Tadeusz Kasperkiewicz „Tadeusz”
Jestem Tadeusz Kasperkiewicz. Urodziłem się w 1924 roku. Podczas Powstania używałem pseudonimu „Tadeusz”. Byłem kapralem podchorążym.
- W jakim zgrupowaniu był pan w czasie Powstania?
Zacząłem w zgrupowaniu „Żmija”. Później się to zgrupowanie rozbiło.
Tak, bo nasz dowódca, major Rzeszutowski miał straszną tragedię. Ukraińcy przyszli i wymordowali całą jego rodzinę. Załamał się nerwowo i wobec tego jego zgrupowanie zostało rozdzielone. Byłem trochę u „Żaglowca”, później w jakichś oddziałach wileńskich. Pierwszego dnia wycofali nas do Kampinosu i tam przesegregowali.
- Pamięta pan pierwszy września 1939 roku?
Pamiętam. Miałem wtedy piętnaście lat. Mieszkałem na wsi, w majątku. Przez pierwsze trzy dni nic się nie zmieniło, na czwarty dzień już byli Niemcy. To był majątek Świerczyn koło Płocka. Sto kilometrów od Warszawy, ale to był rejon, który został przydzielony do Rzeszy.[...]Czwartego dnia to było nawet lotnisko na naszych polach, ale to było wojsko, które przeszło. Po pewnym czasie zajęli majątek. Ale to już było parę miesięcy później.
Najpierw ojca zaaresztowali jako zakładnika, później go puścili, później drugi raz zaaresztowali, puścili go. Jak się mama dowiedziała, że mają ojca [trzeci raz aresztować], to ojciec wsiadł w powóz i pojechał do Warszawy. Później po paru tygodniach przyjechał dziadek i zabrał mnie do Warszawy. Mama została z malutkim braciszkiem, który miał wtenczas dwa lata. Majątek został zajęty przez niemiecki personel. Był taki Troihender, który chciał koniecznie, żeby mama została jego kucharką, na co mama nie miała najmniejszej ochoty. To było jeszcze w 1939 roku, można było wynajmować samochody prywatne i ciocia z Warszawy wynajęła samochód, który pojechał po mamę. Ponieważ majątek [był zajęty] przez Niemców, samochód zatrzymał się w sąsiedniej wiosce. 1939 rok, zima, straszny mróz, trzydzieści parę stopni, jak mama tam dojechała – samochód zamarzł. Tragedia. To jeszcze było dosyć prymitywne, szofer wykręcił motor, zaniósł ten motor do chałupy, położył na piec, trzy godziny grzał na tym piecu, po tych trzech godzinach zaniósł [motor] do samochodu, zamontował, zastartował i pojechali! Zupełnie bajka nie z tej ziemi!
- Ale rodzina była rozdzielona?
Mama z bratem dojechali do Warszawy, gdzie mieszkali moi dziadkowie. Tam już rodzina była cała. [Przebywaliśmy] częściowo u dziadków, częściowo u cioci, bo tam było większe mieszkanie. Rozmaicie było.
- Tam poszedł pan do szkoły?
Pierwszy rok jakoś się bałaganiłem, na drugi rok już poszedłem do szkoły. Wtenczas otworzyli kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia, tak się to nazywało. To było gimnazjum bez łaciny, historii i geografii. Trwało dwa lata. Po dwóch latach, jak zdałem tę małą maturę, to już liceum się robiło zupełnie na kompletach. Maturę zdążyłem zdać na miesiąc przed Powstaniem.
- Czy przed Powstaniem włączył się pan do konspiracji?
Włączyłem się do konspiracji. To był mniej więcej 1942 rok. Kolega mnie zapytał: „Czy chcesz być w polskim wojsku?” Teoretycznie powiedziałem: „Tak.” „No to dobrze.” Wcale nie myślałem wtenczas o wstępowaniu [do konspiracji], ale jak się powiedziało „A”, to trzeba było powiedzieć „B”.
- Jak to wyglądało, jak pana wprowadził do konspiracji?
Wprowadził mnie na pierwszą zbiórkę, później się złożyło przysięgę i tak dalej.[Przysięga była składana w] jakimś domu, na Żoliborzu, ale to była konspiracja i nie pamiętam. Na pewno był ktoś wyższy rangą.
- Jaki wyglądały zajęcia? Mieliście szkolenia?
Mniej więcej raz na tydzień przychodziło się na rozmaite szkolenia, takie podstawowe: jak się obchodzić z karabinem. Ja umiałem się z bronią obchodzić, bo to na wsi się mieszkało, to tego było dużo, ale [były też] rozmaite regulaminy i tak dalej.
- Czy było też jakieś przygotowanie psychiczne, do tego, że będziecie kiedyś potrzebni?
Tego nie było, bo to było samo przez się zrozumiałe. Nikt w ogóle o tym nie myślał.
- A jak nadszedł sierpień 1944 roku?
Zanim nadszedł sierpień, to na dwa dni przed Powstaniem przeszedłem przez parę frontów. Byłem koło Wołomina, przyszli bolszewicy, zajęli ten teren. Później przeszedłem przez front, bolszewicy się skończyli, Niemcy byli. Jakieś wielkie pole, tutaj czołgi rosyjskie, tu armaty niemieckie. W pewnym momencie zaczęli do siebie strzelać. Położyłem się w rowie, ale zobaczyłem, że strzelają górą, to stanąłem i się przyglądałem. Po pół godzinie przestali strzelać. „To co, będę leżał na środku?” Zacząłem iść. Była tyralierka, Niemcy i Węgrzy. Słowa mi nie powiedzieli. Poszedłem trochę dalej. Za pierwszym domem murowanym na Pradze odwód niemiecki, nic mi nie mówili. Gorąco, niedziela, patrzę – sklepik otwarty, napiłem się wody sodowej. Poszedłem znowuż kawałek, główna ulica, patrzę – tramwaj jedzie. Wsiadłem w tramwaj, pojechałem do domu. W pewnym momencie mi kazali (służba wywiadowcza), że mam śledzić jakiegoś gestapowca. Dali mi adres, miałem obserwować, dali mi jego rysopis. Jak on wyjdzie, to miałem pójść za nim i zobaczyć, dokąd idzie. Jeszcze w tych czasach chodziłem w szortach. Było zimno, więc wziąłem długi płaszcz przeciwdeszczowy. Już paliłem, ale akurat nie miałem pieniędzy, podwędziłem dziadkowi fajkę. Więc z tą fajką, szorty, jakieś okropne sandały... Deszcz padał, więc miałem parasol. Nudziło mi się przez te dwie godziny, miałem jojo, więc bawiłem się nim. Akurat to było miejsce, gdzie kupę moich znajomych przechodziło. Jak tam gdzieś taki idiota stoi, no to [pewnie] na kogoś czeka. Ale jak dwie godziny później on jeszcze stoi z tym jojo? Na szczęście nikt do mnie nie podszedł. Później się nauczyłem troszeczkę inaczej ubierać, ale właściwie nikogo nie widziałem nigdy.
- Udało się panu wytropić tego gestapowca?
Nie. Po prostu po dwóch godzinach przyszła zmiana i już nie wiedziałem, co tam dalej się dzieje.
- Tego typu zajęcia tam były?
Tego typu zajęcia. Nie było [ich] dużo, ale czasami bywały takie.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944?
Jak już była niedziela, zacząłem szukać kontaktu z moimi kolegami, to nikogo nie było, bo wszyscy byli zmobilizowani. Więc poszedłem do jakiegoś brata kolegi, który miał kawalerkę i powiedziałem: „Słuchaj, jak coś, to idę z tobą.” Ale na drugi dzień na szczęście spotkałem w tramwaju jednego z kolegów z sekcji. Dał mi adres, gdzie jesteśmy zmobilizowani na Żoliborzu. Pojechałem tam. Było nas ze dwudziestu. Ale w konspiracji znałem kilku, a [pozostałych] właściwie nie znałem. Siedzieliśmy w jakiejś piwnicy na Żoliborzu. Mieliśmy piękne uzbrojenie: była skrzynka granatów angielskich, skrzynka granatów polskich, był pistolet „dziewiątka” z pełną amunicją, był drugi pistolet z jednym nabojem i był karabin austriacki mannlicher bez żadnego naboju, bo łączniczka nie zdążyła donieść. Poza tym wszyscy inni byli uzbrojeni w wielkie, długie noże kuchenne. Mnie w ogóle nie przyszło do głowy, żeby coś takiego zrobić. W każdym razie tam przenocowaliśmy. Dołączyłem do nich w poniedziałek, a we wtorek o jedenastej przyszła łączniczka, [zawiadomić], że Powstanie jest o piątej. Ale na Żoliborzu o godzinie drugiej Niemcy kogoś zaatakowali i zaczęła się strzelanina. Myśmy o drugiej wyszli. Bardzo prędko się zgubiłem z moim oddziałem, pętałem się tam i z powrotem. Strzelali do mnie, zobaczyłem, że strzelali, bo kogoś obok mnie ranili, ale poza tym nie miałem pojęcia, że to strzelali. Tak się pałętałem do wieczora. Wieczorem zdecydowano nas ewakuować do Kampinosu. Szliśmy do tego Kampinosu całą noc. To był chyba jedyny dzień Powstania, kiedy padał deszcz i to duży. Szliśmy wzdłuż szosy, w rowach. Co jakieś sto metrów Niemcy wystrzelali rakietę, a myśmy wtenczas: „Padnij!” do tej wody, bo to rów był pełen wody. Później rakieta gasła i żeśmy szli. Rano, mniej więcej o godzinie piątej, kiedy się zaczął świt, doszliśmy do Kampinosu. Stoimy w lesie, wszyscy zupełnie przemoknięci. Każdy zdejmował koszulę, wyżymał tę koszulę, kolega go walił w plecy, sanitariuszki roznosiły aspirynę. Byłem pewien, że połowa z nas dostanie zapalenia płuc. Nawet nikt kataru nie dostał! Później nas zakwaterowali w jakiejś wsi, zaprowiantowali. Dostaliśmy pół wołu i parę worków kartofli. A to wszystko były takie maminsynki z Warszawy! Jeden powiedział, że umie gotować. Zapędził nas do obierania kartofli, nie było kotła, tylko jakieś kubły. Obraliśmy te kartofle i on niby zaczął gotować. Tylko to gotowanie, to jemu nie bardzo wychodziło. Na drugi dzień, ponieważ to wojsko, to o piątej nas obudzili, a pierwsze śniadanie było o trzeciej po południu. Później jakoś zorganizowali to troszkę. Po drodze byłem w takim wydzielonym patrolu do ochrony radiostacji – to chyba była „Błyskawica”. Nas tylko wydzielili do ochrony. Na drugi dzień oni się zwinęli, podziękowali nam. Jeszcze były jakieś, jeden, czy dwa, ataki na Niemców w sąsiednich wioskach. Pierwszy atak był, [kiedy] szliśmy na pozycje, o godzinie jedenastej w nocy, żeby tych Niemców [zaskoczyć.] A później o dwunastej ktoś wymyślił, że Niemcy mają rozkaz, że po dziewiątej im się nie wolno poruszać na drodze. Zwinęliśmy się. Na drugi dzień poszliśmy wcześniej. Wioska była zajęta przez żandarmów. Było pełne zaskoczenie Niemców, bo się nie spodziewali! Ale to było na niekorzyść, bośmy wleźli w środek tych Niemców. Oni byli zorganizowani, zaczęli strzelać, myśmy nie wiedzieli, było strasznie dużo ofiar. Ja tam strzelałem kiedyś, jak teraz wiem, to strzelałem w ziemię, tuż przed sobą. Doszedłem do tej wioski, byłem na skraju tego, jakaś chałupa się paliła, ogródek był. Leżałem w rowie przy tym ogródku. Przestrzeń jednej chałupy była pusta i widzę Niemców, patrol niemiecki. Podniosłem karabin, to oni też podnieśli. Ich było pięciu, ja jeden. To ja położyłem, to oni pomyśleli, że może Niemiec, to też położyli, to później podniosłem, to oni podnieśli, położyłem, to... Myślę: „Tak dobrze, to nie będzie. To trzeba [coś zrobić.]” Przeskoczyłem przez szosę – bo to było przy szosie. Zaczęli strzelać, ale nie wskoczyłem do rowu, tylko klapnąłem na pole, bo myślę, że wzdłuż rowu to mogą strzelać. Później pomyślałem: „Ty idiota, przecież, co z tego!” Wskoczyłem do tego rowu i po paru godzinach wróciłem do oddziałów, które się wycofały. Straty były dosyć duże.
- Czy w ogóle coś uzyskaliście w czasie tego ataku?
Nie wiem, może paru, wiem, że jednego Niemca ustrzeliłem. Gdzieś tam strzeliłem, on upadł, zaczął krzyczeć:
Bruder! Bruder! Ale to jeden jedyny, co ja wiem. A resztę, pojęcia nie mam!
Wrócił na kwatery. To było gdzieś w okolicy Kampinosu, jakaś wioska. Po tym wszystkim przenieśli nas do oddziałów wileńskich, które z Wilna szły na odsiecz Warszawie. To wszystko działo się w pierwsze dwa tygodnie Powstania. Po tych dwóch tygodniach zdecydowali: „Wracamy do Warszawy!”. Znowuż przeszliśmy nocami do Warszawy.
- Jak doszliście do Warszawy? Na Żoliborz?
Na Żoliborz, do Warszawy. W pewnym miejscu było przejście pod ostrzałem, jakoś przeskoczyliśmy, ale na Żoliborz można było wtenczas zupełnie spokojnie! Zakwaterowali nas, pamiętam, w jakimś bloku, na trzecim piętrze. Były łączniczki, gramofon, to się zaczęło tańczyć, od czasu do czasu się wychodziło na balkon, patrzyło jak sztukasy bombardują Stare Miasto, no i później się szło tańczyć dalej. Jak się miało naście lat, to tak można było robić. Teraz to wygląda zupełnie niesamowicie. Po paru dniach były dwa ataki na Stare Miasto.
Brałem udział w obu atakach. Pierwszy bardzo wcześnie się załamał. Drugi... Doszedłem do jakiegoś bunkra niemieckiego.
- Gdzie to było usytuowane?
To był Dworzec Gdański. Z bunkra szedł wykop i w tym wykopie jeden z kolegów został ranny. Drugi zatrzymał się, żeby go opatrzyć, ja byłem trzeci. Jak ten go już opatrzył, to już nie było połączenia z tymi, którzy poszli dalej, więc w końcu się wycofałem z powrotem na Żoliborz. Wkrótce potem zostałem ranny.
- W jakich okolicznościach?
Byłem w bloku, bomba upadła, zostałem ranny. Może nie odłamkami, ale gruzem, w każdym razie w łeb i skręciłem nogę. Dostałem kij golfowy i pętałem się przez parę dni – nie wiem jak długo. Po pewnym czasie wyleczyłem się. Byłem zakwaterowany wówczas w tak zwanym WSOP-ie (Wojskowa Służba Ochrony Powstania). Wyszedłem, wróciłem do oddziału, byłem w tym oddziale osiemnaście godzin, później wróciliśmy na kwaterę, dali mi jakąś służbę wartowniczą, upadł granatnik, uderzył mnie w cztery miejsca i znowuż poszedłem chorować. Zdjąłem mundur, koszula była zupełnie czerwona. Strasznie się przeraziłem. Poszedłem na punkt opatrunkowy, dostałem kropli walerianowych, to mi bardzo pomogło. Na drugi dzień nie mogłem znaleźć gdzie byłem trafiony. W jakąś żyłkę! W ten sposób, już jako ranny dotrwałem do kapitulacji. Ponieważ byłem lekko ranny, zrobili mnie obserwatorem lotniczym.
- Ciągle jednak jakąś funkcję pan pełnił?
Rozkaz był taki, że jak nadleci samolot, rozpoznam, że nie jest niemiecki, to miałem wyłożyć płachty tożsamościowe.
Na ziemi. Żoliborz to były małe domki.
- Miał pan okazję je rozłożyć?
Nie, nie miałem okazji rozłożyć. W tym czasie, to już był drugi miesiąc, Rosjanie zaczęli nam zrzucać rozmaite zasoby. Te rosyjskie trafiały, tylko, że bez spadochronów zrzucali, to było wszystko pokruszone itd. Wtenczas palili Marymont, gdzie były drewniane zabudowania.
Niemcy palili, a rosyjskie samoloty, kukuruźniki jak je nazywali, nadlatywały nad Warszawę wysoko, gasili motor i takim lotem szybowcowym, nadlatywali nad nasze pozycje i zrzucali cokolwiek. Jak z dołu się patrzyło, to takie różowe motyle nadlatywały. Później, pamiętam jeden wypadek. Siedziałem na trzecim piętrze, na jakimś oknie. To było okno i daszek nad niższym pokojem. Przyglądałem się walkom Rosjan z Niemcami w powietrzu. Wtenczas oni się bili nad Wisłą. W pewnym momencie znad jakiegoś domu wyleciał samolot i coś się od tego oderwało. Zanim cokolwiek pomyślałem, to już byłem z trzeciego piętra, w piwnicy. Dopiero wtenczas zobaczyłem, że to był samolot z czerwoną gwiazdą. To, co się oderwało, było małe i czerwone. Rosjanie zrzucili jakiś meldunek. A nigdy w życiu tak szybko z trzeciego piętra [nie zbiegłem.] Na ani jednym schodku nie stanąłem! Kiedy to było – nie pamiętam – to był taki wypadek, który sobie zapamiętałem.
Jakiś meldunek do dowództwa. Nigdy się nie dowiedziałem, co to było, kiedy było i tak dalej.
Podjęli, bo to było w środku naszego terytorium. Inna ciekawostka, którą pamiętam, też nie wiem, kiedy, [ale] już było późno, bo to było zimno. Miałem gruby płaszcz. Stoję przed jakąś kwaterą, w pewnym momencie coś mnie stuknęło w serce. Złapałem ręką – kulka karabinowa. Po prostu już tyle odbitek było, że ona weszła do palta i utknęła w tym. To taka ciekawostka.
- Bardzo ciekawe... ale się panu udało!
Udało mi się! Doszło do kapitulacji i byłem ranny wtenczas, miałem rękę na temblaku.
- A to jakaś nowa kontuzja?
Nie, to drugi raz był. To wszystko był drugi miesiąc, bo pierwszy miesiąc byliśmy w Kampinosie, względnie te ataki na Dworzec Gdański. A w drugim miesiącu Niemcy się zabrali trochę za Żoliborz. Jeszcze byłem ranny. Pamiętam tylko, jak już ogłosili kapitulację, taki oddziałek AL-u stał, tak jakby pluton. Pamiętam, jak jakiś oficer krzyczał: „Armia Krajowa się poddała, tak! My się nie poddajemy, nie! My się przebijemy, tak!” Poszli na Wisłę! Później czytałem w książce, że rzeczywiście się przebili przez tę Wisłę i dołączyli. To taki obrazek, nic więcej. Później nas zabrali do Pruszkowa.
- Jak wyglądał moment kapitulacji?
Kapitulacji... nie wiem. Byłem na tyłach ranny, to mnie później dołączyli. Oddaliśmy broń, najpierw nas powieźli do Pruszkowa, tam nas dwa, czy trzy dni trzymali i stamtąd załadowali nas w pociąg.
- Był pan ze swoimi kolegami?
Ponieważ cały czas byłem ranny, to tych kolegów nie pamiętam. Z konspiracji to było trzech czy czterech, których tam nie było, a resztę to chyba jednego pamiętam. A tak, to byli właściwie obcy. Wieźli nas w tych zaplombowanych wagonach. Stoimy w Berlinie, alarm lotniczy na stacji, więc wszyscy się bardzo przerazili, ale nie było żadnych nalotów. Później pojechaliśmy dalej. Dwa razy dziennie, w szczerym polu, pociąg się zatrzymywał. Straże dookoła, otwierali wagony i użyźniać niemiecką ziemię. Panowie na prawą, panie na lewą.
Tak, bo jeszcze nie było żadnego rozłączenia. I nas dowieźli do Altengrabowa. Tam nas już podzielili: kobiety oddzielnie, mężczyzn oddzielnie.
- Jakie były warunki w obozie Altengrabow?
Było słabo z żywnością, wszyscy byli głodni, ale specjalnie głodu się nie odczuwało. Spaliśmy w takich pryczach trzypiętrowych, nas trzech na dwuosobowej pryczy. Jak się przewracało na drugi bok, to nas raz, dwa, trzy wszyscy się musieli przewrócić. Później pojechałem na komenderówkę do fabryki lotniczej, po paru miesiącach. Myśmy tam pracowali trzynaście godzin dziennie, dwanaście i pół godziny! Dwanaście godzin była praca, a pół godziny nasza ofiara dla Hitlera. Później tę fabrykę zlikwidowali i przenieśli nas do kamieniołomów. Pracowaliśmy w kamieniołomach, ale to już był koniec wojny, myśmy już mieli paczki z Czerwonego Krzyża. Wachman dostawał papierosa. Jak dostawał papierosa, to pół palił, a jak nie, to tylko zżuł tego pół papierosa. Umawiał się z kolegą, że jak przyjdą Amerykanie, to on swój karabin położy na wózek, (bo wózki takie były, wąskotorowa kolejka) wyrzuci, ten karabin się przykryje, zdejmie tę opaskę i pójdzie do domu. To były góry Harzu.
- Jak się nazywała miejscowość?
Niedaleko Halberstadtu. Nie pamiętam jak się ta wioska nazywała. [...] Pamiętam jak w pewnym momencie, godzina za piętnaście jedenasta nadlatują Amerykanie.
To już był kwiecień. Nadleciał amerykański samolot, zrzucił świecę dymną, nadleciało ich tam dwadzieścia, zrzucili bomby, później znowuż jeden świecę, dwadzieścia...Tak się bawili przez piętnaście minut i sobie polecieli. W dwa tygodnie później doszliśmy do tego miasteczka, to jeszcze się paliło. Zwiedzałem Niemcy pod tytułem: „Poznaj swoje meble”. Ten teren, na którym myśmy byli, Amerykanie oddali Rosjanom, więc myśmy wyjechali. Zdecydowałem się pojechać do Włoch, do 2. Korpusu. Po drodze zatrzymałem się w Norymberdze.
- Jeździł pan indywidualnie, czy z grupą?
Pięciu nas było, ale takich „przygodnych” powiedzmy. W Norymberdze [tam, gdzie mieszkaliśmy] były składy amerykańskie. Myśmy mieli amerykańskie prowianty. Pojechaliśmy pociągiem do Murnau, po drodze, zobaczył nas patrol amerykański, że mamy amerykańskie jedzenie i nas zaaresztowali. Wsadzili nas do więzienia. Zabrali to jedzenie. Siedzieliśmy jeden dzień, dwa, w areszcie, później nas zabrali do prawdziwego więzienia. Na trzeci dzień nas do sądu. Jakiś kapitan amerykański...
- Ale wcześniej was nie przesłuchiwali?
Nie, nic! Właśnie to pierwsze przesłuchanie. Jakiś kapitan amerykański… mówiłem trochę po niemiecku, ci koledzy nie bardzo w to wierzyli i on się nas pytał. Mówię: „Wie pan, ja mówię po niemiecku, ale koledzy uważają, że nie!” Próbował, żebym ja mówił po włosku, po hiszpańsku, z pięć języków próbował! Odesłał nas do więzienia, po południu nas sprowadził, był jakiś Polak, który tłumaczył. Były oskarżenia, że mamy amerykańską żywność. A jak żeśmy czekali na tę rozprawę, to słyszymy, że jakaś baba uprała Amerykaninowi koszulę, dał jej puszkę konserw: „Za posiadanie żywności amerykańskiej sześć miesięcy!” Później jakiś drugi. Szedł ulicą, palił amerykańskiego papierosa: „Za posiadanie amerykańskiego papierosa dwa tygodnie!” Myśmy się trochę zmieszali. W każdym razie później nas [zwolnili.] Ja mówię: „W tym samym więzieniu jeszcze kilku innych kolegów jest.” „A jak oni się nazywają?” „Nie wiemy!” „A! Pięciu następnych również zwolnić!” Zrobił się wieczór. Pojechaliśmy do jakiegoś obozu polskich uchodźców. Na drugi dzień chcemy jechać dalej, otoczony amerykańskimi strażami, nikogo nie wypuszczają. Żadne papierki nie pomagają, w końcu ktoś wymyślił [dokument], odręcznie napisany przez komendanta obozu: „Okaziciel niniejszego udaje się do dentysty. Podpis.” No i to wystarczyło, puścili nas z tym. Gdzie tu najbezpieczniej? Łapanki Amerykanie zrobili. Łapanki niemieckie w Polsce to mucha! Oni w ciągu paru godzin pięć tysięcy esesmanów złapali!
- Urządzali te łapanki, żeby wyłapywać Niemców?
Esesmanów wyłapywali. Ale, jak nas było pięciu i nas trzymali trzy dni, tośmy się strasznie bali. W końcu wyszliśmy z tej policji, jakieś amerykańskie samochody jechały na południe. „Weźmiecie nas?”. Wzięli nas. Pojechaliśmy do Murnau. W Murnau najpierw nas zakwaterowali, wyżywienie [dali], zrobili zbiórkę, że panowie podchorążowie. „My chcemy jechać do Włoch. Wszyscy” „Tak, ale zanim pojedziemy to trzeba sobie jakieś obozowe funkcje [przydzielić].” Później podzielili: pięciu do takiej kancelarii, pięciu do takiej, a ci pozostali do żandarmerii w Murnau. Ja się znalazłem w tej żandarmerii.
Siedziałem na strażnicy, miałem dyżur oficera służbowego. Przychodzili interesanci pytać się o coś, a ja nie miałem pojęcia, bo dopiero byłem parę dni. Gdzieś na jakiejś liście zobaczyłem: „INFORMACJA”, pokój numer... i tych wszystkich odsyłałem do tej informacji, a tam siedział taki sam, wtedy też nic nie wiedział! Tak o godzinie jedenastej w nocy szedłem na blok C i rozdzierałem się na [cały głos]: „Pawiany! Pawiany! Auuu! Auuu! Auu!” i biegłem do dyżurki. („Pawianami” nazywali starszych oficerów, którzy siedzieli w niewoli wiele lat.) Po chwili telefon: „Panie! Tam się jakiś wygłupia!” „Tak jest panie pułkowniku! Zaraz pójdę!” Nigdy się nie znalazłem. Po paru dniach dostałem się do transportu do Włoch, tam do podchorążówki łączności, skończyłem ją na dwa dni przed wyjazdem do Anglii. […]
- Czy już wtedy pan zadecydował, że pozostanie na Zachodzie?
Decyzja zapadła po drodze. Siedzieliśmy w Niemczech i tak: nikt nie wiedział jechać do Polski, czy nie jechać. W pewnym momencie przyszedł jakiś amerykański oficer i kazał nam się przygotować do wyjazdu, bo jutro nas odsyłają do Polski. Przygotowaliśmy się. Na drugi dzień on nie przyszedł, tylko przysłał jakiegoś żołnierza, który powiedział, że bardzo przeprasza, ale on nie wiedział, że Polska nie leży na zachodzie! A później, jak już byłem tutaj w Londynie, skończyłem studia lądowo-wodne. Rodzina mi nigdy nie zaproponowała, żebym wrócił do Polski. […]
- Jaki jest najpiękniejszy obraz z Powstania Warszawskiego?
Najprzyjemniejsze to było, jak żeśmy tańczyli i patrzyli, jak bombardują Starówkę. A najgorsze: jak bomba mi upadła w ten budynek, był pył i zacząłem się dusić.
- Czy stracił pan kogoś bliskiego?
Kolegów, kolegę jakiegoś straciłem. Ale to nie byli moi bliscy koledzy, bo ja w ogóle mieszkałem w Śródmieściu. Dlaczego się dostałem na Żoliborz, nie wiem. Ten kolega, który mi zaproponował, był z Żoliborza.
- A rodzina była po drugiej stronie, za Mostem Gdańskim?
Dziadkowie na Wiejskiej mieszkali. Wszyscy przetrwali [wojnę]. Rodzice mieszkali w tym czasie koło Wołomina. To była taka wioska, że przez cały czas wojny, tam tylko raz byli Niemcy. I to przyjechali na kaczki. […]
- Jak pan wspomina ten swój bojowy epizod?
Przeżyłem to wszystko bardzo ulgowo. Oprócz tych dwóch ataków na Dworzec Gdański, to strzelałem cztery razy i tylko raz wiedziałem, do kogo. Nie nawojowałem się. Być może Powstanie było niepotrzebne, ale było nieuniknione, bo taki był nastrój, że gdyby nie było Powstania, to by były poszczególne powstania, by było jeszcze gorzej. Tak samo w ogóle nie wyobrażałem sobie, że można mieszkać w Warszawie, być w tym wieku i nie być w AK. W ogóle mi do głowy nie przyszło, że taka możliwość istnieje.
Londyn, 30 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama