, win. W każdym razie tam nie wchodziłam, nie widziałam. Tam był wielki stół, kałmuków było kilkunastu, i on jeden jako król i pan. Oni się go niesłuchanie słuchali. On się zachowywał przyzwoicie. Tamci wszyscy byli pijani, weszli pijani i wyszli pijani, leżeli potem pokotem. Próbowali zgwałcić dwie dziewczyny, zresztą dwie zgwałcili i to wyszło na jaw. Trzecią bodajże on sam zamknął w łazience na klucz i wziął klucz do kieszeni. W ten sposób ją uratował. Potem po Powstaniu jak zbierałam materiały do książki, to się od tej kobiety, też już nie żyje, dowiedziałam, że on po prostu jej powiedział: „Siedź tu i nie wychodź, żebyś nic głupiego nie zrobiła, bo zginiesz.” Ona ze strachu modliła się całą noc siedząc na wannie. Rano wylazła przez okno, bo on nie otworzył łazienki.
- Pani też wspominała, że Natalia śpiewała w czasie tej kolacji?
Natalia śpiewała, cały czas ona była obecna przy tym poczęstunku. Nawet myślałam, że ona po rosyjsku czy po ukraińsku śpiewała, ale ona śpiewała po polsku, jak potem mi tłumaczyła, że to ja się pomyliłam. Nawet w tej pierwszej wersji pamiętnika napisałam, że ona miała urodę piękności ukraińskiej. Była bardzo ciemna, miała kędzierzawe włosy, była znacznie wyższa ode mnie i tęższa dziewczyna. Widać było, że to dziewczyna, a nie takie nic jak ja. Ona się rzeczywiście mogła podobać. Ona się go nie bała. Zresztą on to potem powiedział: „To co mnie do ciebie zachęca to, to, że ty się mnie nie boisz, bo czego ty się masz bać.” On się wobec niej zachowywał jak normalny kulturalny młody człowiek, a poza tym on przynosił jedzenie i wino dla chorych, więc miało to niezwykłe znaczenie. Poza tym tylko dzięki niemu do nas Mongołowie właściwie nie mieli dostępu. Oni byli na niego wściekli. Podejrzewamy wszyscy, że on zginął od ich strzału. Oni zabijali swoich dowódców, jak już nie mogli z nimi wytrzymać. Poza tym był taki bałagan i tam było takie mrowie, że właściwie takie fakty mogły przechodzić.
- Jeszcze o tym śpiewie proszę opowiedzieć, ona śpiewała, żeby ich rozerwać, żeby ich odciągnąć od salonu, w którym państwo byliście?
Tak, znaczy on jej powiedział: „Dopóki tu przychodzę, to nic się wam nie stanie, a swoich rannych możecie leczyć na górze.” On tam raz jeden był. Była wtedy panika, że rzeczywiście ich każe zastrzelić czy sam wystrzelać. Nic takiego nie zrobił. Zwymyślał swoich żołnierzy, którzy dopominali się o to, żeby ich powiesić, zastrzelić, różne rzeczy gadali. On jeszcze wtedy miał autorytet i wrzasnął na nich. Rzeczywiście dzięki temu, że on przychodził, było to od 6 sierpnia, kiedy się zaczęło pijatyką całonocną w stołowym, w czym nie brałam udziału, a dziewczyny były tam… Na drugi dzień oni odeszli wczesnym bardzo rankiem. Nie byłam tego świadkiem, w końcu zasnęłam pod stołem. Rano starsze pani mnie obudziły i powiedziały: „Mała wychodź stamtąd i idź się umyj, bo jak ty wyglądasz.” Rzeczywiście dom był pusty, ranni na górze, którymi zaopiekowali się starsze dorosłe pielęgniarki. Dziewczyny w pralni się umyły, bo jednak woda była. Oni się nie pokazali cały dzień. Tego samego dnia dzięki poleceniu mojej komendantki Krystyny poszłam z meldunkiem. Przecież to była zupełna katastrofa. Już wiadomo było, że my się nie mamy czym bronić, nie mamy żadnych możliwości odporu, że wszyscy żołnierze, którzy są na Koloni, którzy nie odeszli… 1 [sierpnia] w nocy nasz dowódca „Roman”, kazał we wszystkich kwaterach, do których był dostęp, a tych kwater było całe mnóstwo w poszczególnych willach na Kolonii, zawiadomić beznadziejnie czekających żołnierzy, że kto nie ma broni, nie ma żadnej możliwości walki, niech wycofuje się z Kolonii każdą drogą na Mokotów, przez Pole Mokotowskie. Były takie wypadki, że cała jedna drużyna, chyba osiemnastu chłopców przeszło nocą z 1 na 2 sierpnia przez Pole Mokotowskie przeczołgując się pod groźbą baterii przeciwlotniczych. Dostali się do „Baszty”, walczyli potem w „Baszcie” i zostali potem członkami środowiska „Baszty”. [...]
- Pani dostała się do „Romana” nad ranem?
Poszłam wczesnym rankiem. Odkryłam wtedy nie tylko zabitych, nie tylko brata „Żegoty”, który zginął na naszych oczach… Poprzedniego dnia myśmy wynosili „Żegotę” z willi właściwie półprzytomnego. On był tak ciężko ranny, że myśmy wszyscy byli przekonani, że zwyczajnie umrze. Jego brat, który był partyzantem, przyjechał na urlop do Warszawy i poszedł na Powstanie ze starszym bratem, bo jakie miał wyjście? Zginął 6 [sierpnia] skacząc z dachu willi na ogromne drzewo, chyba lipę, której zresztą nie ma, jest ścięta, rosła tuż przy wilii Langiewicza 11,13. Myśmy akurat wyciągały nosze z willi idąc przez kawałeczek podwórka tuż koło drzewa, jak go jeden z Mongołów zestrzelił z tegoż drzewa. On skoczył na drzewo i jeszcze jeden chłopak, ktoś mówił, że miał Tadek na imię, nie mam pojęcia kto to był. Na naszych oczach dwóch chłopaków po prostu spadło martwych na trawnik, tuż przy naszej drodze wyjścia. Myśmy naturalnie „Żegocie” nic nie powiedziały, nikt nie powiedział, że brat zginął na naszych oczach. On tego nie mógł widzieć, bo leżał na wznak nie odwracając głowy. On mi powiedział po Powstaniu, że on doskonale wiedział, że jego brat nie żyje, ponieważ już po przejściu do nowej willi u jednego z Mongołów zobaczył wspaniałego szmajsera brata, o którym wiedział, iż był znakowany i miał kolorową taśmę. Też pamiętam taśmę, którą on zarzucał przez ramię. On mówi: „Przecież doskonale wiedziałem, że Janek nie żyje, jak zobaczyłam szmajsera w rękach Mongoła.” Obeszłam spaloną willę dookoła. Znalazłam w wejściu do pralni trzech przerażonych chłopaków. Tam były schodki, zejście do pralni, z pięć czy siedem schodów. Tam stało zalanych wodą potwornie brudnych, mokrych, trzech oberwańców, to przecież było już po pożarze. Przerażeni mnie zobaczyli pokazując mi, żebym się nie odzywała, bo oni nie wiedzieli, co się dzieje. Oni nie wiedzieli, czy nie są otoczeni, czy nie ma obcych żołnierzy. Tylko im zdążyłam powiedzieć: „Idę z meldunkiem do ‹‹Romana››, poczekajcie aż się ściemni i przeczołgajcie się do nas.” Pokazałam im, że jesteśmy naprzeciwko. Potem obeszłam całą willę i wlazłam pod parterowy taras, który wychodził od salonu na ogród. To był murowany taras z wejściem prostokątnym na narzędzia ogrodnicze. Tam się trzymało grabie, łopaty, a na wierzchu był elegancki ogrodzony taras, gdzie pewnie mieszkańcy i goście pili kawę czy herbatę przed wojną. Pod tarasem siedziało pięciu, sześciu, leżało, bo tam siedzieć nie można było, kilku naszych chłopców, którzy w ten sposób się uratowali. Oni cały pożar przesiedzieli w schowku. Nikomu z Mongołów nie przyszło do głowy, żeby ich tam szukać. Tam nikt nie zajrzał. Oni się uratowali. Potem z nami, albo nie z nami, kilku razem z nami, przechodziło do Śródmieścia przez Pole Mokotowskie. Po powrocie od „Romana” po złożonym meldunku, o tym co się działo w nocy, byłam okropnie zmordowana. Chociaż to nie było daleko, każda wyprawa groziła końcem życia jakby się spotkało kałmuków. Prosiłam moją koleżankę z patrolu, żeby zaniosła tym chłopcom jakąś wodę i cukier. Oni mi tylko wyszeptali bojąc się okropnie, że mogę ich zdradzić niechcący, że są potwornie głodni, i że znaleźli wielki słój i zaczęli pić tą wodę. Okazało się, że to jest woda po śledziach. To było potwornie słone. Po moim powrocie od „Romana” powiedziałam mojej koleżance Jance Bieniawskiej, że nie mam siły iść do nich jeszcze raz, żeby ona im zaniosła. Już po ciemku wypełzła z naszej willi i zaniosła im coś do jedzenia. Ci z pralni, trzech przerażonych, których spotkałam, którzy mnie tylko wyganiali, żebym sobie poszła, żeby ich czasem niechcący nie zdradzić i [ci] spod tarasu, potem przeszli z nami do Śródmieścia.
- Kiedy zapadła decyzja o ewakuacji do Śródmieścia?
Nie byłam tego świadkiem. Z 2 na 3 sierpnia pierwszy z naszych poszedł Zbyszek Bojarski „Połaniecki”, który był drużynowym, mój późniejszy szwagier. Wcześniej Zbyszek wprowadzał mnie do „Odwetu” w 1943 roku. On przeszedł przez ogrody Politechniki. Po prostu wlazł przez ogrodzenie do ogrodów i przemknął się do gmachu Architektury, gdzie było duże zgrupowanie „Golskiego”. On tam pierwszy zameldował, w jakiej my jesteśmy beznadziejnej sytuacji. Poczym wysłano łącznika, nie wiem kogo, już z żołnierzy „Golskiego” do „Romana”, do dowódcy. Naturalnie Zbyszek „Połaniecki” wszystko opowiedział, w jakiej my jesteśmy sytuacji, że „Roman” kazał wymknąć się z Kolonii jakimikolwiek drogami. Niektórzy dostali się od razu przez parkan Politechniki do „Golskiego” do Architektury. Bardzo dużo zginęło na Polu Mokotowskim, mnóstwo. Liczba ich jest nie do określenia. Możemy się tylko orientować, kogo myśmy nigdy nie znaleźli, a wiedzieliśmy ilu było żołnierzy na Kolonii w dzień wybuchu Powstania. Część się przedarła na Ochotę i przechodziła najróżniejsze rzeczy. Między innymi, ku mojemu zdumieniu powojennemu, pan Łapicki, który przypadkiem, on nie był wcale w „Odwecie”, bo on był w… Jak to się nazywało ci, którzy wydawali „Biuletyn Informacyjny”?
- Biuro Informacji i Propagandy.
Tak, tego mi owało, w BIP-ie. On miał swój BIP, miał się stawić bodajże na ulicę Noakowskiego. Jechał od Świętego Jakuba od Placu Narutowicza i naturalnie jak wybuchło Powstanie, jak się zrobiła strzelanina, to tramwaj został unieruchomiony i wszyscy uciekali, gdzie mogli. Ponieważ najbliższą drogą ucieczki był olbrzymi gmach na rogu, to się wtedy nazywało 6 sierpnia, dzisiaj się nazywa Nowowiejska, naprzeciwko Pomnika Sapera… Pamiętam świetnie Pomnik Sapera, stał od Placu Narutowicza po lewej stronie Nowowiejskiej, a po prawej stronie był wielki gmach, który istnieje dotąd, zniszczony i odnowiony, Aleje Niepodległości 227. To jest olbrzymi gmach, gdzie była cała drużyna mojego szwagra Bojarskiego i pluton cały porucznika „Sępa”, nie pamiętam jak on się nazywał. Oni tam kwaterowali, Łapicki się tam dostał. Poprosił o przydział nie mając innego wyjścia, nie wiedział jak się dostać do BIP-u. Myśmy w końcu [wyszli] dzięki łącznikom. Najpierw Zbyszek nocą przeprowadzał niewielkie grupy żołnierzy przez Pole Mokotowskie zawsze z patrolem dwóch, trzech żołnierzy, a potem robiło to się co noc już w sposób bardziej zorganizowany. Podobno „Golski” przez łącznika zawiadomił „Romana” jako dowódcę, że on nie bierze żołnierzy bez broni, że on chce przeprowadzić tylko dowódcę oddziału i jego świtę. Na co „Roman” nie mógł się zgodzić, nie mógł zostawić przecież niedobitków żołnierzy, rannych i dziewczyn. On odmówił. Wtedy „Golski” się złamał. To są opowieści bardziej plotkarskie niż fakty, bo na to nie mam dowodów, mam tylko opowieści żołnierzy. Wtedy rzeczywiście zostało to zorganizowane tak, że co noc patrol albo dwa patrole przeprowadzały grupy. Najczęściej były to grupy kilkunastoosobowe. Na końcu, jak Niemcy ogłosili… Kolonia była spacyfikowana całkowicie. Wygoniono wszystkich ludzi, chyba do 11 albo 12 sierpnia był termin. Tam nie było już nikogo do walczenia. Było nawet ogłoszone przez Niemców zawieszenie broni, po to żeby ludzie cywilni mogli wyjść ze swoich domów i przejść na Zieleniak przez Pole Mokotowskie. Łapicki jako cywilny przeszedł z tłumem ludzi cywilnych na Zieleniak. Dał mi relację bardzo dokładną i przerażającą jak on razem z innymi młodymi mężczyznami musiał zakopywać stosy trupów poprzednio wystrzelanych do wspólnego dołu.
- Którego sierpnia ewakuowała się pani grupa?
Moja grupa razem z dowódcą „Romanem”, razem z rannymi chodzącymi i sanitariuszkami, to była chyba największa grupa, myśmy przechodzili z 9 na 10 sierpnia przez Pole Mokotowskie do Śródmieścia. Wszyscy wychodzili z gmachu Aleje Niepodległości 227 czyli narożnego, który był prawie naprzeciwko ówczesnego szpitala Piłsudskiego.
- Jak liczna to była grupa?
Ogromnie liczna. Według mego zdania na oko było koło setki ludzi. To była największa grupa, ale to były resztki, bo wcześniej wychodziły grupy po kilkanaście, po dwadzieścia, po trzydzieści osób. Dwa patrole to prowadziły. Trzeba było leżeć godzinami na Polu Mokotowskim między kartoflami i pomidorami, bo bez przerwy były puszczane…
Jest takie określenie lotnicze, tylko nie pamiętam w tej chwili, coś w rodzaju rakiet. Wyglądało to jak ogromne sztuczne ognie, które oświetlały całe niebo. Wtedy Pole było ostrzeliwane. Myśmy szli całą noc. To znaczy wychodziliśmy z ulicy równoległej do Langiewicza, gdzie był pierwszy punkt zborny …
Naturalnie, że Filtrowa. Filtrowa 31 to był punkt zborny, gdzie „Roman” mi nie pozwolił zostać z ciężko rannymi. Błagałam go i prosiłam. Takich, którzy nie mogli iść i musieli być przeniesieni do szpitala, albo zginąć na miejscu, było sześciu. To był właśnie Jurek Marks, moja kilkudniowa powstaniowa sympatia, którego przenosiłam z pierwszego punktu, jak był zagrożony pożarem. Przenieśliśmy się na Langiewicza 11. Już dla niego nie było miejsca, trzeba go było przenieść na Langiewicza 4, na
vis a vis i tam go zostawić w prywatnym domu państwa Lorentowiczów. To był jeden z ciężko rannych. Drugi to był „Żegota” czyli Romuald Jakubowski, zastępca dowódcy, trzecia to była Bronka Jaskólak. Bronka Jaskólak i Jurek Marks umarli, Bronka w szpitalu w Krakowie. Nie pozwolili sobie jedno i drugie amputować nogi, bo oni byli do przeżycia, ale się nie zgodzili na to. Umarli na gangrenę. Był Janek Gosk, ten o którym opowiadałam, co był ranny w pośladek i kazał się całować, to był czwarty. Jeszcze było dwóch Władek Maciejewski pseudo „Gryf”, który udawał żandarma w żandarmskim rynsztunku w czasie Powstania. On był ciężko ranny, operowany na Koszykowej w szpitalu pielęgniarek, i umarł po operacji. Oni wszyscy są pochowani, oprócz łączniczki Bronki Jaskólak, która w Krakowie umarła, na wojskowym cmentarzu. „Roman” mi pozwolił na to i powiedział: „Co ty sobie myślisz ‹‹Maryla››? My idziemy do walki!” On był niesłychanie buńczuczny, chociaż bezradny. „A ty chcesz zostać tutaj na pewną śmierć, przecież chyba sobie zdajesz sprawę…” Wszyscyśmy sobie zdawali sprawę i on też, że właściwie on zostawia tych ludzi na pewną śmierć. Nikt nie miał żadnych wątpliwości, że ktokolwiek z nich przeżyje. On zostawił tylko starsze dziewczyny. Jak ja miałam przeszło siedemnaście lat, to one miały dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, jedna miała dwadzieścia pięć. Zostawił takie, które miały większe doświadczenie, niby miał rację. Chcąc mi osłodzić ból, rodzaj upokorzenia, jakiego uważałam że doznaję, że on mi nie pozwala zostać, to on mi powiedział: „Nadaję ci funkcję łącznika między grupami, żebyś przeprowadzała w nocy grupy głównie dziewczyn porozsiewane od Wawelskiej przez Prokuratorską, Prezydencką na Filtrową.” To były nieduże grupy po pięć, sześć, siedem dziewczyn sanitariuszek. W nocy przed dwunastą musiałam wszystkich przyprowadzić na miejsce. Jeszcze wpadałam jak idiotka nie orientując się. Tam była zupełna pustka, ale chciałam się pożegnać z „Żegotą” i Zosią Borowską, która jako jedna z najstarszych została, i z Krystyną, moją komendantką. Przed dwunastą zapukałam. One się najadły strachu, przecież nie wiedziały, kto puka, ale się pożegnałam. Przyprowadziłam wszystkich na Filtrową. Potem ogrodami Filtrową do Sędziowskiej i do Alei Niepodległości 227, skąd wszyscy myśmy przechodzili tyralierą w szmatach na butach albo bez butów, przez szeroką jezdnię do ogrodów na tyłach Alei Niepodległości po drugiej stronie, Lekarska chyba się nazywa ta uliczka, [dalej] na Pole Mokotowskie między kartofle i pomidory, różne warzywa słoneczniki. Tam myśmy szli od godziny dwunastej do godziny szóstej rano leżąc godzinami w zaroślach na środku Pola Mokotowskiego jak był obstrzał. Nikt nie zginął. Myśmy w końcu ledwo żywi dotarli nad ranem, właściwie szósta rano to już jest dzień. Chłopcy z barykady przy Lwowskiej, przy Jaworzyńskiej chyba… Myśmy stracili orientację, jak się [szło] przez Pole Mokotowskie. Wtedy to było ogromne pole zarośnięte tylko działkami warzywnymi. Przyjmowały nas straże akowskie głównie „Golskiego”, bo to był teren „Golskiego”, chyba przy rogu Jaworzyńskiej i Pola Mokotowskiego. Tam było przejście przez pierwszą w życiu barykadę, jaką widziałam, bo na Kolonii nie było barykad. Oni nas wyciągali, można powiedzieć za frak, bo myśmy byli strasznie osłabieni, głodni i brudni. Wtedy się zaczęło nowe życie. Zresztą wcześniej grupy były bardzo liczne. Część ich od razu weszło do Batalionu „Golski”, bo przecież nie wiadomo było ilu z nas zdoła się przedrzeć do Śródmieścia. „Golski” nas przyjmował bardzo niechętnie, czemu się nie należy dziwić. W końcu byliśmy rozbitkami bez broni, wykończeni, część rannych, część chorych. Na dobrą sprawę nie bardzo było wiadomo, co z nami robić. Wziął z nas i zrobił z nas kompanię odwodową.
- Gdzie państwo kwaterowaliście na początku w Śródmieściu?
W Śródmieściu najpierw leżeliśmy do dziewiątej rano na stołach w szkole na Śniadeckich zajętej przez żołnierzy „Golskiego”. Potem dostaliśmy tam śniadanie, co było niezwykłym przeżyciem, bośmy byli straszliwie głodni. Nie wiem, ale chyba mówiłam o tym, że na Kolonii Staszica kończyły się nam zapasy niemieckie. Rannych trzeba było nakarmić i dziewczyny też musiały coś zjeść. Chodziłam po Kolonii, wszyscy już mnie znali i wychodziły różne panie gospodynie z poszczególnych willi i dawały mi, co miały, najróżniejsze rzeczy. W końcu jedna gospodyni wyszła i płacząc dała mi worek obierzyn z kartofli. Mało ją w rękę nie pocałowałam, bośmy już nic nie mieli do jedzenia. Ona mówi, że ona się wstydzi, ale ona już też nic nie ma w domu. Mówię: „I tak jest pani wielka, bo my zaraz to wyszorujemy, ugotujemy i na pewno zjemy.” Zresztą tak się stało. Ludzie na Kolonii niezwykle nam pomagali. Byli tacy, którzy zamykali drzwi i nie wpuszczali nas, czemu też się nie dziwię. Na przykład Zbyszek Wolak ma pretensje do nich. Ja nie mam żadnych pretensji, bo przecież były to straszne czasy. Wymordowano całą rodzinę artysty filmowego Maszyńskiego, to bardzo znane nazwisko przed wojną, wszystkich ich Mongołowie rozstrzelali w ich własnej willi. Trudno się dziwić, że ludzie się panicznie bali. Nas ukrywali i pomagali jak mogli.
- W Śródmieściu było inaczej, inaczej się zachowywała ludność?
W Śródmieściu bardzo różnie w bardzo różnych okresach Powstania. Z początku entuzjastycznie, byliśmy prawie noszeni na rękach. Zresztą i tak Pana Boga żeśmy za nogi złapali, jak żeśmy się dostali do Architektury. To był olbrzymi gmach, dostaliśmy kwatery, dostaliśmy wyżywienie bardzo marne, ale było, dostałyśmy pracę, zresztą niezbyt wdzięczną. Chłopcy byli w wartowniczych kompaniach, bo jak nie mieli broni, to co było z nimi robić? Co bardziej przedsiębiorczy skumali się z innymi oddziałami z jakiego to powodu były potem straszliwe karne raporty, kilkudniowe uwięzienia. Jeden z chłopców dostał się do „Kilińskiego”, bo miał tam znajomego kuzyna i dostał broń. Nie wiem czy żandarmeria go nakryła czy chłopcy z „Odwetu”. Dość, że przyprowadzili go do „Romana”, a „Roman” go wsadził do celi w czasie Powstania. Takie rzeczy się zdarzały, zupełnie tragikomiczne. Zresztą tego chłopca potem puścił, bo ktoś od „Kilińskiego” z oficerów przyszedł do „Romana” i powiedział: „Panie poruczniku, jeżeli chłopak chce walczyć a ma u nas w oddziale kuzyna, jest dobrze ubrany, ma swój własny pistolet, to co mu pan będzie bronił?” Naturalnie takie incydenty były. W każdym razie my jako żołnierze i sanitariuszki byliśmy zabezpieczeni. Z tym że nie mogliśmy właściwie walczyć, znaczy my dziewczyny miałyśmy zawsze coś do roboty albo byłyśmy sanitariuszkami w polowym szpitalu. Akurat byłam na Lwowskiej w szpitalu polowym, który był przed wojną prywatną elegancką kliniką chyba położniczą, ginekologiczną, Lwowska 13. Cały teren Architektury znaczy dziedziniec i gmach to była Lwowska 12. Nasze kwatery były na pierwszym piętrze. Dziewczyny były od strony Koszykowej, a chłopcy byli na drugim piętrze od strony i Lwowskiej, i Koszykowej.
- Mówiła pani o niewdzięcznych pracach, w których pani brała udział.
Mnie, jako osobie usposobionej bojowo, niesłychanie nie odpowiadało robienie na przykład klusek. Jeszcze chłopaki się z nas wyśmiewali. Nie honor, jeszcze do tego nie umiałam robić klusek, więc patrzyłam jak inne robią. Trzeba było zużytkować siły ludzkie. [...] Jak bombardowali Niemcy Śródmieście w końcowej fazie Powstania i bombardowali gmachy gdzie były apteki, myśmy wszystkie podzielone na patrole cztero, pięcioosobowe latały po zrujnowanych aptekach wyciągając co się dało z leków i dostarczając albo do szpitala, albo do Architektury. Architektura została zbombardowana 15 września i tam właśnie zginęły moje dwie starsze koleżanki. Najcięższą pracą to było przenoszenie rannych przeniesionych kanałami ze Starego Miasta po upadku z 1 na 2 września. Ranni żołnierze byli przenoszeni najpierw kanałami, a potem przekopem pod Alejami Jerozolimskimi, tam był bez przerwy ostrzał. Przekop był naturalnie podziemny, ale bardzo ciężki do przejścia. Myśmy kwaterowały całe noce na ulicy Nowogrodzkiej w stróżówce, czekając na transporty, kilka patroli. Roznosiło się nieszczęśników w straszliwym stanie. Oni ileś tam godzin, co najmniej pięć do siedmiu godzin, spędzili przenoszeni przez swoich kolegów kanałami. To byli nieliczni ludzie, bo Stare Miasto
gros swoich rannych zostawiło na śmierć. Moja późniejsza popowstaniowa sympatia z klasy maturalnej gdzieśmy razem byli… Właściwie wszyscy tam byli z Powstania, tylko nie mówiło się o tym w 1945 roku. To był chłopak Zygmunt Jung, też już nie żyje, z „Parasola”, został ranny bardzo ciężko pierwszego dnia Powstania, przenosząc broń na punkt koncentracyjny. Powstanie się zaczęło trochę wcześniej i on został umieszczony w szpitalu na Długiej koło obecnej katedry Wojska Polskiego. Jak Niemcy weszli, to wystrzelali wszystkich rannych. On już po maturze powiedział mi: „Wiesz jak się uratowałem?” Był straszliwe pokiereszowany. „Tak się uratowałem, że udałem trupa.” Pewno mógł łatwo udać trupa. Po prostu widział jak oni wchodzą z pistoletami i strzelają do każdego ruszającego się rannego. Wystrzelali sanitariuszki, wszystkich, a on się uratował. Kilku takich było. Prawdopodobnie żołnierze na własną odpowiedzialność brali niedobitków, swoich przyjaciół, najlepszych kolegów czy dowódców sekcji czy drużyn i jednak ich przenosili. Naszym zadaniem, patroli ze Śródmieścia południowego, było umieszczanie ciężko rannych po prywatnych domach. To była już sytuacja bardzo skompilowana. W pierwszej części Powstania prawie do końca sierpnia, jeszcze po zdobyciu PAST-y, po zdobyciu Małej PAST-y, któremu towarzyszyła moja mama, bo sąsiadowaliśmy mieszkaniem z Małą PAST-ą, to były nastroje niesłychanie patriotyczne, pełne odwagi i poświęcenia. Ludność cywilna niesłychanie przyjaźnie się odnosiła do żołnierzy. Po upadku Starego Miasta przy ogromnym napływie uciekinierów, niedobitków niewymordowanych do końca na Woli i ze Starego Miasta, to Śródmieście było tak zapchane, był taki głód i tak straszne warunki, że nikt nie chciał rannych przyjmować. My, patrole sanitariuszek, awanturowałyśmy się o każdego zostawianego u ludzi żołnierza ze Starego Miasta, bo oni nie chcieli ich przyjmować. Obiektywnie z dzisiejszego punktu widzenia każdy to rozumie, ale dla nas wtedy, które się same czuły żołnierzami… Oni nam wymyślali okropnie, wypychali nas za drzwi, nie otwierali drzwi, było to bardzo przykre. Naturalnie nie wszędzie tak było.
- Dlaczego nie zostawiało się rannych w szpitalach?
Bo się nie mieścili w szpitalach. Szpitale były bombardowane. Myśmy przyszli z Kolonii 10 sierpnia, pierwsze dyżury zaczęłam mieć koło 15, 16 sierpnia, zaczęłam chodzić na dyżury regularnie do szpitala na Lwowskiej. Początkowo ranni leżeli w salach. To były nieduże sale, bo ginekologiczna, przedwojenna klinika, to wiadomo, nie było dwudziestoosobowych sal. Warunki były zupełnie dobre. Natomiast jak zaczęły się bombardowania stałe Śródmieścia, to wszystkie szpitale musiały zejść do piwnic, gdzie były warunki dramatyczne. Po upadku elektrowni, to się robiło tylko kaganki, którymi się oświetlało piwnice. Dyżury były dramatyczne, był piekielny tłok. Jednocześnie jak my, sanitariuszki, wolontariuszki, przychodziły na noc pielęgnować najczęściej rannych z naszych oddziałów, to te pielęgniarki, które były, chodziły na rzęsach ze zmęczenia. Bardzo chętnie zostawiały nam całą salę. Sala to była wielka piwnica. Nic się nie widziało, ze świeczką się chodziło od rannego do rannego, jak oni się odzywali i chcieli pić czy trzeba było dać lekarstwo czy coś. Myśmy tam były oddelegowane do konkretnych rannych, najczęściej albo z oddziału „Golskiego” albo z „Odwetu”. Nasi żołnierze brali udział w walkach o Politechnikę do 19 sierpnia.
- Dużo było rannych ze Starówki?
Tak ciężko rannych, że na noszach ich niesiono, nie było dużo. Wydaje mi się, że nasz patrol przynajmniej na Nowogrodzkiej przy dawnej stacji… Ostatnia stacja EKD, jeszcze przedwojennego i okupacyjnego, była na początku Nowogrodzkiej koło Marszałkowskiej, znaczy za rogiem Marszałkowskiej jak się Nowogrodzka ciągnęła. Mówię o odcinku od Marszałkowskiej do, powiedzmy, Placu Starynkiewicza. Tam był ostatni przystanek EKD, nie pamiętam który to był numer domu, ale w każdym razie przy pierwszej czy drugiej bramie przy przystanku myśmy tam w stróżówce odbierały rannych. To były dwie, trzy noce, tylko całe noce, od godziny dziewiątej wieczorem. Całe noce spędzało się na rozrzuconej słomie, czekało na transporty, które przychodziły bardzo nieregularnie. Myśmy były od tego, żeby albo wprowadzić tych, którzy przechodzili, a już ledwo żyli, albo tych, którzy nieśli nosze i też ledwo żyli. Przede wszystkim nosze myśmy musiały zabrać od noszowych i gdzieś umieścić. Pamiętam, że takich za mojej kadencji dwóch czy trzech nocy, było chyba dziesięciu, co mnie się nawet wtedy wydawało dużo. Umieszczaliśmy biednych ludzi, z którymi nawet nie mam pojęcia co się stało, czasem się ich pod przymusem pozostawiało w prywatnych domach i koniec.
- To było w mieszkaniach czy w piwnicach?
Wtedy jeszcze w mieszkaniach.
- Ktoś tam zostawał do opieki?
Myśmy to zlecali. Mieliśmy nawet na piśmie nakazy komendy placu, komendy rejonu Śródmieścia południowego, że właściciele mieszkania muszą się zaopiekować rannym. Tam była cała kupa mieszkańców, nie tylko właścicieli, również uciekinierów. Przypuszczam, że oni z kolei, jak był koniec Powstania i podpisana kapitulacja, jeśli ranni jeszcze żyli, bo oni byli w takim opłakanym stanie, że przypuszczam wielu z nich skończyło życie przed końcem Powstania, że oni zgłaszali to do szpitali, albo tam odnosili. Z kolei dyrektorzy szpitali kierujący szpitalami polowymi wpadli na bardzo dobry pomysł. Zresztą moja szkolna koleżanka była tam sanitariuszką i wyjechała razem z rannymi żołnierzami. Dyrektorzy, zresztą to nie byle jacy dyrektorzy, bo profesor Stefański, słynny chirurg, był dyrektorem w Sano. On zarządził po cichu, naturalnie ustalając to z władzami wojskowymi, że wszyscy ranni żołnierze, podchorążowie czy oficerowie, byli wpisani jako ludzie cywilni. Zakładano nowe księgi po to, żeby nie jechali do obozów jenieckich, do szpitali niemieckich. Część niestety pojechała i nikt z nich nie wrócił. Oni prawie wszyscy poumierali w jenieckich szpitalach wojskowych. Natomiast ci, którzy podali się za cywilnych pojechali najczęściej do Krakowa i tam byli rozdzieleni po normalnych cywilnych szpitalach.
- Życie codziennie w Powstaniu…
Byłam bardzo zajęta służbowymi zadaniami, albo a to praniem, a to roznoszeniem kotłów z zupą z kuchni do różnych kwater na terenie Politechniki, znaczy nie tyle Politechniki ile Architektury, albo robieniem klusek, czego najbardziej nie lubiłam. Jednak codziennie miałam przepustkę do mojego domu. Należałam do mniejszości moich koleżanek, które miały dom w Śródmieściu. Myśmy mieszkali na Piusa XI, w tej chwili Pięknej 23, tuż przy Marszałkowskiej, to był chyba drugi dom od Marszałkowskiej. Nie ma już żadnego z tych domów, bo to wszystko było wyburzone przez Niemców natychmiast po naszym wyjściu z Warszawy. Moja mama była zupełnie sama. Opiekowała się babcią, która była mało, że niezaradną osobą, po prostu była kobietą z bardzo dobrych warunków wiejskiego majątku ze służbą i obsługiwana całe życie, która się zupełnie nie nadawała do życia w strasznych warunkach w piwnicach. Moja mamusia latała z piwnicy na trzecie piętro gdzieśmy mieszkali, gdzie była wielka dziura od granatnika, jedna czwarta ściany wywalona. Mamusia w kuchni coś pichciła na resztkach oleju czy czegoś i schodziła na dół. Jednocześnie chodziła z Piusa XI 23 na dziedziniec Architektury do wielkiej pompy, gdzie stały dzikie kolejki ludzi z całego Śródmieścia bliskiego kościoła Zbawiciela po wodę. Już nie było wody. Zobaczyłam jak mamusia stoi zachwycona w kolejce, że dostała dwa wiadra. Mamusia była szczupłą, wychudzoną kobietą. Zobaczyłam jak ona taszczy dwa wiadra okropnie zdenerwowana. To było jeszcze w sierpniu. 13 sierpnia pierwszy raz przyszłam do domu. Była to niezwykła radość, kiedy ja jedna ze wszystkich dzieci pojawiłam się w domu. Mój brat już nie żył, w 1943 roku zginął. Ojciec był na innej ulicy, nie miał kontaktu z matką. Moja mama była odważna do szaleństwa, prawie do głupoty, chyba nie miała wyobraźni, niczego się nie bała.
- Dlaczego mama była zdenerwowana?
Zdenerwowana była, mnie prawie nawymyślała, że ona tak późno stanęła w kolejce i ma kawał drogi do pompy, że wasz strażnik… W bramie naprzeciwko przejścia przez Marszałkowską najbliżej Placu Zbawiciela stał na warcie żołnierz. Tam była barykada i pod barykadą ludzie przemykali [się] z wiadrami pochyleni jak najniżej, bo był ciągły ostrzał. Każde przejście pod barykadą było groźne. Mamusia sobie z tego kompletnie nie zdawała sprawy. Uważała, że to jest normalne, trzeba nosić wodę, to trzeba. Tymczasem kobietę zabiło. Kobieta szła już z wiadrami pełnymi, wracała z dziedzińca Architektury, czyli przechodziła ze strony prawej na lewą stronę, a mamusia szła z lewej strony na prawą po to, żeby do dziedzińca się dostać. Strażnik zahamował ruch, bo był ostrzał, kobieta leżała zabita, woda rozlana, nie puszczał nikogo, bo musiał przeczekać. Mamusia się okropnie zezłościła, nawymyślała mu. A co on miał robić? On miał taki rozkaz, żeby przeczekać dziesięć czy piętnaście czy ileś minut, zanim następną osobę puszczą. Zresztą wtedy starał się puszczać mężczyzn, a nie kobiety.
- Życie kulturalne rozrywki, pamięta pani?
Ludzie cywilni z moich znajomych z domu, gdzie mieszkałam, nie brali w żadnych takich uroczystościach udziału. Natomiast my żołnierze i nasi zaprzyjaźnieni cywile, którzy mieszkali tuż obok Architektury, przychodzili na koncerty. Póki Architektura nie była zbombardowana i nie zrujnowali nam kompletnie fortepianu, to tam były koncerty i 15 sierpnia i 26 sierpnia Matki Boskiej Częstochowskiej, co było obchodzone jako Królowej Polski, była wielka uroczystość, ogromna msza. Jeszcze Architektura stała. 15 września dopiero została zbombardowana. Owszem, bardzo często jak przechodziłam do domu z wodą… Dostałam przepustkę od „Romana”. Poszłam do dowódcy i powiedziałam, że muszę mieć przepustkę, żeby mamusia nie chodziła z wiadrami. On mi natychmiast dał przepustkę. Tak że ja codziennie [chodziłam]. Przejście przez piwnice i między piwnicami na całej długości od mniej więcej poziomu Śniadeckich już po lewej stronie, znaczy po parzystej stronie Marszałkowskiej, do piwnicy mojej na Pięknej 23, to był kawał drogi, szczególnie, że droga była wtedy straszna. Już nie można było chodzić podwórkami, bo był ostrzał taki i takie warunki, że tam nikt nie chodził, tylko piwnicami. To co widziałam na co dzień przechodząc przez piwnice z wiadrami, to było najstraszniejsze. Chyba nie tylko ja tak to odczuwałam. Jak słyszę różne relacje, nawet telewizyjne, kobiet i mężczyzn, którzy musieli z ludnością cywilną stykać się z konieczności w piwnicach, wszyscy mówią to samo: „Ludzie cywilni byli w najstraszniejszej sytuacji.” Żołnierzom zawsze było łatwiej, nawet jak ginęli, to miał kto ich pochować. Każdy z nas o to dbał. Mnóstwo naszych kolegów i od „Golskiego” było pochowanych na wielkim dziedzińcu Architektury. Tam był cmentarz, gdzie chowaliśmy nasze koleżanki, które zginęły od bomby i Danusię Senko, która zginęła 13 sierpnia zaraz po przejściu. 10 byliśmy już na miejscu i 13 wszyscy dostaliśmy, kto miał do kogo iść, przepustki. Ona leciała do swojej ciotki, która gdzieś w Śródmieściu mieszkała i zginęła od snajpera na rogu Wilczej i Marszałkowskiej. Uratowała się z Kolonii Staszica i zginęła tam. Pogrzeby były dramatyczne, szczególnie tych którzy się uratowali z Kolonii. Czasem chodziłam do domu bez wiader, jak miałam przepustkę, to niosłam wiadra z wodą, ale wracałam na pusto. Często się natykałam, nie wiem jak to nazwać, gospody, trudno powiedzieć kluby. To były zwykle parterowe wnętrza po sklepach, gdzie było coś w rodzaju… nie można powiedzieć kawiarenek, bo nie było kawy, które prowadziły tak zwane peżetki, Pomoc Żołnierzowi. My sanitariuszki, łączniczki, to z pogardą się odnosiłyśmy do peżetek. Co to za służba tylko karmić żołnierzy, towarzyszyć im przy jedzeniach, jak myśmy nosiły okropnie ciężkie kotły we dwie, to była ciężka robota. Nam to się wydawało, że to wygłupy. Ale było to też życie kulturalne, bo tam ludzie się zbierali, gazetki czytali. Dopóki nie było wielkich bombardowań końcowych, to były pełne podwórka modlitw pod figurami Matki Boskiej, które były na większości podwórek w Śródmieściu. Zresztą na tychże samych podwórkach były cmentarze. Jak ktoś ginął na miejscu, to się chowało go tam od razu. Zrzuty z amerykańskich samolotów poszły niestety na stronę niemiecką. Nasi żołnierze, między innymi koledzy z „Odwetu” i od „Golskiego”, w całym Śródmieściu wszystko co było jeszcze w polskich rękach, miało rozporządzenie, żeby pozorować strzelaninę. Tam gdzie można było się dostać jak najwyżej na dachy domów, albo na tarasy najwyższych domów, żeby strzelać, nawet sidolówkami rzucać, żeby był duży hałas, żeby Niemcy byli zdezorientowani, żeby samoloty zrzuty mogły zrzucić i odlecieć. Kilkunastu naszych żołnierzy… Nazywał się ten chłopiec Janusz Szeliga pseudo „Galda”. Na zawsze go zapamiętam, bo to jest wyrzut sumienia na całe życie. Chłopak, rzucał tak jak inni sidolówkami, głównie to było w użyciu i dostępne. [Sidolówka] wybuchła mu w ręku. On był straszliwe poraniony, bo sidolówki to były bardzo prymitywne granaty pełne gwoździ, metalowych cząstek, to straszliwe raniło. On był cały poharatany. Odnieśli go do piwnicy do szpitala w Sano. Ostatnie dni przed kapitulacją dyżurowałam przy nim nocami. On był kompletnie nieprzytomny, cały w strupach, zakrwawiony, ręce niewładne, palce pourywane, były to okropne. On w przedśmiertnych… Za głupia byłam, żeby sobie zdawać sprawę, że umierający ludzie wstają, nawet wtedy jak są nieprzytomni. On właściwe był umierający. Wszyscy o tym wiedzieli, że to jest przypadek nie do uratowania, jeszcze w warunkach końcowych, kiedy już nie było ani opatrunków, ani morfiny przeciwbólowej, ale żył. Miałam go pilnować, żeby mu czasem zwilżać wargi wodą i żeby mu nie pozwalać wstawać. On się ciągle zrywał i chciał biec. Nie było gdzie biec, bo tu był siennik przy sienniku, nosze przy noszach, warunki okropne, ciemno zupełnie. Bojąc się go uszkodzić za każdym razem kładłam go. On był jak strzęp człowieka, jak piórko, przecież nic nie jadł. On umarł chyba w dzień po kapitulacji. Po kapitulacji wiedziałam, że muszę zostać z mamusią i z babcią, bo one po prostu nie mają siły ani możliwości wyjść same z miasta. Ktoś młody musiał im pomóc dźwigać manele, tobół na plecach. Wiedziałam, że muszę zostać i zostałam. Było to dla mnie okropne przeżycie, bo uważałam, że powinnam iść razem z kolegami do obozu, ale nie można było ich zostawić. Zostałam i na tyle się przydałam, że pomogłam im wyjść. Próbowałam umieścić babcię i mamusię w transporcie jezdnym. Przecież sobie zdawałam sprawę, że szczególnie babcia nie przejdzie do Dworca Zachodniego piechotą. Marszruta była do Dworca Zachodniego, [szedł] cały tłum cywilnych wygnańców, już nie mówiąc o żołnierzach, którzy w ordynku wychodzili. Ale w końcu byli [to] młodzi ludzie. Natomiast wszyscy cywile, z dziećmi, z bambetlami, niektórzy z psami, wychodzili całym tłumem i szli piechotą. Próbowałam w Sano ubłagać, żeby zabrali mamusię i babcię – Mamusia była z unieruchomioną ręką na temblaku, a babcia, wiadomo, prawie jej nie było – żeby do samochodu do sanitarki razem z rannymi włożyć. To było niemożliwe. Naturalnie wszyscy mi poodmawiali, nikt nie chciał z taką smarkatą gadać. Natomiast wyleciały pielęgniarki, które zostawały po kapitulacji. Cały szpital zostawał jeszcze chyba koło tygodnia czy dziesięciu dni. Napadły na mnie, żebym natychmiast pochowała żołnierza „Gazdę”, który tu umarł wczoraj. Kapitulacja ogłoszona była publicznie 3 [października], chłopcy i dziewczyny sanitariuszki wychodzili 5 do obozu, a myśmy, cywile, mieli wyjść 6, co nie zostało zrealizowane dlatego, że zrobiła się strzelanina, jak myśmy już wychodziły po południu. Niemcy nas zawrócili z powrotem. 7 [października] dopiero wyszłam z mamusią i babcią.
Po prostu odmówiłam. Całe życie miałam wyrzuty sumienia. Tego nie mogłam, nie umiałam tego zrobić, a poza tym nie miałam czasu, bo musiałam w swoim domu pozbierać manele, powyrzucać babci… Zresztą babci się bałam i bardzo ją szanowałam i nie ośmieliłabym się w żadnych innych warunkach tak jej odpowiadać, jak jej odpowiadałam, że tego nie weźmiemy, bo to się nie zmieści.
- Babcia chciała wziąć swoje bibeloty, pamiątki?
Babcia była przyzwyczajona do takiego życia, że nie mogła się ruszyć bez ulubionych fotografii rodzinnych, co dla mnie nie miało wtedy żadnego znaczenia, dziś ma bardzo duże. Owszem szukałam bardzo pamiętników mojej mamy, która pisała pamiętniki w wieku lat piętnastu, kiedy była I Wojna Światowa, a ona była dziewczynką, i ona miała to wszystko zachowane.
- Pani miała pochować sama ciało żołnierza?
Tak sama, a nie miałam ani łopaty, ani w ogóle czasu na to, poza tym za słaba byłam, żeby kopać grób. One uważały, jak byłam z „Odwetu”, to mam go pochować, a już wszyscy wyszli.
- Gdzie panie trafiłyście z babcią i z mamą po wyjściu z Warszawy?
Trafiłyśmy do strasznego Pruszkowa. Wtedy pierwsza ewakuacja ludzi, którzy dobrowolnie wychodzili z Warszawy, była 9 września. Wtedy już były nastroje bardzo złe w stosunku do żołnierzy powstańczych. Już nam wymyślano na ulicach. Pamiętam to świetnie, bo dla mnie to było okropne przeżycie, jak tłum cywilnych nieszczęśników szedł Marszałkowską do Śniadeckich i potem skręcał w Śniadeckich, a ja ze Zbyszkiem szliśmy, on do swojej mamy na Marszałkowską, ja do swojej na Pięknej. Ludzie nam wymyślali. Myśmy byli naturalnie w powstańczych opaskach. Ludzie wtedy nas przeklinali, że to wszystko przez nas.
- W Pruszkowie znalazłyście się panie jako ludność cywilna?
Jako ludność cywilna, naturalnie. W halach fabrycznych nocowałyśmy w okropnych warunkach na ziemi, na betonie, w brudzie, w ciemnościach okropnych. Wiem, że smażyłyśmy placki z resztek mąki i wody bez tłuszczu, bo nie było nic innego. Trzeba było coś mieć na drogę, a tam nie było nic.
- Panie się rozdzielałyście?
Rano walczyłam o to, żeby z menażką swoją powstaniową zdobyć gorącą kawę, którą RGO czy Czerwony Krzyż rozwoziło beczkowozami. Naturalnie wszyscy ludzie się bili o to, połowę mi wylali. Resztki przyniosłam babci i mamusi, mnie samej się nic nie zostało. Próbowałam handlować z ludźmi, którzy przerzucali [żywność] przez mur czy przez wysokie ogrodzenie pruszkowskiego obozu. Cywilni ludzie, z tak zwanej wolności, rzucali nam za pieniądze, które myśmy przywiązywali na przykład do kamieni czy owijali w kamienie i rzucali przez płot, na przykład kiełbasę. Pięćset złoty rzuciłam i nic nie dostałam. Nic mi się nie udawało, nic. Myśmy się dostały, tendencyjnie naturalnie, do hali tak zwanych starych i chorych. Jak każda smarkata idiotka ubrałam się prawie jak chłopiec, wyglądałam trochę jak chłopiec, byłam krótko ostrzyżona, w czapkę narciarkę swojego brata i w jego kurtkę, ale w spódnicy. Póki byłyśmy w obozie, tośmy były, ale codziennie były przeglądy niemieckie. Przepuszczali wszystkich starych chorych na olbrzymim dziedzińcu. Po prawej stronie stali czy siedzieli, bo było na gorąco, jeszcze nie przejrzani, a po lewej ci, którym pozwolono zostać jako starym i chorym. Wyłapywali młodych ludzi. Z czterech przeglądów (to inaczej się nazywało), uciekłam po okropnych awanturach. Stali żandarmi i kazano przechodzić każdej rodzinie. Więc z babcią pod rękę i z mamusią pod rękę z tobołem na plecach przechodziłam i natychmiast mnie zatrzymali, bo zobaczyli młodą twarz. Babcię i mamusię odpędzili na lewą stronę, a mnie do grona młodych ludzi, których tam było sporo. Zaczęłam się z nimi kłócić i krzyczeć, że matka chora, babka chora, nawet po niemiecku krzyczałam. Nic nie pomogło, bo on mnie szturchał kolbą, groził i też wrzeszczał na mnie. Ludzie patrzyli przerażeni. To się przedłużało, nie chciałam ustąpić. W końcu on mnie zaczął szarpać i szamotać. Drugi już miał nową rodzinę. Wtedy ktoś z lewej strony już przepuszczonych po selekcji kiwnął na mnie i pokazał, żebym nurknęła w tłum. Nurknęłam w tłum, ludzie tam siedzieli, bo byli zmęczeni. Ludzie mnie przykryli płaszczem. Żandarm się obejrzał, ale mnie już nie było. Świetnie, ale następnego dnia była taka sama historia tylko dużo gorsza. Po awanturze też długo trwającej, zostałam po prostu wzięta za kark i przeprowadzona na stronę, gdzie byli wybrani do wyjazdu do Niemiec. Nie mogłam się zmusić do tego, żeby siąść między młodzieżą. Żandarmi już się kim innym zajęli, odwrócili się ode mnie. Natomiast na tak zwanej zwyżce, bo wszędzie w obozach są zwyżki, ambony, stoi czarny
Bahnschutz w czarnym mundurze, który widział całą scenę. To była duża, szeroka pusta przestrzeń, przez którą przepuszczali selekcjonowane rodziny. Stoję, nie mogłam się zdecydować [czy] muszę się pogodzić z tym, że w taki nędzny sposób przy czwartej selekcji się załamię. On ma karabin w rękach, patrzy się na mnie. Widzę, że on się patrzy na mnie i pokazuje karabinem. Natychmiast zrozumiałam, tylko myślę jak to zrobię i przejdę na lewą stronę, to on może do mnie strzelić. Ale jakie miałam wyjście? Natychmiast to zrobiłam i też się udało. Wszystko by się udało gdyby nie to, że na następny dzień, myśmy tam były od 7 wieczorem do 9, trzy dni byłyśmy, 10 października miałyśmy pociąg do Piotrkowa. Była umowa jeszcze przed Powstaniem, że jeżeli będzie Powstanie, jeżeli się rozdzielimy każde będzie gdzie indziej, to punkt zborny jest w majątku mojego wuja, ciotecznego brata mojego ojca w Rawskim. Rawskie, prawie cały powiat, należały do rodziny Sułowskich, Okęckich, wszystkich naszych kuzynów Biała Rawska, Rylsk Wielki, gdzie mieszkał Okęcki, mój wuj, mój stryj, bo to cioteczny brat mojego ojca. Naturalnie przy Rosjanach uciekał, tatuś tam został administratorem.
Nas rozdzielono tuż przed pociągiem. Dosłownie żandarmi, którzy przepuszczali do pociągu, jak myśmy już uszczęśliwione, że jesteśmy we trzy po selekcjach chciały się pakować, to mnie wzięli za kark i odprowadzili. Tu już nie było żadnej możliwości. Byłam pewna, że one obydwie zginą. Zaczęłam tylko krzyczeć, że one są słabe, chore i one nie mogą nieść tego co niosłam. Żandarm wziął i wrzucił to na lorę. To były odkryte lory. Nas wszystkich wyselekcjonowanych młodych zamknięto do zupełnie innej hali. To nawet nie był barak, to był murowany dom, gdzie całą noc żeśmy na stołach przesiedzieli, przeleżeli. To była bardzo duża grupa ludzi wyselekcjonowanych jak ja. Następnego dnia, chyba o piątej rano, wsadzili nas do zaplombowanych wagonów towarowych i wywieźli do Niemiec do obozu, który był przedtem obozem jeńców oficerów polskich z 1939 roku. Nazywało się to Wilhelm Hagen. To było siedemdziesiąt kilometrów od Berlina. W sosnowym lesie były drewniane baraki, bardzo przyzwoite, z pryczami naturalnie bez żadnych sienników, ale drewniane i czyste, wysprzątane, rozsiane na dużym bardzo terenie. Tam był tak zwany
Arbeitsamt. Tam robiono każdemu z nas zdjęcia, którego niestety nie mam. Każdemu robili z łańcuchem żelaznym i blachą, gdzie był chyba numer.
- Na czym polegała praca w obozie?
Myśmy tam nie pracowali, to był obóz przejściowy. Tam przyjeżdżali codziennie Niemcy z bardzo różnych stron i z Berlina i z najróżniejszych wsi, wiejskich osad, czasem małych miasteczek. Do
Arbeitsamtu się zgłaszali i podobno płacili za niewolników do roboty. Bauerzy, rolnicy, wybierali sobie ludzi do pracy na roli. Niektórzy wybierali do fabryk, do najróżniejszych rzeczy. Myśmy się na wezwanie musieli tam zgłaszać. Nas tam bardzo dobrze karmiono jak na powstańcze warunki. Przyznam się, że pierwszy raz po Powstaniu jadłam chleb z margaryną z marmoladą. To było coś niebywałego, jak na nas po Powstaniu.
- Gdzie pani w końcu trafiła?
Właściwie chciałam wtedy umrzeć. Byłam zupełnie sama, nikogo nie znałam. W końcu się zaprzyjaźniałam z dziewczyną w takiej samej sytuacji jak ja, która nie była w Powstaniu tylko była ze swoją mamą. Mamę też zabrali pod Kraków tak jak moją mamę i babcię do Ciężkowic pod Krakowem, gdzie zresztą RGO niesłychanie się zajęło poturbowanymi warszawiakami. Cały dzień myśmy spędzali na zewnątrz, nie wolno było wejść do baraku. Baraki były zamykane czy deszcz czy nie deszcz. Myśmy siedzieli na zewnątrz w rzadkim lesie sosnowym.
Tam byłam dwa albo trzy dni. Trzeciego dnia podeszła do mnie dojrzała pani po czterdziestce, wydawała mi się bardzo stara i powiedziała: „Cóż panienka tak siedzi, co panienka zamierza?” Mówię: „Nic nie zamierzam.” Trudno mi jest to określić, ale jak się jest w takiej sytuacji i nie ma się osiemnastu lat… Wszystko się zapadło. Nawet to co nie chciałam, a musiałam zrobić, to znaczy odtransportować moja rodzinę tam gdzie trzeba, też mi się nie udało. To co może człowiek? Jest do niczego. Mnie było wtedy wszystko jedno czy mnie zastrzelą. Pomyślałam sobie tylko jedyną rzecz, [że] chciałabym się dostać [do]
Bauera. Ponieważ dzieciństwo spędziłam na wsi, to dla mnie to było najbardziej czytelne, że sobie będę umiała poradzić. Kopać kartofle czy paść krowy, to bym pewnie umiała robić. Podeszła do mnie pani w średnim wieku i mówi: „Panienko, niech panienka wstanie.” Wyglądałam naprawdę opłakanie. Jak ona popatrzyła na mnie, na sierotę, to mówi: „Niech panienka idzie, bo tutaj potrzebują dziesięciu Polek do szycia.” Wszystko tylko nie szycie. Nawet kończyłam szkołę krawiecką, ale nic nie umiałam i jeszcze tego nie znosiłam. Ona mówi: „Zbieram pojedyncze sieroty, bardzo dobrze znam niemiecki…” Rzeczywiście świetnie znała i była naszą przewodniczką. Mnie było wszystko jedno. Myślę sobie: „Właściwie pierwsza osoba, która się do mnie odezwała po ludzku widząc we mnie człowieka.” Wstałam i poszłam, mnie było wszystko jedno. Dziewczyna, którą poznałam na pryczy obok, też ze mną pojechała. Myśmy dziesięć pojechały do Berlina, pracowałyśmy w fabryce Glejzera.
- Wyzwolenie zastało panią w Berlinie?
Nie, potem wszystkich tak zwanych
Ausländerów wyrzucono poza Berlin. Nie chcieli trzymać cudzoziemców, bo się zaczęli bać. Było już z Niemcami bardzo źle, był straszliwy głód w Berlinie i codzienne bombardowania. Myśmy pracowały na dwie czy trzy zmiany. Wiem, że jedna zmiana była chyba od siódmej rano do piątej, na dwie zmiany, bośmy pracowały całą noc. Na ósmą się jechało
Eisbahnem, naziemną kolejką na Friedrich Strasse koło Aleksander Platz. To zapamiętałam świetnie, bo na Friedrich Strasse była szwalnia, która była przed wojną podobno prywatną własnością Glejzera, który był zupełnie nieszkodliwym przedwojennym biznesmenem.
- Gdzie zastało panią wyzwolenie?
26 kwietnia 1945 weszli Rosjanie. [W] lutym chyba nas sześć zostało wywiezionych do filii fabryki, do niedużej osady bardzo pięknie położonej. To była już wiosna, więc było bardzo ładnie. [...] Nieduża wieś, trzydzieści kilometrów od Berlina, myśmy tam pracowały w dużo lepszych warunkach tylko na jedną zmianę i mieszkałyśmy w dwóch pokoikach. W jednym była sypialnia, w drugim była kuchenka i chyba dwa łóżka. Myśmy tam mieszkały aż do wejścia Rosjan. Pracowałyśmy w znacznie mniejszej fabryce, gdzie tam nikt żadnych nieprzyjemności nam nie robił, bo w Berlinie mało nie wylądowałam w obozie koncentracyjnym. Jedna sprzątaczka upatrzyła [mnie]. Byłam bardzo głupia w szyciu i mogłam przyszywać tylko guziki, bo nic nie umiałam, a na elektrycznych maszynach w życiu nie szyłam. Popsułam kilka płaszczy, więc mnie wyrzucili do szycia guzików. Tam przyszywałam guziki do mundurów niemieckich, do płaszczy niemieckich, które były tam wykańczane. Ona chciała, żebym zamiast niej zaczęła sprzątać olbrzymią halę maszyn, tam maszyna przy maszynie stała. Nasze Polki wszystkie były albo starsze znacznie ode mnie, albo takie jak moja koleżanka trzy lata starsza ode mnie, ale była to normalna kobieta, a nie taki wariat. Ona szyła, a ja raz, że nie chciałam, nie umiałam, wolałam szyć guziki. Ona mi kazała myć hale. W życiu nie myłam podłogi poza własną kuchnią, ale myłam, co miałam robić? Cały dzień mi to zajmowało, bo to była ogromna hala. Koleżanki mnie żałowały, ale myłam. Pewnego dnia ona przyszła i powiedziała: „To teraz będziesz myła ubikacje niemieckie.” Powiedziałam: „O nie, ubikacji niemieckich nie będę myła.” Zaczęła mi strasznie wymyślać po niemiecku, co ja sobie myślę i że powie dyrektorowi. Mówię: „To powiedz dyrektorowi.”
- Pani nie chciała myć ubikacji niemieckich…
Odmówiłam, Ślązaczka nawrzeszczała przy wszystkich, przy Niemkach i przy Polkach. Tam były Czeszki, Słowaczki, międzynarodowe towarzystwo, jedna Francuzka była. Zaczęła na mnie krzyczeć gwarą śląską, że pójdę do Oświęcimia. Wtedy Polki do mnie przyleciały i kazały mi się złamać. Powiedziałam: „Za nic na świecie, trudno, nie umiałam podłóg myć, ale myłam, ale ubikacji niemieckich na pewno nie będę sprzątać”. Na drugi dzień nagle robi się straszny szum. Podłogi myłam w czasie pracy, w drugiej części dnia już mogłam myć. Zjawia się dyrektor Glejzer, który rzadko się z nami zadawał, ale był zawsze bardzo grzeczny od pierwszej chwili naszego pobytu, przyjazdu. Przyszedł ze swoją sekretarką kochanką, bardzo przystojną Niemką i ze świtą dwóch czy trzech urzędników. Zrobił się popłoch wśród Niemek, bo głównymi szwaczkami na maszynach były jednak Niemki, nas cudzoziemek było znacznie mniej. Kazał się stawić sprzątaczce i mnie. Ziuta zgłosiła się natychmiast jako tłumacz. Bardzo sprawnie się zachowała, żeby mieć rękę na pulsie. On najpierw przesłuchał, czego naturalnie nie rozumiałam, Niemkę, które krzyczała. To prosta kobita, ona krzyczała, że wstrętne Polski, one są nieposłuszne czy coś. Potem mnie zawołano. Poszłam z miną hardą, naturalnie nie krzyczałam, bardzo spokojnie mówiłam i polsku, a Ziuta to dosłownie tłumaczyła. On mówił per
Sie do nas, do Polek: „Czy to prawda, że pani odmówiła mycia ubikacji niemieckich?” Mówię: „Tak, odmówiłam.” Ziuta patrzy na mnie i mówi: „Czy naprawdę chcesz to powiedzieć?” Mówię: „Proszę tak to przetłumaczyć.” „A dlaczego?” Powiedziałam: „Dlatego, że tego nigdy w życiu nie robiłam, tego robić nie umiem i nie po to wywieźli mnie Niemcy z Warszawy, żebym myła ubikacje. Byłam tutaj na szwaczkę.” „Dziękuję bardzo.” Zaczął potwornie, jak tylko Niemcy w Warszawie to robili, wrzeszczeć i wymyślać Niemce sprzątaczce, ale tak, że zrobiła się grobowa cisza, słychać było tylko straszny niemiecki szczęk, który myśmy wszyscy dobrze znali z Warszawy. Tam nikt takim językiem się nie posługiwał. Naturalnie nic nie rozumiałam, ale sprzątaczka była coraz mniejsza. W końcu Ziuta po jego przemowie do naszej przewodniczki… Powiedział: „Niech ta mała wraca do guzików, a ta…” Wymienił nazwisko. „Do roboty.” Tak się to skończyło. Był to początek lutego albo styczeń 1945 rok, już Niemców w ogóle nie było. My byśmy tam zdechli z głodu wszyscy, bo kartki dla Ausländerów, dla cudzoziemców były tak marne, że z tego przeżyć nie można było. Myśmy miały dobre kwatery, więc nie mogę narzekać pod tym względem na Niemców, bośmy miały dużo lepiej niż wszyscy inni w obozach. Zajmowałyśmy lokal porestauracyjny, który zabrano prywatnemu właścicielowi na kwatery dla cudzoziemek. Nas było dziesięć, Czeszek było cztery, była jedna Francuzka, jedna Rosjanka, która się okazała Ukrainką, potem ją zabrali Rosjanie, nie wiem, co się z nią stało.
Kradłam głównie w nocy. Przywożono ciężarówki, na Friedrich Strasse, tam było coś w rodzaju targu. To był nie za duży placyk, jakby wnęka między domami, ale wielkości sporego podwórka. Tam przyjeżdżały w nocy ciężarówki pełne marchwi, buraków, brukwi, czego nikt nie lubił, nie było nigdy kartofli, bo kartofle były tylko na kartki. Jako najzdolniejsza ruchowo wdrapywałam się na szczyt góry warzyw. O piątej rano chyba to wszystko szło do detalicznej sprzedaży na stoiska, i Niemcy handlowali tym. Myśmy wychodziły stamtąd bardzo wcześnie. Zawsze były naloty o ósmej wieczorem, więc wiadomo było, że z pracy się urwie kilka godzin, bo trzeba było wtedy schodzić do ogromnych schronów pod dojazdowymi niemieckimi kolejkami. Razem z Niemcami myśmy wszyscy schodzili do schronów. Jak było
Entwarnung to znaczy „odwołanie”, to wyłaziliśmy. Ruszały pociągi i jechałyśmy do pracy. Bardzo często nad ranem albo w nocy był drugi nalot. Niemcy byli bardzo zdyscyplinowani, poza tym się bali. Myśmy się naprawdę niczego nie bały po Warszawie. Jak było przedodwołanie, jakoś to się nazywało, [...] to wszystkie Polki natychmiast wyrywały do domu, bo to był już koniec naszej nocnej szychty. Myśmy wszystkie razem z wielkimi torbami przechodziły koło placyku z ciężarówkami. Wdrapywałam się po oponach i po drewnianym obrzeżu na szczyt i zwalałam ile się da. Najlepiej szły buraki i marchew, to było najbardziej wartościowe. Na brukiew nie patrzyłam, ale niektóre z naszych koleżanek mówiły: „Dawaj brukiew także!” To się powtarzało dzień w dzień. Dzięki temu myśmy miały co jeść. Nie było tłuszczu, przydziały margaryny, chleba i kartofli, były takie, że dosłownie wyliczało się po dwa kartofle na osobę. Myśmy prowadziły wspólne gospodarstwo.
- Czym dla pani dzisiaj jest Powstanie, pani udział w Powstaniu?
Wstydzę się powiedzieć, bo moja rodzina się obraża, jak tak mówię. Kiedyś powiedziałam to odruchowo, jak mnie młoda dziennikarka zapytała, że właściwie to nic ważniejszego mi się w życiu nie zdarzyło. Moja córka i mój mąż to się obrazili, tylko mój syn się nie obraził, bo on to rozumie. Tak naprawdę było. Można się zakochać, wyjść za mąż, mieć dzieci, zrobić pracę doktorską, to wszystko są normalne rzeczy, to ludzie robią i bardzo fajnie, że robią. Ale taka rzecz jak Powstanie… Nigdy bym nie chciała żyć kiedy indziej, mimo że było to straszne. W dzienniku kończę relację po wyjściu z Kolonii, że jednak był to straszny okres, ale było to tak piękne, że nic tak pięknego nie mogło się zdarzyć człowiekowi w moim wieku. Jak ktoś był dorosły i był odpowiedzialny za rodzinę, to zupełnie inaczej to przeżywał. Potem z Rosjanami było zupełnie dramatycznie, bo oni nie chcieli nas puścić i chcieli mieć dziewczynki do zabawy, a myśmy z Teresą, z moją koleżanką… Tam było bardzo mieszane towarzystwo. Teresa była jedyną inteligentną w całym zespole. Myśmy się cały czas razem trzymały i razem wracałyśmy do Polski. Nie wszystkie się zdecydowały [wrócić] po wejściu Rosjan. Do nas przyszli tylko oficerowie, a była to karna kompania, która była wysyłana na przedpola jeszcze przed opanowaniem Berlina.
- Żałowała pani czegokolwiek w Powstaniu?
Okropnie się wstydzę, że się tak okropnie bałam pięknego Ukraińca z esesmańskimi odznakami. Poza tym żal mi, jak ktoś jest młody, to jest głupi… Jak przenosiłam Jurka Marksa zostałam lekko ranna, ale za lekko, żeby to można zgłosić, wygoiło się po dziesięciu dniach. Odprysk z granatnika zranił mi nadgarstek i miałam cały nadgarstek we krwi i potem w strupach. Strupy zeszły, nic z tego nie wyszło. Myślałam sobie: „Boże, miałabym gwiazdkę, że byłam ranna.” Człowiek jest głupi, jak jest młody, tego trochę żal. Żal mi, że nie dokonałam… „Roman” był też wariat, odważny człowiek, ale nieobliczalny zupełnie. Jak się dowiedział o strasznej sytuacji najbardziej ciężko rannych żołnierzy i „Żegoty”, to powiedział, że mam iść na drugą stronę Alei. Było [to] niesłychanie ryzykownym przejściem, bo Niemcy tam strzelali do wszystkiego, co się rusza. [Miałam] znaleźć lekarza chirurga, którego idiotycznie przed Powstaniem umieścili z całym zasobem narzędzi, przyrządów i z bardzo dobrą fachową pielęgniarką po drugiej stronie Alei. Cała akcja i cała potrzeba pomocy lekarskiej była na samej Kolonii Staszica, między Aleją Niepodległości, a ulicą Suchą, teraz się Krzywickiego nazywa. Okropnie się tego bałam i wszyscy się o mnie bali, że zginę, a najbardziej mój późniejszy szwagier Zbyszek, który kwaterował w tym budynku, z którego miałam przechodzić. Przyszłam na naszą kwaterę do punktu i mówię Krystynie, że mam iść w nocy. Ona się denerwowała. Ona była mądra kobieta i wiedziała, że to nic nie pomoże. Po pierwsze nie znajdę lekarza, bo nie było wiadomo, w którym on jest miejscu, poza tym po drugiej stronie byli Niemcy, czego „Roman” pewno nie mógł wiedzieć, bo był uwięziony na Prezydenckiej. Dopóty dopóki nie było łączników, którzy przechodzili swoimi sobie znanymi kanałami, to on też nie wiedział. Ona poleciała prawie w nocy do „Romana” i zażądała odwołania rozkazu. Bałam się okropnie, że zginę. Myślę sobie: „Ale jak zginę, to przynajmniej za coś zginę.”
Warszawa, 21 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski