Maria Gecow-Kupiszewska „Lipa”
Gecow-Kupiszewska Maria, Gecow to jest moje panieńskie nazwisko, Kupiszewska to nazwisko mojego męża; urodzona 20 grudnia 1927 roku w Warszawie. Do wybuchu wojny skończyłam pięć oddziałów szkoły podstawowej, wtedy mówiło się powszechnej. Następnie uczyłam się w gimnazjum imienia Platerówny. Tam skończyłam pierwszą klasę. Następnie uczyłam się na tajnych kompletach imienia Królowej Jadwigi. Do Powstania, do 1944 na kompletach zdałam małą maturę.
- Czy pamięta pani moment wybuchu wojny?
Tak, pamiętam świetnie.
- Pamięta pani wakacje 1939 roku?
Pamiętam, mieliśmy letni dom poza Warszawą. Wiem, że były projekty wyjazdu gdzieś dalej na południe, ale mój tata doszedł do wniosku, że już sytuacja jest bardzo skomplikowana, niepewna i w związku z tym pojechaliśmy po prostu do naszego letniego domku i tam spędzaliśmy wakacje. Już przy końcu sierpnia wróciliśmy do Warszawy, gdzie spotkał nas wybuch wojny.
- Pamięta pani obronę Warszawy w 1939 roku?
Tak, bardzo dobrze pamiętam. Był to okres, kiedy stale były bombardowania, stale jakiś niepokój związany z tym, że na naszą dzielnicę padało bardzo wiele bomb. Było bardzo dużo samolotów, które bez przerwy pikowały. Pamiętam, że w którymś momencie wszyscy na ochotnika pojechaliśmy robić okopy koło Sejmu. To było właśnie w okresie obrony Warszawy, ale nie potrafię w tej chwili przypomnieć, w jakim to było czasie. My młodzi wiele nie mogliśmy pomóc, niemniej usiłowaliśmy to zrobić. Nasza dzielnica była zbombardowana, ale wiem, że najbardziej dramatyczne momenty były na Woli. Tam rzeczywiście zginęło mnóstwo ludności cywilnej i właściwie Wola była, jak zawsze zresztą, najbardziej poszkodowana. Pamiętam, że często byliśmy w schronie, ale wracało się do domu. Słychać było sygnały syreny zbliżającego się nalotu. Szliśmy często do piwnic, które były zamienione na schrony. Potem przyszedł ten moment. Mój stryj, który był rotmistrzem, brał udział w obronie Warszawy, czasami zaglądał do nas i przynosił nam wieści. Właśnie on pierwszy nam powiedział, że już zbliża się kapitulacja Warszawy. To był bardzo dramatyczny moment. Myślę, że wszyscy, mimo pewnego lęku, jaki oczywiście musieliśmy odczuwać i wielkiego głodu, niedostatku, cierpień związanych z walką, nikt z nas, i dzieci, i dorosłych osób cywilnych nie chciał się poddać, chcieliśmy kontynuować tę walkę. To pamiętam jako dziecko, tak było w moim środowisku.
- Co działo się z panią dalej w czasie okupacji? Kontynuowała pani naukę?
Kontynuowałam naukę, najpierw w szkole powszechnej, a następnie na tajnych kompletach.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Mieszkałam na Wilanowskiej 18/20. To był duży, zresztą bardzo piękny dom z ogrodem. Ale to była dzielnica niemiecka. Chyba w 1943 albo 1942 roku zabrano nam to mieszkanie. To było wtedy, kiedy małe getto zostało zlikwidowane czy bardzo zmniejszone. Nas wysiedlono na ulicę Pańską, do pożydowskiego mieszkania.
- Czym zajmowała się pani rodzina w czasie okupacji?
Mój tata był przemysłowcem, inżynierem elektrykiem. Miał fabrykę na ulicy Szarej. Przed wojną robił między innymi automatyczne, elektryczne zapalniki do samolotów, nie wiem dokładnie, na czym to polegało. Wiem, że w czasie okupacji, w początkowym okresie, robił jakieś automatyczne zapalniki do lamp gazowych. Jak przychodziłam do taty do fabryki, to widziałam takie wielkie stojące lampy, które potem wisiały między innymi na Agrykoli jeszcze długo, długo po wojnie. Chyba w 1943 roku Niemcy zabrali tacie wszystkie maszyny. Lokal na Szarej został, ale już bez tych, chyba cennych maszyn, które tata miał. Wtedy sprzedaliśmy dom, który mieliśmy pod Warszawą i właśnie z tych pieniędzy, skromnie, ale żyliśmy.
- Kiedy pani trafiła do konspiracji? Jak się pani zetknęła z konspiracją?
Zetknęłam się przez moje siostry w sposób dość pośredni. Moje siostry były najpierw w Szarych Szeregach, następnie w przeszły do „Baszty” i mnie częściowo w to wtajemniczały. Moim obowiązkiem było przeszkolenie sanitarne, noszenie „Biuletynów” i pełnienie funkcji łączniczki. Byłam jeszcze dość mała, więc uważano, że to jest dość bezpieczne. Chociaż muszę powiedzieć, że kiedyś, jak mieszkaliśmy na Pańskiej, zatrzymała mnie żandarmeria na Złotej, była łapanka. Robiono mi bardzo dokładną rewizję, tak że musiałam rozpiąć płaszcz, sprawdzali, czy czegoś nie mam. Miałam mufkę, a nie rękawiczki. Tam miałam gazetki. Oni wszystko dokładnie sprawdzali, a na szczęście nie przyszło im do głowy, żeby zajrzeć do tej mufki, w której trzymałam ręce. Puścili mnie wtedy wolno.
- Jak pani rodzice zareagowali na to, że wstąpiła pani do konspiracji? Wiedzieli o tym?
Wiedzieli, może nie bardzo dokładnie, ale orientowali się, dlatego że w naszym mieszkaniu odbywały się szkolenia. Mieliśmy duże mieszkanie. Rodzice siłą rzeczy musieli o tym wiedzieć, bo przychodziło mnóstwo chłopców i dziewcząt.
- Wspomniała pani o swoich siostrach, które były sanitariuszkami. Czy mogłaby pani opowiedzieć o nich więcej?
Tak. Najstarsza siostra, Krystyna, która urodziła się czerwcu 1925 roku, skończyła maturę na tajnych kompletach też u Królowej Jadwigi. Zresztą o moich siostrach w kilku książkach jest też kilka słów napisane. Studiowała na Uniwersytecie Zachodnim ekonomię. Była na pierwszym roku. Młodsza siostra Irena urodziła się w czerwcu 1926 roku. Maturę miała zdawać przed Powstaniem. Ale zostały aresztowane 23 kwietnia. To była dramatyczna historia. Został aresztowany ich dowódca z „Baszty”, porucznik „Prawdzic”, to był jego pseudonim. Nie wiem, nie potrafię powiedzieć, czy po prostu nie wytrzymał tortur i podał wszystkie nazwiska, czy były jakieś listy, bo ta konspiracja niestety nie była tak dobra. Wtedy 23 kwietnia zostało aresztowanych chyba sześć, siedem dziewcząt i bardzo dużo chłopców. Jak już wiadomo było, że porucznik jest aresztowany, wszyscy się ukrywali. Jedna z moich sióstr ukrywała się na ulicy Górskiej u naszych znajomych, a druga siostra miała inne miejsce. I tak się dziwnie złożyło, że moja najstarsza siostra, która była wielką społecznicą, wróciła załatwiać wszystkim chłopcom też jakieś lokum, żeby się pochowali. I tak biegała i jej ukradziono dowód osobisty, kenkartę. Przedtem jeszcze Hanka, żona porucznika „Prawdzica”, która była wtedy w ciąży, została wypuszczona z więzienia. Na jakiej zasadzie nie wiem i nie wnikam w to. Ogłosiła, że właściwie wszystko jest w porządku. Ale nie to było przyczyną, że moje siostry wróciły w tym dniu do domu, tylko po prostu moja siostra nie miała kenkarty. Moi rodzice okazali się chyba nie dość zaradni, bo powinni ją jej przywieźć. Irenka, ta średnia siostra, właściwie trzy minuty przed końcem godziny policyjnej przybiegła do domu i mówi, że dom na Górskiego jest obstawiony przez gestapo i nie mogła się tam dostać. To było w ostatniej chwili. I zostały w domu. To była pierwsza i jedyna noc, którą spędziły w domu, ukrywając się już od kilku miesięcy. Wieczorem przyszło do nas gestapo i je aresztowali. W tym właśnie dniu aresztowano inne dziewczęta, które też z takich lub innych powodów były w domu. Były na Pawiaku, były przesłuchiwane na gestapo, szczególnie starsza siostra, która była patrolową. 9 lub 10 czerwca zostały wywiezione w ruiny getta i rozstrzelane. Tam było dwudziestu kilku chłopców i sześć dziewcząt sanitariuszek. Nie udało się im pomóc, nic załatwić.
- To był czerwiec 1944 roku?
Tak, czerwiec 1944 roku.
- Już wtedy wszyscy powoli zaczynali przygotowywać się do Powstania?
Troszkę tak. Już wiadomo było, że wybuchnie. Miało wcześniej wybuchnąć, potem się wycofano. Mam wrażenie, że właśnie ta pewna niespójność ze strony dowództwa, które najpierw mówiło o wybuchu Powstania, a potem to się przesunęło, spowodowało pewną dezorganizację. Przez aresztowanie moich sióstr, przez to wszystko jakoś już wtedy nie utrzymywałam kontaktu z „Basztą”. Potem dowódca moich sióstr, Guzek, który przyszedł po „Prawdzicu”, nie pamiętam jego pseudonimu, nie żyjący w tej chwili, umarł ze trzy lata temu, zwrócił się do mnie i nawiązałam z nimi kontakt.
- Jak i kiedy pani się dowiedziała o wybuchu Powstania?
Pierwszego. Ale dowiedziałam się dość późno. Ktoś przybiegł gdzieś koło godziny wpół do czwartej i powiedział: „Już jesteśmy gotowi.” Ktoś chyba związany z moimi rodzicami. Mama nie, ale tata był jakoś powiązany, ale o tych powiązaniach taty nie potrafię dokładnie powiedzieć.
- Co pani zrobiła w momencie jak dowiedziała się pani o tym, że za chwilę wybuchnie Powstanie?
Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób mogłabym wziąć w nim udział, w jaki sposób mogłabym dotrzeć. Ale to już było trudne, skomplikowane. Natomiast zaczął się tworzyć, właściwie prawie naprzeciwko mnie, szpital na Mariańskiej, bo [Merlich] [fonet.] od razu pierwszego zarządził i już tam zaczęto pracę. Wtedy pobiegłam szybko i zaproponowałam, że chętnie pomogę, że mam troszkę wykształcenia sanitarnego, wprawdzie niewiele, ale chętnie będę brała w tym udział.
- Zgodzili się przyjąć panią?
Tak. Byłam jedną z pierwszych sanitariuszek, która tam dobiegła.
- Co pani powiedziała rodzicom, jak wychodziła z domu? Że idzie pani pracować do szpitala?
Tak. Już nie pamiętam, ale to dla moich rodziców było oczywiste. Zresztą mój tata bardzo szybko dołączył. Właściwie trudno mi powiedzieć, czy nie poszedł ze mną, ale przybiegł wkrótce po mnie.
Pracował razem ze mną. Jeszcze z drugim inżynierem zajmowali się konserwacją elektryczności wodociągów, póki one oczywiście funkcjonowały.
- W szpitalu zajmowała się pani rannymi?
Zajmowałam się rannymi.
- Proszę opowiedzieć o swojej pracy.
Na początku, już w pierwszym dniu, dostałam pierwszą separatkę. W szpitalu na Mariańskiej były wielkie hole i małe pokoje, które kiedyś były gabinetami, a tutaj służyły jako pokoiki dla chorych. Ponieważ byłam jedną z pierwszych sanitariuszek, która tam przybiegła, dostałam pierwszy pokoik, do którego zaraz, natychmiast przywieziono rannych. Jeden to był ranny chłopczyk, chyba siedmio-, ośmioletni, cywilny, nie żaden łącznik. To było na początku. Potem zaczęli przychodzić ranni. Te pokoiki bardzo szybko zapełniły się rannymi i wtedy objęłyśmy swoją opieką już nie tylko tych rannych w pokoikach, ale też w holu. Potem zajęto drugie piętro szpitala. Tam też było identycznie, pokoje i hol. W holu bardzo gęsto zaczęły być stawiane łóżka, które częściowo dostaliśmy od fabryki sanitarnej Januszkiewicza, a częściowo był to rodzaj niewielkich, rozkładanych łóżek polowych. Byłam na pierwszym piętrze, gdzie w holu było kilkadziesiąt łóżek, niezależnie od separatek, które właściwie przestały pełnić swoją funkcję. Czasami oczywiście musiałyśmy, jak warty odbywały się niedaleko, to z noszami biegałyśmy i rannych ściągałyśmy do szpitala. Nie pamiętam wszystkich sanitariuszek, z tymi, z którymi byłam bliżej w sensie pracy czy jakichś związków, chodziłyśmy razem.
- Żołnierze, którzy byli w szpitalu byli tylko z „Chrobrego II”?
Nie tylko. Gros to byli żołnierze z „Chrobry II”, ale oczywiście byli i z innych oddziałów. Było dużo żołnierzy z obrony PAST-y, bo to było względnie blisko, z innych oddziałów też byli. Właściwie nie przyszłoby nam do głowy, żeby zapytać, czy są z naszego zgrupowania czy z jakiegoś innego, po prostu był ranny i myśmy się nim opiekowały niezależnie od tego, skąd był.
- Oprócz sanitariuszek w szpitalu pracowali też lekarze?
Tak. Komendantem był kapitan doktor [Ryszard] Petzel, pseudonim „Obst”, który zaczął organizować ten szpital. To był lekarz ginekolog z oddziału położniczego na Placu Starynkiewicza. Pięknie się zachował, bo mimo ostrzału, przedarł się do szpitala i stamtąd przyniósł bardzo dużo narzędzi do operacji. Tego właściwie nam bardzo owało. Lekarzem naczelnym, najlepszym chirurgiem był doktor Perzyński, pseudonim „Szczerba”, który bardzo dużo operował. Początkowo mieliśmy bardzo dużo leków nasennych, narkotyków, które pozwalały operować bezboleśnie. Ale niestety to się powoli zaczynało kończyć i potem już było z tym gorzej. Z innych lekarzy był doktor Gotlib, pseudonim „Lewicki”, który, dokładnie nie wiem, ale jakoś przechowywał się w getcie i udało mu się wydostać i później dołączył do naszego szpitala. To był chirurg ginekolog. Tych trzech lekarzy operowało. Były dwie pielęgniarki instrumentariuszki. To była późniejsza żona doktora Petzla, Irmina, pseudonim „Pantera”. My już ją nazywałyśmy Petzel, bo oni właściwie już razem byli przed Powstaniem, potem się pobrali. Była jeszcze jedna pielęgniarka, pseudonim „Todzia”, ale nie wiem jak się nazywała. Ona potem odeszła, nie wiem, co się stało. Sanitariuszek było sporo. Córka doktora Perzyńskiego, Marysia Perzyńska, Iga Przybylska, teraz nazywa się Wolf, Hala Jastrzębska, z domu chyba Czerniewska, Iza Lisiecka, [Rozenkrans] z męża, pseudonim „Cyprys”. Oddziałowe, które pamiętam, to była Stasia Śniadowska „Cicha”, Wiktoria, pseudonim „Huzar”, nazwiska nie znam, Ala, której nazwiska też nie znam. Ale pewno we wszystkich książkach można znaleźć.
- Dużo rannych było w tym szpitalu?
Bardzo dużo. W zasadzie początkowo wtedy, kiedy było już pełne obłożenie, to było około dwustu osób. Zapełniony był parter, pierwsze i drugie piętro. Ale już w pierwszych dniach Powstania, około 7 sierpnia, wybuchł pożar, który zniszczył dach i wtedy trzeba było ewakuować rannych z drugiego piętra niżej. Jak oni przeszli, to się zagęściło. To było dosłownie łóżko przy łóżku, trudno to nazwać łóżkiem, ale leżanki jedna przy drugiej leżały. Hole w szpitalu na Mariańskiej są olbrzymie. Najpierw łóżka stały w dwóch szeregach wzdłuż, a potem się dokładało jeszcze jeden rząd. Byliśmy bardzo bombardowani. Potem okazało się dlaczego. Między innymi było trzech Niemców, którzy dostali się do niewoli, byli ranni. Leżeli u nas w szpitalu. W sierpniu zostali do nas przeniesieni. Leżeli nie w separatce, nie razem ze wszystkimi, tylko w takim zakolu między pierwszym a drugim piętrem. Dalej były sanitariaty. Okazało się później, że jeden z nich, a może na zmianę, wchodzili na dach i lusterkami dawali znak, żeby tutaj, na nasz szpital kierować pociski, ponieważ tutaj było bardzo dużo żołnierzy, całe zgrupowania. Ktoś z sanitariuszy, bo byli też mężczyźni sanitariusze, którzy pomagali nam dźwigać chorych, zauważył to. Potem żołnierze wzięli ich w gruzy i myślę, że ich rozstrzelali. Tak się mówiło. Ale przez dłuższy okres czasu dawali Niemcom znak, w którym miejscu należy bombardować. Tak że byliśmy bombardowani nie tylko przez krowy, ale i przez samoloty. Często nas bombardowali, koło piętnastego właściwie nam zniszczyli drugie piętro i ściany sanitariatów. Potem, jak się wychodziło z basenami od chorych, to właściwie szło się w pustej przestrzeni. Wtedy tych rannych trzeba było bardzo zagęścić. W tym czasie, część rannych, którzy byli w możliwym stanie, ewakuowaliśmy. Tu są zdania podzielone. Jedna z koleżanek, doktor Morawska, która była lekarzem, była starsza od nas, twierdziła, że to była Konopczyńska i Kopernika, a ja jestem przekonana, że część była ewakuowana raczej na Zgodę. Zgoda 12, czy ileś, tam też był szpitalik. Tam było tak, że bomba wpadła przez windę i w ten sposób nawet na najniższych piętrach zrobiła szkody. Nawet jednemu z naszych rannych, którego żeśmy już przetransportowali, udało się ponownie do nas wrócić, bo ocalał.
- Jak przy tak dużej liczbie rannych radzili sobie państwo z iem leków, środków medycznych?
To był dramat. Początkowo tego nie odczuwaliśmy, ale potem to już rzeczywiście ranni, czasami bardzo cierpiący, nie dostawali tych leków. Po prostu cierpieli.
- Przy takiej liczbie rannych na pewno problemem było zdobycie żywności.
Tak. Potem już rannych było mniej, bo część żeśmy ewakuowali do innych szpitali. Ciężej rannych ewakuowaliśmy do szpitala na Śliską, bo to był prawdziwy szpital, który był w pełni wyposażony. Od Haberbuscha dostaliśmy chyba dużo kostek cukru, które żeśmy rozdawali rannym, żeby sobie jedli. Wiem, że skądś mieliśmy suszoną kapustę, z której gotowano coś w rodzaju zupy z jakimś zbożem. Nie wiem, bo wtedy jedzenie to była rzecz tak nieważna. Może dla chłopców tak, bo mężczyźni bardziej potrzebują jedzenia, ale dla nas to była rzecz drugorzędna. Ale tę suszoną kapustę, z której robiło się coś na kształt zupy pamiętam do dziś. Było też jakieś zboże. Początkowo jeszcze było mięso, dlatego że konie, które były na Łuckiej gdzie był chyba zakład przewozowy, były stopniowo zabijane i mieliśmy troszeczkę mięsa. Chleb był pieczony z jakiegoś zboża. Koledzy zdobywali niektóre magazyny i stamtąd właśnie jakieś jedzenie do nas czasami przychodziło. Nie było to ekstra odżywianie, ale staraliśmy się, aby chorzy dostawali jakąś zupkę. I cukier w kostkach też nam jakoś pomagał.
- Wspomniała pani o kontakcie z Niemcami. Czy Niemcy w szpitalu to byli jedyni Niemcy, których spotkała pani w czasie Powstania?
Bezpośrednio, to tak. Po kapitulacji Niemcy przyszli do naszego szpitala. To było okropnie niesympatyczne, obrzydliwe, okropne po prostu, dlatego że oni przyszli, żeby się zorientować, jak ciężko ranni są chorzy. Przy końcu października, chyba 22 października, zostaliśmy ewakuowani do Krakowa. Tak że oni przyszli już po ewakuacji, kiedy zostaliśmy w tych piwnicach, nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Przyszli, żeby się rozejrzeć. Wtedy szpital to były tylko piwnice, bo już wszystko zostało zburzone.
- Czy w czasie Powstania oprócz żołnierzy, którzy byli ranni, którzy byli wtedy w szpitalu, spotykała się pani z ludnością cywilną?
Tak, bo to nie było tak, że jeżeli ktoś nie żołnierz, to niech sam się martwi o siebie. Myślę, że współpraca i współodpowiedzialność między żołnierzami a ludnością cywilną była duża. W naszej dzielnicy chyba przetrwała. Wiem, ze na Starówce ludność cywilna miała żal, ale u nas nie. Moim pierwszym rannym był cywilny chłopiec. Pamiętam, któregoś dnia musiałam przenieść rannych z naszego szpitala na Śliską, ponieważ to byli bardzo ciężko ranni. Jeden to był łącznik „Orzełek”, kilkuletni chłopiec, miał osiem, dziewięć lat. Była też dziewczyna, która, z tego, cośmy mogli się dowiedzieć, nie była żołnierzem, i została ranna. Pamiętam jak ich przenosiłam. Zresztą to był okropny moment w moim życiu. Wszyscy z kolegów sanitariusze byli zajęci. Tak się złożyło, że jeden z kolegów sanitariuszy poprosił czterech cywilnych ludzi, teraz nie potrafię powiedzieć, w jakim byli wieku, żeby pomogli mi przenieść, bo w ogóle jestem niska, a byłam mała i chuda okropnie, po prostu nie udźwignęłabym sama tych noszy. Szliśmy gruzami i krowy zaczynały ryczeć. One najpierw ryczały, a potem wystrzeliwały. Wtedy ci panowie zostawiali mi nosze na środku jezdni i chowali się w istniejących jeszcze bramach. I zostawałam sama na tej ulicy. Miałam dwóch rannych, gdybym miała jednego, to bym może jeszcze jakoś pociągnęła. Już nie to, że zostawałam sama, ale myślałam sobie: „Jak oni nie wrócą, to ja sobie w żaden sposób nie dam rady.” To była lekkomyślność, że mnie samą puszczono, ale po prostu nie było nikogo więcej, kto w tym momencie mógłby to zrobić. Ale oni potem wracali. I tak chyba ze cztery razy tę drogę z Mariańskiej do Śliskiej żeśmy przebyli. To było dla mnie wielkie przeżycie. To była dla mnie odpowiedzialność większa, aniżeli ja byłam w stanie się jej podjąć. Człowiek nie myślał o tym, że może zostać ranny, tylko po prostu o tym, co z tymi rannymi będzie. W końcu udało mi się ich jakoś dociągnąć do tej Śliskiej. Tam też miałam taką historię, że najpierw oddałam na Śliską tego chłopca „Orzełka”, a ta dziewczyna leżała na noszach, na podwórzu na trawniku od strony Śliskiej. Potem poszłam z tą dziewczyną, żeby ją oddać. Obydwoje byli bardzo ciężko ranni, nieprzytomni i wymagali specjalistycznej interwencji chirurgicznej, której myśmy już nie mogli im zapewnić. Wróciłam, patrzę, nie ma już moich noszy. Tak jak opowiada mój kolega Kazio Janus, który był w punkcie na Złotej, ale konsultował się z naszym szpitalem, więc jakby był punktem od naszego szpitala. Mówi, że jak spojrzał na mnie, to po tej brudnej buzi leciały mi łzy. To taka śmieszna historia, którą często przypomina. Nie powinnam, żołnierz i sobie tak płacze, ale tak żałowałam noszy, które mi zginęły. Ale przynieśli mi inne, które odniosłam. Poza tym myśmy musieli kontynuować te transporty rannych.Około 15 sierpnia zostało zburzone drugiego piętro naszego szpitala, tak że wszystkich rannych trzeba było przenieść jeszcze niżej. Pamiętam, że mniej więcej w tym czasie, w czasie nalotów Kościoła Wszystkich Świętych i w okolicy bomby zniszczyły częściowo i kościół i sąsiednie domy. Wtedy zgłosiło się do nas dużo ludzi. To był niezwykły widok, jak ci ludzie cali zasypani pyłem, kurzem, szarzy zupełnie, zgłaszali się do nas. Potem myśmy pobiegli, żeby ratować tych, których się jeszcze udało odkopać. To był dzień, który dobrze zapamiętałam. Był wstrząsający przez to, że nie tylko żołnierze, ale zupełnie niewinni, cywilni ludzie albo bardzo starzy albo młodzi w fatalnym, ciężkim stanie do nas się zgłaszali. Nam zburzyli drugie piętro i ściany sanitariatów, tak że musieliśmy już ewakuować rannych częściowo na parter i częściowo do piwnicy. Siedemnastego czy osiemnastego część rannych wyruszyła do innych szpitali i szpitalików. Ewakuowani byli ci lżej chorzy. Dziewiętnastego albo dwudziestego, już nie pamiętam dokładnie, już nie mieliśmy ani prądu ani wody. Tu zaczął się dramat dla lekarzy operujących. Już kilka dni wcześniej przeniesiono salę operacyjną do piwnic i tam ranni byli operowani przy świetle karbidówek przy u odpowiednich środków higienicznych. Mieliśmy ociupinkę wody, która ciekła gdzieś z piwnic, nie wiem, jakim sposobem. Musieliśmy chodzić po wodę na Plac Grzybowski. Chodziliśmy niedaleko, ale cały czas pod obstrzałem. Przynosiliśmy tak, żeby było na salę operacyjną i do podania rannym picia, zupy. To był bardzo ciężki okres, nie mówię, że dla nas, ale dla rannych. I w tych ciemnościach, w piwnicy i częściowo na parterze, gdzie łóżka też stały w kilku rzędach, tak, ze dosłownie się przeciskało między nimi. Wtedy nam też przysłano rannych z innych punktów sanitarnych, bo też już nie dawali sobie rady, nie było sanitariuszy, nie było nikogo, kto mógłby się nimi opiekować. Już zaczął się trudny okres w życiu szpitala.
Tak, dużo było, właściwie bez przerwy operowano, oczywiście z przerwami na jakiś odpoczynek, sen. Doktor Perzyński, doktor Petzel, doktor „Lewicki”, oni trzej właściwie bez przerwy operowali przy oświetleniu karbidówkami, przy niedostatecznej ilości środków znieczulających. Ranni, którzy musieli być operowani, wszyscy byli operowani. Jeżeli stan nie pozwalał na operację w naszych warunkach, to przenosiło się na Śliską, gdzie był duży zespół operacyjny. Tam był prawdziwy szpital, bo nasz to był szpitalik polowy.
- Czy w czasie Powstania otrzymaliście państwo pomoc z zewnątrz, od cywilów?
Tak, po pierwsze dostaliśmy leki od fabryki Kowarskiego, dostaliśmy stamtąd bardzo dużo leków. Nie tylko leki, ale pościel, wszystko nam dawała ludność cywilna, jeżeli tylko miała. To nas też bardzo wspomogło. Tylko, że te zapasy się skończyły. Potem jeszcze były zrzuty. Pamiętam kilka takich nocy. Koledzy z oddziału mieli dyżury i dzienne, i nocne, właściwie prawie non-stop, czekaliśmy na zrzuty. Jak czekali na zrzuty, a jeszcze był czas, to przychodzili i w tej piwnicy mogli posiedzieć, dostali czasem szklankę herbaty z cukrem czy wody z cukrem i czekali na zrzuty. Najczęściej była to broń, ale czasami były też jakieś lekarstwa.
- Czy w szpitalu pracowali tylko Polacy czy byli też jacyś obcokrajowcy?
Pamiętam, że był jakiś Azjata, który uciekł z niemieckiej niewoli, tak twierdził. Był pracowity, pomagał, dobrze spełniał swoje obowiązki. Niemcy byli jeńcami, więc to była zupełnie inna sprawa. A poza tym raczej nie. Tego Azjatę zapamiętałam, ponieważ był sanitariuszem. Z całą pewnością Rosjanom, którym się udało uciec z niewoli niemieckiej na pewno pomagali. Tego jednego pamiętam bardzo dobrze, bo był pracowity i wiem, że nam dużo pomagał.
- Jak wyglądało pani życie codzienne poza pracą w szpitalu? Mieszkała pani w szpitalu przez całe Powstanie?
Tak, w szpitalu. Myśmy mieli w suterynie oddzielny pokoiczek dla personelu. Tam było właściwie nie łóżko, tylko posłanie z desek do spania o szerokości półtora do dwóch metrów. Ci, którzy mieli akurat przerwę, przychodzili, żeby się przespać. Ponieważ było bardzo ciasno, wobec tego często spaliśmy na zasadzie na prawym boku, potem się wszyscy odwracają na lewy bok, żeby się wszyscy zmieścili. Było dużo sanitariuszek, sanitariusze też nam pomagali. Tak że spaliśmy w bardzo ciężkich warunkach. Warunki higieniczne po pewnym czasie zrobiły się okropne.
- Czy w czasie Powstania komunikowała się pani jakoś z rodziną?
Tak. Mój tata pracował, był kierownikiem technicznym, troszkę zajmował się intendenturą. Wiem, że, to było 28 sierpnia, poszedł porozmawiać z majorem Zygmuntem i ich obydwu zasypało. Major Zygmunt był ranny, a mój tata był zasypany, ale nie był ranny. Wrócił i opowiadał o tym.
- Czy wtedy pracowali z panią jacyś pani przyjaciele, czy znała pani kogoś sprzed Powstania z osób, które pracowały w szpitalu?
Nie, wszystko byli nowi ludzie.
- Nawiązała pani jakieś znajomości, przyjaźnie?
O, tak, wielkie przyjaźnie. Kiedyś bardzo się przyjaźniłam, i nadal się przyjaźnię, bo jeszcze żyją, z „Igą”, to jest Jadwiga Przybylska-Wolf, z Kaziem Janusem, z Bogdanem Alberciakiem. Z nimi bardzo się przyjaźnię do dziś dnia. Natomiast bardzo się przyjaźniłam ze Śniegowską „Cichą”, to była pielęgniarka, z „Jaskółką”, Marysią Głowacką, też pielęgniarka, z Marysią Perzyńską, to była sanitariuszka, córka doktora Perzyńskiego i z doktor Łucją Morawską, pseudonim „Kalina”. Te cztery osoby, o których mówię, już niestety nie żyją.
- Czy podczas Powstania spotkała się pani z przejawami życia religijnego, czy uczestniczyła pani w mszach?
Nie uczestniczyłam, dlatego że to było po prostu praktycznie niemożliwe. Musiałyśmy być, że tak powiem, stale na baczność. Czasami udało mi się wpaść na chwilę do mojego domu i tam była kapliczka, przy której mieszkańcy modlili się. Jak miałam sekundę czasu, to tam chociaż kawałeczek z nimi się pomodliłam. Jeśli nie było to możliwe, to sobie po prostu cichutko zmówiłam pacierz. Mieliśmy stale księdza, który był kapelanem. Najpierw to był ksiądz kapelan „Kmicic”, który zginął 15 sierpnia, potem był kapelan „Kirkor”, który już był cały czas z nami. On nas na duchu podtrzymywał, ale głównie zajmował się umierającymi, żeby dać im ostatnią posługę.
- Czy w czasie Powstania czytała pani prasę podziemną, słuchała radia?
Nie, nie było czasu wiele. Jeżeli ktoś miał chwilę czasu i słuchał radia albo coś poczytał, to potem się powtarzało wszystkim. Ja też, w sposób taki bardzo wycinkowy. To może brzmi nieprawdopodobnie, ale u nas nie było godzin, że od do się siedziało, tak jak teraz pielęgniarki siedzą od godziny do godziny, potem idą do domu, tylko, z krótkimi przerwami na sen, kiedy się wymieniałyśmy, byłyśmy na usługi rannych właściwie bez przerwy.
- Czy do szpitala docierała prasa?
Docierała, tak. Ale my, jako ten najniższy, można powiedzieć szczebel, to raczej wiedziałyśmy to, co nam powiedziano. Czasami dostawałyśmy jakiś „Biuletyn” do ręki i czytałyśmy. W oddziałach szturmowych było tak, że miało się chwilę przerwy, chociaż też właściwie stale na baczność, bo nigdy nie wiadomo było, w którym momencie trzeba wyruszyć. Ale my właściwie musiałyśmy bez przerwy pilnować, jak przywiozą rannych, trzeba być na miejscu. Nie czytałyśmy w sposób stały, natomiast miałyśmy wiadomości dzięki tym, którzy byli troszeczkę wolniejsi, zdołali przeczytać, bo prasa docierała i nam powtarzano najważniejsze wieści.
- Czy zapamiętała pani szczególnie jakieś spotkania z rannymi?
O, tak. Wiele takich spotkań było. Jedno, którego chyba do końca życia nie zapomnę. To było w sierpniu po jakichś dużych walkach. Przywieziono nam bardzo wielu rannych. Między innymi przywieziono nam rannego, który miał postrzał chyba w aortę, tak przypuszczam. Chirurg zbadał i powiedział, że nie będzie operował, że nie widzi możliwości, żeby cokolwiek zrobić. I ten chłopak się wykrwawiał. Byłam koło niego, objęłam go od tyłu, żeby czuł, że ktoś jest przy nim. On mówił: „Siostro, ja chcę żyć, zróbcie coś.” Zwróciłam się jeszcze do lekarzy, że może by jednak wziąć go na salę, spróbować. A lekarze tak jakoś delikatnie mi powiedzieli, że nie ma żadnych szans. Trzymałam tego chłopaka i można powiedzieć, umarł na moich rękach. Tego do dziś dnia nie mogę zapomnieć.Był ranny chłopiec, który potem miał niedowład. Uratował się w ten sposób, że został odesłany, mnie się zdawało, że to było na Zgody, ale nie jestem pewna, może na Konopczyńską czy do tego szpitala na Kopernika. Był odesłany i uratował się. Mój tata z jakichś kijów zrobił mu coś na kształt podpory, żeby przy tym niedowładzie mógł chodzić. To go uratowało, dzięki temu zdołał uciec, kiedy bombardowano. Zgłosił się do nas ponownie. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, bo czuliśmy, że żyje wyrwany śmierci dosłownie. A chłopak był młodszy ode mnie, mógł mieć piętnaście, szesnaście lat najwyżej. Zresztą dużo miałam takich rannych. Porucznik Ryski, którym żeśmy się bardzo opiekowały. Potem był „Szary” Nie znalazłam jego nazwiska potem, tak że nie wiem, co się z nim dalej działo. Był ranny w płuco. Był szalenie pogodny. Z tym, że już nie poszedł z nami, nie pojechał do Krakowa, tylko zdecydował się, żeby pójść do niewoli. Był podoficerem, więc na pewno poszedł do stalagu, a nie do oflagu.Potem, przed końcem [Powstania], już po podpisaniu kapitulacji, część rannych, którzy byli w takim stanie, że mogli pójść, przeszła na Złotą i stamtąd szli do niewoli. Właśnie „Szary” też tam poszedł. Świetny chłopak, miał tyle pogody ducha mimo swoich ran. Większość miała pogodę ducha mimo wszystko.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasu Powstania?
Naprawdę nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć.
Najgorsze to śmierć tego chłopca, transport tych dwóch rannych bez sanitariuszy do szpitala. Potem to, jak chodziliśmy po wodę na Plac Grzybowski pod ostrzałem, czasami to były momenty bardzo dramatyczne. Czasami jak wychodziliśmy po rannych po jakichś walkach, które były niedaleko. Śmierć jednego łącznika, chłopca, którego przynieśli prawie nieżywego i nie udało się go uratować. Tych smutnych wspomnień, które zostają w człowieku już na zawsze, chyba miałam sporo, ale to każdy z nas miał. Radością było każde zwycięstwo, nawet krótkotrwałe, zdobycie jakiegoś posterunku niemieckiego, to był udany zrzut, bo przecież większość zrzutów trafiała poza nasze granice. To były te nasze drobne radości.
- Pamięta pani moment kapitulacji?
Pamiętam.
- Kiedy pani się dowiedziała o tym, że Powstanie się skończyło?
Już właściwie pierwszego było wiadomo, że będę rozmowy. Ostateczne rozmowy były z drugiego na trzeciego i od razu się dowiedzieliśmy o tym.
Byliśmy zrozpaczeni. Uważaliśmy, że mimo wszystko może nam się uda jeszcze walczyć i przetrwać. Zawsze liczyliśmy na to, że być może jakaś pomoc z zewnątrz przyjdzie, mimo że to właściwie była złudna nadzieja. Ale tak zawsze nam się wydawało, że może jednak przyjdą i nam pomogą. To była rozpacz nie tylko moja, ale całego naszego otoczenia. Mimo dramatycznych warunków, w jakich żyliśmy ostatnio, to nikt z nas nie zaakceptował tego bez jakiegoś wewnętrznego buntu.
- Czyli do samego końca liczyli państwo na pomoc ze strony Rosjan?
Rosjan chyba już nie. Szczerze mówiąc, to bardzo szybko żeśmy doszli do takiego wniosku. Niektóre bombardowania, to niby omyłkowo Rosjanie trafiali w nas zamiast w Niemców. To są fakty dowiedzione chyba.
- Co się działo z panią po zakończeniu Powstania?
Po kapitulacji część naszych rannych została odprowadzona do punktu na Złotą, natomiast pozostaliśmy z resztą. Przyszli Niemcy, oglądali wszystkich rannych, czy rzeczywiście są tak ciężko ranni, że nie mogą się ruszyć. Zostaliśmy i właściwie nie było wiadomo, co będzie z nami, czy nas wywiozą, czy nas rozstrzelają, co w ogóle z nami zrobią. Długo, długo nie było wiadomo. Aż w końcu, to było chyba koło 20 października, więc prawie trzy tygodnie od momentu kapitulacji, dowiedzieliśmy się, że mają nas ewakuować z Warszawy. Oczywiście nie wiedzieliśmy, gdzie. Dwudziestego drugiego zaczęliśmy przenosić rannych na noszach do samochodów i potem do jakichś wagonów. To były zakryte wagony ciężarowe, bo bywają i takie lory odkryte, przerobione chyba na wagony sanitarne, dlatego że były z obsadzonymi dookoła piętrowymi łóżkami, z takim mini piecykiem w środku. Tam załadowaliśmy naszych rannych. My też, pielęgniarki i sanitariuszki, żeśmy się wszędzie dostali do poszczególnych wagonów tak, żeby w każdym wagonie była chociaż jedna osoba do opieki. Zamknięto nas i pojechaliśmy, nie wiedząc oczywiście gdzie. Po dwóch dniach chyba, może trochę krócej, może trochę dłużej, okazało się, że dojechaliśmy do Krakowa. Zostaliśmy wyładowani i do ojców Jezuitów na Kopernika, gdzie sale rekreacyjne zamieniono na szpitalne sale, położyliśmy rannych i kontynuowaliśmy opiekę nad nimi. Potem nam przywieziono jeszcze jakichś chorych na gruźlicę, chyba z obozów. Tak że na drugim czy trzecim piętrze u ojców Jezuitów leżała gruźlica.
- Długo pani pracowała w tym szpitalu?
Pracowałam aż do momentu, kiedy weszli Rosjanie, to znaczy do 19 stycznia.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam chyba w 1946 czy 1947 roku.
- Cały czas pani mieszkała w Krakowie?
Tak, tylko bardzo ciężko zachorowałam. Właściwie 19 stycznia dostałam bardzo wysokiej gorączki. Moja mama pojechała do Oświęcimia, bo miała nadzieję, że a nuż gdzieś moje siostry jeszcze znajdzie. A ja zachorowałam na ciężkie wysiękowe zapalenia opłucnej na tle gruźlicy. Zaraziłam się po prostu od tych ludzi chorych na gruźlicę, którzy przyjechali. A ponieważ nigdy przedtem nie miałam kontaktu, więc to się właśnie w ten sposób objawiło. I tak chorowałam bardzo długo, kawałek stycznia, luty, marzec, połowa kwietnia. Jakoś wyzdrowiałam. Leczył mnie doktor Białokos, który był bardzo dobrym pulmonologiem i z jednym ze szpitali został ewakuowany do Krakowa. Wyszłam z tego na tyle, że w maju poszłam do szkoły. Z tym, że musiałam nadrobić, bo moje koleżanki już chyba w lutym zaczęły naukę. Poszłam do pierwszej licealnej do Urszulanek i zrobiłam maturę w 1946 roku.Ponieważ konsekwencją tej infekcji gruźliczej było jakieś ognisko, więc trochę się leczyłam trochę w Warszawie, trochę w Krakowie, trochę w Zakopanem. Potem, ponieważ wszystko się jakoś dobrze zwapniło, przyjechałam do Warszawy i tu rozpoczęłam studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego.
- Czy jak wyjeżdżała pani z Warszawy do Krakowa, to rodzice o tym wiedzieli, że pani wyjeżdża?
Tak, dlatego że mój tata i doktor Perzyński też jechali z tym szpitalem. Mama też chyba jechała, ale zupełnie jakoś oddzielnie. Tata jechał ze mną, ale nie w tym samym wagonie. Tata przez cały czas był szpitalu, był kierownikiem technicznym i intendentem. Wszystko, co można było załatwiać z takich rzeczy, to właśnie tata to załatwiał. Nie sam, bo jeszcze był inżynier Zubrzycki, który pomagał tacie, był młodszy od taty trochę.
- Czy po powrocie do Warszawy, do domu czy był pani w jakiś sposób represjonowana?
Nie. To znaczy na studiach fakt, iż nie byłam klasą robotniczą, to może mi dokuczało, ale to nie były takie represje, które spowodowałyby wyrzucenie mnie ze studiów czy inne. Czasami przyczepiano się do mnie. Na przykład po skończonych studiach nie miałam dużego wyboru, jeśli chodzi o pracę. Wtedy były nakazy pracy. Przede wszystkim dla towarzyszy były jakieś ciekawsze miejsca pracy, natomiast nas się tak spychało. To był 1950, 1952 rok, to były te najbardziej nieprzyjemne lata. Ale to nie były wielkie represje. Muszę powiedzieć, że poza gronem kolegów, przyjaciół, to się właściwie o tym specjalnie nie mówiło. Pierwsze lata to były lata milczenia.
- Gdzie pani zamieszkała po powrocie z Krakowa do Warszawy?
Przyjaciel mojego taty miał willę na placu Lelewela. Oczywiście zabrali mu ją, ale zostawili mu drugie piętro. Na drugim piętrze były dwa pokoiczki i nam odstąpili jeden pokój. Tam żeśmy mieszkali. Mieszkanie na Pańskiej zostało zniszczone. Myśmy mieszkali na drugim piętrze i tam było zawalone, ale kuchennymi schodami można się było dostać. Ten stoliczek to jest coś, co mi się udało uratować z tego mieszkania. Ale to zostało przewiezione na Żoliborz do naszych przyjaciół. Mama wcześniej jeździła do Warszawy. Ja byłam chora, a mama jeździła do Warszawy i udało jej się to uratować. Raczej służy jako pamiątka, bo jest bardzo zniszczony.Potem kupiliśmy od znajomych mieszkanie na Dobrej. Dobra 8/10 to był spółdzielczy dom, który był częściowo spalony. Rodzice odkupili od znajomych ten dom i zaczęli powoli remontować. To było trzypokojowe mieszkano. Potem z Żoliborza przenieśliśmy się na Dobrą.
- Czy wtedy, kiedy pracowała pani jako sanitariuszka w czasie Powstania, wiedziała już pani, że pójdzie na medycynę?
Nie. Miałam pójść na prawo, chciałam być sędzią nieletnich, bo zawsze uważałam, że nieletni nie są źli – teraz już tak nie uważam – tylko po prostu nie maja odpowiednich warunków na to, żeby odpowiednio ukształtować charakter. Chciałam być sędzią dla nieletnich, który by pomagał trudnej młodzieży stawać się młodzieżą otwartą. Ale po Powstaniu doszłam do wniosku, że właściwie medycyna to jest taki zawód, który jest zawsze ludziom potrzebny. Wtedy zdecydowałam się na zmianę moich projektów.
- Czy na koniec tego wywiadu chciałaby pani powiedzieć coś od siebie o Powstaniu, przekazać jakieś wspomnienie, o którym jeszcze pani nie mówiła?
Trudno mi jest, bo tak się w człowieku plącze wiele rzeczy. Z jednej strony minęło tyle lat, a z drugiej strony tyle rzeczy zostało na zawsze we wspomnieniach. Wydaje mi się, że Powstanie to był taki zryw dążenia do wolności, który objął właściwie całe społeczeństwo, nie tylko żołnierzy. Myślę, że całe społeczeństwo tego oczekiwało, jakiejś wolności, możliwości decydowania za siebie. Co więcej mogę powiedzieć, że rzeczywiście żałuję, szkoda ogromnie, że to jeszcze jedno powstanie, które nam się nie udało. Może powinniśmy się bardzo głęboko zastanowić, co tkwi w nas, że zaczynamy pięknie, a nie umiemy doprowadzić do końca.
Warszawa, 18 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski