Tadeusz Franciszek Wiśniewski „Wilk”
Wiśniewski Tadeusz Franciszek, pseudonim „Wilk”.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Kończyłem tak zwaną małą maturę. System międzywojenny był taki, że była mała matura i potem dwie klasy licealne. Jeśli chodzi o wojskowe przygotowanie, w okresie międzywojennym w trzeciej i w czwartej klasie gimnazjum mieliśmy jako przedmiot przysposobienie wojskowe. [To było] normalne szkolenie strzelca, ze wszystkim, ze strzelaniem, ostrym oczywiście, ze strzelaniem w maskach gazowych. W 1939 roku miałem przekonanie, że jestem wyszkolonym żołnierzem, może to była przesada, ale tak mi się wydawało. Działałem też bardzo intensywnie w harcerstwie. 1 września 1939 roku byłem zmobilizowany w tak zwanym Batalionie Służby Pracy, w Harcerskim Batalionie Służby Pomocniczej.
- Kto wykładał przysposobienie wojskowe?
Nasz nauczyciel wychowania fizycznego, mówiło się „profesor”, który jednocześnie był oficerem rezerwy, nie wiem, w jakim stopniu, pewnie porucznika.
Nazywał się Durko, nie znam imienia.
- Jeśli chodzi o przysposobienie wojskowe, to więcej było teorii czy praktyki?
Raczej głównie praktyka. Mieliśmy mundury, zielone, khaki, nie były dokładnie takie jak wojskowe, z małymi zmianami, bo nie było dystynkcji ani oficerskich, ani podoficerskich. Reszta była tak jak w wojsku, jak strzelcy.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec był dentystą, technikiem dentystycznym uprawnionym. Zajmował się stomatologią i tylko wtenczas leczył zęby, jeśli na nich osadzał protezy. Nie specjalizował się w leczeniu, ale we wstawianiu sztucznych zębów. Natomiast wstawianie zębów łączy się z wyleczeniem zębów zepsutych. Do niego należało wyleczenie zepsutych zębów i przygotowanie do sztucznych zębów. Również robił ortodoncję, to znaczy regulację krzywo rosnących zębów u dzieci.
Mama była przy mężu, nie miała wyraźnego zawodu, prowadziła gospodarstwo.
- Pan jest jedynakiem czy ma pan rodzeństwo?
Miałem siostrę starszą ode mnie siedem i pół roku. Nie żyje obecnie.
- Gdzie państwo mieszkali przed wojną?
Urodziłem się w Warszawie przy Rynku Starego Miasta numer 20, to podkreślam specjalnie. W pewnym sensie jest to śmiesznostka. Dom miał polichromię, to była syrena i okręt. Urodziłem się na Starym Mieście w domu pod syreną i okrętem. Na Starym Mieście jest wiele domów, jest dom pod murzynkiem, dom Baryczków, dom Fukiera, różne domy miały swoje nazwy. Specjalnie to podkreślałem w okresie Polski Ludowej, kiedy pracowałem. Był okres, kiedy musiałem co miesiąc, co dwa, składać życiorys, bo sprawdzano, czy czegoś nie plączę. Ponieważ byłem ujawnionym akowcem, za każdym razem pytano, czy się ujawniłem, podawałem, że się ujawniłem. [Chcieli] mnie złapać, że kiedyś podam, że się nie ujawniałem. Szukali czy nie okłamuję życiorysu. Łapano takie różne historie. Zacząłem od tego: „Urodziłem się przy Rynku Starego Miasta w domu pod okrętem i syreną i mam lepsze pochodzenie od królów angielskich.” Za każdym razem tak zaczynałem mój życiorys. Później, do roku 1935 mieszkałem przy ulicy Złotej 24, a do końca Powstania przy ulicy Kruczej 23.
- To były mieszkania, które kupował ojciec?
To były mieszkania wynajmowane, płaciliśmy komorne. Właściciel domu tylko wynajmował mieszkania. Trzeba było za to płacić. Wiem, że to mieszkanie było problemem rodzinnym. Moi rodzice, bardzo dzielni, bardzo ładnie pracujący, ciężko pracujący zaczynali od zera. Jak ojciec się dorobił, pożyczał pieniądze biednej rodzinie i stale nie mógł się dorobić. Dorobił się na mieszkanie przy ulicy Kruczej na odstępne, ale jeszcze nic własnościowego nie miał kupionego. Pierwsze lata dzieciństwa, określam się, że byłem dzieckiem ulicy, ale nie ulicznikiem. Wychowywałem się nie w przedszkolu, ale chowałem się na ulicy, na Rynku Starego Miasta, grając o klisze w dutki, gdzie się rzuca i oblicza. W związku z tym liczyć i rachunków nauczyłem się sam. Grając od czwartego, piątego roku życia w dutki, musiałem się nauczyć liczyć, bo inaczej bym przegrał. Poprzez hazard nauczyłem się elementów arytmetyki. Potem, jak miałem pięć lat, mamusia nauczyła mnie czytania i pisania. Jak poszedłem do szkoły, przyjęli mnie jak miałem sześć lat, to od razu do drugiej klasy, bo w pierwszej już w ogóle nie miałbym co robić. Śmieję się, że wiedziałem jak się pisze cyfry i umiałem je czytać, tylko nie wiedziałem, jaka jest kolejność. Nie wiedziałem, czy dwadzieścia to jest więcej niż dziesięć. Pamiętam dokładnie moment, kiedy wziąłem metr krawiecki mojej mamy i od jednego do stu pięćdziesięciu czytałem i widziałem kolejność. Od tego momentu nauczyłem się liczb do stu pięćdziesięciu, a operowaniem liczbami przy graniu w klisze. Jestem dumny, że jestem dzieckiem ulicy, ale nie ulicznikiem. Cieszę się, że większość moich kolegów to były dzieci bardzo biednych ludzi. To uważam za dużą korzyść dydaktyczną dla mnie, bo [dużo] nauczyłem się. Jak mama mnie próbowała pieścić, to mnie to denerwowało, że chce ze mnie zrobić maminsynka. Od razu wtapiałem się w nurt życia społecznego ludzi najbiedniejszych. To, że mogłem się wychowywać z ludźmi biednymi, ciężko pracującymi, nie bogatymi, nie snobami, uważałem za dużą zaletę.
- W jakim stopniu różnią się od siebie Starówka przedwojenna, którą pamięta pan z dzieciństwa i obecna?
Jak jeszcze mieszkałem przy Rynku Starego Miasta miałem też kolegów dobrze sytuowanych, których podłogi to były wyfroterowane parkiety. Miałem też i kolegów zamożnych rodziców, bywałem u nich w domu. Raczej to było sporadycznie. Etap życia na poziomie, jeśli chodzi o dzieciństwo, miałem dopiero od roku 1935 do 1939. Mogę powiedzieć, że dopiero od 1935 roku miałem własne łóżko, bo zawsze ktoś nocował u nas w rodzinie. Przeciętnie do kolacji zasiadała nasza czwórka, mama, ojciec, ja z siostrą, była służąca nawet. W sumie było około ośmiu do dziesięciu osób, tyle przychodziło i dostawali kolację, nawet w czasie okupacji. Dostawali tyle, na ile rodziców było stać, więc było z mięsem i bez mięsa, czasami na kolację była tylko kasza okraszona, to zależało od sytuacji w danym momencie.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Wróciłem z wakacji. Byłem z siostrą i z rodzicami nad Dniestrem w Uściecku, to jest na zachód od Zaleszczyk.
- Państwo często jeździliście w to miejsce?
Tylko raz pojechaliśmy w czwórkę. To były wczasy robotnicze, spaliśmy pod namiotami. Było kapitalnie dobre wyżywienie, jedzenie było nie do przejedzenia. Stamtąd mam wspomnienia, bo stykałem się z miejscową ludnością polska i ukraińską. To były kapitalne zderzenia wtenczas. Obok nas była wieś Michalczyk, która miała tradycję, że są wsią pana Wołodyjowskiego, tak mówili. Czy to prawda, nie wiemy, ale to legenda. Mieli ludowe stroje ukraińskie i między sobą mówili po ukraińsku, a jak myśmy przychodzili do nich, mówili po polsku, i byli rzymskokatolickiego wyznania. Jak się ich pytało kim są, mówili, że są Polakami. Nas darzyli szczególną sympatią, bo byliśmy z Warszawy. Sam fakt, że ktoś jest z Warszawy, to był prawie jak kuzyn. U nich nie można było nic kupić, bo wszystko dawali. Człowiek chciał kupić gruszek, jabłek, winogron, były też arbuzy i melony, wszystko [dawali] za darmo. Trzeba było kupować całe torby cukierków w sklepach, żeśmy dawali im cukierki. Prezent przyjęli, ale pieniędzy za skarby. Podkreślam to jako ciekawostkę. W samym Uściecku była większość Ukraińców i tych, którzy podawali się za Ukraińców. Było trzydzieści procent Polaków. Tam było rozróżnienie, rzymski katolik to jest Polak, jak grekokatolik – Ukrainiec. Pamiętam jak do mego ojca płakał policjant pochodzący z Sosnowca, który w Uściecku miał służbę, że jego syn musi uczyć się po ukraińsku. Jak była większość Ukraińców to językiem wykładowym był ukraiński. On Polak, ale musiał się uczyć w takiej szkole, jaka była tam otwarta.
- W jaki sposób traktowała was ludność rdzennie ukraińska?
Z wrogim stosunkiem się nie zetknąłem. Ale za mało było styczności, żebym mógł to uogólnić. Opowiadał nam ksiądz katolik, że tam kiedyś, przed I wojną światową była większość rzymskokatolicka, jakieś siedemdziesiąt procent. W czasie wojny nie było kapłana w [kościele] rzymskokatolickim, to ludzie tam mieszkający chrzcili dzieci w kościele grekokatolickim. Między prawosławiem a katolikami nie ma różnic teologicznych. Zapytałem księdza profesora, jaka jest różnica między prawosławiem a katolicyzmem. Jedyna teologiczna różnica między katolikami a prawosławiem [jest taka], że u nas się mówi: „Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty, który od nich pochodzi”, nie wiem, czy powtórzyłem dokładnie, bo nie jestem mocny w teologii, a u prawosławnych jest: „Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty jako równorzędny w Trójcy Świętej”. To jest różnica teologiczna. Przyznam się, że jestem wierzący, ale tak źle wierzący, że to mnie nie obchodzi.
- Wrócili państwo z wakacji do Warszawy?
Wróciliśmy. Był 31 sierpnia, [była] zbiórka alarmowa drużyny na kopanie rowów przeciwlotniczych. Kopaliśmy je na bulwarach na Placu Grzybowskim, przed kościołem Wszystkich Świętych, który obecnie istnieje na Placu Grzybowskim. Był trawnik, grupa drzew i tam żeśmy kopali rowy przeciwlotnicze. One polegały na tym, że były odpowiedniej głębokości i szerokości, nie umiem powiedzieć dokładnie, ale to było chyba około osiemdziesiąt [centymetrów] do metra, nie były szersze. Jeśli grunt był sypki, to były zabezpieczane deskami, na tym były kładzione grube deski i nasypywana ziemia. Oczywiście one nie chroniły przed bombami, bo to jest bzdura, one chroniły przed odłamkami. W przypadku bombardowania mogły być odłamki, mogły być odłamki nie od samych bomb, jak również od rozwalanych kamieni, od gruzów. To chroniło, uważano je za bardzo istotne, bo to zmniejszało ilość rannych i zabitych. W przypadku alarmu lotniczego wszyscy ludzie z ulicy mieli możność schowania się do schronu przeciwlotniczego. W wielu skwerkach, w wielu miejscach Warszawy, w niektórych kamienicach były jakieś ogródki, gdzie były rowy kopane, wykonywane. Nas jako harcerzy wezwano do pierwszej naszej służby, do kopania rowów przeciwlotniczych. Zbiórka była o szóstej rano i żeśmy kopali. O siódmej rano dowiedziałem się, że już Niemcy nas zaatakowali, że jest wojna. O wojnie dowiedziałem się, kopiąc rowy przeciwlotnicze na Placu Grzybowskim 1 września.
- Jak pan wspomina czas do kroczenia wojsk niemieckich do Warszawy?
Trochę to było inaczej. Myśmy kopali te rowy i staraliśmy się dostać jakiś przydział, jako Batalion Służby Pomocniczej, chcieliśmy być przy jakiejś brygadzie czy dywizji. Marzył nam się przydział przy froncie, bo to byli młodzi chłopcy. Moi przeciętni koledzy mieli już po siedemnaście lat, byłem dwa lata do przodu. Ale wtedy to nie robiło wrażenia, bo się brało według klasy. Klasa decydowała o wieku i o pozycji służby harcerskiej czy wojskowej. Myśmy szukali przydziału. Miałem okres, kiedy byłem na służbie Terenowej Obrony Przeciwlotniczej (TOPL). Jak był nalot, myśmy ogłaszali alarm lotniczy dla miasta Warszawy. Wtenczas miałem piętnaście i pół roku i brałem w tym udział, bo dmuchałem w syreny i ogłaszałem alarm lotniczy, więc już coś robiłem bardzo ważnego. Oprócz tego mieliśmy zadanie patrolowania. Było dosyć spore nasilenie dywersantów niemieckich wywodzących się z dawnych folksdojczy, tak że były autentyczne zagrożenia. Patrolowaliśmy, jeśli był ktoś podejrzany, meldowaliśmy patrolowym oddziałom wojskowym.
- Po czym można było poznać kogoś podejrzanego? Po zachowaniu, po ubiorze?
Po zachowaniu. Punkt TOPL-u znajdował się w hali przy Placu Kazimierza. […] To była hala targowa prawie identyczna jak na Koszykach, ze szklanym dachem. W pewnym momencie na punkt TOPL doszła informacja, że ktoś oświetla tę halę, szklany dach. Miałem latarkę. Wszystkie latarki wolno było mieć, tylko zaciemnione ciemnoniebieskim papierem, nie innym. Wyskoczyłem i oświetlałem mur naokoło. W pewnym momencie tłum ludzi naokoło placu o mało mnie nie zlinczował, bo zrozumieli, że jestem tym dywersantem, który oświetla, bo ganiałem i oświetlałem. Uratował mnie oficer z kontrwywiadu polskiego. W pewnym momencie mówią: „O, to jest ten dywersant!” Wytłumaczyłem się, sprawdzili, że jestem na służbie w TOPL-u. Podaję w szczegółach, żeby pokazać atmosferę, jaka była wtenczas. Oczywiście myśmy na przykład pracowali przy ewakuowaniu ministerstw, Ministerstwa Oświaty, przenoszeniu rannych do szpitali z wagonów kolejowych. Takie służby myśmy pełnili.
Przy Towarowej. Już nie ma śladu po tym dworcu, tam jest teraz Muzeum Kolejnictwa. Nazywał się Dworzec Główny. W tym miejscu, gdzie jest Dworzec Centralny już przed wojną były wybudowane tory, [tylko] wierzch był inny. Jak wojna wybuchła, był niedokończony, ale był zelektryfikowany i już wszystkie pociągi przechodziły tym tunelem.
- Jakimi wagonami przyjeżdżali ranni, których żeście wynosili z pociągów?
Przyjeżdżali w krytych towarowych.
- Pamięta pan, w jakim stanie byli ci żołnierze?
Na noszach, obandażowani, szczegółów już w tej chwili nie pamiętam. Na czym polegała ewakuacja Ministerstwa Oświaty?
- Wynosiliście stamtąd jakieś papiery?
Tak, były pakowane i wywożone.
- Pewnie panował niezwykły rozgardiasz?
Był rozgardiasz. Zaznaczam, że moje zetknięcia były wycinkowe, bo już 6 września, o ile się nie mylę, był słynny apel pułkownika Umiastowskiego, że wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają przejść na prawy brzeg Wisły, bo Warszawa padnie. Na Warszawę jechał niemiecki zagon pancerny, który się przerwał pod Piotrkowem. Tam nasza kawaleria i piechota stawiały opór atakowi Dywizji Pancernej, która szła od Śląska w kierunku północno-wschodnim. Dwa czy trzy czołgi przedarły się aż na przedmieścia Warszawy. Przy ulicy Grójeckiej jest rodzaj barykady, na której napisane jest: „1939 rok”. Tam jeden czy dwa czołgi niemieckie zostały uszkodzone przez dzielnego oficera artylerii, [który strzelał] z działa na wprost. To wstrzymało impet Niemców, którzy się przestarszyli i zatrzymali. To spowodowało, że Warszawa nie padła i zdążono zorganizować jej obronę. To nawet dni decydowały. Ale niezależnie od tego był apel: „Wszyscy mężczyźni zdolni do służby wojskowej, na prawą stronę Wisły.” My jako Harcerski Batalion Służby Pomocniczej z 7 na 8 września, żeśmy nocowali na Saskiej Kępie, wyszliśmy na wschód. Z 6 na 7 nocowałem w Aninie u rodziny. Rano myślałem, że już Warszawa jest zajęta. Potem ucieszyliśmy się, że nie. Wróciłem do Warszawy i tam się dowiedziałem, że Warszawa będzie się bronić, ale jesteśmy ewakuowani, nasz batalion jest przenoszony na wschód do oddziałów wojskowych. Tak się zaczęła moja wędrówka na wschód. Około 14 września powiedziano, że nie przyjmują nas do wojska, bo uje broni już dla normalnych rezerwistów, a nas jednak traktowano jako młodszą młodzież. Powiedzieli, że tylko starsi harcerze powyżej siedemnastu lat. Moi koledzy, członkowie rodziny brali później udział w ostatniej bitwie pod Kockiem, w której dowodził generał Kleeberg. Tam był mój brat cioteczny, starsi [koledzy], którzy byli studentami. Nawet nie było dla nich mundurów, ale jeszcze broń była, dostali karabiny, amunicję, hełmy i byli w ubraniach cywilnych. Zgłosili się ochotnicy i tam walczyli. Bitwę wygrał generał Kleeberg, ale już nie było amunicji i się poddał. Z tym, że wszystkich cywilów odesłano, bo Niemcy mogliby ich nie uznać za żołnierzy. We wrześniu były egzekucje niemieckie. Jak by ich zobaczyli, to [stwierdziliby, że to] dywersant, ale jak był żołnierz w mundurze i w grupie, to się już trochę liczyli. Były indywidualne zbrodnie Wehrmachtu, ale masowych nie było.
- Po 8 września pan pojechał dalej na wschód?
Poszedłem dalej na wschód. Nas zdemobilizowali w lasach niedaleko majątku Jeruzal, to jest gdzieś przed albo za Mińskiem Mazowieckim, tam jest chyba stacja Mrozy. Starsi dalej szli na wschód, nam kazano wracać do domu. Postanowiłem udać się do Wilna, na Wileńszczyźnie miałem rodzinę w tym słynnym rejonie, gdzie dotychczas jest większość polska.
- Jak pan zamierzał tam dotrzeć?
Na rowerze. Na wojnę poszedłem na rowerze z plecakiem harcerskim uzbrojony w nóż finkę, i mapnik oficerski. Tyle uzbrojenia dostałem, więcej nie miałem. Jak już dojechałem do Kobrynia, to w tym momencie Kobryń był atakowany przez oddziały pancerne z Prus Wschodnich, a obronę szykował generał Kleeberg. Tam widziałem po raz pierwszy generała, który wizytował kopane okopy i robione zapory przeciwczołgowe. Miasteczko było ewakuowane. Towar ze sklepów, które były w Kobryniu, był rozdawany ludziom, bo wychodzono z założenia, że jak będzie bój, to będzie to spalone.
Wojsko rozdawało, właściciel był przy tym. Podpisali kwit, że mu oddadzą, że jak wojnę przeżyje, będzie miał odszkodowanie. Ale w danym momencie pilnowanie sklepów byłoby bezsensowne, bo w wyniku boju byłoby albo spalone albo przez Niemców okradzione. Spóźniłem się. Jak przyszedłem do wędliniarni, wszystkie wędliny były wybrane, ale były jeszcze połacie słoniny, po piętnaście, dwadzieścia kilo, wiszące na hakach. Jakbym chciał, mogłem sobie wziąć nawet dwadzieścia kilo słoniny. Wybrałem sobie trzy kilo, żeby się nie przedźwigać. Dziesięć dni potem z głodu nie mogłem usnąć i nie mogłem sobie darować, dlaczego nie wziąłem sześciu kilo słoniny. Słoniną też można się najeść.
- Dojechał pan do Wilna na tym rowerze?
W Kobryniu się dowiedziałem, że jest odcięte. Chciałem pojechać w kierunku na wschód, nad Polesiem, przez Białoruś, Baranowicze, Mołodeczno i stamtąd na zachód dojść do Wilna. Powiedziano mi, że to jest już odcięte, że do Wilna można się dostać tylko przez Związek Radziecki. W związku z tym zmieniłem plan i od Kobrynia zacząłem jechać w kierunku Zaleszczyk, chciałem wrócić tam, gdzie byłem wcześniej te parę tygodni na wczasach, bo już znałem tam parę osób, tak że mógłbym się gdzieś [zakwaterować]. W planie miałem, jeśli ewentualnie będziemy przegrywać, bo człowiek nie wiedział, był pierwszy moment, że przegrywany te wojnę, że przez Rumunię ewentualnie będę dalej wędrował. Jechałem na rowerze już jako zdemobilizowany, ale w mundurze harcerskim. Jak dojechałem do Łucka albo do Równego, to jest obecnie Ukraina, dowiedziałem się, że Niemcy odparci, że nastąpiła kontrofensywa, więc można wracać do Warszawy. Postanowiłem wracać do Warszawy, nawet kupiłem sobie bilet na kolej. Oczywiście to była legenda. Czekaliśmy pięć godzin, oczywiście pociąg nie ruszył. Dowiedziałem się, że jeszcze w kierunku Warszawy jedzie pociąg towarowy z węglem, to tam wskoczyłem i tym pociągiem jechałem dalej. Dowiedziałem się, że pociąg nie będzie jechał do Warszawy, zrzucałem rower, skakałem w biegu z pociągu i trafiłem do Chełma. Tu z kolei mówią, że można jechać do Warszawy. Jechałem pociągiem towarowym, ujechaliśmy dwadzieścia, trzydzieści kilometrów i było bombardowanie pociągu. Nadleciały samoloty, więc myśmy wybiegli do lasu obok pociągu. Jak opowiedziałem moim wnukom, to się śmiały. W lasku chciałem się załatwić i w tym momencie lasek bombardowali. Ziemia drżała, a ja się tylko modliłem, żebym zdążył zapiąć spodnie zanim zginę, żeby nie zginąć w nieładnej sytuacji. Wtenczas cudem ocalałem. Bomby padały dziesięć, piętnaście metrów ode mnie i to wszystko się trzęsło. Dowiedziałem się, że można dojechać do Wilna. Zdecydowałem się jechać przez Polesie, przez Pińsk. Dojechałem do stacji Sarny. To była wielka stacja węzłowa kolei, około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu kilometrów na zachód od granicy ze Związkiem Radzieckim. Tam szła linia kolejowa równoległa do granicy z Sowietami aż do Mołodeczna, do Baranowicz. Miała charakter i gospodarczy i strategiczny, ale [była] już pomiędzy bagnami Polesia. W Sarnach z 16 na 17 września, kiedy starałem się pojechać do Łunieńca, jechałem pociągiem towarowym, parowozem i na rowerze, dowiedziałem się, że jedziemy do Pińska. Do Pińska nie dojechaliśmy, myśmy dojechali do jakiejś rzeczki przed Pińsk, dalej rowerem do Pińska dojechałem. W Pińsku dowiedziałem się, że jest wszystko dobrze, że jest rewolucja w Berlinie i Hamburgu, że Związek Radziecki na nas napadł, ale za nami się nawet Japonia ujęła. Były wiadomości, że wygrywamy wojnę. Nawet chce mi się śmiać, miałem złość do Hitlera, że dał się tak szybko pokonać, bo jeszcze chciałem odegrać jakąś rolę w tej wojnie, a on już przegrał wojnę. Oczywiście za kilka dni zobaczyłem, że nie jest tak dobrze. Deptała za mną Armia Radziecka, już widziałem Białorusinów z czerwonymi kokardkami. Robili bramę na spotkanie z Armią Radziecką ozdobioną czerwonymi kokardkami. Wśród ludzi, Polaków i Białorusinów, był ruch podenerwowania. Dojechałem do Brześcia, gdzie zostałem aresztowany przez Niemców. Wszystkich mężczyzn wyławiali i do twierdzy. Byłem dwa, trzy dni po upadku twierdzy w Brześciu. Podkreślam, że [czułem] zapach wojny, zapach zgliszcz, spalonych ciał ludzkich i końskich. To był da mnie bardzo charakterystyczny zapach wojny, który wielokrotnie czułem, jak byłem w sytuacjach przyfrontowych. Nas trzymano całą dobę, myślałem, że już teraz wywiozą mnie do Niemiec do obozu. Niemcy może chcieli nas wywieźć do obozu, ale widocznie było im niezręcznie i mężczyzn wypuścili. Oczywiście już na zachód w kierunku Warszawy. Znowu na rowerze dojechałem do rodziny do Anina.
Moim własnym.
- Cały czas udało się panu go zatrzymać?
Cały czas wędrowałem na rowerze. Ja już go rozbierałem, wyrzucałem w kawałkach z wagonu, znowu składałem. Jak spałem to spałem tak, aby ręka była zaczepiona o szprychy, żeby nie ukradli mi roweru podczas snu. Pilnowałem go jak oka w głowie.
- A jak Niemcy pana zatrzymali?
Też byłem z tym rowerem. Jak mnie wypuścili, wędrowałem dalej z tym rowerem aż do Anina, a potem do Warszawy. Rowerem posługiwałem się też w czasie okupacji. To były balony na drewnianych obręczach, nie wiem, czy w tej chwili ten typ rowerów jest produkowany. To był dobry rower. Tu się dowiedziałem, że Warszawa się jeszcze broni, jest oblegana. Przybyłem pod Warszawę około 23 września. Warszawa się poddała 27 [września].
- Pan mówi, że był zatrzymany przez Niemców?
Tak. Potem nas wypuścili i jechałem w kierunku Warszawy. Po drodze tylko straciłem torbę oficerską, bo mi Niemiec, żołnierz ją zabrał. Byłem w mundurze harcerskim, ale to widocznie nie robiło na nich żadnego wrażenia.
- Warszawa już wtedy była otoczona?
Już była otoczona.
- W jaki sposób pan dojechał?
Mogłem dojechać tylko do Anina. Jeszcze do Wawra mieszkali Polacy i był front niemiecki. Do Wawra były linie niemieckie, a Warszawa była broniona przez Polaków. Wawer w tym czasie jeszcze nie należał do Warszawy. Ale to nieważne, bo pewne fragmenty Warszawy mogły być w rękach niemieckich, inne były bronione. To zależało tylko od rozwoju miasta w okresie międzywojennym. Mój kolega starszy ode mnie o osiem, dziewięć lat, absztyfikant do mojej siostry, która była ode mnie starsza siedem i pół roku, nazywał się Zbyszek Tajer. Służbę wojskową miał w najcięższej artylerii. Cofali się chyba od Prus Wschodnich. Przyprowadzili działo do Warszawy. Już im koni owało. Miał normę osiem koni. Z pięcioma końmi do Warszawy doprowadził to działo, które potem obsługiwał. Wiem, że w 1939 roku wyszedł ze stopniem podporucznika. Ale jemu dano możliwość, że może nie iść do niewoli, więc nie poszedł. Opowiadał, że w czasie obrony Warszawy strzelał ze swojego działa na swój dom w Wawrze. Mówi: „Miałem taką złą sytuację, bo strzelałem w kierunku domu mojej matki.” […]
Potem Warszawa upadła. Mniej więcej w październiku, w połowie, może pod koniec, zostałem zaprzysiężony do konspiracji w ramach 5. warszawskiej drużyny harcerskiej. To jest opisywane w „Kamieniach na szaniec”, to były tak zwane szklarnie. Połowa Warszawy nie miała szyb, a szykowało się na zimę. Szklarze nie zdążyliby oszklić, więc to wykorzystali harcerze, którzy otworzyli tak zwane spółdzielnie szklarskie, żeby przy okazji zarabiać pieniądze. To było potrzebne, bo większość Warszawiaków była na posadach, a nie miała oszczędności kapitałowych, popadała w nędzę. Były nawet samobójstwa na tle głodu. Niektórzy ludzie z dobrze mających się raptem, w wyniku wojny, po kapitulacji Warszawy, nie mieli, co jeść, nie mieli, czym płacić. Nie muszę uzasadniać, że jak ktoś miał pieniądze, to na wsi mógł jeszcze coś kupić, ale trzeba było mieć pieniądze. Ludzie nie mieli pieniędzy, nie mieli za co kupić i głodowali. Tak że szklarnie pozwalały nawet zarobić na życie, a służyły jednocześnie jako moment tworzenia oddziałów konspiracyjnych. Teraz należało się przyjrzeć tym młodym ludziom, jak się zachowują. Przegrana wojna na różnych ludzi rozmaicie mogła oddziaływać, mogli się załamywać, mogli się bać, niektórzy mogli się podawać nawet za folksdojczy. [Byli tez] tacy, którzy byli pochodzenia niemieckiego, a podawali się stale za Polaków. W wyniku tego mógł być przełom. Trzeba było ponownie poznać społeczeństwo, kogo można wciągnąć do konspiracji. Moim drużynowym był Stach Krupatwiński, wówczas podharcmistrz, drużynowy 5. warszawskiej [drużyny harcerskiej] przy gimnazjum i liceum Joachima Lelewela przy ulicy Złotej. Mnie i mojego kolegę, Lolka Pecynę, zaprzysiągł do konspiracji.
- Czy ktoś z pana znajomych podpisał folkslistę?
Z osób, które znałem, z moich znajomych to nie, ale słyszałem.
- Co pan wtedy myślał o tych ludziach?
Raczej jak najgorzej. Dla mnie to był bardzo daleko idący oportunizm. Wiem, że potem niektórzy z folksdojczy stawali się kanaliami, a inni wracali na łono polskiej Ojczyzny i walczyli w naszych szeregach. Było rozmaicie, nie było jednakowo. Ale w tym momencie, w roku 1939 po przegranej Kampanii [Wrześniowej], to był raczej przykład zdrady narodowej, bo jednak podawał się za Polaka, był obywatelem polskim.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed wybuchem Powstania?
Ponieważ moi rodzice mogli mi zapewnić wyżywienie i mieszkanie, miałem zapewniony wikt i opierunek.
- Tata cały czas pracował jako technik dentystyczny?
Tak, tata pracował. Był moment, kiedy taty nie było, bo był w Wilnie. Było parę miesięcy, że nam mogły się pieniądze skończyć. Ojciec wrócił z Wilna w grudniu 1939 roku i nasze problemy się rozwiązały. Moja siostra, która już kończyła stomatologię, otworzyła gabinet dentystyczny w Nadarzynie. W razie czego, w jakimś sensie dla mnie, dla mojej mamy i dla niej to było zarabianie pieniędzy na życie. Wkrótce wrócił ojciec. Nie potrzebowałem zarabiać w czasie okupacji. Całe moje życie było poświęcone studiom i konspiracji. W 1941 roku zrobiłem duża maturę na tajnych kompletach. Już w 1941 roku zacząłem [studia] na tajnych kompletach samokształceniowych, które nazywam nieoficjalną akademią nauk politycznych, gdzie niezależnie od programu licealnego i gimnazjalnego przez dwa lata, już po skończeniu matury, studiowałem z panią doktor d’Aboncourt-Koczwarową, przedwojennym doktorem nauk humanistycznych, zagadnienia życia współczesnego i geografię gospodarczą świata w ujęciu historycznym. Tak krótko to określam. Z tego okresu pochodzi ogromna znajomość całego świata. Dotychczas to pamiętam. Trochę później, rok po maturze, byłem na studium prowadzonym przez doktora Hessena, który był profesorem na Wszechnicy w Łodzi. Łódź nie miała wyższej uczelni państwowej, ale miała prywatną, raczej dla doskonalenia kadry nauczycielskiej. On tam wykładał. Oczywiście znalazł się w Warszawie. Z pochodzenia był rosyjskim Żydem. Bardzo mądry i inteligentny człowiek, mówił bardzo źle po polsku, ciężko było go zrozumieć. Ale mówił tak ciekawą treść, że w jego podłym języku polskim to wszystko jeszcze było ciekawe. Wykładał przez cały rok historię doktryn politycznych, zaczynając od prawie starożytnego Egiptu, poprzez Grecję, Sumerów aż do czasów nowożytnych, demokracji, faszyzmu, solidaryzmu, technokratów. Doktryny polityczne były już ujmowane w sensie teoretycznym.
- Nie pracował pan nigdzie?
Nie, nie pracowałem, tylko studiowałem. W tym okresie miałem jeszcze roczne albo półtoraroczne studia o ziemiach zachodnich. To prowadzili studenci z Poznania, ze Związku Zachodniego, którzy przygotowywali tutaj Polaków. Myśmy stale wierzyli, że nie tylko odzyskamy ziemie zachodnie, ale odzyskamy te ziemie, które były w ramach Rzeszy Niemieckiej, a były zamieszkałe w większości przez Polaków. Tak samo liczyliśmy, że odzyskamy Mazury, gdzie była większość Polaków, którzy się już nie podawali za Polaków. Im Niemcy wmówili, że nie są Polakami. Szkolono nas, że jak będziemy obsadzać ziemie zachodnie, […] żeby chronić Polaków. Myśmy przewidywali, że jak będziemy iść na zachód, społeczeństwo polskie będzie oczywiście gnębione, okradane i prześladowane przez Niemców i będzie szło na zachód, żeby się na nich odegrać. Jak trafią na ziemie, które my odzyskamy, mogą mieć nieprzyjazny, wrogi stosunek do Polaków, którzy są Polakami, a nie umieją bardzo dobrze mówić po polsku. Z bardzo zrozumiałych względów, bo mają szkoły niemieckie, gimnazja niemieckie i po polsku mogą mówić [tylko] w konspiracji. To może spowodować, że zrazimy Polaków, autochtonów, do Polski. Niestety w skutek upadku Powstania, nie my, a Związek Radziecki szedł dalej na zachód, większość Ślązaków i Mazurów, którzy cierpieli za polskość, potem podawało się za Niemców. To byli działacze, którzy byli w niemieckich obozach koncentracyjnych za polskość. Właśnie byłem szkolony na problem ziem zachodnich. Czyli była gospodarcza geografia świata, historia doktryn politycznych, problem ziem zachodnich i jeszcze kończyłem prawie półtoraroczny kurs podharcmistrzowski Hufca Polski. Od 1941 roku byłem na tajnej Politechnice Warszawskiej. Filia politechniki nazywała się kurs rysunku technicznego. Niemcy nie pozwalali na wyższe uczelnie i nie pozwalali na gimnazja. Szkolnictwo średnie było pod płaszczykiem szkół rzemieślniczych. To były szkoły szewskie, krawieckie, ślusarskie, [obejmowały] wszelkie rzemiosła. W ramach szkół rzemieślniczych były polskie gimnazja i nawet licea. Same licea były jako tajne. Zrobiłem maturę na tajnym liceum. A [jeśli chodzi o] wyższe studia, to pozwolili na otworzenie PWST, Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej w gmachu Politechniki Warszawskiej. To byli studenci, którzy nie skończyli studiów. Wywalczono, że mogli dokończyć studia i mieli otrzymywać stopień technika. Ale tam był poziom Politechniki i stopnia inżyniera. Były jeszcze kursy Jagodzińskiego, tak się nazywały kursy kreślarskie.
- Czy pan kończył te kursy kreślarskie?
Byłem na kursach, chodziłem trzy lata. Ostatni rok już tylko nominalnie, bo już byłem tak zaangażowany w konspirację, później partyzantka i dywersja, że już nie miałem na to czasu.
- O to chciałem pana prosić, żebyśmy zostawili aspekt szkolnictwa.
Jak pan wspomniał, to musiałem powiedzieć, bo ono było bogate. W maju 1942 roku, a potem, bo była przerwa, od lipca, byłem w Szkole Podchorążych Armii Krajowej. Stopień starszego strzelca podchorążego otrzymałem 27 grudnia i tak skończyłem podchorążówkę. Podkreślam, w tym czasie dawano najwyższy stopień kaprala podchorążego. W tym samym turnusie szkolony był Tadeusz Zawadzki „Zośka”, później byłem w batalionie jego imienia. W okresie konspiracji to był mój hufcowy hufca Mokotów Górny. On dostał kaprala. Byłem w klasie z „Anodą”, Jankiem Rodowiczem, „Katodą” Józkiem Saskim, moim kolegą Leonardem Pecyną, który na szkole podchorążych miał pseudonim „Frascatti”. Na szkole podchorążych miałem pseudonim „Wilk”. Piąty był Kuba Okolski „Konrad”, słynny dowódca plutonu „Felek”, który zginął w czasie Powstania. Podchorążówki nie ukończył, bo był warunek, nie wolno było przez pół roku opuścić więcej niż trzy zajęcia. Przez pół roku codziennie były zajęcia z zawodowym oficerem, który szkolił czterech, pięciu młodszych chłopaczków na podchorążych. Przez pierwszy miesiąc nas szkolił były kapitan saperów, potem się wycofał. A potem mieliśmy zawodowego podporucznika kawalerii, pseudonim „Zawada”, który nas szkolił jako piechotę, ale miał wyszkolenie zawodowego oficera kawalerii. Tak że jeszcze doszła podchorążówka, program był szalenie bogaty.
- Gdzie się odbywały te zajęcia?
W naszych mieszkaniach. Kolejno każdy z nas udostępniał mieszkanie. Zajęcia zaczynaliśmy tuż przed godziną policyjną i one trwały mniej więcej do dwunastej, pierwszej w nocy. Rozchodziliśmy się w nocy do swoich zajęć, jak już minęła godzina policyjna. W soboty i niedziele [zajęcia odbywały się] w terenie, w lesie, już w polu.
- Jaki był pana ulubiony przedmiot na podchorążówce?
To jest trudno powiedzieć. Na pewno taktyczne dowodzenie plutonem, taktyka walki plutonu piechoty. To było ciekawe, żeśmy to przerabiali w terenie i częściowo na makietach, wydawanie rozkazów. Szkolenie polegało na tym, że było pozorowane, że raptem jestem dowódcą plutonu, mój kolega jest dowódcą drużyny, drużyny nie ma. Wydawanie rozkazów, rozmaite działania taktyczne, podawali, że [na przykład] tam jest karabin maszynowy nieprzyjaciela. Nie mieliśmy pozorowania ataku na artylerię, bo to byłoby teoretycznie bzdurą. Mieliśmy walki piechoty. Najciekawsze były działania taktyczne. Poza tym mieliśmy bardzo wysoki poziom terenoznawstwa. To było nie tylko, że ulubione, ale to bardzo dobrze znałem z harcerstwa, jeszcze ze szkolenia przysposobienia wojskowego.
- Powiedział pan, że był na jednym kursie z „Zośką”.
Na tym samym turnusie. On, ponieważ w tym czasie był wysoko, bo był komendantem Grup Szturmowych Chorągwi Warszawskiej, które potem brały udział w akcji pod Arsenałem, w których był „Rudy”.
- To nie było tak, że się spotykaliście na zajęciach?
Nie, nie. Zostałem skierowany na tę szkołę podchorążych, chyba nawet służbowo, przez samego „Zośkę”, bo to był mój hufcowy. Wtenczas nie byłem drużynowym, tylko zastępcą drużynowego drużyny, która konspirowała i co najważniejsze, byłem rok po maturze. Prawdopodobnie moja kariera wojskowa wzięła się chyba stąd, że owało chyba ludzi z maturą, a przyjmowali tylko z maturą. Starsi ode mnie koledzy, nawet starsi funkcyjnie nie mieli matur, to nie mogli pójść do szkoły podchorążych. To było przestrzegane. Wtenczas, jak były wolne miejsca, to pchano tych, co mieli maturę. Stąd może moja kariera, że tak wcześnie zacząłem szkołę podchorążych.
- Jako jakiego człowieka zapamiętał pan „Zośkę”?
„Zośkę” pamiętam z sytuacji, gdzie mnie skierował na kurs podharcmistrzowski w Szarych Szeregach. To było w sierpniu 1942 roku. Pamiętam go podczas ćwiczeń polowych w Lasach Chojnowskich i ze służbowych, kiedy mnie skierował na kurs podharcmistrzowski i do szkoły podchorążych. Ale nie robiłem bezpośrednio z nim akcji. Po kursie podharcmistrzowskim namówił mnie i ja się zgodziłem, żeby współorganizować „Zawiszę”, czyli najmłodszy szczebel Szarych Szeregów. To byli harcerze od dwunastu do piętnastu lat. Tu wdałem się tak w pracę organizacyjną, że w ogóle rozbiła mi mój czas wolny. Zorganizowałem około czterystu pięćdziesięciu chłopaków, cztery hufce. Mam satysfakcję, że dwóch chłopaków, od których przyjąłem przyrzeczenie harcerskie, doszło w Szarych Szeregach do stopni podharcmistrzów. Miałem całą służbę łączności, miałem pięć harcerek łączniczek, miałem bardzo rozbudowaną organizację. Tych chłopców szkoliliśmy jako służbę pomocniczą na wypadek akcji „Burza”. Ale już od szkolenia pewne służby były wykonywane w czasie okupacji. Nie powiem o wszystkich, ale wspomnę o jednej, bo była ciekawa, bo tylko dzięki Zawiszakom można było to zrobić. Koncepcja Zawiszaków powstała w 1942 roku w Szarych Szeregach, żeby najmłodszych można byłoby już wykorzystać i w konspiracji i w akcji Burza jako służby pomocnicze.
- Co kryje się za sformułowaniem służby pomocnicze?
To znaczy nie walka z bronią w ręku, czyli służba łączności, gońców, sanitariuszy, sanitariuszek, pomoc przy gaszeniu pożarów w przypadku pożarów i działań wojennych, nawet obsługa tramwajów i służba ruchu. Myśmy przewidywali możliwość desantu lotniczego z zachodu. Wyzwolenie Polski rozmaicie było przewidywane, były różne warianty. W czasie okupacji ci trochę młodsi rwali się do roboty konspiracyjnej. Był problem, bo trzeba było ich wziąć w pewne ryzy organizacyjne, bo mogliby się podkładać Niemcom, mogliby wpadać, robiliby na własną rękę akcje sabotażowe, żeby szkodzić Niemcom. Wszyscy rwali się do tego. W ujęciu organizacyjnym myśmy trzymali na tym rękę, a jednocześnie przygotowywaliśmy ich do działań w przypadku akcji „Burza”. Mówiło się, że jak będzie akcja „Burza”, wchodzą do roboty, jaką ja zaczynałem w ramach Batalionu Harcerskiej Służby Pomocniczej. Takie było założenie. Poza tym sprawy wychowawcze w tym najlepszym i szerokim pojęciu. Ale w czasie okupacji okazało się, że byli bardzo przydatni. Był moment w 1943 roku. Organizacja „Zawiszy” istniała około ośmiu miesięcy, mieliśmy struktury organizacyjne dosyć dobrze już okrzepłe, działające. Dostaliśmy raptem wiadomość, zdobyte przez, nazwijmy to nasz kontrwywiad, działalność konspiracyjną, listy z Arbeitsamt’u, czyli urzędu pracy zrobione przez Niemców, których Polaków będą brać w nocy na roboty. Robili listę, przychodzili w nocy, godzina policyjna, człowiek musi być w domu, i na roboty do Niemiec. Myśmy to dostali rano i trzeba było wszystkich uprzedzić przed godziną policyjną. Zasadniczo byłoby to niemożliwe. Po pierwsze, ktoś dorosły, kto poszedłby i uprzedzał, zostałby potraktowany przez tego człowieka z nieufnością, czy to nie jest prowokator niemiecki. Mógłby być wypędzony, a nawet oskarżony do policji granatowej, że prowokuje. Miałby prawo, bo Niemcy prowokacje mogli robić. Czyli dorosły już tego robić nie mógł, mógł robić chłopak. Ale jak tu w ciągu jednego dnia oblecieć stu ludzi? Myśmy mieli kilkuset Zawiszaków. Stu Zawiszaków, mówię w zaokrągleniu, dostało każdy jeden adres i jednego każdy miał powiadomić. To było natychmiast wykonalne. To byłoby raczej nie do zrobienia nawet przez wywiad zawodowy, bo w wywiadzie nie ma nawet stu wywiadowców w danym miejscu. Podkreślam, że nawet życie pokazało nam ich przydatność, której myśmy nie mogli w ogóle przewidywać. Niemcom nie udało się nikogo wywieźć na roboty. To nam się udało całkowicie. Były jeszcze inne wyczyny, ale już nie chcę mówić o Zawiszakach.
- W jaki sposób ta lista dostała się w państwa ręce?
Od Polaków, którzy pracowali jako urzędnicy w Arbeitsamt’cie niemieckim. W czasie okupacji Armia Krajowa to był główny spadkobierca Armii Wojska Polskiego z okresu międzywojennego. Obok Armii Krajowej były jeszcze NOW, Narodowe Oddziały Wojskowe, które przed Powstaniem były włączone do AK, były Narodowe Siły Zbrojne, które się do końca nie włączały do Armii Krajowej, tylko pojedynczy żołnierze przychodzili do nas [razem] z nami walczyć. W ramach Armii Krajowej były zorganizowane i wydzielone Bataliony Chłopskie, to było dawne Stronnictwo Ludowe. W pewnym momencie była też i Gwardia Ludowa i Armia Ludowa, jako podbudówka PPR-u. Ale trzeba pamiętać, że polska Armia Krajowa wywodzi się z organizacji Służba Zwycięstwu Polski, a potem Związku Walki Zbrojnej ZWZ.
- Najbardziej interesują nas pana przeżycia. Stwórzmy teraz rozdział pod tytułem „Sabotaż”.
Zacząłem w nim brać udział w 1941 roku, w ramach akcji „Wawer”, będąc w Szarych Szeregach w Hufcu Mokotów Górny, którego hufcowym był Tadeusz Zawadzki. To polegało na rysowaniu kotwiczek, pisaniu „PW”, symbolu Polski Walczącej. Jako symbol sabotażu tych, co pracowali dla Niemców były też malowane żółwie, że należy pracować powoli. Również brałem udział w akcji „N”. To było rozkładanie ulotek pisanych w języku niemieckim, redagowanych przez Związek Zachodni Polaków, którzy znali dobrze niemiecki. To było pisane bardzo poprawną niemczyzną. Drukowane było jako podziemie niemieckie, czyli jako Podziemna Komunistyczna Organizacja Niemiecka. Nazwy nie powtarzam dokładnie, ale merytorycznie miał sens. […] Akcja „N” to była walka propagandowa przeciw Niemcom. To było drukowane w polskich drukarniach podziemnych. Między innymi rozdawali to harcerze. W tym też brałem udział. Polegało to na tym, że trzeba było to mieć w rulonikach. W tramwajach był wydzielony przedział dla Niemców
Nür fur Deutsche, ale graniczył z Polakami. Przy dużym tłoku to myśmy się z Niemcami stykali i wtenczas trzeba było wcisnąć Niemcowi w kieszeń taką ulotkę, tak, żeby on nawet nie zauważył. To były czynności złodziejskie, tylko [polegające na tym, żeby] komuś nie tyle wyjąć z kieszeni, co wsadzić do kieszenie. To był jeden sposób. Drugi to było listowane wysyłanie na adresy folksdojczów. Trzecie, co robiłem, to w rejonie Agrykoli, gdzie były koszary niemieckie, naokoło koszar wsadzałem [ulotki] przez dziurki, gdzie można było. Takie mniej więcej były działania.
- Pan osobiście malował kotwice?
Malowałem, tylko że nie namalowałem ich setki, w sumie może kilkanaście, kilkadziesiąt.
- Pamięta pan, w którym miejscu pan namalował swoją pierwszą kotwicę?
To był rejon Śródmieścia w kierunku Powiśla, od Agrykoli.
- A słynne zrywanie flag hitlerowskich?
To było, ale nie brałem w tym udziału.
- Czy głównie mężczyźni malowali?
Nie, harcerki z Szarych Szeregów też robiły malowania napisów. Wiem, bo mi mówiły. Nie mogę powiedzieć nic bardziej szczegółowego, bo nie byłem w ruchu mieszanym, takiego ruchu nie było.
- Kotwicę chyba szybko można namalować?
Tak, szybko się malowało. Cały dowcip polegał na tym, żeby było ubezpieczenie. Ten, który miał farbę, robili, jak to określano pióra wieczne, musiał mieć to jakoś zamaskowane, musiał być ubezpieczony przez dwóch czy trzech kolegów, i do przodu, i do tyłu, i na boki jak trzeba. Robi się szybko. Jak [szedł] jakiś patrol niemiecki żandarmów czy policji, to gwizd i już nie może w tym czasie malować, bo go złapią na gorącym uczynku i oczywiście aresztują.
- Proszę powiedzieć, jak działało to wieczne pióro.
Tam była farba asfaltowa, rurka od zbiornika, przy naciśnięciu farba wyciekała. To był rodzaj długopisu, czy pióra wiecznego tylko w ogromnym powiększeniu.
- Malowanie kotwic, żółwi, rozdawanie ulotek, czy coś jeszcze oprócz tego pan robił?
Z małego sabotażu myślę, że to byłoby wszystko.
To już dywersja. Jak skończyłem służbę w „Zawiszy”, od 1 stycznia na moją prośbę zostałem przeniesiony do Batalionu „Zośka”. Tam brałem udział w akcji Tłuszcz-Urle, wysadzania pociągu przy stacji Szewnica. To jest malutka stacyjka pomiędzy stacją Tłuszcz i Urle, przy której pociągi się nie zatrzymywały. W nocy z 27 na 28 kwietnia myśmy wysadzili tam
Urlauben Zug, pociąg urlopowy, który wiózł oficerów i podoficerów niemieckich z frontu wschodniego na urlop.
- Jaka była pana rola w tej akcji?
Byłem w ubezpieczeniu. […] Pociąg jechał mniej więcej ze wschodu na zachód. Ja byłem w ubezpieczeniu wysuniętym najbardziej na wschód. Potem była grupa minerska, grupa atakująca granatami i ostrzeliwująca z ręcznego karabinu maszynowego i karabinów, potem znowu ubezpieczenie z tyłu. Miny były przygotowane metodą prefabrykacji, czyli było wstępne przygotowanie min, żeby tylko włożyć. Chodziło o to, że było bardzo mało czasu. Dowódcą grupy minerskiej był mój kolega Leonard Pecyna. W dywersji i w batalionie „Zośka” miał pseudonim „Lolek”. Oni w domu przygotowali miny i lonty, żeby po przywiezieniu błyskawicznie przełożyć miny i lonty do zapalarki. Zawsze były co najmniej dwie zapalarki, gdyby jedna zapalarka nawaliła. Zapalarka to było dynamo, które tłoczeniem w dół wywołuje iskrę elektryczną, która musi lontem przelecieć i wywołać wybuch spłonki. Spłonka powodowała wybuch trotylu, a trotyl powodował wybuch plastiku. Myśmy wysadzali przy pomocy materiału wybuchowego, jakim jest plastik, bo można było samym trotylem. Był detonator, lont, spłonka, detonator i materiał wybuchowy. Plastik miał to do siebie, że przysunięty do stali rwał tyle stali, ile miał grubości. Jeśli grubość plastiku była dziesięć, piętnaście centymetrów, to rwał, wyrywał piętnaście centymetrów stali. Można powiedzieć, że to był materiał, na który nie było czołgów. Problem nie polegał na tym, jak czołg zniszczyć, tylko jak do czołgu dojść, żeby mu plastik przylepić. A to już było trudne, nie było łatwe. Ale jak już mógł być przylepiony, to nie było na to siły. Jeśli chodzi o tę akcję Tłuszcz-Urle, to były trudności. Niemcy już mieli ten zwyczaj, że tory były patrolowane przez tak zwanych ceptszuce, to jest uzbrojona niemiecka kolejowa służba pomocnicza, która kontrolowała w nocy tory, co godzinę, dwie chodził patrol. Tym bardziej więcej dawali [ludzi] jak przewidywali tak ważny pociąg jak
Urlauben Zug. Organizacji niemieckiej nie znam od środka, mówię tylko to, co widziałem i co dalej mogę przypuszczać. Podczas minowania trzeba było uciekać i cofać się w krzaki jak szła [warta]. Ubezpieczenia wysunięte dalej podawały sygnałem umówiony, [że idą].
- Pamięta pan, jaki to był sygnał?
W tym przypadku nie pamiętam. Ale na partyzantce myśmy stosowali na przykład melodię „Pije Kuba do Jakuba”. Jak ktoś to zagwizdał albo zanucił, to było wiadomo, że jest niebezpieczeństwo. W tej chwili nie pamiętam, ale tam to było coś w rodzaju świstu, gwizdu, żeby to bardzo nie zwracało uwagi, natomiast, żebyśmy my mogli to zrozumieć, oraz sygnał latarkowy. Myśmy raz musieli odskoczyć przy minowaniu. Ja byłem w tym czasie na ubezpieczeniu wschodnim, ale wiem, co moi koledzy robili, bo wiem, jak się przygotowywali i co mi potem opowiadali. Szedł pociąg puszczony. Przedtem przeszli ceptszuce, doskakują minować, jest sygnał, że jedzie pociąg, ale towarowy. Puszczali pociągi towarowe, a bardzo często pociągi osobowe nawet z Polakami, bo już znali te sposoby minowania torów. Już po Powstaniu, jadąc do Częstochowy, już jako ranny cywil sam byłem w pociągu wysadzonym przez naszą dywersję polską. Przeżyłem to, że można być wysadzonym w pociągu przez dywersję. Jeden z moich kolegów, Mietek Szymańczuk, pseudonim „Symbor”, który notowany jest w Batalionie „Zośka”, pracował na kolei. To była biedna rodzina kolejarzy, którzy ledwie żyli, tak że musiał pracować na chleb, ale był specjalistą od kolei. On był przez nas wysłany około kilometr w kierunku wschodu. Między nim a nami była jeszcze łączniczka. To może to było sześćset, siedemset metrów, w tych granicach, ale na tyle wcześniej, że dawał sygnały latarką czy to jest właściwy pociąg. [Łączniczka] przyjmowała sygnał i dawała nam. To był sygnał, że minerzy mają minować albo wysadzać. Na przykład mamy już zaminowany tor, ale jest sygnał, że jedzie pociąg towarowy, to go przepuścili. Za jakieś pięć, dziesięć minut znowu sygnał, że jedzie właściwy pociąg. Wtedy wszyscy nastawieni, jak pociąg się pojawia prawie na naszej wysokości, to wtedy zapalarką się włącza miny i wysadza się pociąg. To było minowane w dwóch miejscach, na odcinku paru metrów w odległości około dwudziestu, trzydziestu metrów. Chodziło o to, żeby tor był wyrwany w dwóch miejscach, bo to zwiększało wykolejenie pociągu. Nam się udało wysadzić zaraz za lokomotywą, ale chyba to na tyle poskutkowało, że ona była unieszkodliwiona, później wagony się przewróciły. Ostatni wagon, naprzeciwko którego ja byłem, nie wykoleił się. Tam był reflektor i od razu karabin maszynowy. Tak że miałem pewien chrzest bojowy, bo od razu trafiłem na ogień karabinu maszynowego z reflektorem. W tym czasie, gdzieś na prawo, w środku moi koledzy atakowali granatami i ostrzeliwali Niemców. Potem był odskok. Miałem to przeżycie, że podczas odskoku od torów do lasu, około osiemdziesięciu, stu metrów, musiałem lecieć gołym polem, na którym były rośliny, czy kartoflisko czy jakieś zboże. Czułem jak te kule szorują to, po czym biegnę. Oczywiście, niezależnie od tego, że była noc, to biegło się zygzakiem. Kuli nie dostałem, ale je słyszałem przy nogach. Potem myśmy odbili. Byliśmy stale w kontakcie z wywiadem terenowym Armii Krajowej w tym rejonie, niedaleko Buga i Wyszkowa. Myśmy potem schowali się w krzakach, w małym, gęstym zagajniku sosnowym. On najbardziej kryje, prawie się trzeba czołgać. Potem nas szukały samoloty niemieckie. Była na nas obława, jak nam donoszono, około tysiąca, dwóch Niemców, żandarmów, Rosjan z pomocniczej służby niemieckiej. Otaczali las, żeby nas wyłowić, a nas uprzedzała AK. Często to były dziewczyny z Armii Krajowej przebrane za stare kobiety, które po lesie zbierały grzyby, gałęzie, włóczyły się. To był sposób zamaskowania. Nie mogę powiedzieć bezpośrednio, bo meldunki i informacje odbierał mój dowódca, ja byłem żołnierzem.
- W jaki sposób wróciliście stamtąd do Warszawy?
Wróciliśmy dopiero po dwóch dniach. Dzięki temu im się nie udało nas złapać. Cała jedną dobę siedzieliśmy w krzakach, była obława. Jak wymknęliśmy się z obławy, bo myśmy się wymknęli dzięki informacji z Armii Krajowej, zamknęli ogromny obszar, zeszli się, nikogo nie złapali, ale w dalszym ciągu patrolowały samoloty niemieckie. Trzeba było przeczekać jeszcze jedną cała dobę w krzakach. Później byliśmy wyprowadzeni do gajówki giziewickiej, gdzie w tych lasach wcześniej szkolili się w strzelaniu podchorążowie. To jest Puszcza Biała najbardziej wysunięta w kierunku Warszawy. Tam myśmy mieli przemarsz, który teraz wspominam jako uroczy. To był 30 kwietnia, może 1 maja. Były kładki wśród bagien, czyli las na bagnach. Rosną drzewa, wokół drzew są krzewy, paprocie, roślinność i bagno albo z wodą albo tylko błoto. W tym były wbite pale i na tym kładki. Myśmy tam szli chyba ze dwie godziny, a szło się powoli. Oceniam, że te kładki mogły się rozciągać prawie do tysiąca metrów. One nas wyprowadzały na wysepkę wśród bagien, na wydmę piaskową między bagnami. To było o tyle dobre, że tam Niemcy nie doszliby nigdy, bo oni się bali lasu, a jeszcze bardziej bagien. Nie znając drogi, baliby się iść po bagnach. Po latach dowiedziałem się, że w tym rejonie przechowywano kilkunastu Żydów przez całą okupację. Dostawali żywność, byli przechowywani i czuli się tam możliwie najbezpieczniej, bo tam Niemcy nie patrolowali, ze względu na te bagna nie dochodzili.
- Pan przez cały czas mieszkał z rodzicami?
W Warszawie.Romantyczny był jeszcze świt, śpiew ptaków, kwiatki kwitnące, a my jesteśmy po bojowej akcji wysadzenia [pociągu], strzały, wybuchy. Tak że to było bardzo romantyczne zakończenie. Tam żeśmy broń zamaskowali w płachtach, zakopali. Potem już bez broni, bez niczego, po paru ludzi [miało wracać] o innej porze z innej stacji. Była stacja Mostówka, stacja Rybienko. Zabroniono odjeżdżać z Wyszkowa, bo tam były łapanki Niemców, żandarmów na jakąkolwiek ludność. Mając kenkartę warszawską w tym czasie młody chłopak podpadałby. Był odwrót całego oddziału. Akcja była perfekcyjna, nie byłoby żadnych strat, gdyby nie dwóch kolegów, z których jeden miał ciotkę w Wyszkowie i chciał ją koniecznie odwiedzić. Wpadł w łapankę, złapali go. Chyba znaleźli przy nim albo ślady lontu albo angielskie zrzutowe opatrunki, a wiadomo było co to jest opatrunek z napisem angielskim. Byliśmy rewidowani, żeby broń Boże ktoś czegoś nie wziął. Bo to jest pewna emocja, żeby pochwalić się: „Wysadzałem pociąg i patrz, lont.” To jest emocja, a my byliśmy młodzi. Młody człowiek jest, jak to się mówi, troszeczkę głupi. I tym się udało przemycić i ich właśnie złapali. Z miejsca ich skuli. Chłopaki, żeby nie poddać się torturom, zaczęli uciekać i zostali zastrzeleni. Żałuję, bo to bardzo dzielni chłopcy, ale szkoda, mogliby nie zginąć. Może później, w innej okoliczności by zginęli. To był jedynie smutny epilog naszej akcji.
- Czy brał pan udział w akcjach zbrojnych na terenie Warszawy?
Nie, na terenie Warszawy nie. Natomiast, może to nie ma nic wspólnego z akcją, ale przenosiłem karabin w Warszawie. Karabin miał wysokości około metra i dziesięciu, dwudziestu centymetrów. W różnych okresach można było rozmaicie to robić. Mnie to powierzono w okresie wiosny, czyli miałem drzewko owocowe, do którego był przywiązany karabin otoczony słomą, workiem. Niosłem drzewko owocowe, w biały dzień, w Warszawie okupacyjnej, przechodząc obok patroli żandarmów. Opowiem jeszcze o momencie z akcji Tłuszcz-Urle, który w pewnym sensie jest komiczny. Myśmy wieźli dużo karabinów. Ja z kolegą „Baca”, który w tej chwili nie żyje, wiozłem granaty. Myśmy w puszkach na marmoladę mieli granaty, na wierzchu była marmolada, woskowy papier, przykryte denkiem. Wieźliśmy cztery kubełki granatów w marmoladzie i żeśmy to dowieźli na miejsce akcji. W Kobyłce był jeden z naszych magazynów. Tę Kobyłkę pamiętam, bo jak wracałem z akcji Par 2, z partyzantki na Powstanie, to właśnie myśmy broń złożyli w Kobyłce i tam była ładowana na fury wiejskie. Nasze sanitariuszki przebrane za wiejskie baby, dziewczyny, wplątały się w tabory niemieckie i uciekinierów ze wschodu, bo tam było trochę bałaganu i miedzy taborami wiozły tę broń. Potem to była zasadnicza broń Batalionu „Zośka” na samym początku Powstania. Myśmy niewiele broni mieli, cała broń była na partyzantce. W Kobyłce wzięli karabiny, jeden albo dwa karabiny ręczne, było jeszcze kilkanaście karabinów kb. Musieli też dowieźć to na tę akcję. Wieźli też miny, materiał wybuchowy, lonty, w jakichś torbach, rozmaicie maskowane żywnością, słoniną. To musiało robić niewinne wrażenie. Ale raptem na stacji w Kobyłce zjawili się z drzewkami owocowymi. Przyczepili się ludzie: „Gdzie są drzewka? Chcemy kupić drzewka.” Nie mogli się odczepić od tych ludzi. I pojawili się żandarmi, bo patrolowali dworce. Podejrzewam, że żandarmi wyczuli pismo nosem i nawet, jeśli coś podejrzewali, zniknęli, bo to było kilkunastu chłopców z drzewkami owocowymi. Trzeba być idiotą, żeby nie zrozumieć, że tu coś się robi. Ludność polska nie orientowała się, byli przekonani, że to są autentyczne drzewka owocowe. Żandarmi się zmyli. Wiadomo, że jakby żandarmi zaczęli to rewidować, to już akcja Tłuszcz-Urle byłaby nieudana i zlikwidowaliby żandarmów, bo nie daliby się wziąć żywcem. Każdy z tych, co niósł karabin, miał też i ręczny pistolet. Nie poddaliby się Niemcom i nie udałaby się akcja, bo broń nie byłaby dowieziona na miejsce. Ale był komiczny moment. Podkreślam to, bo obok rzeczy dramatycznych, bohaterskich, były i sytuacje komiczne.
- Chciałbym, żebyśmy zbliżyli się do godziny „W”, do wybuchu Powstania. Pan miał świadomość, że Powstanie się zbliża?
Dla mnie akcja zbrojna zaczęła się podczas [akcji] Tłuszcz-Urle, po której dwa tygodnie potem już poszedłem na partyzantkę, na akcję „Par1”. Te dwa tygodnie to było przygotowanie się do partyzantki. Pierwotnie nie przewidywano, że oddziały Batalionu „Zośka” szkolone w tak zwanej wielkiej dywersji […] będą brały udział w Powstaniu. Myśmy nie mieli brać udziału w Powstaniu. Pierwsza koncepcja była taka, że oddziały Batalionu „Zośka”, ogólnie, nie wiem, które, ale kompanie „Rudy” i „Maciek” na pewno nie, mieliśmy być poza Warszawą. Każdy szeregowiec „Zośki” był szkolony na dowódcę drużyny dywersyjnej. Był szkolony na to, żeby mógł dowodzić dwunastoma ludźmi i przy ich pomocy robić dywersję na tyłach armii niemieckiej, atakującej powstańczą Warszawę. Taka był pierwsza koncepcja. Przewidywano, że będzie nas około stu, dwustu drobnych oddziałów, których szeregowcy będą z Armii Krajowej, ale z terenu naokoło Warszawy. Konspiracja była wszędzie naokoło Warszawy, w terenie, w małych miasteczkach, wsiach. Był problem, bo jesteśmy mieszczuchy. Postanowiono, że musimy przejść szkolenie partyzanckie, bo nie można wysłać mieszczucha, żeby w terenie dowodził oddziałem, bo nie tyle się zgubi pod względem wojskowym, zgubi się pod względem samego obycia w terenie. Ważna jest różnica pomiędzy walką w mieście a w terenie, to wykazało w czasie Powstania, kiedy na pomoc na Powiśle przedarli się berlingowcy z Ludowego Wojska Polskiego idącego ze wschodu. Części udało się przedrzeć. Bohaterscy, bojowi chłopcy, ale gubili się w mieście, więcej ginęło i było rannych, niż musiało.
Vice versa, jak ktoś był wyszkolony w działalności w mieście, mógłby się gubić w terenie. Na przykład jak w „Zośce” byłem na „Par 2”, to byłem już instruktorem walk leśnych. To była taka specjalność. W pewnym momencie nawet mógłbym wykładać u komandosów dywersję, bo ją przeżywałem, robiłem i byłem szkolony. Mógłbym wykładać, jak niszczyć budynki, jak niszczyć stacje kolejowe, bo byłem z tego szkolony. […] Chodziło to, żeby umieć zniszczyć, spowodować jak największe szkody, mając tylko łom żelazny, czy kawał żelaznego pręta, a przy okazji, jak to działa. Całą działalność kolei, dworców, rozjezdni znałem z dywersji. Specjalnie [nie chodziłem na wykłady], poszedłem na egzamin, byłem ciekawy czy się uda czy nie. Jak się nie uda, profesor postawi mi dwójkę i mnie wyrzuci. Zdałem na piątkę. Tak że to mi się z wojny przydało w działalności szkoleniowej, do pracy zawodowej. […]
- Zbliżajmy się powoli do wybuchu Powstania.
Brałem udział w akcjach „Par 1”, „Par 2”. Myśmy byli szkoleni do działań w lesie. W pewnym momencie robiliśmy napady na niemieckie pociągi towarowe i akcje, do których byliśmy zmuszeni. Pięciokrotnie byłem w obławie niemieckiej. Otaczali lasy, w których myśmy byli. Nasz oddział liczył około sześćdziesięciu trzech ludzi. Otaczało nas około dwóch tysięcy ludzi, to wiem z informacji od Armii Krajowej. Otoczenie dużego lasu tego wymaga. Myśmy się przebijali przez te obławy. To było trochę sportowo-wojskowe zajęcie. Tak nieszczęśliwie się złożyło, że „Par 1” rozpoczynaliśmy tak, że był wyznaczony punkt zborny w lesie, do którego każdy indywidualnie dostał mapkę skopiowaną z mapy wojskowej, jak ma dojść do miejsca zbiórki. Nie było przewodników. I tak miało dojść sześćdziesięciu ludzi tak, aby szło nie więcej niż po dwóch, trzech ludzi. Myśmy mieli tę koncentrację w miejscu, w którym na kilkanaście godzin przed nami Niemcy napadli na partyzantkę Narodowych Sił Zbrojnych, którzy byli pod namiotami, bardzo dobrze uzbrojeni w breny angielskie. Byli w krzakach. Ich w nocy zaskoczyli. Niemcy bali się chodzić do lasu, ale ich ostrzelali. Oczywiście oddział był rozbity, bo chłopaki spali, zerwali się, tu strzały. Niemcy nikogo tam nie zabili, dwóch ciężko ranili, ale, jak potem się dowiedziałem, też przeżyli. Przypadkowo nasza koncentracja była w pobliżu [miejsca], gdzie rozbito partyzantów, czyli myśmy weszli w sam środek obławy. Od tego myśmy zaczęli. Potem około siedmiu ludzi, to było dwóch czy trzech oficerów i podoficerów z NSZ dołączyło do nas i potem dalej już byli z nami. Jesteśmy w miejscu rozbitego oddziału i od razu obława i przebijamy się z obławy. Potem robiliśmy akcje na majątki niemieckie. Tam myśmy się zaopatrywali w żywność. Braliśmy kury, gęsi, kaczki, cielaka dwukrotnie żeśmy wzięli na mięso, na zupę.
- To były niemieckie majątki?
To były dawne majątki polskie, ale pod zarządem niemieckim, czyli to były majątki niemieckie. Pracownikami tam byli miejscowi chłopi. Żywność miała iść dla armii niemieckiej, już nie była dla polskiej ludności.
- Proszę opowiedzieć jak się pan czuł podczas akcji partyzanckich.
Zanim byłem w „Zośce” w wielkiej dywersji skończyłem podchorążówkę w szkole młodych Zawiszaków. Miałem cztery hufce Zawiszaków o kryptonimach „Biegiem Ku wolności”, „Giewont”, „Grunwald” i „Szumiące Dęby”. Hufcowi byli podharcmistrzami. Byłem podharcmistrzem i komendantem proporca. Hufiec „Giewont” zrobił sobie obóz harcerski w wiklinach w rejonie Świdrów Wielkich. Nad brzegiem Wisły jest pole wiklin o długości dwóch, trzech kilometrów, może więcej i o szerokości kilkuset metrów miedzy wałami przeciwpowodziowymi. Niemcy bali się tam wejść. Po likwidacji powstania w getcie tam się ukrywało sporo Żydów, którym się udało uratować kanałami z powstania. Niewielu się uratowało, ale kilkunastu przynajmniej. Nie spotkałem tych Żydów, ale moi chłopcy, mając tam obóz, odwiedzili ich, mieli z nimi kontakt w wiklinach. Tuż przed godziną policyjną pojechałem ich wizytować. Przeskoczyłem, przeszedłem przez wał i wikliny. Już jest ciemno, widzę, że ich nie znajdę w wiklinach, musze czekać do rana. Mniej więcej wiedziałem, gdzie są, ale w nocy w wiklinach nie znalazłbym ich, nie byłoby to możliwe. Musiałem przenocować. Do godziny pierwszej w nocy gryzły mnie komary, myślałem, że mnie szlag trafi, a od pierwszej do piątej nad ranem drżałem z zimna. Przeżyłem, co tylko może być na partyzantce. Wiedząc, że idę na partyzantkę, moja mama umiała dobrze szyć, szyła damskie suknie dla rodziny, dla siebie, dla córki, ale mi uszyła spodnie z wełny z pokrzywy. Ta wełna była dosyć mocna, dosyć szczelna, ale nie była rozciągliwa. Zamówiłem u mamy pumpy, żeby można było je spuszczać aż do kostek i szczelnie zapiąć przed komarami. Górę też mi szyła też z wełny z pokrzywy, żebym na noc mógł się w tym szczelnie zamknąć, rękawiczki, ręcznikiem [owinąć] łeb, żeby w nocy mnie nie gryzły komary. Szykowałem się do partyzantki bardzo naukowo. Przed samym wyjazdem przymierzyłem te spodnie. To była sztywna wełna z pokrzywy. Jak przymierzyłem te spodnie, jak wszystko zapiąłem, to nie mogłem chodzić, nie mogłem kolan zgiąć. Trzeba było robić poprawkę w samym uszyciu. Próba była o dziewiątej czy ósmej wieczorem, ubieram się i nie mogę chodzić, a moja biedna mamusia do czwartej nad ranem poprawiała mi te spodnie, żebym mógł w nich chodzić. O szóstej, siódmej rano już na dworzec z tym ubraniem. Wspominam motyw, jak człowiek się przygotowywał i dlaczego tak. Rzeczywiście nas na partyzantce gnębiły komary i zawsze w nocy zimno, a potem deszcz. Myśmy mieli niemieckie płaszcze kupowane od Niemców z demobilu, które się darły o gałęzie. Płaszcz był dobry na jeden, dwa dni, a kiedy już zaczynał padać deszcz, to był tak porwany, ze prawie nic nie chronił. Tak że w czasie partyzantki spałem na deszczu. W ciągu partyzantki, przez dwa i pół miesiąca, dwie pary dobrych, solidnych, przedwojennych butów narciarskich, dosłownie zleciało mi z nóg. Stale je moczyłem i suszyłem na ognisku. Myśmy palili ogniska, oczywiście zamaskowane. Nawet paliliśmy ogniska jak padał deszcz.
Trzeba wykorzystać karpinę. Po wyrąbie lasów potem wydobywane są korzenie drzew, to jest karpina. Karpina posiada tak dużo żywicy, że jak się rozgrzeje, to wodą się jej nie ugasi. Myśmy rozpalali tą karpiną, mieliśmy ją pod bokiem, bo to było w lasach. Nie żywiliśmy się poziomkami, bo na to nie było czasu, ale i poziomki żeśmy widzieli. Grzybów też nie zbieraliśmy, bo nie było czasu. Karpiną się paliło. Pod ogniskiem płynęła woda, a nad wodą była ułożona karpina i się paliła, grzała nam kocioł z herbatą czy z zupą. Człowiek i takich rzeczy też musiał się nauczyć. Parę razy spałem w rowie z wodą, tylko do rowu były wrzucone gałęzie. Tyle gałęzi, że spałem na gałęziach, a dwadzieścia centymetrów pode mną już była woda, ale nie byłem w wodzie. To były ciekawe przypadki pod względem zaprawy życiowej. Stale miałem rękawiczki, bo chorowałem na stawy. Nawet w czerwcu musiałem nosić rękawiczki, miałem futerkowe jednopalcówki z baranka, bo od przeziębienia puchły mi palce rąk. Musiałem jakoś działać. Człowiek mimo reumatyzmu jakoś poszedł, jakoś przeżył. Nasz dowódca, porucznik „Giewont”, który dowodził kompanią, zginął na Franciszkańskiej na Starówce od sztukasów, około 30 sierpnia. Moim zdaniem, bardzo zdolny. Na nazwisko miał Cieplak. To był odważny oficer, brał udział w akcjach dywersyjnych. Brał również udział w akcji pod Arsenałem, w akcji uwolnienia więźniów, tak że z dużą praktyką dywersyjną i bojową. Jemu nakazano nas możliwie przechować do Powstania. Myśmy tyle brali udziału w akcjach, ile musieliśmy. Jak były obławy, to musieliśmy, jak nie musieliśmy, to nie, żeby oddział w jak najbardziej pełnym stanie dotrwał do akcji „Burza” i tam dopiero wziął bezpośredni udział w walce. Wiem, że było parę sytuacji, że byśmy mogli zrobić masakrę z Niemców, a on nas przytrzymał. Wszyscy do niego mieli pretensje, krytykowali go. On nam tłumaczył: „Chłopcy, nie mogę uruchomić was, bo muszę was przytrzymać na Powstanie.” To było po jednej obławie, gdzie nas chcieli zepchnąć do Bugu, gdzie myśmy się przebili i też udało nam się wykorzystać leśne bagna do wymknięcia się Niemcom. Potem Niemcy zamknęli, przyszli do Bugu, a nas nie ma, a myśmy z obławy się przebili, byliśmy obok pół kilometra czy kilometr w lasach. Potem wracali chyba do Ostrowi Mazowieckiej czy Wysokiego Mazowieckiego, nie wiem czy nie mylę nazw, w rejonie, którego były ich koszary. Myśmy widzieli jak czwórkami wracali z obławy, a my leżymy w krzakach jakieś dwieście metrów od nich. Można było ich zaskoczyć, zrobić masakrę. Ale to nie są czasy pana Wołodyjowskiego i Kmicica. My zrobilibyśmy masakrę, oczywiści by nie uciekli, cofnęliby się, uciekliby z lasu i na nas najechałoby dwa, trzy tysiące Niemców, którzy stale mają amunicję, a my mamy tylko po czterdzieści kul mniej więcej. Jak wystrzelamy czterdzieści kul, to mamy karabiny jako pałki. Amunicję można zdobyć, ale można jej nie zdobyć. Jak się wystrzela amunicję, to nie ma amunicji, a jest uzbrojony żołnierz, któremu stale dowożą amunicję. Wiadomo, ze nasza walka w typie pana Kmicica czy Wołodyjowskiego nie miałaby żadnego sensu, byłaby niemożliwa. Musielibyśmy być co najmniej kawalerią. Były partyzanckie oddziały kawaleryjskie, które mogłyby to zrobić. Wypaść na koniach i uciec, a my na piechotę nie zdążylibyśmy uciec. Las patrolowały samochody pancerne i czołgi. Po innej akcji myśmy mieli [taką sytuację], że nas opadły czołgi niemieckie. Możliwe, że one tam przyjechały na strzelanie ćwiczebne. Ale my zalegamy po nocnym marszu, żeby odpocząć. To był lipiec, byliśmy w slipkach, w kostiumach kąpielowych, oczywiście z karabinami. Było tak zrobione, że drużyna, która odpoczywała, mogła się rozebrać do slipek. Równocześnie naokoło inna drużyna ubezpieczała. Czyli połowa odpoczywała, połowa była w mundurach i ubezpieczała. Raptem jest alarm bojowy i my z karabinami w slipkach lecimy na stanowiska bojowe. Można powiedzieć, że to też jest moment troszeczkę egzotyczny. Trzeba mieć karabin i amunicję, ubranie nie jest ważne, nie zabiją mnie gołego, na to nie pozwolę. Myśmy byli w krzakach. Zaczęli strzelać z czołgów po krzakach. Nie można było stać, bo można było być ranionym odłamkiem, nawet kulą. Ale jak człowiek był na czworakach w krzakach, to wszystko było nad nami. I takie mieliśmy przeżycia. Po „Par 2” dalej szliśmy. Był rozkaz, wezwano nas na Powstanie do Warszawy.
- W tym miejscu przerwiemy opowieść i będziemy ją kontynuować [podczas kolejnego spotkania].
Warszawa, 7 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek